Millennium. Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet - Stieg Larsson - ebook + audiobook

Millennium. Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet ebook

Stieg Larsson

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Pewnego wrześniowego dnia w 1966 roku szesnastoletnia Harriet Vanger znika jak kamień w wodę. Prawie czterdzieści lat później Mikael Blomkvist otrzymuje nietypowe zlecenie od Henrika Vangera. Stojący na czele wielkiego koncernu magnat przemysłowy prosi znajdującego się na zakręcie życiowym dziennikarza o napisanie kroniki rodzinnej Vangerów. Okazuje się, że spisywanie dziejów to tylko pretekst do próby rozwiązania zagadki zniknięcia Harriet. Mikael Blomkvist, skazany za zniesławienie, redaktor czasopisma "Millennium", przechodzi kryzys wartości i rezygnuje z obowiązków zawodowych. Podejmuje się niezwykłego zlecenia, opuszcza Sztokholm i osiada w niewielkiej wiosce na północy kraju. Po pewnym czasie dołącza do niego młoda ekscentryczna hackerka, Lisbeth Salander. Wspólnie, choć nie zawsze ramię w ramię, biorą pod lupę przeszłość klanu Vangerów i wykrywają prawdę o wiele bardziej mroczną i krwawą niż ta, którą spodziewali się odnaleźć...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 677

Oceny
4,7 (2265 ocen)
1803
349
89
21
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nirw1985

Nie oderwiesz się od lektury

Książka niesłychanie wciągająca, świetnie zarysowane postaci, które możemy sobie dokładnie wyobrazić. Rozwiązanie zagadki bardzo satysfakcjonujące. Genialny tom rozpoczynający sagę.
30
doyouread

Nie oderwiesz się od lektury

Absolutne arcydzieło. Wciągająca fabuła, świetnie skonstruowani bohaterowie i mroczny klimat - nie mogłam się oderwać. Interpretacja Pana Gosztyły bardzo przyjemna w odsłuchu.
10
Tynatyna87

Nie oderwiesz się od lektury

Fenomenalna lektura. Początkowo długo się rozkręcała ale po paru rozdziałach nie moglam sie oderwać. Lektor K.Gosztyła jak zwykle dodaje historii wyjątkowy klimat.
10
ewcud2

Całkiem niezła

za dużo przemocy i zboczeń
10
malgosiaf

Nie oderwiesz się od lektury

Fenomenalna 🤩
00

Popularność




Pro­log

Listo­pa­dowy pią­tek

Ten sce­na­riusz powta­rzał się każ­dego roku. Adre­sat skoń­czył wła­śnie osiem­dzie­siąt dwa lata. Jak zwy­kle otwo­rzył paczkę i zdarł ozdobny papier. A póź­niej pod­niósł słu­chawkę i wybrał numer byłego komi­sa­rza kry­mi­nal­nego, który po przej­ściu na eme­ry­turę osiadł nad jezio­rem Sil­jan. Męż­czyźni uro­dzili się nie tylko w tym samym roku, ale i dokład­nie tego samego dnia, co w tym kon­kret­nym przy­padku zakra­wało na coś w rodzaju iro­nii losu. Wie­dząc, że tele­fon zadzwoni zaraz po wizy­cie listo­no­sza, około jede­na­stej, komi­sarz pił spo­koj­nie kawę. W tym roku zadzwo­nił już o dzie­sią­tej trzy­dzie­ści. Poli­cjant ode­brał i nie przed­sta­wia­jąc się, powie­dział:

– Hej.

– Przy­szła.

– Jak wygląda tym razem?

– Nie mam poję­cia, co to za roślina. Ale dowiem się oczy­wi­ście. Kwiat jest biały.

– Zga­duję, że nie dołą­czono żad­nego listu?

– Nie, nie ma żad­nej wia­do­mo­ści. Tylko kwia­tek. I taka sama ramka jak w ubie­głym roku. Zwy­kła nie­droga rzecz do samo­dziel­nego mon­tażu.

– Stem­pel pocz­towy?

– Ze Sztok­holmu.

– Cha­rak­ter pisma?

– Jak zawsze, dru­ko­wane litery. Duże i pro­ste. Tym samym temat został wyczer­pany i przez dłuż­szą chwilę męż­czyźni sie­dzieli w mil­cze­niu po obu koń­cach linii. Eme­ry­to­wany komi­sarz roz­parł się wygod­nie przy kuchen­nym stole, pocią­ga­jąc fajkę.

Wie­dział, że nie spo­dzie­wano się już po nim żad­nego zbaw­czego czy choćby tylko szcze­gól­nie inte­li­gent­nego pyta­nia, które mogłoby rzu­cić nowe świa­tło na sprawę. Ten czas minął bez­pow­rot­nie dawno temu. Roz­mowa dwóch pod­sta­rza­łych męż­czyzn miała raczej cha­rak­ter rytu­ału w obli­czu miste­rium, które – oprócz nich – nikogo nie inte­re­so­wało.

Łaciń­ska nazwa brzmiała Lep­to­sper­mum (Myr­ta­ceae) rubi­nette. Roślina była nie­po­zorną, mniej wię­cej dwu­na­sto­cen­ty­me­trową krze­winką o drob­nych, podob­nych do igie­łek wrzosu list­kach. Nie­wiel­kie kwia­tuszki skła­dały się z pię­ciu płat­ków. Pocho­dziła z austra­lij­skiego buszu i tam­tej­szych gór, gdzie rosła w gęstych kępach trawy. Nazy­wano ją desert snow. Tro­chę póź­niej eks­pert z ogrodu bota­nicz­nego w Uppsali stwier­dziła, że to rzadka roślina, tylko spo­ra­dycz­nie upra­wiana w Szwe­cji. W eks­pertyzie napi­sała, że jest spo­krew­niona z drzew­kiem her­ba­cia­nym i że czę­sto myli się ją z jej znacz­nie pospo­lit­szym kuzy­nem Lep­to­sper­mum sco­pa­rium, który pora­sta w nad­mia­rze Nową Zelan­dię. Róż­nica według eks­perta polega na tym, że końce płat­ków rubi­nette zdo­bią mikro­sko­pijne różowe punk­ciki, nada­jąc im różo­wawy odcień.

Rubi­nette zadzi­wiała bez­pre­ten­sjo­nal­no­ścią. Nie miała żad­nej war­to­ści komer­cyj­nej, żad­nych zna­nych wła­ści­wo­ści lecz­ni­czych ani halu­cy­no­gen­nych. Nie słu­żyła jako poży­wie­nie czy przy­prawa ani nie uży­wano jej do pro­duk­cji natu­ral­nych barw­ni­ków. Miała jed­nak pewne zna­cze­nie dla Abo­ry­ge­nów, któ­rzy tra­dy­cyj­nie uwa­żali tereny i roślin­ność wokół Ayers Rock za świę­tość. Wyglą­dało na to, że jedyne zada­nie rośliny o kapry­śnej uro­dzie pole­gało na byciu piękną i powabną.

W swoim orze­cze­niu uppsal­ska bota­niczka pod­kre­śliła, że desert snow należy w Austra­lii do rzad­ko­ści, a w Skan­dy­na­wii sta­nowi uni­kat. Sama rośliny ni­gdy nie widziała, ale od kole­gów po fachu dowie­działa się, że pró­bo­wano ją wpro­wa­dzić do jed­nego z göteborskich ogro­dów. Nie można też wyklu­czyć, że w pry­wat­nych szklar­niach mają ją entu­zja­ści egzo­tycz­nych roślin i inni bota­nicy ama­to­rzy. Nie jest łatwa w upra­wie, ponie­waż wymaga łagod­nego, suchego kli­matu oraz zimo­wa­nia w ocie­plo­nym pomiesz­cze­niu. Nie sprzyja jej wapienne pod­łoże i potrze­buje nawad­nia­nia od spodu, bez­po­śred­nio do korze­nia. Trzeba umieć się z nią obcho­dzić.

Fakt, że roślina była w Szwe­cji nie­zmier­nie rzadka, teo­re­tycz­nie uła­twiał dotar­cie do źró­dła wła­śnie tego egzem­pla­rza, ale w prak­tyce było to nie­moż­liwe. Nie ist­niały żadne reje­stry ani licen­cje, które można było przej­rzeć i spraw­dzić. Nikt nie wie­dział, jak wielu pry­wat­nych hodow­ców w ogóle pod­jęło się uprawy tak wyma­ga­ją­cej rośliny – nie­wy­klu­czone, że cho­dziło o jed­nego albo kil­ku­na­stu ogrod­ni­ków z dostę­pem do nasion i sadzo­nek, które bez trudu można kupić bez­po­śred­nio w fir­mie wysył­ko­wej, u jakie­goś innego pasjo­nata albo w ogro­dzie bota­nicz­nym gdzie­kol­wiek w Euro­pie. Krze­winka mogła być rów­nie dobrze przy­wie­ziona z Austra­lii. Odna­le­zie­nie hodowcy wśród milio­nów posia­da­czy cie­plarni czy zwy­kłej doniczki na poko­jo­wym para­pe­cie nale­żało zali­czyć do spraw bez­na­dziej­nych.

Rubi­nette była tylko jedną z sze­regu zagad­ko­wych roślin, które pierw­szego listo­pada w gru­bej koper­cie zawsze przy­cho­dziły na ten sam adres. Gatunki zmie­niały się, ale zazwy­czaj były to piękne i sto­sun­kowo rzad­kie kwiaty. Zawsze spo­czy­wały na papie­rze akwa­re­lo­wym, pie­czo­ło­wi­cie zasu­szone i chro­nione szkłem pro­stej ramki o wymia­rach dwa­dzie­ścia dzie­więć na szes­na­ście cen­ty­me­trów.

Roślinne Miste­rium nie było powszech­nie znane, ni­gdy nie komen­to­wały go media, wie­działo o nim zale­d­wie nie­wiel­kie, zamknięte grono. Trzy­dzie­ści lat temu coroczne prze­syłki były przed­mio­tem ana­liz w Pań­stwo­wym Labo­ra­to­rium Tech­niki Kry­mi­nal­nej. Badali je eks­perci dak­ty­lo­sko­pii, gra­fo­lo­dzy, poli­cjanci z sek­cji docho­dze­niowo-śled­czej, rodzina i przy­ja­ciele adre­sata. Obec­nie dra­mat roz­gry­wał się już tylko mię­dzy trzema akto­rami: pod­sta­rza­łym jubi­la­tem, eme­ry­to­wa­nym poli­cjan­tem i oczy­wi­ście nie­zna­jo­mym nadawcą pre­zentu. Ponie­waż przy­naj­mniej dwaj z nich osią­gnęli zacny wiek, kiedy warto zacząć przy­go­to­wa­nia do tego, co nie­unik­nione, krąg zain­te­re­so­wa­nych w naj­bliż­szym cza­sie mógł się zmniej­szyć.

Eme­ry­to­wany poli­cjant był doświad­czo­nym wete­ra­nem. Ni­gdy nie zapo­mni swo­jej pierw­szej inter­wen­cji, która pole­gała na wsa­dze­niu do mamra agre­syw­nego i kom­plet­nie pija­nego maszy­ni­sty w nastawni, żeby nie napy­tał jesz­cze wię­cej biedy sobie samemu i innym. W trak­cie kariery komi­sarz zamy­kał kłu­sow­ni­ków, mężów mal­tre­tu­ją­cych żony, oszu­stów, zło­dziei samo­cho­dów i pija­nych kie­row­ców. Spo­ty­kał wła­my­wa­czy, rabu­siów, meli­nia­rzy, gwał­ci­cieli, a raz tra­fił na nie­zrów­no­wa­żo­nego kasia­rza z dyna­mi­tem. Brał udział w dzie­wię­ciu docho­dze­niach w spra­wie mor­der­stwa lub zabój­stwa. W pię­ciu przy­pad­kach sprawca sam zadzwo­nił na poli­cję, by ze skru­chą wyznać, że wła­śnie zaka­tru­pił swoją żonę, brata czy innego członka rodziny. W trzech docho­dze­niach szu­kano nie­zna­nego sprawcy, dwa mor­der­stwa zostały wyja­śnione w ciągu kilku dni, a trze­cie, we współ­pracy z Cen­tral­nym Biu­rem Śled­czym, w ciągu dwóch lat.

Dzie­wiąte udało się roz­wią­zać, to zna­czy docho­dze­niowcy wie­dzieli, kto jest mor­dercą, ale dowody były tak nikłe, że pro­ku­ra­tor posta­no­wił zawie­sić śledz­two. Wkrótce, ku nie­za­do­wo­le­niu komi­sa­rza, sprawa ule­gła przedaw­nie­niu. Ogól­nie rzecz bio­rąc, miał za sobą impo­nu­jącą karierę i powody do zado­wo­le­nia ze swo­ich doko­nań.

A jed­nak daleki był od tego.

Sprawa zasu­szo­nych kwia­tów sta­no­wiła dla komi­sa­rza bole­sny cierń, cią­gle nie­roz­wią­zaną, fru­stru­jącą zagadkę, któ­rej poświę­cił nie­po­rów­ny­wal­nie wię­cej czasu niż wszyst­kim innym.

Sytu­acja była podwój­nie absur­dalna, ponie­waż po dosłow­nie tysią­cach godzin prze­my­śleń, zarówno w pracy, jak i poza nią, cią­gle nie potra­fił z pew­no­ścią stwier­dzić, czy w ogóle ma do czy­nie­nia z prze­stęp­stwem.

Obaj męż­czyźni wie­dzieli, że osoba opra­wia­jąca roślinę w ramki używa ręka­wi­czek, nie zosta­wia­jąc żad­nych odci­sków pal­ców ani na drew­nie, ani na szkle. Wie­dzieli, że nie­moż­liwe jest dotar­cie do nadawcy. Wie­dzieli, że podobne ramki są dostępne w każ­dym skle­pie foto­gra­ficz­nym czy papier­ni­czym na całym świe­cie. Po pro­stu nie ist­niały żadne tropy, któ­rymi można by podą­żyć. Prze­syłki naj­czę­ściej wysy­łane były ze Sztok­holmu, ale trzy­krot­nie z Lon­dynu, dwu­krot­nie z Paryża i z Kopen­hagi, raz z Madrytu i z Bonn oraz z – naj­bar­dziej zagad­ko­wego – Pen­sa­cola w USA. O ile wszyst­kie pozo­stałe mia­sta były zna­nymi sto­li­cami, o tyle o ame­ry­kań­skiej miej­sco­wo­ści komi­sarz ni­gdy nie sły­szał i musiał poszu­kać jej w atla­sie.

Poże­gnaw­szy się z komi­sa­rzem, osiem­dzie­się­cio­dwu­letni jubi­lat sie­dział przez dłuż­szą chwilę nie­ru­chomo, z oczami utkwio­nymi w austra­lij­skiej rośli­nie, o któ­rej nazwie jesz­cze nie miał poję­cia. A póź­niej pod­niósł wzrok. Nad biur­kiem, w czte­rech rzę­dach po dzie­sięć i w pią­tym skła­da­ją­cym się tylko z czte­rech prze­szklo­nych ramek wisiały czter­dzie­ści trzy zasu­szone kwiaty. W naj­wyż­szym rzę­dzie bra­ko­wało jed­nej rośliny. Miej­sce numer dzie­więć świe­ciło pustką. Krze­winka desert snow miała otrzy­mać numer czter­dzie­ści cztery.

Po raz pierw­szy jed­nak wyda­rzyło się coś, co odbie­gało od corocz­nego sce­na­riu­sza. Zupeł­nie nagle, bez ostrze­że­nia, męż­czy­zna zaczął pła­kać. Ten nie­spo­dzie­wany wybuch emo­cji po ponad czter­dzie­stu latach zdzi­wił jego samego.

18 pro­cent szwedz­kich kobiet

doświad­czyło choćraz

groźby ze strony mężczyzny.

