Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
17 osób interesuje się tą książką
Pewnego wrześniowego dnia w 1966 roku szesnastoletnia Harriet Vanger znika jak kamień w wodę. Prawie czterdzieści lat później Mikael Blomkvist otrzymuje nietypowe zlecenie od Henrika Vangera. Stojący na czele wielkiego koncernu magnat przemysłowy prosi znajdującego się na zakręcie życiowym dziennikarza o napisanie kroniki rodzinnej Vangerów. Okazuje się, że spisywanie dziejów to tylko pretekst do próby rozwiązania zagadki zniknięcia Harriet. Mikael Blomkvist, skazany za zniesławienie, redaktor czasopisma "Millennium", przechodzi kryzys wartości i rezygnuje z obowiązków zawodowych. Podejmuje się niezwykłego zlecenia, opuszcza Sztokholm i osiada w niewielkiej wiosce na północy kraju. Po pewnym czasie dołącza do niego młoda ekscentryczna hackerka, Lisbeth Salander. Wspólnie, choć nie zawsze ramię w ramię, biorą pod lupę przeszłość klanu Vangerów i wykrywają prawdę o wiele bardziej mroczną i krwawą niż ta, którą spodziewali się odnaleźć...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 677
Listopadowy piątek
Ten scenariusz powtarzał się każdego roku. Adresat skończył właśnie osiemdziesiąt dwa lata. Jak zwykle otworzył paczkę i zdarł ozdobny papier. A później podniósł słuchawkę i wybrał numer byłego komisarza kryminalnego, który po przejściu na emeryturę osiadł nad jeziorem Siljan. Mężczyźni urodzili się nie tylko w tym samym roku, ale i dokładnie tego samego dnia, co w tym konkretnym przypadku zakrawało na coś w rodzaju ironii losu. Wiedząc, że telefon zadzwoni zaraz po wizycie listonosza, około jedenastej, komisarz pił spokojnie kawę. W tym roku zadzwonił już o dziesiątej trzydzieści. Policjant odebrał i nie przedstawiając się, powiedział:
– Hej.
– Przyszła.
– Jak wygląda tym razem?
– Nie mam pojęcia, co to za roślina. Ale dowiem się oczywiście. Kwiat jest biały.
– Zgaduję, że nie dołączono żadnego listu?
– Nie, nie ma żadnej wiadomości. Tylko kwiatek. I taka sama ramka jak w ubiegłym roku. Zwykła niedroga rzecz do samodzielnego montażu.
– Stempel pocztowy?
– Ze Sztokholmu.
– Charakter pisma?
– Jak zawsze, drukowane litery. Duże i proste. Tym samym temat został wyczerpany i przez dłuższą chwilę mężczyźni siedzieli w milczeniu po obu końcach linii. Emerytowany komisarz rozparł się wygodnie przy kuchennym stole, pociągając fajkę.
Wiedział, że nie spodziewano się już po nim żadnego zbawczego czy choćby tylko szczególnie inteligentnego pytania, które mogłoby rzucić nowe światło na sprawę. Ten czas minął bezpowrotnie dawno temu. Rozmowa dwóch podstarzałych mężczyzn miała raczej charakter rytuału w obliczu misterium, które – oprócz nich – nikogo nie interesowało.
Łacińska nazwa brzmiała Leptospermum (Myrtaceae) rubinette. Roślina była niepozorną, mniej więcej dwunastocentymetrową krzewinką o drobnych, podobnych do igiełek wrzosu listkach. Niewielkie kwiatuszki składały się z pięciu płatków. Pochodziła z australijskiego buszu i tamtejszych gór, gdzie rosła w gęstych kępach trawy. Nazywano ją desert snow. Trochę później ekspert z ogrodu botanicznego w Uppsali stwierdziła, że to rzadka roślina, tylko sporadycznie uprawiana w Szwecji. W ekspertyzie napisała, że jest spokrewniona z drzewkiem herbacianym i że często myli się ją z jej znacznie pospolitszym kuzynem Leptospermum scoparium, który porasta w nadmiarze Nową Zelandię. Różnica według eksperta polega na tym, że końce płatków rubinette zdobią mikroskopijne różowe punkciki, nadając im różowawy odcień.