CZĘŚĆ I

Bodźce

20 grud­nia – 3 stycz­nia

Roz­dział 1

Pią­tek 20 grud­nia

Pro­ces zakoń­czył się defi­ni­tyw­nie i wszystko, co było do powie­dze­nia, zostało już powie­dziane. Męż­czy­zna ani przez sekundę nie wąt­pił, że zosta­nie ska­zany. Wyrok podano do publicz­nej wia­do­mo­ści o dzie­sią­tej rano, teraz pozo­stały tylko uza­sad­nie­nie i komen­ta­rze repor­te­rów cze­ka­ją­cych przed budyn­kiem sądu rejo­no­wego.

Mikael Blom­kvist zoba­czył ich przez uchy­lone drzwi i zatrzy­mał się na moment. Nie chciał dys­ku­to­wać o orze­cze­niu sądu, które wła­śnie mu prze­ka­zano, ale pyta­nia były nie­unik­nione – i kto jak kto, ale wła­śnie on wie­dział, że muszą zostać zadane i że on sam musi na nie odpo­wie­dzieć. „A więc tak czuje się czło­wiek, który jest prze­stępcą – pomy­ślał. – Jak ktoś po nie­wła­ści­wej stro­nie mikro­fonu”. Wypro­sto­wał się i pró­bo­wał zmu­sić do uśmie­chu. Repor­te­rzy nie pozo­stali dłużni i – odro­binę onie­śmie­leni – poki­wali życz­li­wie gło­wami.

– No to zobaczmy… „Afton­bla­det”, „Expres­sen”, TT, TV4 i… jesteś z… aha, „Dagens Indu­stri”. Ani chybi zosta­łem medialną gwiazdą – stwier­dził.

– Daj nam jakiś tekst, Kalle Blom­kvist – ode­zwał się dzien­ni­karz jed­nej z popo­łu­dnió­wek.

Mikael Blom­kvist, któ­rego pełne imię i nazwi­sko brzmiało Carl Mikael Blom­kvist, jak zawsze sta­rał się nie oka­zać iry­ta­cji na dźwięk tego sta­rego przy­domka. Dwa­dzie­ścia lat temu, w cza­sie swo­jego pierw­szego dzien­ni­kar­skiego zastęp­stwa, bez wła­snego udziału i zupeł­nie przy­pad­kowo zde­ma­sko­wał szajkę rabu­siów, któ­rzy w ciągu dwóch lat doko­nali pię­ciu spek­ta­ku­lar­nych napa­dów. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że cho­dziło o jedną i tę samą grupę, która wyspe­cja­li­zo­wała się w wyjaz­dach na pro­win­cję i obra­bia­niu nie­wiel­kich ban­ków. Robili to z zegar­mi­strzow­ską wręcz pre­cy­zją. Sprawcy napa­dów nosili latek­sowe maski przed­sta­wia­jące posta­cie z fil­mów Walta Disneya, toteż poli­cja, nie bez kozery, nadała im miano Ligi Kaczora Donalda. Gazety upie­rały się jed­nak przy poważ­niej­szej nazwie i prze­chrzciły Ligę na Niedź­wie­dzią Bandę, cho­ciażby ze względu na to, że rabu­sie dwu­krot­nie, bru­tal­nie i nie trosz­cząc się o los bliź­nich, oddali kilka ostrze­gaw­czych strza­łów, gro­żąc prze­chod­niom i zbyt docie­kli­wym świad­kom.

Szó­sty napad miał miej­sce w środku lata w Östergötland. Jed­nym ze świad­ków był – znaj­du­jący się wła­śnie w banku – repor­ter lokal­nej roz­gło­śni radio­wej. Zare­ago­wał zgod­nie ze służ­bo­wymi instruk­cjami. Gdy tylko rabu­sie opu­ścili bank, udał się do auto­matu tele­fo­nicz­nego i zdał z cało­ści rela­cję, którą prze­ka­zano słu­cha­czom na żywo.

Dwu­dzie­sto­trzy­letni Mikael Blom­kvist bawił wtedy ze zna­jomą w domku let­ni­sko­wym jej rodzi­ców, nie­da­leko Katri­ne­holm. Nawet prze­słu­chu­ją­cemu go póź­niej poli­cjan­towi nie był w sta­nie wytłu­ma­czyć, dla­czego połą­czył aku­rat te fakty, ale gdy tylko usły­szał w radiu o napa­dzie, pomy­ślał o czte­rech chło­pa­kach wynaj­mu­ją­cych domek kil­ka­set metrów dalej. Zoba­czył ich po raz pierw­szy parę dni wcze­śniej, gdy szedł ze zna­jomą na lody. Grali w bad­min­tona. Prze­śli­zgnął się wzro­kiem po czte­rech atle­tycz­nie zbu­do­wa­nych blon­dy­nach z obna­żo­nymi tor­sami. Naj­wy­raź­niej zaj­mo­wali się kul­tu­ry­styką. Coś musiało jed­nak zanie­po­koić Mika­ela, ponie­waż spoj­rzał na nich jesz­cze raz. Może dla­tego, że mimo nie­sa­mo­wi­tej spie­koty roz­gry­wali mecz z jakąś rzu­ca­jącą się w oczy zaja­dło­ścią. To nie było zwy­kłe gra­nie dla zabi­cia czasu.

Nie miał żad­nego racjo­nal­nego powodu, żeby podej­rze­wać tych mło­dych męż­czyzn o napad na bank, ale gnany nie­ja­snym prze­czu­ciem poszedł na spa­cer i, zatrzy­maw­szy się na wzgó­rzu z wido­kiem na domek zamiesz­ki­wany przez chło­pa­ków, stwier­dził, że jest on chwi­lowo opusz­czony. Po mniej wię­cej czter­dzie­stu minu­tach na podwórko wje­chało volvo, z któ­rego wysie­dli zna­jomi blon­dyni. Wyglą­dało na to, że bar­dzo im się spie­szy. Każdy dźwi­gał sporą torbę tre­nin­gową, co samo w sobie mogło zna­czyć, że wła­śnie wyką­pali się w jezio­rze. Ale gdy jeden z nich wró­cił do samo­chodu i wycią­gnął jakiś przed­miot, który natych­miast przy­krył kurtką, Mikael nawet ze swo­jego sto­sun­kowo odle­głego punktu obser­wa­cyj­nego roz­po­znał stary, sza­cowny AK4. To był dokład­nie ten sam model, z któ­rym zupeł­nie nie­dawno miał do czy­nie­nia pod­czas rocz­nej służby woj­sko­wej. Zadzwo­nił na poli­cję i opo­wie­dział o swo­ich obser­wa­cjach. Było to pre­lu­dium do trzy­do­bo­wego spek­ta­klu o oblę­że­niu domku let­ni­sko­wego, rela­cjo­no­wa­nego nie­ustan­nie przez media. Mikael, z sąż­ni­stym hono­ra­rium fre­elan­cera piszą­cego dla jed­nej z popo­łu­dnió­wek, zaj­mo­wał naj­lep­sze miej­sce na widowni. Poli­cja ulo­ko­wała swoją kwa­terę główną w zapar­ko­wa­nej nie­opo­dal przy­cze­pie kem­pin­go­wej.

Dzięki spra­wie Niedź­wie­dziej Bandy Mikael stał się gwiazdą. Ceną sławy oka­zał się tytuł arty­kułu, od któ­rego nie mogła się powstrzy­mać kon­ku­ren­cyjna popo­łu­dniówka: Kalle Blom­kvist roz­wią­zał zagadkę. Pewna star­sza felie­to­nistka, autorka tego kpiar­skiego tek­stu, pozwo­liła sobie na liczne alu­zje do stwo­rzo­nej przez Astrid Lind­gren postaci mło­dego detek­tywa. Na domiar złego arty­kuł zilu­stro­wano ziar­ni­stą foto­gra­fią, na któ­rej Mikael z pół­otwar­tymi ustami i wznie­sio­nym w górę pal­cem wyglą­dał, jak gdyby wyda­wał instruk­cje umun­du­ro­wa­nemu poli­cjan­towi. W rze­czy­wi­sto­ści wska­zy­wał mu drogę do wychodka.

Bez zna­cze­nia był fakt, że Mikael ni­gdy nie uży­wał pierw­szego imie­nia i że ni­gdy nie sygno­wał żad­nego tek­stu nazwi­skiem Carl Blom­kvist. Tego dnia ku swo­jej roz­pa­czy zyskał wśród kole­gów po fachu przy­do­mek Kalle Blom­kvist.

Prze­zwi­sko wyma­wiano z draż­niącą drwiną, wpraw­dzie ni­gdy nie­życz­li­wie, ale też ni­gdy z praw­dziwą życz­li­wo­ścią. Mikael nie cier­piał swo­jego przy­domka, choć oczy­wi­ście uwiel­biał książki Astrid Lind­gren. Dopiero po wielu latach i kilku zna­czą­cych doko­na­niach dzien­ni­kar­skich poczuł, że prze­zwi­sko zaczęło bled­nąć. A mimo to cią­gle jesz­cze wzdry­gał się na dźwięk imie­nia mło­dego detek­tywa.

Uśmiech­nął się więc pogod­nie, zaglą­da­jąc repor­te­rowi popo­łu­dniówki w oczy.

– Wymyśl coś sam. Prze­cież twoje tek­sty zazwy­czaj i tak są wyssane z palca.

Ton wypo­wie­dzi nie był nie­przy­ja­zny. Wszy­scy obecni znali się przy­naj­mniej z widze­nia, a jego naj­bar­dziej zago­rzali kry­tycy zre­zy­gno­wali z przyj­ścia do sądu. Z jed­nym repor­te­rem współ­pra­co­wał kilka lat temu, a jedną z kobiet – Tę z TV4 – kie­dyś pra­wie udało mu się pode­rwać.

– Dostał pan tam porząd­nie po gło­wie – stwier­dził repre­zen­tant „Dagens Indu­stri”, zde­cy­do­wa­nie nie­opie­rzony żół­to­dziób na zastęp­stwie.

– W rze­czy samej – przy­znał Mikael. Inna odpo­wiedź była nie do pomy­śle­nia.

– No więc jak się pan czuje?

Mimo powagi sytu­acji ani Mikael, ani jego starsi kole­dzy nie mogli powstrzy­mać się od uśmiesz­ków. Mikael wymie­nił bły­ska­wiczne spoj­rze­nie z TV4. „Jak się pan/pani czuje?” to jedyne pyta­nie, jakie w mnie­ma­niu Poważ­nych Dzien­ni­ka­rzy Nie­roz­gar­nięci Repor­te­rzy Spor­towi potra­fili zadać Zdy­sza­nemu Spor­tow­cowi po dru­giej stro­nie mety. Ale po chwili Mikael spo­waż­niał.

– Natu­ral­nie pozo­staje mi tylko ubo­le­wać, że sąd nie doszedł do innego wnio­sku – odpo­wie­dział bar­dziej for­mal­nie.

– Trzy mie­siące wię­zie­nia i sto pięć­dzie­siąt tysięcy odszko­do­wa­nia. To ude­rzy dość mocno po kie­szeni – ode­zwała się Ta z TV4.

– Prze­żyję.

– Zażąda pan od Wennerströma prze­pro­sin? Poda mu rękę?

– Nie, nie sądzę. Moje zda­nie na temat morale zawo­do­wego pana Wennerströma nie ule­gło szcze­gól­nej zmia­nie.

– Czyli w dal­szym ciągu uważa go pan za łaj­daka? – zapy­tał mło­dzik z „Dagens Indu­stri”.

Za pyta­niem krył się cytat z poten­cjal­nie kata­stro­fal­nym nagłów­kiem i Mikael nie­wąt­pli­wie pośli­zgnąłby się na skórce od banana, gdyby nie fakt, że dzien­ni­karz sam zasy­gna­li­zo­wał nie­bez­pie­czeń­stwo, nazbyt gor­li­wie wysu­wa­jąc mikro­fon. Inda­go­wany zasta­no­wił się więc kilka sekund nad odpo­wie­dzią.

Uznaw­szy, że Mikael Blom­kvist naru­szył god­ność finan­si­sty Hansa-Erika Wennerströma, sąd ska­zał go za znie­sła­wie­nie. Pro­ces dobiegł końca, ska­zany nie miał zamiaru odwo­ły­wać się od wyroku. Ale co by się stało, gdyby nie­ostroż­nie powtó­rzył swoje zda­nie na scho­dach sądu? Doszedł do wnio­sku, że nie chce znać odpo­wie­dzi.

– Uwa­ża­łem, że ist­niały powody, dla któ­rych opu­bli­ko­wa­łem posia­dane infor­ma­cje. Sąd miał odmienne zda­nie i muszę oczy­wi­ście zaak­cep­to­wać fakt, że wsz­częto postę­po­wa­nie prawne. Teraz, zanim podej­miemy decy­zję co do przy­szłych dzia­łań, w redak­cji dogłęb­nie prze­dys­ku­tu­jemy posta­no­wie­nia sądu. Nie mam nic wię­cej do powie­dze­nia.

– Ale zapo­mnia­łeś, że dzien­ni­karz musi umieć poprzeć swoje opi­nie dowo­dami – przy­po­mniała Ta z TV4 tro­chę ostrzej­szym tonem.

Nie potra­fił zaprze­czyć. Byli dobrymi przy­ja­ciółmi. Miała neu­tralny wyraz twa­rzy, ale Mikael dostrzegł w jej oczach cień roz­cza­ro­wa­nia i dez­apro­baty.

Udzie­lał odpo­wie­dzi jesz­cze przez kilka trud­nych minut. W powie­trzu wisiało pyta­nie, któ­rego jed­nak żaden z dzien­ni­ka­rzy nie zadał, może dla­tego, że doty­czyło żenu­jąco nie­po­ję­tej sprawy: jak Mikael mógł napi­sać tekst tak total­nie pozba­wiony sub­stan­cji? Zebrani przed sądem repor­te­rzy, z wyjąt­kiem zastępcy z „Dagens Indu­stri”, byli wete­ra­nami o dużym doświad­cze­niu. Dla nich odpo­wiedź na to pyta­nie leżała poza gra­nicą zro­zu­mie­nia.

Ta z TV4 usta­wiła Blom­kvi­sta przed drzwiami ratu­sza i powtó­rzyła swoje pyta­nia przed kamerą. Była bar­dziej życz­liwa, niż na to zasłu­gi­wał, i padało wystar­cza­jąco dużo dobrych cyta­tów, by zado­wo­lić wszyst­kich repor­te­rów. Histo­ria musiała zaowo­co­wać tłu­stymi nagłów­kami – tego nie dało się unik­nąć – ale Mikael upo­rczy­wie powta­rzał sobie, że tak naprawdę nie cho­dzi o wyda­rze­nie medialne roku. Dostaw­szy to, czego chcieli, dzien­ni­ka­rze roze­szli się do swo­ich redak­cji.

Miał zamiar wró­cić pie­szo, ale był wietrzny gru­dniowy dzień, a on sam dość zmar­z­nięty po wywia­dzie na świe­żym powie­trzu. Gdy tak stał nie­zde­cy­do­wany na scho­dach ratu­sza, zoba­czył wysia­da­ją­cego z samo­chodu Wil­liama Borga. Musiał w nim sie­dzieć dłuż­szą chwilę. Ich oczy spo­tkały się, twarz Borga roz­ja­śnił uśmiech.

– Warto było przy­je­chać, cho­ciażby po to, żeby zoba­czyć cię z tym doku­men­tem w ręce.

Mikael nie odpo­wie­dział. Znali się od pięt­na­stu lat. Pra­co­wali kie­dyś razem na zastęp­stwie, w dziale gospo­dar­czym jed­nego ze sto­łecz­nych dzien­ni­ków. Może nie zadzia­łała che­mia, ale wła­śnie wtedy poło­żyli pod­wa­liny pod dozgonną wro­gość. W oczach Blom­kvi­sta Borg był nie tylko kiep­skim repor­te­rem, ale też męczą­cym, małost­ko­wym i pamię­tli­wym czło­wie­kiem, który kato­wał oto­cze­nie idio­tycz­nymi żar­tami i wyra­żał się lek­ce­wa­żąco o star­szych, a więc bar­dziej doświad­czo­nych repor­te­rach. Szcze­gól­nie nie cier­piał star­szych kobiet w tym zawo­dzie. Po pierw­szej kłótni przy­szły następne, aż w końcu drobne utarczki prze­ro­dziły się w oso­bi­sty anta­go­nizm.

Przez dłuż­szy czas spo­ty­kali się spo­ra­dycz­nie, ale pod koniec lat dzie­więć­dzie­sią­tych zostali praw­dzi­wymi wro­gami. Mikael napi­sał książkę o dzien­ni­kar­stwie gospo­dar­czym, w któ­rej cyto­wał frag­menty nie­mą­drych arty­ku­łów sygno­wa­nych nazwi­skiem nie­przy­ja­ciela. Borg jawił się więc jako Jędrek-Mędrek, który zro­zu­miaw­szy więk­szość fak­tów na opak, wychwa­lał pod nie­biosa sto­jące na skraju eko­no­micz­nej kata­strofy firmy z branży infor­ma­tycz­nej. Ura­żony repor­ter nie doce­nił oczy­wi­ście ana­lizy Mika­ela i gdy natknęli się kie­dyś na sie­bie w knaj­pie, pra­wie doszło do ręko­czy­nów. W tym samym cza­sie Borg poże­gnał się z dzien­ni­kar­stwem i – za zde­cy­do­wa­nie wyż­szą pen­sję – zaczął pra­co­wać jako doradca w przed­się­bior­stwie, które znaj­do­wało się w stre­fie zain­te­re­so­wań finan­si­sty Hansa-Erika Wennerströma.

Patrzyli na sie­bie dłuż­szą chwilę, a póź­niej Mikael obró­cił się na pię­cie i odszedł. To był cały Borg. Przy­je­chał pod ratusz jedy­nie po to, żeby się pośmiać.

Na przy­stanku zatrzy­mała się wła­śnie czter­dziestka i Blom­kvist wsko­czył do auto­busu, żeby jak naj­szyb­ciej uciec. Wysiadł przy Fri­dhem­splan i stał nie­zde­cy­do­wany, cią­gle z wyro­kiem w ręku. W końcu skie­ro­wał kroki do kawiarni Anna, miesz­czą­cej się obok komendy poli­cji.

Gdy usiadł z kawą latte i kanapką, w radiu zaczął się połu­dniowy ser­wis infor­ma­cyjny. Jego histo­ria upla­so­wała się na trze­cim miej­scu, po samo­bój­czym zama­chu bom­bo­wym w Jero­zo­li­mie i wia­do­mo­ści o powo­ła­niu rzą­do­wej komi­sji docho­dze­nio­wej w spra­wie domnie­ma­nego two­rze­nia kar­teli w prze­my­śle budow­la­nym.

Dzien­ni­karz cza­so­pi­sma „Mil­len­nium” Mikael Blom­kvist został w pią­tek rano ska­zany na trzy mie­siące wię­zie­nia za znie­sła­wie­nie przed­się­biorcy Hansa-Erika Wennerströma. W jed­nym z tego­rocz­nych nume­rów, w gło­śnym arty­kule o tzw. spra­wie Minosa Blom­kvist twier­dził, że Wennerström wyko­rzy­stał do han­dlu bro­nią pań­stwowe środki, prze­zna­czone pier­wot­nie na inwe­sty­cje prze­my­słowe w Pol­sce.

Oprócz kary pozba­wie­nia wol­no­ści sąd orzekł, że Mikael Blom­kvist ma zapła­cić poszko­do­wa­nemu 150 tysięcy koron tytu­łem zadość­uczy­nie­nia. Adwo­kat Wennerströma, Ber­til Cam­ne­mar­ker, podał do wia­do­mo­ści, że jego klient jest usa­tys­fak­cjo­no­wany wyro­kiem. „To wyjąt­kowo poważny przy­pa­dek pomó­wie­nia” – sko­men­to­wał.

Wyrok liczył dwa­dzie­ścia sześć stron. Wyja­śniał powody, dla któ­rych sąd w pięt­na­stu punk­tach uznał Mika­ela win­nym znie­sła­wie­nia prze­my­słowca Hansa-Erika Wennerströma. Mikael skon­sta­to­wał, że każdy z punk­tów oskar­że­nia kosz­to­wał go dzie­sięć tysięcy koron i sześć dni wię­zie­nia. Nie wli­cza­jąc kosz­tów pro­cesu i hono­ra­rium adwo­kata. Nie miał siły, żeby choć przez chwilę zasta­no­wić się nad osta­tecz­nym rachun­kiem, pomy­ślał tylko, że mogło być gorzej; sąd unie­win­nił go co do sied­miu punk­tów oskar­że­nia.

Czy­ta­jąc sfor­mu­ło­wa­nia wyroku, czuł nie­przy­jem­nie nara­sta­jące uczu­cie cięż­ko­ści w oko­licy żołądka. Zdzi­wił się. Od początku pro­cesu wie­dział, że – o ile nie nastąpi cud – zosta­nie ska­zany. Rzecz nie ule­gała wąt­pli­wo­ści, zdą­żył się więc pogo­dzić z tą myślą. Sto­sun­kowo bez­tro­sko prze­sie­dział dwa dni roz­prawy, by póź­niej przez jede­na­ście kolej­nych – bez spe­cjal­nych emo­cji – cze­kać, aż sąd, prze­my­ślaw­szy wszystko dogłęb­nie, sfor­mu­łuje tekst, który wła­śnie trzy­mał w ręce. Dopiero teraz, po zakoń­cze­niu pro­cesu, poczuł się bar­dzo nie­swojo.

Miał wra­że­nie, że kolejny kęs chleba rośnie mu w ustach. Prze­ły­ka­jąc go z tru­dem, odsu­nął kanapkę na bok.

Po raz pierw­szy został uznany za win­nego prze­stęp­stwa, w ogóle po raz pierw­szy był o coś podej­rzany i oskar­żony. Orze­cze­nie sądu to w zasa­dzie bła­hostka. Prze­stęp­stwo lek­kiej wagi. Prze­cież nie cho­dziło o napad z bro­nią w ręku, mor­der­stwo czy gwałt. Ale finan­sowo wyrok będzie odczu­walny. „Mil­len­nium” nie było medial­nym okrę­tem fla­go­wym o nie­ogra­ni­czo­nych zaso­bach. Cza­so­pi­smu się nie prze­le­wało, ale wyrok nie ozna­czał finan­so­wej kata­strofy. Pro­blem pole­gał na tym, że Mikael miał udziały w „Mil­len­nium”, będąc jed­no­cze­śnie – co zakra­wało na idio­tyzm – redak­to­rem cza­so­pi­sma i jego wydawcą. Odszko­do­wa­nie, sto pięć­dzie­siąt tysiecy koron, zamie­rzał zapła­cić z wła­snej kie­szeni, co w zasa­dzie ozna­czało pozby­cie się pra­wie wszyst­kich oszczęd­no­ści. Cza­so­pi­smo pokry­wało koszty pro­cesu. Przy roz­sąd­nym gospo­da­ro­wa­niu powinno się udać.

Pomy­ślał o ewen­tu­al­nej sprze­daży swo­jego pod­da­sza, co byłoby dość bole­snym roz­wią­za­niem. Pod koniec rado­snych lat osiem­dzie­sią­tych, kiedy miał dobrą posadę i sto­sun­kowo wyso­kie dochody, zaczął roz­glą­dać się za porząd­nym miesz­ka­niem wła­sno­ścio­wym. Odrzu­cał kolejne pro­po­zy­cje pośred­ni­ków, aż w końcu natknął się na sześć­dzie­siąt pięć metrów kwa­dra­to­wych pod­da­sza przy Bel­l­mans­ga­tan. Poprzedni wła­ści­ciel zaczął prze­ra­biać je na miesz­ka­nie, ale kiedy nagle otrzy­mał pro­po­zy­cję pracy w fir­mie inter­ne­to­wej za gra­nicą, sprze­dał je tanio jako lokal do reno­wa­cji.

Nowy wła­ści­ciel dokoń­czył dzieło, nie przej­mu­jąc się szcze­gól­nie pier­wot­nymi szki­cami archi­tekta wnętrz. Wydał sporo pie­nię­dzy na urzą­dze­nie kuchni i łazienki, nie przy­kła­da­jąc wagi do reszty. Nie poło­żył par­kietu i nie posta­wił ścian dzia­ło­wych, rezy­gnu­jąc z pla­no­wa­nych dwóch pokoi. Ale wycy­kli­no­wał deski pod­ło­gowe, pobie­lił wap­nem ory­gi­nalne, chro­po­wate ściany i zasło­nił naj­więk­sze nie­do­róbki kil­koma akwa­re­lami Ema­nu­ela Bern­stone’a. W ten spo­sób powstało prze­stronne, otwarte miesz­ka­nie z sypial­nią za rega­łem i nie­wielką kuch­nią oddzie­loną barem od pokoju, który speł­niał funk­cję zarówno salonu, jak i jadalni. Pod­da­sze miało dwa okna man­sar­dowe i jedno w szczy­cie, z wido­kiem na dzie­siątki kamie­nic bie­gną­cych ku Rid­dar­hol­men i sta­rówce. Przez wąską szcze­linę mię­dzy nimi Mikael widział wodę przy Slus­sen i Ratusz. Dzi­siaj nie byłoby go stać na podobne miesz­ka­nie i dla­tego nie chciał się go pozby­wać.

Ale ryzyko utraty pod­da­sza to baga­tela w porów­na­niu z uszczerb­kiem, jakiego doznał jego wize­ru­nek zawo­dowy. Wie­dział, że napra­wia­nie tych szkód zaj­mie ogrom­nie dużo czasu. Jeżeli w ogóle uda się je napra­wić.

Cho­dziło o zaufa­nie. W naj­bliż­szej przy­szło­ści nie­je­den redak­tor zawaha się, zanim podej­mie decy­zję o publi­ka­cji arty­kułu pod­pi­sa­nego przez Blom­kvi­sta. Miał jesz­cze wystar­cza­jąco wielu przy­ja­ciół w branży, skłon­nych zaak­cep­to­wać to, że padł ofiarą nie­szczę­śli­wego zbiegu oko­licz­no­ści, ale też nie mógł już pozwo­lić sobie na kolejny, choćby naj­mniej­szy błąd.

Naj­bar­dziej jed­nak bolało go upo­ko­rze­nie.

Mając w ręku wszyst­kie atuty, prze­grał z gang­ste­rem w gar­ni­tu­rze od Arma­niego. Z łaj­da­kiem pod­szy­wa­ją­cym się pod gieł­do­wego rekina. Z japi­szo­nem, któ­rego adwo­kat szcze­rzył zęby przez cały pro­ces.

Do kurwy nędzy, jak mogło do tego dojść?

A prze­cież sprawa Wennerströma zaczęła się tak obie­cu­jąco, pół­tora roku temu, w wie­czór świę­to­jań­ski, w kok­pi­cie żół­tego jachtu Mälar-30. Wszystko było dzie­łem przy­padku, zapo­cząt­ko­wa­nego zachcianką kolegi po fachu, obec­nie speca od PR w samo­rzą­dzie woje­wódz­kim. Chcąc zaim­po­no­wać swo­jej nowej dziew­czy­nie, kolega ów wypo­ży­czył pochop­nie nie­wielki jacht i zapro­po­no­wał kil­ku­dniową, żywio­łową, ale nie­po­zba­wioną roman­ty­zmu prze­jażdżkę po wodach archi­pe­lagu sztok­holm­skiego. Dziew­czyna, która wła­śnie opu­ściła Hal­l­sta­ham­mar, by stu­dio­wać w sto­licy, dała się prze­ko­nać po dłu­gich namo­wach, ale pod warun­kiem, że zabiorą ze sobą sio­strę i jej chło­paka. Nikt z nich ni­gdy nie posta­wił nogi na pokła­dzie żaglówki. Pro­blem pole­gał na tym, że rów­nież PR-owiec był żegla­rzem bar­dziej w teo­rii niż w prak­tyce. Trzy dni przed pla­no­waną wyprawą zadzwo­nił zde­spe­ro­wany do Mika­ela, prze­ko­nu­jąc go do udziału w wycieczce i przy­ję­cia roli pią­tego, obe­zna­nego z nawi­ga­cją, członka załogi.

Począt­kowo zupeł­nie nie­czuły na prośby, Mikael ugiął się, kiedy usły­szał obiet­nicę kilku wspa­nia­łych dni relaksu w miłym towa­rzy­stwie i z dobrą kuch­nią. Z obiet­nic nic nie wyszło, a prze­jażdżka żaglówką prze­obra­ziła się w kata­strofę o wiele więk­szą, niż Mikael potra­fił sobie wyobra­zić. Pły­nęli pięk­nym, choć śred­nio trud­nym szla­kiem Furu­sund z pręd­ko­ścią nie­spełna dzie­się­ciu węzłów, przy któ­rej dziew­czyna PR-owca od razu zapa­dła na cho­robę mor­ską. Jej sio­stra zaczęła kłó­cić się z chło­pa­kiem i nikt nie wyka­zał choćby mini­mum zain­te­re­so­wa­nia sztuką żeglar­ską. Wkrótce stało się jasne, że obsługa jachtu spo­cznie wyłącz­nie na Mika­elu. Pozo­stali uczest­nicy wycieczki ogra­ni­czali się do udzie­la­nia życz­li­wych, acz prze­waż­nie bez­war­to­ścio­wych rad. Po pierw­szym noc­legu w zatoce na Ängsö Mikael gotów był zawi­nąć do przy­stani w Furu­sund i wró­cić do domu auto­bu­sem. I tylko despe­rac­kie prośby PR-owca skło­niły go do pozo­sta­nia na pokła­dzie.

Następ­nego dnia koło połu­dnia, wystar­cza­jąco wcze­śnie, by zna­leźć wolne miej­sce, przy­bili do pomo­stu na wyspie Arholma. Przy­go­to­wali lunch i wła­śnie wrzu­cili coś na ruszt, gdy Mikael po raz pierw­szy zauwa­żył pla­sti­kową żółtą M-trzy­dziestkę wpły­wa­jącą do zatoki pod grot­ża­glem. Pod­czas gdy łódź robiła spo­kojny zwrot, jej szy­per szu­kał miej­sca do zacu­mo­wa­nia. Mikael, rozej­rzaw­szy się dookoła, skon­sta­to­wał, że prze­strzeń mię­dzy ich jach­tem a H-boatem po pra­wej bur­cie była praw­do­po­dob­nie jedyną szcze­liną, w którą mogła wśli­zgnąć się wąska M-trzy­dziestka. Sto­jąc na rufie, wska­zał wolną prze­strzeń. Szy­per zbli­ża­ją­cego się jachtu uniósł dłoń w geście podzię­ko­wa­nia i zmie­nił kurs. „Samotny żeglarz, taki, co to nie pofa­ty­guje się, żeby włą­czyć motor” – zano­to­wał Mikael. Usły­szał szczęk kotwicz­nego łań­cu­cha, a po kilku sekun­dach zoba­czył spusz­czany grot­ża­giel i uwi­ja­ją­cego się jak w ukro­pie męż­czy­znę, który manew­ru­jąc ste­rem, by wpły­nąć pro­sto w szcze­linę, jed­no­cze­śnie przy­go­to­wy­wał koniec liny na dzio­bie.

Mikael wspiął się na reling i wycią­ga­jąc rękę, zaofe­ro­wał pomoc. Nowo przy­były zro­bił ostat­nią zmianę kursu i sunąc deli­kat­nie, pod­pły­nął per­fek­cyj­nie do rufy jachtu. Roz­po­znali się dopiero wtedy, gdy męż­czy­zna rzu­cił Mika­elowi koniec liny. Ich twa­rze roz­pro­mie­nił sze­roki uśmiech.

– Cześć, Rob­ban! – wykrzyk­nął Mikael. – Gdy­byś korzy­stał z sil­nika, nie musiał­byś zdzie­rać farby ze wszyst­kich łodzi w por­cie.

– Cześć, Micke. Czyli dobrze mi się wyda­wało, że skądś cię znam! Chęt­nie bym użył sil­nika, gdyby tylko dał się odpa­lić. Bidak wysiadł kom­plet­nie przy Rödlöga, dwa dni temu.