Rubinette zadziwiała bezpretensjonalnością. Nie miała żadnej wartości komercyjnej, żadnych znanych właściwości leczniczych ani halucynogennych. Nie służyła jako pożywienie czy przyprawa ani nie używano jej do produkcji naturalnych barwników. Miała jednak pewne znaczenie dla Aborygenów, którzy tradycyjnie uważali tereny i roślinność wokół Ayers Rock za świętość. Wyglądało na to, że jedyne zadanie rośliny o kapryśnej urodzie polegało na byciu piękną i powabną.
W swoim orzeczeniu uppsalska botaniczka podkreśliła, że desert snow należy w Australii do rzadkości, a w Skandynawii stanowi unikat. Sama rośliny nigdy nie widziała, ale od kolegów po fachu dowiedziała się, że próbowano ją wprowadzić do jednego z göteborskich ogrodów. Nie można też wykluczyć, że w prywatnych szklarniach mają ją entuzjaści egzotycznych roślin i inni botanicy amatorzy. Nie jest łatwa w uprawie, ponieważ wymaga łagodnego, suchego klimatu oraz zimowania w ocieplonym pomieszczeniu. Nie sprzyja jej wapienne podłoże i potrzebuje nawadniania od spodu, bezpośrednio do korzenia. Trzeba umieć się z nią obchodzić.
Fakt, że roślina była w Szwecji niezmiernie rzadka, teoretycznie ułatwiał dotarcie do źródła właśnie tego egzemplarza, ale w praktyce było to niemożliwe. Nie istniały żadne rejestry ani licencje, które można było przejrzeć i sprawdzić. Nikt nie wiedział, jak wielu prywatnych hodowców w ogóle podjęło się uprawy tak wymagającej rośliny – niewykluczone, że chodziło o jednego albo kilkunastu ogrodników z dostępem do nasion i sadzonek, które bez trudu można kupić bezpośrednio w firmie wysyłkowej, u jakiegoś innego pasjonata albo w ogrodzie botanicznym gdziekolwiek w Europie. Krzewinka mogła być równie dobrze przywieziona z Australii. Odnalezienie hodowcy wśród milionów posiadaczy cieplarni czy zwykłej doniczki na pokojowym parapecie należało zaliczyć do spraw beznadziejnych.
Rubinette była tylko jedną z szeregu zagadkowych roślin, które pierwszego listopada w grubej kopercie zawsze przychodziły na ten sam adres. Gatunki zmieniały się, ale zazwyczaj były to piękne i stosunkowo rzadkie kwiaty. Zawsze spoczywały na papierze akwarelowym, pieczołowicie zasuszone i chronione szkłem prostej ramki o wymiarach dwadzieścia dziewięć na szesnaście centymetrów.
Roślinne Misterium nie było powszechnie znane, nigdy nie komentowały go media, wiedziało o nim zaledwie niewielkie, zamknięte grono. Trzydzieści lat temu coroczne przesyłki były przedmiotem analiz w Państwowym Laboratorium Techniki Kryminalnej. Badali je eksperci daktyloskopii, grafolodzy, policjanci z sekcji dochodzeniowo-śledczej, rodzina i przyjaciele adresata. Obecnie dramat rozgrywał się już tylko między trzema aktorami: podstarzałym jubilatem, emerytowanym policjantem i oczywiście nieznajomym nadawcą prezentu. Ponieważ przynajmniej dwaj z nich osiągnęli zacny wiek, kiedy warto zacząć przygotowania do tego, co nieuniknione, krąg zainteresowanych w najbliższym czasie mógł się zmniejszyć.
Emerytowany policjant był doświadczonym weteranem. Nigdy nie zapomni swojej pierwszej interwencji, która polegała na wsadzeniu do mamra agresywnego i kompletnie pijanego maszynisty w nastawni, żeby nie napytał jeszcze więcej biedy sobie samemu i innym. W trakcie kariery komisarz zamykał kłusowników, mężów maltretujących żony, oszustów, złodziei samochodów i pijanych kierowców. Spotykał włamywaczy, rabusiów, meliniarzy, gwałcicieli, a raz trafił na niezrównoważonego kasiarza z dynamitem. Brał udział w dziewięciu dochodzeniach w sprawie morderstwa lub zabójstwa. W pięciu przypadkach sprawca sam zadzwonił na policję, by ze skruchą wyznać, że właśnie zakatrupił swoją żonę, brata czy innego członka rodziny. W trzech dochodzeniach szukano nieznanego sprawcy, dwa morderstwa zostały wyjaśnione w ciągu kilku dni, a trzecie, we współpracy z Centralnym Biurem Śledczym, w ciągu dwóch lat.