Podali sobie ręce przez reling.

Całą wiecz­ność temu, w latach sie­dem­dzie­sią­tych, Mikael Blom­kvist i Robert Lind­berg byli lice­al­nymi kole­gami, a może nawet przy­ja­ciółmi. Ale, jak to czę­sto bywa z kole­gami z ławy szkol­nej, roz­stali się zaraz po matu­rze. Obrali różne drogi i w ciągu ostat­nich dwu­dzie­stu lat widzieli się zale­d­wie cztery czy pięć razy. Ich nie­spo­dzie­wane spo­tka­nie w por­cie na Arholma było pierw­szym po sied­miu lub ośmiu latach. Przy­glą­dali się sobie badaw­czo. Robert miał spa­loną słoń­cem twarz, zmierz­wione włosy i dwu­ty­go­dniowy zarost.

Nagle Mika­elowi zde­cy­do­wa­nie popra­wił się humor. Pod­czas gdy PR-owiec ze swoim pro­sto­dusz­nym towa­rzy­stwem wybrał się na drugi kra­niec wyspy, by potań­czyć wokół uma­jo­nego słupa, Mikael zapar­ko­wał na M-trzy­dzie­stce i przy śle­dziu i wódce roz­ma­wiał z daw­nym kolegą o dupie Maryni.

Tego wie­czoru, gdy prze­stali już wal­czyć z osła­wio­nymi arholm­skimi koma­rami, prze­nie­śli się pod pokład i wypili kilka ład­nych setek, a roz­mowa przy­jęła cha­rak­ter prze­ko­ma­rza­nia się na temat moral­no­ści i etyki w świe­cie biz­nesu. Każdy z nich wybrał karierę, która w pew­nym sen­sie doty­czyła finan­sów pań­stwa. Robert skoń­czył Wyż­szą Szkołę Han­dlową i wkro­czył w świat ban­ko­wo­ści. Mikael po stu­diach dzien­ni­kar­skich poświę­cił dużą część zawo­do­wego życia na dema­sko­wa­nie wąt­pli­wych inte­re­sów wła­śnie w kołach ban­kowo-han­dlo­wych. Roz­mowa zeszła na pro­blemy moralne w związku z milio­no­wymi odpra­wami „spa­do­chro­no­wymi”, zapo­cząt­ko­wa­nymi w latach dzie­więć­dzie­sią­tych. Wygło­siw­szy mowę obronną na temat kilku „spa­do­chro­nia­rzy”, Lind­berg odsta­wił kie­li­szek i przy­znał z nie­chę­cią, że wśród finan­si­stów i ban­kow­ców z pew­no­ścią ukrywa się nie­je­den łaj­dak, mimo wszystko. Nagle zmie­rzył Mika­ela poważ­nym spoj­rze­niem.

– Micke, jesteś docie­kli­wym dzien­ni­ka­rzem, zaj­mu­jesz się finan­so­wymi prze­krę­tami, dla­czego ni­gdy nie napi­sa­łeś niczego o Han­sie-Eriku Wennerströmie?

– Nie wie­dzia­łem, że jest coś do napi­sa­nia.

– Zacznij grze­bać. Musisz tro­chę pogrze­bać, do dia­bła! Jak dużo wiesz o pro­gra­mie ZPP?

– Taa, jakiś pro­gram pomocy z lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Cho­dziło o posta­wie­nie na nogi prze­my­słu w byłych demo­lu­dach. Zakoń­czony parę lat temu. Ni­gdy się tym nie zaj­mo­wa­łem.

– ZPP to Zarząd Pomocy Prze­my­sło­wej, pro­jekt wspo­ma­gany przez rząd i kie­ro­wany przez repre­zen­tan­tów około dzie­się­ciu zna­czą­cych szwedz­kich firm. ZPP dostał pań­stwowe gwa­ran­cje dla sze­regu pro­jektów, które uzgod­niono w poro­zu­mie­niu z rzą­dami w Pol­sce i w kra­jach nad­bał­tyc­kich. Dołą­czyła się LO1, jako rękoj­mia, że wschodni ruch robot­ni­czy zosta­nie umoc­niony według szwedz­kiego modelu. For­mal­nie rzecz bio­rąc, cho­dziło o pro­jekt na zasa­dzie „pomoc dla samo­po­mocy”, pro­jekt, który miał umoż­li­wić tam­tej­szym rzą­dom sana­cję eko­no­miczną. W prak­tyce wyglą­dało to tak, że szwedz­kie przed­się­bior­stwa otrzy­mały pań­stwowe dota­cje, żeby zostać współ­udzia­łow­cami w przed­się­bior­stwach wschod­nio­eu­ro­pej­skich. Ten cho­lerny cha­decki mini­ster nale­żał do gorą­cych zwo­len­ni­ków ZPP. W pla­nach było otwar­cie zakła­dów papier­ni­czych w Kra­ko­wie, reno­wa­cja zakładu meta­lur­gicz­nego w Rydze, fabryka cementu w Tal­li­nie i tak dalej. Pie­nią­dze przy­dzie­lało kie­row­nic­two ZPP, czyli naj­waż­niejsi z waż­nych w świe­cie ban­kowo-prze­my­sło­wym.

– A więc pie­nią­dze podat­ni­ków?

– Mniej wię­cej pięć­dzie­siąt pro­cent sta­no­wiły dota­cje pań­stwa, resztę pokry­wały banki i prze­mysł. Ale to abso­lut­nie nie była dzia­łal­ność cha­ry­ta­tywna. I banki, i przed­się­bior­stwa liczyły na poważny zysk. W prze­ciw­nym razie, kurwa, w ogóle by się tym nie zain­te­re­so­wały.

– O jak duże pie­nią­dze cho­dziło?

– Pocze­kaj, słu­chaj dalej. Cho­dziło głów­nie o solidne szwedz­kie przed­się­bior­stwa, które chciały wejść na wschodni rynek. Takie potęgi jak ABB, Skan­ska i tym podobne. Żad­nych spe­ku­lan­tów innymi słowy.

– Uwa­żasz, że Skan­ska nie zaj­muje się spe­ku­la­cjami? Czy to wła­śnie nie ich naczel­nego wylano z pracy po tym, jak pozwo­lił któ­re­muś ze swo­ich chłop­ta­siów prze­pu­ścić pół miliarda na szyb­kich inte­re­sach? No a ich histe­ryczne spe­ku­la­cje nie­ru­cho­mo­ściami w Lon­dy­nie i Oslo?

– Nie, no jasne, idio­tów znaj­dziesz w każ­dym przed­się­bior­stwie na całym świe­cie, ale wiesz prze­cież, o co mi cho­dzi. To są w każ­dym razie firmy, które przede wszyst­kim zaj­mują się pro­du­ko­wa­niem cze­goś. No wiesz, krę­go­słup szwedz­kiej gospo­darki i te rze­czy.

– A jak się do tego wszyst­kiego ma Wennerström?

– Wennerström jest dżo­ke­rem. Facet poja­wia się zni­kąd, nie ma korzeni w prze­my­śle cięż­kim i w ogóle nie za bar­dzo pasuje do tego towa­rzy­stwa.

Mikael napeł­nił kie­li­szek reimer­shol­mem i roz­parł się wygod­nie, usi­łu­jąc sobie przy­po­mnieć, co wie o Wennerströmie. Jego wie­dza oka­zała się nie­spe­cjal­nie bogata. Uro­dzony gdzieś w Nor­lan­dii, w latach sie­dem­dzie­sią­tych zało­żył tam firmę inwe­sty­cyjną. Zaro­biw­szy tro­chę gro­sza, prze­pro­wa­dził się do Sztok­holmu, gdzie zro­bił bły­ska­wiczną karierę. Powstała Grupa Wennerströma, którą póź­niej, w związku z otwar­ciem biur w Lon­dy­nie i Nowym Jorku, prze­chrzczono na Wen­ner­stroem Group. Nazwę przed­się­bior­stwa zaczęto wymie­niać w tych samych arty­ku­łach co firmę Beijer. Wennerström han­dlo­wał akcjami i obli­ga­cjami, robił szyb­kie inte­resy i poja­wił się w tablo­idach jako jeden z licz­nych świeżo upie­czo­nych miliar­de­rów z apar­ta­men­tem na Strandvägen, oka­załą posia­dło­ścią let­nią na Värmdö i dwu­dzie­sto­trzy­me­tro­wym jach­tem, naby­tym od nie­wy­pła­cal­nej byłej gwiazdy tenisa. Bystrzak z nosem do inte­re­sów, bez wąt­pie­nia, ale całe lata osiem­dzie­siąte były dekadą takich bystrza­ków i spe­ku­lan­tów na rynku nie­ru­cho­mo­ści. Wennerström nie wyróż­niał się niczym szcze­gól­nym. Wręcz prze­ciw­nie, uni­kał roz­głosu i zawsze pozo­sta­wał w cie­niu Bar­dzo Waż­nych Chłop­ców. Bra­ko­wało mu napu­szo­nych manier Sten­becka, nie obna­żał się w pra­sie jak Bar­ne­vik. Nie uczest­ni­cząc w boomie zwią­za­nym z nie­ru­cho­mo­ściami, inwe­sto­wał masowo w bloku komu­ni­stycz­nym. Gdy w latach dzie­więć­dzie­sią­tych z balona uszło powie­trze i jeden dyrek­tor za dru­gim zmu­szony był do otwar­cia swo­jej spa­do­chro­no­wej odprawy, firma Wennerströma radziła sobie zadzi­wia­jąco dobrze. Ani śladu skan­dalu. A Swe­dish suc­cess story – pod­su­mo­wał sam „Finan­cial Times”.

– To było w 1992. Wennerström nie­spo­dzie­wa­nie skon­tak­to­wał się z ZPP i oznaj­mił, że chce pie­nię­dzy. Przed­sta­wił plan, z pew­no­ścią uzgod­niony z inwe­sto­rami w Pol­sce, otwar­cia fabryki pro­du­ku­ją­cej opa­ko­wa­nia dla prze­my­słu spo­żyw­czego.

– Czyli puszki na kon­serwy?

– Nie do końca, ale coś w tym stylu. Nie mam poję­cia, jakie miał zna­jo­mo­ści w ZPP, ale bez niczego dostał sześć­dzie­siąt milio­nów koron.

– To zaczyna być inte­re­su­jące. Pozwól, że zgadnę: to był pierw­szy i ostatni raz, kiedy ktoś widział te pie­nią­dze.

– Błąd – powie­dział Lind­berg, uśmie­cha­jąc się tajem­ni­czo, po czym znów wlał w sie­bie kilka kro­pel wódki.

– To, co wyda­rzyło się póź­niej, jest zgodne z kla­sycz­nym spra­woz­da­niem finan­so­wym. Wennerström naprawdę otwo­rzył w Pol­sce, a dokład­niej w Łodzi, zakład pro­du­ku­jący opa­ko­wa­nia. Przed­się­bior­stwo nazy­wało się Minos. W 1993 ZPP otrzy­mał kilka entu­zja­stycz­nych rapor­tów. A póź­niej wszystko uci­chło. W 1994 Minos nagle padł.

Robert lind­berg z hukiem posta­wił kie­li­szek, pod­kre­śla­jąc siłę upadku.

– Pro­blem z ZPP pole­gał na tym, że nie ist­niały stan­dardy spra­woz­daw­czo­ści finan­so­wej tych pro­jek­tów. Pamię­tasz tamte czasy? Kiedy runął mur ber­liń­ski, zapa­no­wał wszech­ogar­nia­jący opty­mizm. Wszę­dzie wpro­wa­dzano demo­kra­cję, minęła groźba wojny ato­mo­wej, a bol­sze­wicy w ciągu jed­nej nocy mieli prze­mie­nić się w praw­dzi­wych kapi­ta­li­stów. Rząd chciał wzmoc­nić demo­kra­cję na Wscho­dzie. Każdy prze­my­sło­wiec chciał zała­pać się na budowę nowej Europy.

– Nie wie­dzia­łem, że kapi­ta­li­ści są tacy chętni do dzia­łal­no­ści cha­ry­ta­tyw­nej.

– Uwierz mi, to wet dream każ­dego kapi­ta­li­sty. Rosja i byłe demo­ludy to może naj­więk­szy po Chi­nach nie­wy­ek­splo­ato­wany rynek. Prze­my­słowcy nie mieli żad­nych opo­rów, żeby przyjść rzą­dowi z pomocą, szcze­gól­nie gdy sami pokry­wali zale­d­wie uła­mek kosz­tów. ZPP pochło­nął łącz­nie ponad trzy­dzie­ści miliar­dów koron. Te pie­nią­dze podat­ni­ków miały się zwró­cić w for­mie przy­szłych zysków. For­mal­nie ZPP powstał z ini­cja­tywy rządu, ale wpływy przed­się­bior­ców były tak duże, że w prak­tyce zarząd pra­co­wał samo­dziel­nie.

– Rozu­miem. Czy kryje się za tym jakaś story?

– Cier­pli­wo­ści. Na początku nie było żad­nych kło­po­tów z finan­so­wa­niem pro­jektu. Szwe­cji nie dotknął jesz­cze szok wzro­stu stóp pro­cen­to­wych. Zado­wo­lony rząd we współ­pracy z ZPP mógł pod­kre­ślać swój wkład w budo­wa­nie demo­kra­cji na wscho­dzie Europy.

– To było za rzą­dów pra­wicy.

– Nie mie­szaj w to poli­tyki. Tutaj cho­dzi o pie­nią­dze i wsio rawno, czy mini­stro­wie pocho­dzą z lewa, czy z prawa. No więc naj­pierw cała naprzód, póź­niej przy­szły pro­blemy walu­towe, a jesz­cze póź­niej kilku sza­lo­nych nowo­de­mo­kra­tów – pamię­tasz Nową Demo­kra­cję? – zaczęło narze­kać, że nikt nie ma wglądu w to, czym zaj­muje się ZPP. Któ­ryś z tych chłop­ta­siów pomy­lił ZPP z Zarzą­dem ds. Roz­woju Mię­dzy­na­ro­do­wego i myślał, że cho­dzi o jakiś pro­jekt pomocy do gooder w stylu Tan­za­nii. Wio­sną 1994 powo­łano komi­sję, która miała zba­dać dzia­łal­ność ZPP. Wysu­nięto zarzuty wobec kilku pro­jek­tów, a jed­nym z pierw­szych pod­da­nych kon­troli był Minos.

– I Wennerström nie potra­fił roz­li­czyć się z pie­nię­dzy?

– Prze­ciw­nie. Wennerström przed­sta­wił wyśmie­nite spra­woz­da­nie, z któ­rego wyni­kało, że w firmę Minos zain­we­sto­wano ponad pięć­dzie­siąt cztery miliony koron. Ale oka­zało się, że w zaco­fa­nej Pol­sce ist­niały zbyt duże prze­szkody struk­tu­ralne, żeby nowo­cze­sny prze­mysł mógł funk­cjo­no­wać bez pro­ble­mów. W rezul­ta­cie ich przed­się­bior­stwo zostało wyparte przez kon­ku­ren­cyjny nie­miecki pro­jekt. Niemcy zaczęli wtedy wyku­py­wać w naj­lep­sze cały blok wschodni.

– Powie­dzia­łeś, że dostał sześć­dzie­siąt milio­nów.

– Wła­śnie. Pie­nią­dze z ZPP funk­cjo­no­wały jak nie­opro­cen­to­wane pożyczki. Oczy­wi­ście w zamy­śle przed­się­bior­stwa miały spła­cić część tej pożyczki w ciągu iluś tam lat. Ale Minos zban­kru­to­wał, pro­jekt się nie powiódł, za co nie można było winić Wennerströma. I tutaj pań­stwowa gwa­ran­cja zapew­niała, że straty nie dotkną go oso­bi­ście. Po pro­stu nie musiał odda­wać uto­pio­nych w Mino­sie pie­nię­dzy, a poza tym miał też dowody na to, że utra­cił wła­śnie taką, a nie inną sumę wła­snych środ­ków.