Dziewiąte udało się rozwiązać, to znaczy dochodzeniowcy wiedzieli, kto jest mordercą, ale dowody były tak nikłe, że prokurator postanowił zawiesić śledztwo. Wkrótce, ku niezadowoleniu komisarza, sprawa uległa przedawnieniu. Ogólnie rzecz biorąc, miał za sobą imponującą karierę i powody do zadowolenia ze swoich dokonań.
A jednak daleki był od tego.
Sprawa zasuszonych kwiatów stanowiła dla komisarza bolesny cierń, ciągle nierozwiązaną, frustrującą zagadkę, której poświęcił nieporównywalnie więcej czasu niż wszystkim innym.
Sytuacja była podwójnie absurdalna, ponieważ po dosłownie tysiącach godzin przemyśleń, zarówno w pracy, jak i poza nią, ciągle nie potrafił z pewnością stwierdzić, czy w ogóle ma do czynienia z przestępstwem.
Obaj mężczyźni wiedzieli, że osoba oprawiająca roślinę w ramki używa rękawiczek, nie zostawiając żadnych odcisków palców ani na drewnie, ani na szkle. Wiedzieli, że niemożliwe jest dotarcie do nadawcy. Wiedzieli, że podobne ramki są dostępne w każdym sklepie fotograficznym czy papierniczym na całym świecie. Po prostu nie istniały żadne tropy, którymi można by podążyć. Przesyłki najczęściej wysyłane były ze Sztokholmu, ale trzykrotnie z Londynu, dwukrotnie z Paryża i z Kopenhagi, raz z Madrytu i z Bonn oraz z – najbardziej zagadkowego – Pensacola w USA. O ile wszystkie pozostałe miasta były znanymi stolicami, o tyle o amerykańskiej miejscowości komisarz nigdy nie słyszał i musiał poszukać jej w atlasie.
Pożegnawszy się z komisarzem, osiemdziesięciodwuletni jubilat siedział przez dłuższą chwilę nieruchomo, z oczami utkwionymi w australijskiej roślinie, o której nazwie jeszcze nie miał pojęcia. A później podniósł wzrok. Nad biurkiem, w czterech rzędach po dziesięć i w piątym składającym się tylko z czterech przeszklonych ramek wisiały czterdzieści trzy zasuszone kwiaty. W najwyższym rzędzie brakowało jednej rośliny. Miejsce numer dziewięć świeciło pustką. Krzewinka desert snow miała otrzymać numer czterdzieści cztery.
Po raz pierwszy jednak wydarzyło się coś, co odbiegało od corocznego scenariusza. Zupełnie nagle, bez ostrzeżenia, mężczyzna zaczął płakać. Ten niespodziewany wybuch emocji po ponad czterdziestu latach zdziwił jego samego.
18 procent szwedzkich kobiet
doświadczyło choćraz
groźby ze strony mężczyzny.
CZĘŚĆ I
20 grudnia – 3 stycznia
Piątek 20 grudnia
Proces zakończył się definitywnie i wszystko, co było do powiedzenia, zostało już powiedziane. Mężczyzna ani przez sekundę nie wątpił, że zostanie skazany. Wyrok podano do publicznej wiadomości o dziesiątej rano, teraz pozostały tylko uzasadnienie i komentarze reporterów czekających przed budynkiem sądu rejonowego.
Mikael Blomkvist zobaczył ich przez uchylone drzwi i zatrzymał się na moment. Nie chciał dyskutować o orzeczeniu sądu, które właśnie mu przekazano, ale pytania były nieuniknione – i kto jak kto, ale właśnie on wiedział, że muszą zostać zadane i że on sam musi na nie odpowiedzieć. „A więc tak czuje się człowiek, który jest przestępcą – pomyślał. – Jak ktoś po niewłaściwej stronie mikrofonu”. Wyprostował się i próbował zmusić do uśmiechu. Reporterzy nie pozostali dłużni i – odrobinę onieśmieleni – pokiwali życzliwie głowami.
– No to zobaczmy… „Aftonbladet”, „Expressen”, TT, TV4 i… jesteś z… aha, „Dagens Industri”. Ani chybi zostałem medialną gwiazdą – stwierdził.
– Daj nam jakiś tekst, Kalle Blomkvist – odezwał się dziennikarz jednej z popołudniówek.
Mikael Blomkvist, którego pełne imię i nazwisko brzmiało Carl Mikael Blomkvist, jak zawsze starał się nie okazać irytacji na dźwięk tego starego przydomka. Dwadzieścia lat temu, w czasie swojego pierwszego dziennikarskiego zastępstwa, bez własnego udziału i zupełnie przypadkowo zdemaskował szajkę rabusiów, którzy w ciągu dwóch lat dokonali pięciu spektakularnych napadów. Nie ulegało wątpliwości, że chodziło o jedną i tę samą grupę, która wyspecjalizowała się w wyjazdach na prowincję i obrabianiu niewielkich banków. Robili to z zegarmistrzowską wręcz precyzją. Sprawcy napadów nosili lateksowe maski przedstawiające postacie z filmów Walta Disneya, toteż policja, nie bez kozery, nadała im miano Ligi Kaczora Donalda. Gazety upierały się jednak przy poważniejszej nazwie i przechrzciły Ligę na Niedźwiedzią Bandę, chociażby ze względu na to, że rabusie dwukrotnie, brutalnie i nie troszcząc się o los bliźnich, oddali kilka ostrzegawczych strzałów, grożąc przechodniom i zbyt dociekliwym świadkom.
Szósty napad miał miejsce w środku lata w Östergötland. Jednym ze świadków był – znajdujący się właśnie w banku – reporter lokalnej rozgłośni radiowej. Zareagował zgodnie ze służbowymi instrukcjami. Gdy tylko rabusie opuścili bank, udał się do automatu telefonicznego i zdał z całości relację, którą przekazano słuchaczom na żywo.
Dwudziestotrzyletni Mikael Blomkvist bawił wtedy ze znajomą w domku letniskowym jej rodziców, niedaleko Katrineholm. Nawet przesłuchującemu go później policjantowi nie był w stanie wytłumaczyć, dlaczego połączył akurat te fakty, ale gdy tylko usłyszał w radiu o napadzie, pomyślał o czterech chłopakach wynajmujących domek kilkaset metrów dalej. Zobaczył ich po raz pierwszy parę dni wcześniej, gdy szedł ze znajomą na lody. Grali w badmintona. Prześlizgnął się wzrokiem po czterech atletycznie zbudowanych blondynach z obnażonymi torsami. Najwyraźniej zajmowali się kulturystyką. Coś musiało jednak zaniepokoić Mikaela, ponieważ spojrzał na nich jeszcze raz. Może dlatego, że mimo niesamowitej spiekoty rozgrywali mecz z jakąś rzucającą się w oczy zajadłością. To nie było zwykłe granie dla zabicia czasu.
Nie miał żadnego racjonalnego powodu, żeby podejrzewać tych młodych mężczyzn o napad na bank, ale gnany niejasnym przeczuciem poszedł na spacer i, zatrzymawszy się na wzgórzu z widokiem na domek zamieszkiwany przez chłopaków, stwierdził, że jest on chwilowo opuszczony. Po mniej więcej czterdziestu minutach na podwórko wjechało volvo, z którego wysiedli znajomi blondyni. Wyglądało na to, że bardzo im się spieszy. Każdy dźwigał sporą torbę treningową, co samo w sobie mogło znaczyć, że właśnie wykąpali się w jeziorze. Ale gdy jeden z nich wrócił do samochodu i wyciągnął jakiś przedmiot, który natychmiast przykrył kurtką, Mikael nawet ze swojego stosunkowo odległego punktu obserwacyjnego rozpoznał stary, szacowny AK4. To był dokładnie ten sam model, z którym zupełnie niedawno miał do czynienia podczas rocznej służby wojskowej. Zadzwonił na policję i opowiedział o swoich obserwacjach. Było to preludium do trzydobowego spektaklu o oblężeniu domku letniskowego, relacjonowanego nieustannie przez media. Mikael, z sążnistym honorarium freelancera piszącego dla jednej z popołudniówek, zajmował najlepsze miejsce na widowni. Policja ulokowała swoją kwaterę główną w zaparkowanej nieopodal przyczepie kempingowej.