– No to zobaczmy, czy dobrze zro­zu­mia­łem. Rząd dostar­czył miliardy z budżetu i wspo­ma­gał dyplo­ma­tów, któ­rzy otwie­rali odpo­wied­nie drzwi. Prze­my­słowcy dostar­czyli pie­nię­dzy i użyli ich do inwe­sty­cji w joint ven­tu­res, z któ­rych póź­niej zgar­niali rekor­dowe zyski, czyli innymi słowy nic nowego. Kilku wygrywa, kilku płaci rachunki, a my wiemy, kto ma jaką rolę do ode­gra­nia.

– Jesteś cyni­kiem. Pań­stwowe pożyczki miały być spła­cone.

– Powie­dzia­łeś, że były nie­opro­cen­to­wane. A to zna­czy, że podat­nicy nie mieli naj­mniej­szej szansy na jaką­kol­wiek dywi­dendę za to, że dostar­czyli forsy. Wennerström dostał sześć­dzie­siąt baniek, z któ­rych zain­we­sto­wał pięć­dzie­siąt cztery. Co się stało z pozo­sta­łymi sze­ścioma milio­nami?

– W tym samym momen­cie, w któ­rym oka­zało się, że pro­jekty będą pod­dane kon­troli, Wennerström wysłał ZPP czek na sześć milio­nów, dopła­ca­jąc róż­nicę. Tak więc z praw­nego punktu widze­nia sprawa została zała­twiona.

Robert zamilkł i spoj­rzał wymow­nie na Mika­ela.

– Wygląda na to, że Wennerström prze­pu­tał tro­chę pie­nię­dzy z ZPP, ale w porów­na­niu z sumą pół miliarda, która znik­nęła ze Skan­ska, albo z odprawą spa­do­chro­nową dyrek­tora ABB, opie­wa­jącą na ponad miliard – co naprawdę ludzi wzbu­rzyło – to nie są wiel­kie rze­czy do opi­sy­wa­nia – stwier­dził Mikael. – Dzi­siejsi czy­tel­nicy mają po dziurki w nosie tek­stów o nie­kom­pe­tent­nych gra­czach gieł­do­wych, nawet jeżeli cho­dzi o pie­nią­dze z budżetu. Czy masz coś wię­cej?

– Teraz dopiero się zacznie!

– Skąd to wszystko wiesz? O inte­re­sach Wennerströma w Pol­sce?

– W latach dzie­więć­dzie­sią­tych pra­co­wa­łem w Han­dels­ban­ken. Zgad­nij, kto przy­go­to­wy­wał raporty dla repre­zen­tanta banku w ZPP?

– Aha! No to opo­wia­daj.

– No więc tak… w skró­cie. Wennerström zło­żył w ZPP wyja­śnie­nie. Pod­pi­sano doku­menty. Oddał resztę pie­nię­dzy. Wła­śnie te sześć milio­nów było bar­dzo spryt­nie pomy­ślane. Jeżeli ktoś stoi w przed­sionku z torbą pie­nię­dzy, które chce ci zwró­cić, to nie podej­rze­wasz go, kurwa, o nie­cne zamiary.

– Przejdź do rze­czy.

– Ależ drogi Blom­kvi­ście, prze­cież o to wła­śnie cho­dzi. ZPP był zado­wo­lony ze spra­woz­da­nia Wennerströma. Inwe­sty­cję tra­fił szlag, ale nie można było nikomu posta­wić zarzutu, że źle ją pro­wa­dzono. Prze­glą­da­li­śmy fak­tury, trans­fery i wszyst­kie inne doku­menty. Wszystko było rze­tel­nie przed­sta­wione. Wie­rzy­łem w to. Mój szef w to wie­rzył. ZPP też wie­rzył, a rząd nie miał nic do doda­nia.

– No to w czym tkwi szko­puł?

– Dopiero teraz histo­ria zaczyna być śli­ska – powie­dział Lind­berg, spra­wia­jąc nagle wra­że­nie zadzi­wia­jąco trzeź­wego. – Ponie­waż jesteś dzien­ni­ka­rzem, to, co teraz powiem, będzie off the record.

– Odwal się. Nie możesz opo­wia­dać mi nie­stwo­rzo­nych rze­czy, a póź­niej zastrze­gać się, że nie wolno ich prze­ka­zać innym.

– Jasne, że mogę. To, co opo­wie­dzia­łem do tej pory, jest jak naj­bar­dziej ofi­cjalne. Jeśli chcesz, możesz prze­czy­tać spra­woz­da­nie. Co do reszty histo­rii, któ­rej zresztą jesz­cze nie wyja­wi­łem, musisz potrak­to­wać mnie jako ano­ni­mowe źró­dło.

– Aha, ale według obo­wią­zu­ją­cej ter­mi­no­lo­gii off the record zna­czy, że dowie­dzia­łem się cze­goś w zaufa­niu, ale nie wolno mi o tym pisać.

– Mam w dupie ter­mi­no­lo­gię. Pisz, co ci się podoba, ale chcę pozo­stać ano­ni­mo­wym źró­dłem. Rozu­miemy się?

– Oczy­wi­ście. Dopiero po fak­cie zro­zu­miał, że popeł­nił błąd. – To dobrze. Histo­ria z Mino­sem miała miej­sce dzie­sięć lat temu, po upadku muru i po tym, jak bol­sze­wicy zaczęli się zamie­niać w solid­nych kapi­ta­li­stów. Byłem jedną z osób, które badały pro­jekt Wennerströma, i cały czas nie opusz­czało mnie wra­że­nie, że coś w tym wszyst­kim cho­ler­nie śmier­dzi.

– Dla­czego nie powie­dzia­łeś nic w trak­cie kon­troli?

– Roz­ma­wia­łem o tym z sze­fem. Ale nie można się było do niczego przy­cze­pić. Wszyst­kie papiery były w porządku. Pozo­stało mi tylko pod­pi­sać się pod spra­woz­da­niem. Ale przez kolejne lata, za każ­dym razem, gdy zetkną­łem się z nazwi­skiem Wennerströma, nie mogłem prze­stać myśleć o Mino­sie.

– Aha.

– Rzecz w tym, że kilka lat póź­niej, w poło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych, bank robił tro­chę inte­re­sów z Wennerströmem. Zresztą dosyć spo­rych inte­re­sów. Ale udały się tak sobie.

– Zro­bił was w bam­buko?

– Nie, nie aż tak. Zaro­bi­li­śmy i my, i on. Cho­dzi raczej o to, że… nie wiem naprawdę, jak to wyja­śnić. Mówię teraz o swoim pra­co­dawcy, a wolał­bym tego unik­nąć. Ale co mnie ude­rzyło, jak to się mówi – ogólne wra­że­nie nie było pozy­tywne. Media przed­sta­wiają Wennerströma jako eko­no­miczną super­wy­rocz­nię. On z tego żyje. To jest jego kapi­tał.

– Wiem, co masz na myśli.

– A ja odnio­słem wra­że­nie, że ten facet to jedna wielka blaga. Nie był jakoś szcze­gól­nie uzdol­niony, jeżeli cho­dzi o eko­no­mię. Prze­ciw­nie, w nie­któ­rych kwe­stiach jego wie­dza była nie­wia­ry­god­nie płytka. Dora­dzało mu kilku nie­sa­mo­wi­cie bystrych young war­riors, ale samego Wennerströma nie cier­pia­łem ser­decz­nie.

– Okej.

– Mniej wię­cej rok temu poje­cha­łem do Pol­ski, w cał­kiem innej spra­wie. Jedli­śmy kola­cję z kil­koma inwe­sto­rami z Łodzi i zupeł­nie przy­pad­kowo przy­szło mi sie­dzieć obok pre­zy­denta mia­sta. Roz­ma­wia­li­śmy o tym, jak trudno było posta­wić pol­ską gospo­darkę na nogi i tak dalej, i nie wiem już w związku z czym wspo­mnia­łem o Mino­sie. Męż­czy­zna przez chwilę patrzył na mnie z ogrom­nym zdzi­wie­niem, jak gdyby ni­gdy nie sły­szał o tej fir­mie, ale w końcu przy­po­mniał sobie pro­jekt, z któ­rego ni­gdy nic nie wyszło. Skwi­to­wał to śmie­chem i dodał, cytuję: „Jeżeli to wszystko, na co stać szwedz­kich inwe­sto­rów, to wkrótce wasz kraj popad­nie w ruinę”. Łapiesz?

– Wypo­wiedź świad­czy o tym, że pre­zy­dent Łodzi jest mądrym face­tem, ale mów dalej.

– To zda­nie nie dawało mi spo­koju. Następ­nego dnia rano musia­łem być na zebra­niu, ale póź­niej mia­łem wolne. Tylko z czy­stej cie­ka­wo­ści poje­cha­łem zoba­czyć pozo­sta­ło­ści po fir­mie Minos. Dotar­łem do nie­wiel­kiej wio­ski pod Łodzią, z knajpą w sto­dole i sra­czy­kiem na podwó­rzu. Wielka fabryka Minos oka­zała się kom­pletną ruderą, roz­la­tu­ją­cym się maga­zy­nem z bla­chy fali­stej, który w latach pięć­dzie­sią­tych posta­wiła Armia Radziecka. Spo­tka­łem ochro­nia­rza, który mówił tro­chę po nie­miecku i któ­rego kuzyn pra­co­wał w Mino­sie. Kuzyn miesz­kał nie­da­leko, więc poszli­śmy do niego do domu. Ochro­niarz tłu­ma­czył. Jesteś cie­kawy, co powie­dział?

– Nie mogę się docze­kać.

– Minos powstał w 1992. Zatrud­niał naj­wy­żej pięt­na­ście osób, głów­nie stare kobie­ciny. Pen­sja wyno­siła tro­chę ponad sto pięć­dzie­siąt koron mie­sięcz­nie. Naj­pierw nie było maszyn, więc pra­cow­nicy zaj­mo­wali się sprzą­ta­niem rudery. Na początku paź­dzier­nika przy­szły trzy urzą­dze­nia do pro­duk­cji kar­to­nów, kupione w Por­tu­ga­lii. Uży­wane, znisz­czone i total­nie prze­sta­rzałe. Gdyby oddać je na złom, nie byłyby warte wię­cej niż kilka tysięcy. Wpraw­dzie dzia­łały, ale cały czas się psuły. Natu­ral­nie bra­ko­wało czę­ści zamien­nych, co chwilę robiono prze­rwy w pro­duk­cji. Najczę­ściej po pro­stu ktoś z zatrud­nio­nych napra­wiał je pro­wi­zo­rycz­nie, do następ­nej awa­rii.

– To zaczyna przy­po­mi­nać praw­dziwą story – przy­znał Mikael. – Co wła­ści­wie pro­du­ko­wano w Mino­sie?

– W 1992 roku i do połowy 1993 robili zwy­kłe pudełka kar­to­nowe na pro­szek do zmy­wa­rek, opa­ko­wa­nia na jajka i takie rze­czy. Póź­niej papie­rowe torebki. Ale fabryce cią­gle bra­ko­wało mate­riału i ni­gdy nie pro­du­ko­wali szcze­gól­nie dużo.

– To nie wygląda na jakąś ogromną inwe­sty­cję.

– Obli­czy­łem. Łączne koszty wynajmu lokalu przez dwa lata to pięt­na­ście tysięcy koron. Na pen­sje wydano mak­sy­mal­nie sto pięć­dzie­siąt tysięcy, przy­ją­łem naj­bar­dziej hojny wariant. Zakup urzą­dzeń i trans­port… fur­go­netka prze­wo­żąca kar­tony… przy­pusz­czal­nie dwie­ście pięć­dzie­siąt tysiecy. Doło­żyć trzeba opłaty skar­bowe za pozwo­le­nia, tro­chę podróży tam i z powro­tem – w wio­sce poja­wiła się kilka razy tylko jedna osoba ze Szwe­cji. Taa, powiedzmy, że cała ope­ra­cja nie pochło­nęła wię­cej niż milion. Pew­nego dnia, latem 1993 roku, przy­szedł bry­ga­dzi­sta i powie­dział, że fabrykę zamknięto, a wkrótce póź­niej węgier­ska cię­ża­rówka zabrała cały park maszy­nowy. Exit Minos.

Pod­czas pro­cesu Mikael czę­sto myślał o tym sobót­ko­wym spo­tka­niu. Więk­szą część wie­czoru prze­ko­ma­rzali się w lice­al­nym, ser­decz­nym tonie, dokład­nie jak za szkol­nych cza­sów. Jako nasto­lat­ko­wie dźwi­gali to samo egzy­sten­cjalne brze­mię. Jako doro­śli byli sobie wła­ści­wie obcy, tak naprawdę dzie­liło ich mnó­stwo rze­czy. Pod­czas roz­mowy Mikael zasta­na­wiał się nawet, co spra­wiło, że w szkole zostali przy­ja­ciółmi. Pamię­tał Roberta jako cichego, peł­nego rezerwy chłopca, sza­le­nie nie­śmia­łego wobec dziew­cząt. W wieku doro­słym odno­sił suk­cesy jako… no, osoba zwią­zana zawo­dowo z ban­kiem.

Mikael nie wąt­pił ani przez moment, że jego towa­rzysz wyzna­wał poglądy sprzeczne z jego wizją świata. Rzadko się upi­jał, ale to przy­pad­kowe spo­tka­nie prze­obra­ziło nie­udaną wyprawę w przy­jemny wie­czór, kiedy to poziom wódki w butelce obniża się stale, choć bez pośpie­chu. Być może wła­śnie z powodu pier­wot­nie lek­kiego tonu roz­mowy Mikael nie potra­fił potrak­to­wać opo­wie­ści Roberta poważ­nie. Ale w końcu zbu­dził się w nim instynkt dzien­ni­ka­rza. Nagle zaczął słu­chać z ogromną uwagą i nie omiesz­kał wyka­zać logicz­nych nie­ści­sło­ści.

– Pocze­kaj sekundkę – popro­sił. – Wennerström to nazwi­sko na topie, przy­naj­mniej wśród gieł­do­wych reki­nów. Jeżeli się nie mylę, jest miliar­de­rem…

– Sza­cuje się, że Wen­ner­stroem Group sie­dzi na mniej wię­cej dwu­stu dwu­dzie­stu miliar­dach. Chcesz zapy­tać, dla­czego kre­zus tej klasy w ogóle zaprzą­tałby sobie głowę oszu­stwem na skromną sumkę pięć­dzie­się­ciu milio­nów?

– No… nie do końca. Raczej dla­czego w ogóle nara­żał się na tak duże ryzyko, aran­żu­jąc oczy­wi­sty szwin­del.

– Nie wiem, czy można uznać ten szwin­del za oczy­wi­sty. Cał­ko­wi­cie ze sobą zgodni człon­ko­wie zarządu ZPP, bank, rząd i rewi­zo­rzy Riks­dagu przy­jęli i zaak­cep­to­wali spra­woz­da­nia Wennerströma.

– W każ­dym razie cho­dziło o drobną sumę.

– Z pew­no­ścią. Ale zasta­nów się: Wen­ner­stroem Group to przed­się­bior­stwo inwe­sty­cyjne, han­dluje wszyst­kim, co może przy­nieść zysk – papie­rami war­to­ścio­wymi, obli­ga­cjami, walutą… you name it. Wennerström skon­tak­to­wał się z ZPP w 1992 roku, wła­śnie wtedy, gdy rynek zaczął total­nie tonąć. Pamię­tasz jesień 1992 roku?

– Czy pamię­tam? Mia­łem wtedy kre­dyt miesz­ka­niowy ze zmien­nym opro­cen­to­wa­niem, a w paź­dzier­niku Bank Cen­tralny pod­niósł stopę do pię­ciu­set punk­tów pro­cen­to­wych. Przez cały następny rok męczy­łem się z dzie­więt­na­sto­pro­cen­to­wymi odset­kami.