Dzięki sprawie Niedźwiedziej Bandy Mikael stał się gwiazdą. Ceną sławy okazał się tytuł artykułu, od którego nie mogła się powstrzymać konkurencyjna popołudniówka: Kalle Blomkvist rozwiązał zagadkę. Pewna starsza felietonistka, autorka tego kpiarskiego tekstu, pozwoliła sobie na liczne aluzje do stworzonej przez Astrid Lindgren postaci młodego detektywa. Na domiar złego artykuł zilustrowano ziarnistą fotografią, na której Mikael z półotwartymi ustami i wzniesionym w górę palcem wyglądał, jak gdyby wydawał instrukcje umundurowanemu policjantowi. W rzeczywistości wskazywał mu drogę do wychodka.
Bez znaczenia był fakt, że Mikael nigdy nie używał pierwszego imienia i że nigdy nie sygnował żadnego tekstu nazwiskiem Carl Blomkvist. Tego dnia ku swojej rozpaczy zyskał wśród kolegów po fachu przydomek Kalle Blomkvist.
Przezwisko wymawiano z drażniącą drwiną, wprawdzie nigdy nieżyczliwie, ale też nigdy z prawdziwą życzliwością. Mikael nie cierpiał swojego przydomka, choć oczywiście uwielbiał książki Astrid Lindgren. Dopiero po wielu latach i kilku znaczących dokonaniach dziennikarskich poczuł, że przezwisko zaczęło blednąć. A mimo to ciągle jeszcze wzdrygał się na dźwięk imienia młodego detektywa.
Uśmiechnął się więc pogodnie, zaglądając reporterowi popołudniówki w oczy.
– Wymyśl coś sam. Przecież twoje teksty zazwyczaj i tak są wyssane z palca.
Ton wypowiedzi nie był nieprzyjazny. Wszyscy obecni znali się przynajmniej z widzenia, a jego najbardziej zagorzali krytycy zrezygnowali z przyjścia do sądu. Z jednym reporterem współpracował kilka lat temu, a jedną z kobiet – Tę z TV4 – kiedyś prawie udało mu się poderwać.
– Dostał pan tam porządnie po głowie – stwierdził reprezentant „Dagens Industri”, zdecydowanie nieopierzony żółtodziób na zastępstwie.
– W rzeczy samej – przyznał Mikael. Inna odpowiedź była nie do pomyślenia.
– No więc jak się pan czuje?
Mimo powagi sytuacji ani Mikael, ani jego starsi koledzy nie mogli powstrzymać się od uśmieszków. Mikael wymienił błyskawiczne spojrzenie z TV4. „Jak się pan/pani czuje?” to jedyne pytanie, jakie w mniemaniu Poważnych Dziennikarzy Nierozgarnięci Reporterzy Sportowi potrafili zadać Zdyszanemu Sportowcowi po drugiej stronie mety. Ale po chwili Mikael spoważniał.
– Naturalnie pozostaje mi tylko ubolewać, że sąd nie doszedł do innego wniosku – odpowiedział bardziej formalnie.
– Trzy miesiące więzienia i sto pięćdziesiąt tysięcy odszkodowania. To uderzy dość mocno po kieszeni – odezwała się Ta z TV4.
– Przeżyję.
– Zażąda pan od Wennerströma przeprosin? Poda mu rękę?
– Nie, nie sądzę. Moje zdanie na temat morale zawodowego pana Wennerströma nie uległo szczególnej zmianie.
– Czyli w dalszym ciągu uważa go pan za łajdaka? – zapytał młodzik z „Dagens Industri”.