– Mmmm. To były czasy! – Robert się uśmiech­nął. – Ja też cho­ler­nie dużo wtedy stra­ci­łem. Rów­nież Hans-Erik Wennerström, tak jak inni przed­się­biorcy, bory­kał się z podob­nymi pro­ble­mami. Miał miliony uwię­zione w prze­róż­nych papie­rach, ale zadzi­wia­jąco mało gotówki. Nagle nie mógł zacią­gnąć nowych, bajoń­skich poży­czek. Zazwy­czaj w takiej sytu­acji ludzie pozby­wają się kilku nie­ru­cho­mo­ści i liżą rany po stra­tach. Ale w 1992 roku nikt za żadną cho­lerę nie chciał kupo­wać nie­ru­cho­mo­ści.

– Cash-flow pro­blem.

– Wła­śnie. I Wennerström nie był osa­mot­niony. Każdy han­dlo­wiec…

– Nie mów: han­dlo­wiec. Nazy­waj ich jak chcesz, ale uży­wa­jąc okre­śle­nia han­dlo­wiec, obra­żasz całą poważną grupę zawo­dową.

– …no to każdy rekin gieł­dowy, każdy miał cash-flow pro­blems… Spójrz na to tak: Wennerström dostał sześć­dzie­siąt milio­nów koron. Oddał sześć baniek, ale dopiero po trzech latach. Wydatki zwią­zane z Mino­sem nie mogły wynieść wię­cej niż jakiś milion. Już same odsetki z sześć­dzie­się­ciu milio­nów przez trzy lata są co nieco warte. W zależ­no­ści od tego, jak zain­we­sto­wał te pie­nią­dze, mógł je podwoić albo nawet zdzie­się­cio­krot­nić. Wtedy nie mówimy już o gów­nia­nych sumach. A tak w ogóle, to na zdro­wie!

Roz­dział 2

Pią­tek 20 grud­nia

Dra­gan arman­ski miał pięć­dzie­siąt sześć lat i pocho­dził z Chor­wa­cji. Jego ojciec był ormiań­skim Żydem z Bia­ło­rusi. Matka – bośniacką muzuł­manką o grec­kich korze­niach. To ona, odpo­wie­dzialna za jego wycho­wa­nie, prze­ka­zała mu kul­tu­rowe dzie­dzic­two, dzięki czemu jako doro­sły męż­czy­zna zna­lazł się w ogrom­nej hete­ro­ge­nicz­nej gru­pie defi­nio­wa­nej przez media jako muzuł­ma­nie. Urząd Migra­cyjny zare­je­stro­wał go, co oso­bliwe, jako Serba. Jego pasz­port zdra­dzał, że jest oby­wa­te­lem szwedz­kim, a foto­gra­fia uka­zy­wała kan­cia­stą twarz z wydatną szczęką, ciem­nym zaro­stem i posi­wia­łymi skrońmi. Nazy­wano go czę­sto Ara­bem, mimo że nie miał naj­mniej­szej domieszki arab­skiej krwi. Był jed­na­ko­woż gene­tycz­nym skrzy­żo­wa­niem, które sza­leńcy zaj­mu­jący się bio­lo­gią ras z dużą dozą praw­do­po­do­bień­stwa opi­sa­liby jako ule­pione z gor­szej gliny.

Jego wygląd przy­wo­dził na myśl lokal­nego bossa śred­niej rangi w jakimś ame­ry­kań­skim fil­mie gang­ster­skim. W rze­czy­wi­sto­ści Arman­ski nie był ani szmu­gle­rem nar­ko­ty­ków, ani tor­pedą mafii, tylko zdol­nym spe­cja­li­stą w zakre­sie eko­no­mii przed­się­biorstw, który na początku lat sie­dem­dzie­sią­tych zaczął pra­co­wać jako asy­stent finan­sowy w fir­mie ochro­niar­skiej Mil­ton Secu­rity, a trzy­dzie­ści lat póź­niej pia­sto­wał w niej sta­no­wi­ska dyrek­tora oraz szefa ope­ra­cyj­nego.

Jego rosnące zain­te­re­so­wa­nie zagad­nie­niami bez­pie­czeń­stwa prze­obra­ziło się z cza­sem w fascy­na­cję. Jak w grze stra­te­gicz­nej trzeba było ziden­ty­fi­ko­wać zagro­że­nie, roz­wi­nąć stra­te­gie obronne i cały czas wyprze­dzać o krok szpie­gów prze­my­sło­wych, szan­ta­ży­stów i zło­dziei. Zaczęło się od wykry­cia spryt­nego oszu­stwa, w któ­rym posłu­żono się kre­atywną księ­go­wo­ścią. Arman­ski zdo­łał udo­wod­nić winę jed­nej z dwu­na­stu osób zatrud­nio­nych w fir­mie i w dal­szym ciągu, trzy­dzie­ści lat póź­niej, pamię­tał swoje zdzi­wie­nie, gdy zro­zu­miał, że cała mal­wer­sa­cja była moż­liwa dzięki temu, że przed­się­bior­stwo nie zała­tało kilku banal­nych luk w pro­ce­du­rach zabez­pie­cza­ją­cych. Ze zwy­kłego kom­bi­na­tora prze­obra­ził się w inno­wa­tora roz­wi­ja­ją­cego firmę i eks­perta w dzie­dzi­nie oszustw gospo­dar­czych. Po pię­ciu latach został człon­kiem kie­row­nic­twa, a po kolej­nych dzie­się­ciu – nie bez sprze­ci­wów – dyrek­to­rem naczel­nym przed­się­bior­stwa. Sprze­ciwy już dawno uci­chły. Kie­ru­jąc Mil­ton Secu­rity, zamie­nił je w jedną z naj­bar­dziej kom­pe­tent­nych i wzię­tych szwedz­kich firm spe­cja­li­zu­ją­cych się w ochro­nie.

W Mil­ton Secu­rity pra­co­wało na stałe trzy­sta osiem­dzie­siąt osób, a dru­gie tyle współ­pra­cow­ni­ków było zaufa­nymi wol­nymi strzel­cami, z któ­rych usług korzy­stano w razie potrzeby. Była to raczej nie­wielka firma, w każ­dym razie w porów­na­niu z Falc­kiem czy Szwedzką Służbą Ochrony. Gdy Arman­ski sta­wiał w niej pierw­sze kroki, czy­nił to w Ogól­nej Ochro­nie Johana Fre­drika Mil­tona SA, któ­rej głów­nymi klien­tami były cen­tra han­dlowe, potrze­bu­jące skle­po­wych kon­tro­le­rów i osił­ko­wa­tych ochro­nia­rzy. Pod jego kie­row­nic­twem przed­się­bior­stwo zmie­niło nazwę na bar­dziej mię­dzy­na­ro­dowe Mil­ton Secu­rity i posta­wiło na naj­now­szą tech­no­lo­gię. Doko­nano wymiany per­so­nelu; wysłu­żo­nych noc­nych stró­żów, umun­du­ro­wa­nych fety­szy­stów i dora­bia­ją­cych w week­endy lice­ali­stów zastą­pili ludzie o poważ­nych kom­pe­ten­cjach. Arman­ski zatrud­nił absol­wen­tów poli­to­lo­gii ze zna­jo­mo­ścią zagad­nień mię­dzy­na­ro­dowego ter­ro­ry­zmu, ochrony oso­bi­stej i szpie­go­stwa prze­my­sło­wego, a przede wszyst­kim tech­ni­ków tele­ko­mu­ni­ka­cyj­nych i infor­ma­ty­ków. Sta­no­wi­ska sze­fów ope­ra­cyj­nych powie­rzył byłym poli­cjan­tom. No i prze­niósł firmę z pery­fe­ryj­nej Solny do repre­zen­ta­cyj­nych lokali w pobliżu Slus­sen w cen­trum Sztok­holmu.

Tym samym na początku lat dzie­więć­dzie­sią­tych Mil­ton Secu­rity była przy­go­to­wana do zaofe­ro­wa­nia nowego rodzaju bez­pie­czeń­stwa eks­klu­zyw­nej gru­pie klien­tów, skła­da­ją­cej się przede wszyst­kim z przed­się­biorstw śred­niej wiel­ko­ści o eks­tre­mal­nie wyso­kich obro­tach i majęt­nych osób pry­wat­nych – nowo­bo­gac­kich gwiazd rocka, reki­nów gieł­do­wych i dyrek­to­rów firm z branży infor­ma­tycz­nej. Waż­nym ele­men­tem oferty Mil­ton Secu­rity była ochrona oso­bi­sta i zabez­pie­cze­nia tech­niczne dla szwedz­kich firm za gra­nicą, szcze­gól­nie na Bli­skim Wscho­dzie. Ta część dzia­łal­no­ści sta­no­wiła pra­wie sie­dem­dzie­siąt pro­cent obro­tów firmy. Za pano­wa­nia Arman­skiego roczne obroty wzro­sły z czter­dzie­stu milio­nów do pra­wie dwóch miliar­dów koron. Han­dlo­wa­nie poczu­ciem bez­pie­czeń­stwa stało się branżą nie­sa­mo­wi­cie lukra­tywną.

Dzia­łal­ność przed­się­bior­stwa podzie­lono na trzy główne obszary: eks­per­tyzę poziomu zabez­pie­czeń, pole­ga­jącą na iden­ty­fi­ka­cji poten­cjal­nych zagro­żeń, środki pre­wen­cyjne, czyli insta­la­cję kosz­tow­nych kamer nad­zo­ru­ją­cych, alar­mów prze­ciw­wła­ma­nio­wych i prze­ciw­po­ża­ro­wych, elek­tro­nicz­nych zam­ków oraz sys­te­mów kom­pu­te­ro­wych, i w końcu usługi z zakresu ochrony oso­bi­stej, które ofe­ro­wano oso­bom pry­wat­nym i fir­mom, odczu­wa­ją­cym rze­czy­wi­ste lub uro­jone zagro­że­nie. Zapo­trze­bo­wa­nie na te ostat­nie usługi wzro­sło w ciągu minio­nych dzie­się­ciu lat czter­dzie­sto­krot­nie, a od pew­nego czasu można było mówić o nowej gru­pie klien­tów. Sta­no­wiły ją dosyć dobrze upo­sa­żone kobiety szu­ka­jące ochrony przed byłymi part­ne­rami, mężami lub nie­zna­jo­mymi stal­ke­rami, któ­rzy – zoba­czyw­szy je w tele­wi­zji – dosta­wali bzika na punk­cie ich obci­słych swe­ter­ków czy koloru szminki. Mil­ton Secu­rity współ­pra­co­wała z podob­nymi reno­mo­wa­nymi fir­mami w Euro­pie oraz USA i zapew­niała bez­pie­czeń­stwo wielu zagra­nicz­nym gościom, któ­rzy odwie­dzali Szwe­cję, na przy­kład zna­nej ame­ry­kań­skiej aktorce nagry­wa­ją­cej przez dwa mie­siące film w Trollhättan. Jej agent uznał, że sta­tus gwiazdy obli­guje do posia­da­nia oso­bi­stej ochrony, nawet jeżeli w grę wcho­dziło tylko nad­zo­ro­wa­nie spo­ra­dycz­nych spa­ce­rów wokół hotelu.

Czwarty, znacz­nie skrom­niej­szy obszar dzia­łań firmy, któ­rym zaj­mo­wali się nie­liczni pra­cow­nicy, pole­gał na czymś, co okre­ślano skró­tem WŚ, w wewnętrz­nym żar­go­nie nazy­wano wuesiem, a co naj­zwy­czaj­niej w świe­cie było prze­pro­wa­dza­niem wywia­dów śro­do­wi­sko­wych.

Arman­ski nie podzie­lał zachwy­tów nad tą czę­ścią dzia­łal­no­ści Mil­ton Secu­rity. Była mniej lukra­tywna, a zde­cy­do­wa­nie bar­dziej pro­ble­ma­tyczna, wyma­gała przy tym raczej wię­cej kom­pe­ten­cji i ogól­nego roze­zna­nia pra­cow­ni­ków niż szcze­gó­ło­wej wie­dzy na temat tele­ko­mu­ni­ka­cji czy insta­lo­wa­nia dys­kret­nych urzą­dzeń nad­zo­ru­ją­cych. Zle­ce­nia przyj­mo­wano, gdy cho­dziło o zwy­kłe bada­nia zdol­no­ści kre­dy­to­wej, kon­tro­lo­wa­nie prze­szło­ści pra­cow­nika w związku z jego zatrud­nie­niem, wery­fi­ko­wa­nie podej­rzeń o prze­cieki infor­ma­cji fir­mo­wych czy zamie­sza­nie w dzia­łal­ność prze­stęp­czą. W takich przy­pad­kach wkra­czali do akcji wuesiowcy.

Ale nazbyt czę­sto jego klienci przy­cho­dzili ze swo­imi pry­wat­nymi tro­skami, które zazwy­czaj prze­ra­dzały się w męczące maru­dze­nie. Chcę wie­dzieć, kim jest ten łobuz, z któ­rym zadaje się moja córka… Wydaje mi się, że żona mnie zdra­dza… To dobry chło­pak, tylko wpadł w złe towa­rzy­stwo… Jestem ofiarą szan­tażu… Arman­ski naj­czę­ściej zde­cy­do­wa­nie odma­wiał. Jeżeli córka była peł­no­let­nia, to miała prawo zada­wać się, z kim jej się żyw­nie podoba. Mał­żon­ko­wie powinni roz­wią­zy­wać pro­blem zdrady na wła­sną rękę. W takich spra­wach kryły się poten­cjalne pułapki, które mogły pro­wa­dzić do skan­dali i przy­spo­rzyć fir­mie praw­nych kło­po­tów. Dla­tego Dra­gan Arman­ski spra­wo­wał kon­trolę nad każ­dym takim zle­ce­niem, cho­ciaż dochody z tychże sta­no­wiły zale­d­wie marne kie­szon­kowe w porów­na­niu z cało­ścią obro­tów przed­się­bior­stwa.

Nie­stety pierw­szą sprawą tego ranka był wła­śnie wywiad śro­do­wi­skowy. Arman­ski popra­wił kanty spodni, po czym roz­parł się wygod­nie w fotelu. Przy­glą­da­jąc się podejrz­li­wie Lis­beth Salan­der, swo­jej o trzy­dzie­ści lat młod­szej współ­pra­cow­nicy, po raz tysięczny skon­sta­to­wał, że nie ma chyba na świe­cie czło­wieka, który w tym pre­sti­żo­wym przed­się­bior­stwie byłby bar­dziej nie na miej­scu niż ona. Jego nie­uf­ność była jed­no­cze­śnie i mądra, i irra­cjo­nalna. W oczach Arman­skiego Lis­beth ucho­dziła za zde­cy­do­wa­nie najbar­dziej kom­pe­tent­nego rese­ar­chera spo­śród tych, z któ­rymi kie­dy­kol­wiek miał do czy­nie­nia w branży. W trak­cie czte­ro­let­niej współ­pracy z Mil­ton Secu­rity nie spar­ta­czyła ani jed­nego zle­ce­nia i nie oddała ani jed­nego spra­woz­da­nia kiep­skiej jako­ści. Prze­ciw­nie, jej pro­duk­cja sta­no­wiła klasę samą w sobie. Arman­ski żywił prze­ko­na­nie, że Salan­der posiada wyjąt­kowy dar. Każdy głupi mógł zdo­być infor­ma­cje o wypła­cal­no­ści kre­dy­to­biorcy czy spraw­dzić dane u komor­nika. Salan­der miała wyobraź­nię i dostar­czała nie­ko­niecz­nie tych najbar­dziej ocze­ki­wa­nych danych. Ni­gdy nie zro­zu­miał, jak do nich docie­rała, i cza­sami jej umie­jęt­no­ści spra­wiały wra­że­nie czy­stej magii. Była świet­nie obe­znana z archi­wami urzę­dów, potra­fiła odna­leźć nawet naj­mniej zna­nych ludzi. Przede wszyst­kim jed­nak jak nikt inny umiała dotrzeć do wnę­trza osoby, o któ­rej zbie­rała infor­ma­cje. Jeżeli tylko ist­niały jakieś brudy, odnaj­dy­wała je z pre­cy­zją zdal­nie ste­ro­wa­nego poci­sku.