Za pytaniem krył się cytat z potencjalnie katastrofalnym nagłówkiem i Mikael niewątpliwie poślizgnąłby się na skórce od banana, gdyby nie fakt, że dziennikarz sam zasygnalizował niebezpieczeństwo, nazbyt gorliwie wysuwając mikrofon. Indagowany zastanowił się więc kilka sekund nad odpowiedzią.
Uznawszy, że Mikael Blomkvist naruszył godność finansisty Hansa-Erika Wennerströma, sąd skazał go za zniesławienie. Proces dobiegł końca, skazany nie miał zamiaru odwoływać się od wyroku. Ale co by się stało, gdyby nieostrożnie powtórzył swoje zdanie na schodach sądu? Doszedł do wniosku, że nie chce znać odpowiedzi.
– Uważałem, że istniały powody, dla których opublikowałem posiadane informacje. Sąd miał odmienne zdanie i muszę oczywiście zaakceptować fakt, że wszczęto postępowanie prawne. Teraz, zanim podejmiemy decyzję co do przyszłych działań, w redakcji dogłębnie przedyskutujemy postanowienia sądu. Nie mam nic więcej do powiedzenia.
– Ale zapomniałeś, że dziennikarz musi umieć poprzeć swoje opinie dowodami – przypomniała Ta z TV4 trochę ostrzejszym tonem.
Nie potrafił zaprzeczyć. Byli dobrymi przyjaciółmi. Miała neutralny wyraz twarzy, ale Mikael dostrzegł w jej oczach cień rozczarowania i dezaprobaty.
Udzielał odpowiedzi jeszcze przez kilka trudnych minut. W powietrzu wisiało pytanie, którego jednak żaden z dziennikarzy nie zadał, może dlatego, że dotyczyło żenująco niepojętej sprawy: jak Mikael mógł napisać tekst tak totalnie pozbawiony substancji? Zebrani przed sądem reporterzy, z wyjątkiem zastępcy z „Dagens Industri”, byli weteranami o dużym doświadczeniu. Dla nich odpowiedź na to pytanie leżała poza granicą zrozumienia.
Ta z TV4 ustawiła Blomkvista przed drzwiami ratusza i powtórzyła swoje pytania przed kamerą. Była bardziej życzliwa, niż na to zasługiwał, i padało wystarczająco dużo dobrych cytatów, by zadowolić wszystkich reporterów. Historia musiała zaowocować tłustymi nagłówkami – tego nie dało się uniknąć – ale Mikael uporczywie powtarzał sobie, że tak naprawdę nie chodzi o wydarzenie medialne roku. Dostawszy to, czego chcieli, dziennikarze rozeszli się do swoich redakcji.
Miał zamiar wrócić pieszo, ale był wietrzny grudniowy dzień, a on sam dość zmarznięty po wywiadzie na świeżym powietrzu. Gdy tak stał niezdecydowany na schodach ratusza, zobaczył wysiadającego z samochodu Williama Borga. Musiał w nim siedzieć dłuższą chwilę. Ich oczy spotkały się, twarz Borga rozjaśnił uśmiech.
– Warto było przyjechać, chociażby po to, żeby zobaczyć cię z tym dokumentem w ręce.
Mikael nie odpowiedział. Znali się od piętnastu lat. Pracowali kiedyś razem na zastępstwie, w dziale gospodarczym jednego ze stołecznych dzienników. Może nie zadziałała chemia, ale właśnie wtedy położyli podwaliny pod dozgonną wrogość. W oczach Blomkvista Borg był nie tylko kiepskim reporterem, ale też męczącym, małostkowym i pamiętliwym człowiekiem, który katował otoczenie idiotycznymi żartami i wyrażał się lekceważąco o starszych, a więc bardziej doświadczonych reporterach. Szczególnie nie cierpiał starszych kobiet w tym zawodzie. Po pierwszej kłótni przyszły następne, aż w końcu drobne utarczki przerodziły się w osobisty antagonizm.