Nie­wąt­pli­wie miała dar.

Dla osób, które zna­la­zły się w zasięgu dzia­ła­nia radaru Salan­der, jej raporty mogły ozna­czać tra­giczną w skut­kach kata­strofę. Arman­ski cią­gle jesz­cze oble­wał się potem na wspo­mnie­nie zle­ce­nia, które miało pole­gać na ruty­no­wej kon­troli naukowca z branży far­ma­ceu­tycz­nej w związku z pla­no­wa­nym kup­nem przed­się­bior­stwa. Robota, która miała jej zająć naj­wy­żej sie­dem dni, zaczęła się prze­cią­gać. Po czte­rech tygo­dniach mil­cze­nia i licz­nych upo­mnie­niach, które upar­cie igno­ro­wała, poja­wiła się nagle z rapor­tem, z któ­rego wyni­kało, że badany obiekt jest pedo­fi­lem i co naj­mniej dwu­krot­nie kupo­wał usługi sek­su­alne u trzy­na­sto­let­niej pro­sty­tutki w Tal­li­nie. Oprócz tego zacho­dziło podej­rze­nie, że jest nie­zdrowo zain­te­re­so­wany córką swo­jej obec­nej part­nerki.

Nie­które cechy Salan­der dopro­wa­dzały Arman­skiego do skraj­nej roz­pa­czy. Odkryw­szy, że badany męż­czy­zna jest pedo­fi­lem, nie pod­nio­sła słu­chawki, bijąc na alarm; nie wpa­dła jak bomba do pokoju szefa z prośbą o natych­mia­stową roz­mowę. Wręcz prze­ciw­nie. Nie wspo­mi­na­jąc ani sło­wem, że spra­woz­da­nie zawiera mate­riał wybu­chowy o nukle­ar­nej nie­malże sile raże­nia, poło­żyła je na biurku Arman­skiego wła­śnie wtedy, gdy zamie­rzał zga­sić lampę i pójść do domu. Otwo­rzył teczkę dopiero póź­nym wie­czo­rem, w salo­nie swo­jej willi na Lidingö, zer­ka­jąc jed­nym okiem na tele­wi­zor i sącząc z żoną wino.

Raport, jak zawsze napi­sany z naukową wręcz skru­pu­lat­no­ścią, obfi­to­wał w przy­pisy, cytaty i dokład­nie podane źró­dła. Pierw­sze strony przed­sta­wiały pocho­dze­nie obiektu, wykształ­ce­nie i karierę finan­sową. Dopiero na stro­nie dwu­dzie­stej czwar­tej, pod śród­ty­tu­łem, Salan­der zrzu­ciła bombę o wyciecz­kach do Tal­lina i uczy­niła to w tym samym rze­czo­wym tonie, w któ­rym wspo­mniała, że męż­czy­zna posiada dom w Sol­len­tu­nie i pro­wa­dzi gra­na­towe volvo. Wszystko potwier­dziła doku­men­tami w obszer­nym załącz­niku, zawie­ra­ją­cym mię­dzy innymi foto­gra­fie trzy­na­sto­latki w towa­rzy­stwie obiektu, który wsuwa rękę pod jej swe­te­rek. Zdję­cie zostało zro­bione w hote­lo­wym kory­ta­rzu w Tal­li­nie. Oprócz tego w nie­od­gad­niony spo­sób Lis­beth udało się dotrzeć do dziew­czynki i prze­ko­nać ją do zło­że­nia szcze­gó­ło­wego zezna­nia, które zare­je­stro­wała na taśmie.

Raport Salan­der wywo­łał dokład­nie taki chaos, jakiego Arman­ski sta­rał się unik­nąć. Naj­pierw musiał zażyć kilka prze­pi­sa­nych przez leka­rza środ­ków prze­ciw­wrzo­do­wych. Póź­niej wezwał zle­ce­nio­dawcę na bły­ska­wiczną, lecz ponurą roz­mowę. W końcu – mimo jego zro­zu­mia­łej nie­chęci – natych­miast prze­ka­zał cały mate­riał poli­cji, ryzy­ku­jąc tym samym wmie­sza­nie Mil­ton Secu­rity w aferę i wza­jemne oskar­że­nia. Gdyby doku­men­ta­cja oka­zała się nie­wy­star­cza­jąca albo męż­czy­znę unie­win­niono, firma ryzy­ko­wała oskar­że­nie o znie­sła­wie­nie. Ska­ra­nie boskie.

Ale to nie jej oso­bliwy brak emo­cji prze­szka­dzał mu naj­bar­dziej. Cho­dziło raczej o wize­ru­nek firmy, o kon­ser­wa­tywną solid­ność. W tym kon­tek­ście Salan­der była rów­nie wia­ry­godna jak koparka na tar­gach żeglar­skich.

Arman­skiemu trudno było pogo­dzić się z fak­tem, że jego naj­lep­szy rese­ar­cher jest bladą, ano­rek­tycz­nie chudą i ostrzy­żoną na jeżyka dziew­czyną z kol­czy­kami w nosie i brwiach. Na szyi miała wyta­tu­owaną dwu­cen­ty­me­trową osę, a wokół lewego bicepsa i kostki – pro­sty szla­czek. Kiedy wkła­dała koszulkę na ramiącz­kach, można było zoba­czyć, że rów­nież jedną z łopa­tek zdo­bił więk­szy tatuaż przed­sta­wia­jący smoka. Far­bo­wała swoje natu­ral­nie rude włosy na kru­czo­czarno. Wyglą­dała, jakby wła­śnie obu­dziła się po tygo­dnio­wych orgiach z grupą har­droc­kow­ców.

Nie cier­piała – o tym Arman­ski był prze­ko­nany – na jadło­wstręt. Wręcz prze­ciw­nie, pochła­niała wszystko, co było jadalne, choć głów­nie liche fast foody. Po pro­stu taka się uro­dziła: chuda i o deli­kat­nych kształ­tach. Nie­wiel­kie dło­nie, szczu­płe kostki i ledwo zazna­czone pod ubra­niami piersi potę­go­wały jej dziew­częcy wygląd. Skoń­czyw­szy dwa­dzie­ścia cztery lata, wyglą­dała na czter­na­ście. Miała sze­ro­kie usta, zgrabny nos i wyso­kie kości policz­kowe, suge­ru­jące orien­talne korze­nie. Poru­szała się szybko jak pająk. Pra­cu­jąc przy kom­pu­te­rze, prze­bie­gała pal­cami po kla­wia­tu­rze w jakimś sza­lo­nym pędzie. Postura Lis­beth unie­moż­li­wiała jej karierę modelki, ale jej twarz, odpo­wied­nio uma­lo­wana, mogłaby zdo­bić nie­je­den pla­kat rekla­mowy. Spod war­stwy pudru – cza­sami miała na ustach odra­ża­jącą czarną szminkę – spod tatu­aży i kol­czy­ków prze­zie­rało coś… hmmm… eks­cy­tu­ją­cego. W jakiś zupeł­nie nie­zro­zu­miały spo­sób.

Zadzi­wiał już sam fakt, że Lis­beth pra­co­wała u Arman­skiego. Nie nale­żała do tej grupy kobiet, z któ­rymi Arman­ski zazwy­czaj nawią­zy­wał kon­takt, a jesz­cze mniej do tej, któ­rym pro­po­no­wał pracę.

Została zatrud­niona w biu­rze jako goniec z pole­ce­nia eme­ry­to­wa­nego pry­wat­nego adwo­kata firmy Hol­gera Palm­grena. To wła­śnie on okre­ślił Salan­der jako bystrą dziew­czynę o ciut zagma­twa­nym nasta­wie­niu do świata i zaape­lo­wał do Arman­skiego, by dał jej szansę, na co naga­by­wany nie­chęt­nie przy­stał. Palm­gren potrak­to­wałby odmowę jako zachętę do zwie­lo­krot­nie­nia sta­rań, naj­pro­ściej więc było od razu powie­dzieć „tak”. Arman­ski wie­dział nie tylko, że adwo­kat poświęca swój czas trud­nej mło­dzieży i innym socjal­nym popa­prań­com, ale że rów­nież, mimo wszystko, że potrafi pra­wi­dłowo oce­nić sytu­ację.

Poża­ło­wał swo­jej decy­zji w tym samym momen­cie, w któ­rym po raz pierw­szy spo­tkał Lis­beth Salan­der.

I nie w tym rzecz, że uwa­żał ją za kło­po­tliwą; w jego mnie­ma­niu była wręcz utoż­sa­mie­niem kło­po­tów. Nie skoń­czyła gim­na­zjum, ni­gdy nie prze­stą­piła progu szkoły śred­niej i bra­ko­wało jej jakie­go­kol­wiek wykształ­ce­nia.

Przez pierw­sze mie­siące pra­co­wała na cały etat, no dobrze, pra­wie cały, w każ­dym razie od czasu do czasu poja­wiała się w biu­rze. Parzyła kawę, odbie­rała pocztę i obsłu­gi­wała kse­ro­ko­piarkę. Pro­blem pole­gał na tym, że kom­plet­nie nie przej­mo­wała się nor­mal­nymi godzi­nami pracy ani obo­wią­zu­ją­cymi w fir­mie zasa­dami.

Miała nato­miast ogromny talent do iry­to­wa­nia współ­pra­cow­ni­ków. Zaczęto ją okre­ślać mia­nem dziew­czyny o dwóch komór­kach mózgo­wych, jedna potrzebna jej była do oddy­cha­nia, druga – do sta­nia w pio­nie. Ni­gdy o sobie nic nie opo­wia­dała. Pró­bu­jący z nią roz­ma­wiać kole­dzy otrzy­my­wali odpo­wie­dzi tak zdaw­kowe, że dość szybko się znie­chę­cali. Próby żar­to­wa­nia ni­gdy nie tra­fiały na podatny grunt; Lis­beth albo spo­glą­dała na wesołka wiel­kimi oczyma bez wyrazu, albo reago­wała wyraź­nym roz­draż­nie­niem.

Roze­szła się też wieść o jej wyjąt­kowo zmien­nym humo­rze, gdy podej­rze­wała kogoś o zabawę jej kosz­tem. A trzeba wie­dzieć, że kpiny ze współ­pra­cow­ni­ków były dość powszech­nym ele­men­tem kul­tury obo­wią­zu­ją­cej w fir­mie. Sto­su­nek Salan­der do ludzi nie zachę­cał do oka­zy­wa­nia jej ani zaufa­nia, ani przy­ja­znych uczuć. Była nie­ty­po­wym zja­wi­skiem, wałę­sa­ją­cym się po kory­ta­rzach Mil­ton Secu­rity niczym bez­pań­ski kot, i w końcu zaczęto ją trak­to­wać jako przy­pa­dek bez­na­dziejny.

Po mie­siącu cią­głych kło­po­tów Arman­ski wezwał Salan­der do swo­jego pokoju, zamie­rza­jąc wrę­czyć jej wypo­wie­dze­nie. Z kamienną twa­rzą i bez pro­te­stów słu­chała, jak po kolei wyli­cza jej grze­chy. Zare­ago­wała dopiero wtedy, gdy szef – pod­su­mo­waw­szy jej brak pra­wi­dło­wego nasta­wie­nia do świata – zapro­po­no­wał, żeby spró­bo­wała zna­leźć pracę w innej fir­mie, która w lep­szy spo­sób mogłaby wyko­rzy­stać jej kom­pe­ten­cje. Lis­beth prze­rwała mu w poło­wie zda­nia. Po raz pierw­szy nie mówiła mono­sy­la­bami.

– Słu­chaj, jeżeli potrze­bu­jesz woź­nego, to możesz przejść się do Urzędu Zatrud­nie­nia i na pewno tam kogoś znaj­dziesz. Potra­fię, kurwa, dotrzeć do każ­dej infor­ma­cji na temat każ­dego czło­wieka. Jeśli nie umiesz wyko­rzy­stać mnie do cze­goś wię­cej niż tylko sor­to­wa­nie poczty, to jesteś idiotą.

Arman­ski ni­gdy nie zapo­mni wła­snego zdu­mie­nia jej wybu­chem. Sie­dział onie­miały, pod­czas gdy dziew­czyna nie­zra­żona mówiła dalej.

– Masz u sie­bie faceta, który poświę­cił trzy tygo­dnie na napi­sa­nie bez­war­to­ścio­wego raportu o tym japi­szo­nie, któ­rego chcą zwer­bo­wać na sta­no­wi­sko prze­wod­ni­czą­cego zarządu jakiejś nowej spółki dotcom. Sko­pio­wa­łam mu ten gów­niany raport wczo­raj wie­czo­rem, widzę, że teraz leży na twoim biurku.

Arman­ski powiódł wzro­kiem po ster­cie papie­rów, wyjąt­kowo pod­no­sząc głos:

– Nie wolno ci czy­tać pouf­nych doku­men­tów!

– Może i nie wolno, ale zabez­pie­cze­nia two­jej firmy pozo­sta­wiają wiele do życze­nia. Wedle two­ich dyrek­tyw facet powi­nien sko­pio­wać te doku­menty oso­bi­ście, ale pod­rzu­cił mi je wczo­raj, zanim sam urwał się do knajpy. A zresztą jego poprzedni raport zna­la­złam parę tygo­dni temu w jadalni.

– Że co zro­bi­łaś? – wybuch­nął prze­ra­żony Arman­ski.

– Spo­koj­nie. Wło­ży­łam te papiery do jego sejfu.

– Ujaw­nił ci szyfr do swo­jego pry­wat­nego schowka? – dyszał.

– No, nie do końca… Ale zapi­sał na świstku, który trzyma pod pod­kładką na biurku, razem ze swoim hasłem dostępu do kompa. Ale cho­dzi o to, że ten twój dupa nie detek­tyw zro­bił kom­plet­nie bez­na­dziejny wywiad. Pomi­nął fakt, że chło­pak sie­dzi po uszy w dłu­gach kar­cia­nych i wciąga kokę jak odku­rzacz, no i to, że jego dziew­czyna szu­kała pomocy w pogo­to­wiu dla kobiet, po tym jak sprał ją na kwa­śne jabłko.

Zamil­kła. Arman­ski sie­dział przez kilka minut bez słowa, prze­rzu­ca­jąc kartki raportu. Doku­ment, napi­sany przej­rzy­stą i zro­zu­miałą prozą, był pro­fe­sjo­nal­nie zre­da­go­wany, pełen odno­śni­ków do innych doku­men­tów oraz wypo­wie­dzi przy­ja­ciół i zna­jo­mych bada­nego obiektu. W końcu pod­niósł wzrok i powie­dział tylko dwa słowa:

– Udo­wod­nij to.

– Ile mam czasu?

– Trzy dni. Jeżeli nie będziesz mogła udo­wod­nić swo­ich twier­dzeń, wyleję cię z pracy.

Trzy dni póź­niej prze­ka­zała mu bez słowa raport, który w rów­nie szcze­gó­ło­wych odno­śni­kach zamie­niał na pozór sym­pa­tycz­nego mło­dego japi­szona w cięż­kiego skur­wiela, na któ­rym nie spo­sób pole­gać. Arman­ski czy­tał kil­ka­krot­nie tekst doku­mentu w sobotę i nie­dzielę, a część ponie­działku spę­dził na pobież­nej wery­fi­ka­cji kilku fak­tów. Jesz­cze zanim zaczął kon­trolę, wie­dział, że infor­ma­cje Lis­beth są praw­dziwe. Zdu­mie­nie nie prze­szka­dzało mu być wście­kłym na samego sie­bie. Naj­wy­raź­niej nie poznał się na tej dziew­czy­nie. Uwa­żał ją za tępą, może nawet tro­chę upo­śle­dzoną. Nie spo­dzie­wał się, że ktoś, kto prze­wa­ga­ro­wał szkołę pod­sta­wową i nie dostał świa­dec­twa ukoń­cze­nia tejże, potrafi napi­sać spra­woz­da­nie, które nie tylko jest poprawne języ­kowo, ale też zawiera spo­strze­że­nia i infor­ma­cje, któ­rych pocho­dze­nia można się tylko domy­ślać.

Był prze­ko­nany, że nikt inny zatrud­niony w Mil­ton Secu­rity nie potra­fiłby dotrzeć do pouf­nej doku­men­ta­cji lekar­skiej w pogo­to­wiu dla ofiar prze­mocy. Zapy­tana o to, jak weszła w jej posia­da­nie, Salan­der udzie­liła mu wymi­ja­ją­cej odpo­wie­dzi. „Nie chcę palić swo­ich źró­deł” – powie­działa. Wkrótce Arman­ski zro­zu­miał, że Lis­beth raczej nie zamie­rza dys­ku­to­wać o swo­ich meto­dach pracy ani z nim, ani z nikim innym. Tro­chę go to nie­po­ko­iło, ale nie do tego stop­nia, żeby nie ulec poku­sie spraw­dze­nia jej.

Roz­my­ślał nad tym przez trzy dni.

Się­gnął pamię­cią do słów Hol­gera Palm­grena: każ­demu trzeba dać szansę. Zasta­na­wiał się nad swoim muzuł­mań­skim wycho­wa­niem, naka­zu­ją­cym wspo­ma­gać ludzi wyrzu­co­nych poza nawias. Wpraw­dzie nie wie­rzył w Boga i nie odwie­dził meczetu od czasu mło­dzień­czej kon­te­sta­cji, ale Lis­beth jawiła mu się jako osoba sta­now­czo potrze­bu­jąca pomocy i wspar­cia. Doprawdy, w tej dzie­dzi­nie przez ostat­nie kil­ka­dzie­siąt lat nie uczy­nił zbyt wiele.

Zamiast wylać Lis­beth z pracy, wezwał ją na pry­watną roz­mowę, pró­bu­jąc dowie­dzieć się, jak ta uciąż­liwa dziew­czyna naprawdę funk­cjo­nuje. Utwier­dził się w prze­ko­na­niu, że cierpi na jakieś poważne zabu­rze­nie, ale odkrył rów­nież, że pod nabur­mu­szoną maską kryje się inte­li­gentny czło­wiek. Uwa­ża­jąc ją cią­gle za kru­chą i uciąż­liwą, odkrył ku swemu zdu­mie­niu, że po pro­stu ją polu­bił.

Przez kolejne mie­siące udzie­lał jej schro­nie­nia pod swo­imi skrzy­dłami. A tak zupeł­nie szcze­rze to… zajął się nią w ramach swo­istego hob­by­stycz­nego pro­jektu spo­łecz­nego. Zle­cał jej różne prace rese­ar­cher­skie i pró­bo­wał udzie­lać wska­zó­wek, jak się za nie zabrać. Słu­chała cier­pli­wie, a póź­niej odcho­dziła i wyko­ny­wała zle­ce­nia według wła­snego widzi­mi­się. Arman­ski popro­sił szefa tech­nicz­nego firmy, żeby nauczył Lis­beth pod­staw obsługi kom­pu­tera. Salan­der prze­sie­działa grzecz­nie w ławie szkol­nej całe popo­łu­dnie, po czym pro­wa­dzący kurs, odro­binę zbity z tropu, zako­mu­ni­ko­wał Arman­skiemu, że dziew­czyna ma o wiele więk­szą wie­dzę o kom­pu­terach niż nie­je­den pra­cow­nik Mil­ton Secu­rity.

Arman­ski zro­zu­miał wkrótce, że Lis­beth, mimo roz­mów, pro­po­zy­cji szko­leń, a także innych próśb i gróźb, nie myśli dosto­so­wać się do panu­ją­cych w Mil­to­nie biu­ro­wych norm. Sta­nął przed dyle­ma­tem.

Dziew­czyna w dal­szym ciągu dzia­łała na nerwy pra­cow­ni­kom firmy. Arman­ski miał świa­do­mość, że ni­gdy nie zaak­cep­tują kogoś, kto – jak ona – przy­cho­dzi i wycho­dzi, kiedy chce. W nor­mal­nym przy­padku posta­wiłby ulti­ma­tum, żąda­jąc zmiany zacho­wa­nia. Przy­pusz­czał jed­nak, że sta­wia­jąc Lis­beth podobne żąda­nia czy gro­żąc wypo­wie­dze­niem, zoba­czyłby naj­praw­do­po­dob­niej tylko wzru­sze­nie ramion. Był więc zmu­szony doko­nać wyboru: albo się jej pozbyć, albo zaak­cep­to­wać, że nie funk­cjo­nuje jak inni ludzie.

Jesz­cze więk­szym pro­ble­mem oka­zał się fakt, że Arman­ski nie miał pew­no­ści co do swo­ich uczuć wzglę­dem tej mło­dej kobiety. Była jak kło­po­tliwy świąd, odpy­cha­jąca, a jed­no­cze­śnie ponętna. Nie pocią­gała go sek­su­al­nie, przy­naj­mniej tak sądził. Podo­bały mu się raczej krą­głe blon­dynki o peł­nych, pobu­dza­ją­cych fan­ta­zję ustach, a poza tym od dwu­dzie­stu lat był zwią­zany z Finką o imie­niu Ritva, która rów­nież w wieku śred­nim bar­dziej niż dobrze speł­niała wszyst­kie te kry­te­ria. Ni­gdy jej nie zdra­dził, no dobrze, może kie­dyś wyda­rzyło się coś, co jego żona, gdyby o tym wie­działa, mogłaby opacz­nie zro­zu­mieć, ale – ogól­nie rzecz bio­rąc – był szczę­śli­wym mężem i ojcem dwóch córek w wieku Salan­der. W każ­dym razie nie inte­re­so­wały go dziew­czyny pła­skie jak deska, dziew­czyny, które na odle­głość trudno odróż­nić od cher­la­wych chło­pa­ków. To nie w jego guście.

A mimo to przy­ła­py­wał się na nie­sto­sow­nych marze­niach o Lis­beth i musiał przy­znać, że nie potrafi przejść obok niej zupeł­nie obo­jęt­nie. Ale atrak­cyj­ność tej kobiety pole­gała według Arman­skiego na tym, że była dla niego jak istota z innego świata. Rów­nie dobrze mógłby zako­chać się w wize­runku mitycz­nej grec­kiej nimfy. Repre­zen­to­wała nie­re­alną rze­czy­wi­stość, która go fascy­no­wała, ale w któ­rej nie mógł uczest­ni­czyć, a w każ­dym razie ona nie udzie­lała mu do niej wstępu.

Pew­nego dnia, sie­dząc w kawiar­nia­nym ogródku na rynku Sta­rego Mia­sta, Arman­ski zoba­czył Lis­beth, która nie­spiesz­nie zaj­mo­wała miej­sce przy sto­liku po prze­ciw­nej stro­nie. Przy­szła w towa­rzy­stwie trzech dziew­czyn i jed­nego chło­paka, ubra­nych iden­tycz­nie jak ona. Obser­wo­wał ją z zacie­ka­wie­niem. Spra­wiała wra­że­nie rów­nie powścią­gli­wej jak w pracy, ale w pew­nym momen­cie nie­malże uśmiech­nęła się do opo­wia­da­ją­cej coś kole­żanki o pur­pu­ro­wych wło­sach.

A gdyby kie­dyś sam przy­szedł do biura z ufar­bo­wa­nymi na zie­lono wło­sami, w wytar­tych dżin­sach i upstrzo­nej graf­fiti i ćwie­kami skó­rza­nej kurtce? Jak zare­ago­wa­łaby Lis­beth? Czy uzna­łaby go za rów­nego sobie? Być może – akcep­to­wała prze­cież chyba wszystko wokół sie­bie, z nasta­wie­niem not my busi­ness. Ale naj­praw­do­po­dob­niej po pro­stu by go wyśmiała.

Sie­działa ple­cami do niego i nie odwró­ciła się ani razu, pozor­nie zupeł­nie nie­świa­doma jego obec­no­ści. Zaczęło mu to dziw­nie prze­szka­dzać i po chwili wstał, by wymknąć się nie­zau­wa­że­nie. Wła­śnie wtedy odwró­ciła głowę i spoj­rzała pro­sto w jego twarz, jak gdyby cały czas wie­działa, kto za nią sie­dzi, jak gdyby miała go w zasięgu swo­jego radaru. Spoj­rze­nie dopa­dło go tak nagle, że ode­brał je jako atak i uda­jąc, że nic nie widzi, opu­ścił w pośpie­chu kawia­renkę. Nie powie­działa mu „cześć”, ale odpro­wa­dziła wzro­kiem i dopiero gdy skrę­cił w naj­bliż­szą uliczkę, prze­stał czuć na ple­cach jej palące spoj­rze­nie.

Śmiała się rzadko albo ni­gdy. Arman­ski zano­to­wał jed­nak z cza­sem coś w rodzaju bar­dziej mięk­kiej postawy. Mówiąc deli­kat­nie, miała pra­wie zerowe poczu­cie humoru i tylko raz na jakiś czas wykrzy­wiała twarz w iro­nicz­nym uśmie­chu.

Chwi­lami Arman­ski czuł się tak bar­dzo spro­wo­ko­wany bra­kiem emo­cji u Lis­beth, że miał ochotę potęż­nie nią potrzą­snąć, wtar­gnąć pod jej sko­rupę, zyskać jej przy­jaźń lub cho­ciażby sza­cu­nek. W ciągu dzie­wię­ciu mie­sięcy, które u niego prze­pra­co­wała, tylko jeden jedyny raz pró­bo­wał dys­ku­to­wać z nią na temat swo­ich uczuć. Roz­mowa odbyła się pod­czas fir­mo­wej imprezy bożo­na­ro­dze­nio­wej. Arman­ski wyjąt­kowo był nie­trzeźwy. Nie wyda­rzyło się nic nie­sto­sow­nego, pró­bo­wał jej tylko wytłu­ma­czyć, że naprawdę ją lubi. Ale naj­bar­dziej ze wszyst­kiego chciał jej wyja­śnić, że czuje wobec niej instynkt opie­kuń­czy i że w razie potrzeby zawsze może mu zaufać. Pró­bo­wał ją też objąć. Po przy­ja­ciel­sku oczy­wi­ście.

Uwol­niw­szy się z nie­zdar­nego uści­sku, Lis­beth opu­ściła lokal bez słowa. A póź­niej prze­stała poja­wiać się w pracy i nie odpo­wia­dała na tele­fony. Dla Arman­skiego jej nie­obec­ność była tor­turą. Nie miał z kim poroz­ma­wiać o swo­ich uczu­ciach i po raz pierw­szy z prze­ra­że­niem odkrył, jak wielką wła­dzę ma nad nim Lis­beth Salan­der.

Wró­ciła po trzech tygo­dniach. Póź­nym stycz­nio­wym wie­czo­rem, gdy Arman­ski sie­dział po godzi­nach nad bilan­sem rocz­nym, weszła do jego pokoju nie­po­strze­że­nie niczym duch. Nagle dostrzegł ją w ciem­no­ści, nie­opo­dal drzwi. Nie miał poję­cia, jak długo tam stała, przy­glą­da­jąc mu się badaw­czo.

– Napi­jesz się kawy? – zapy­tała. Przy­mknęła drzwi i podała mu pla­sti­kowy kubek z auto­matu w jadalni. Przy­jął go w mil­cze­niu, czu­jąc jed­no­cze­śnie ulgę i obawę, gdy Lis­beth, zatrza­snąw­szy drzwi stopą, usia­dła w fotelu dla gości i spoj­rzała mu pro­sto w oczy. A po chwili zadała mu to zaka­zane pyta­nie w taki spo­sób, że nie potra­fił ani zbyć go żar­tem, ani wymi­gać się w jakiś inny spo­sób.

– Dra­gan, masz na mnie ochotę?

Arman­ski sie­dział jak spa­ra­li­żo­wany, ner­wowo szu­ka­jąc odpo­wie­dzi. Naj­pierw, ura­żony, chciał zaprze­czyć. Póź­niej, spo­tkaw­szy jej spoj­rze­nie, zro­zu­miał, że po raz pierw­szy zadała mu oso­bi­ste pyta­nie. Uczy­niła to z pełną powagą i każdą próbę zby­cia jej żar­tem mogłaby ode­brać jako afront. Chciała z nim poroz­ma­wiać. Zasta­na­wiał się, jak długo zbie­rała się na odwagę, żeby go zapy­tać. Odło­żył nie­spiesz­nie dłu­go­pis i roz­parł się wygod­nie w fotelu. W końcu udało mu się roz­luź­nić.

– Dla­czego tak sądzisz? – odpo­wie­dział pyta­niem na pyta­nie.

– Wnio­skuję ze spo­sobu, w jaki na mnie patrzysz. I tych sytu­acji, w któ­rych wycią­gasz rękę, żeby mnie dotknąć, a póź­niej zatrzy­mu­jesz się w pół drogi.

Nagle uśmiech­nął się do niej.

– Mam wra­że­nie, że gdy­bym tylko dotknął cię pal­cem, odgry­zła­byś mi całą dłoń.

Nie odwza­jem­niła uśmie­chu. Cze­kała.

– Lis­beth, jestem twoim sze­fem i nawet gdy­byś wzbu­dzała moje zain­te­re­so­wa­nie, ni­gdy bym tego nie wyko­rzy­stał.

W dal­szym ciągu cze­kała.

– A tak mię­dzy nami… ow­szem, bywały chwile, kiedy czu­łem, że mnie pocią­gasz. Zupeł­nie nie potra­fię tego wyja­śnić, ale to fakt. Z jakie­goś dla mnie samego nie­wy­tłu­ma­czal­nego powodu bar­dzo, bar­dzo cię lubię. Ale nie jestem na cie­bie napa­lony.

– To dobrze. Bo nic z tych rze­czy ni­gdy się nie zda­rzy.

Arman­ski nagle wybuch­nął śmie­chem. Salan­der po raz pierw­szy powie­działa mu coś oso­bi­stego, nawet jeżeli była to naj­bar­dziej przy­kra rzecz, jaką może usły­szeć męż­czy­zna. Szu­kał odpo­wied­nich słów.

– Lis­beth, rozu­miem, że nie inte­re­suje cię facet po pięć­dzie­siątce…

– Nie inte­re­suje mnie facet po pięć­dzie­siątce, który jest moim sze­fem.

Pod­nio­sła rękę.

– Pocze­kaj, pozwól mi dokoń­czyć. Cza­sami zacho­wu­jesz się jak osioł i draż­nisz swoim for­ma­li­zmem, ale jesteś też atrak­cyj­nym męż­czy­zną i… ja cza­sami też czuję, że… Ale jesteś moim sze­fem, pozna­łam twoją żonę, chcę dalej u cie­bie pra­co­wać i wda­wa­nie się z tobą w jakieś oso­bi­ste układy byłoby naj­bar­dziej idio­tycz­nym posu­nię­ciem.

Arman­ski sie­dział bez słowa, nie­malże bojąc się oddy­chać.

– Nie jestem nie­świa­doma tego, co dla mnie zro­bi­łeś, i nie chcę być nie­wdzięczna. Naprawdę doce­niam to, że prze­zwy­cię­ży­łeś wła­sne uprze­dze­nia i dałeś mi szansę. Ale nie chcę cię w roli kochanka, nie jesteś też moim ojcem.

Umil­kła. Po chwili Arman­ski wes­tchnął bez­rad­nie.

– No więc kim mam dla cie­bie być?

– Chcę dalej dla cie­bie pra­co­wać. Jeżeli tobie to odpo­wiada.

Ski­nął pota­ku­jąco i odpo­wie­dział tak szcze­rze, jak tylko mógł.

– Bar­dzo mi zależy na tym, żebyś dla mnie pra­co­wała. Ale chciał­bym też, żebyś darzyła mnie zaufa­niem i czymś w rodzaju przy­jaźni.

Teraz ona ski­nęła głową.

– Nie zachę­casz do zawie­ra­nia przy­jaźni – wyrzu­cił z sie­bie nagle.

Zachmu­rzyła się lekko, ale Arman­ski mówił nie­wzru­sze­nie dalej.