Przez dłuższy czas spotykali się sporadycznie, ale pod koniec lat dziewięćdziesiątych zostali prawdziwymi wrogami. Mikael napisał książkę o dziennikarstwie gospodarczym, w której cytował fragmenty niemądrych artykułów sygnowanych nazwiskiem nieprzyjaciela. Borg jawił się więc jako Jędrek-Mędrek, który zrozumiawszy większość faktów na opak, wychwalał pod niebiosa stojące na skraju ekonomicznej katastrofy firmy z branży informatycznej. Urażony reporter nie docenił oczywiście analizy Mikaela i gdy natknęli się kiedyś na siebie w knajpie, prawie doszło do rękoczynów. W tym samym czasie Borg pożegnał się z dziennikarstwem i – za zdecydowanie wyższą pensję – zaczął pracować jako doradca w przedsiębiorstwie, które znajdowało się w strefie zainteresowań finansisty Hansa-Erika Wennerströma.
Patrzyli na siebie dłuższą chwilę, a później Mikael obrócił się na pięcie i odszedł. To był cały Borg. Przyjechał pod ratusz jedynie po to, żeby się pośmiać.
Na przystanku zatrzymała się właśnie czterdziestka i Blomkvist wskoczył do autobusu, żeby jak najszybciej uciec. Wysiadł przy Fridhemsplan i stał niezdecydowany, ciągle z wyrokiem w ręku. W końcu skierował kroki do kawiarni Anna, mieszczącej się obok komendy policji.
Gdy usiadł z kawą latte i kanapką, w radiu zaczął się południowy serwis informacyjny. Jego historia uplasowała się na trzecim miejscu, po samobójczym zamachu bombowym w Jerozolimie i wiadomości o powołaniu rządowej komisji dochodzeniowej w sprawie domniemanego tworzenia karteli w przemyśle budowlanym.
Dziennikarz czasopisma „Millennium” Mikael Blomkvist został w piątek rano skazany na trzy miesiące więzienia za zniesławienie przedsiębiorcy Hansa-Erika Wennerströma. W jednym z tegorocznych numerów, w głośnym artykule o tzw. sprawie Minosa Blomkvist twierdził, że Wennerström wykorzystał do handlu bronią państwowe środki, przeznaczone pierwotnie na inwestycje przemysłowe w Polsce.
Oprócz kary pozbawienia wolności sąd orzekł, że Mikael Blomkvist ma zapłacić poszkodowanemu 150 tysięcy koron tytułem zadośćuczynienia. Adwokat Wennerströma, Bertil Camnemarker, podał do wiadomości, że jego klient jest usatysfakcjonowany wyrokiem. „To wyjątkowo poważny przypadek pomówienia” – skomentował.
Wyrok liczył dwadzieścia sześć stron. Wyjaśniał powody, dla których sąd w piętnastu punktach uznał Mikaela winnym zniesławienia przemysłowca Hansa-Erika Wennerströma. Mikael skonstatował, że każdy z punktów oskarżenia kosztował go dziesięć tysięcy koron i sześć dni więzienia. Nie wliczając kosztów procesu i honorarium adwokata. Nie miał siły, żeby choć przez chwilę zastanowić się nad ostatecznym rachunkiem, pomyślał tylko, że mogło być gorzej; sąd uniewinnił go co do siedmiu punktów oskarżenia.
Czytając sformułowania wyroku, czuł nieprzyjemnie narastające uczucie ciężkości w okolicy żołądka. Zdziwił się. Od początku procesu wiedział, że – o ile nie nastąpi cud – zostanie skazany. Rzecz nie ulegała wątpliwości, zdążył się więc pogodzić z tą myślą. Stosunkowo beztrosko przesiedział dwa dni rozprawy, by później przez jedenaście kolejnych – bez specjalnych emocji – czekać, aż sąd, przemyślawszy wszystko dogłębnie, sformułuje tekst, który właśnie trzymał w ręce. Dopiero teraz, po zakończeniu procesu, poczuł się bardzo nieswojo.
Miał wrażenie, że kolejny kęs chleba rośnie mu w ustach. Przełykając go z trudem, odsunął kanapkę na bok.
Po raz pierwszy został uznany za winnego przestępstwa, w ogóle po raz pierwszy był o coś podejrzany i oskarżony. Orzeczenie sądu to w zasadzie błahostka. Przestępstwo lekkiej wagi. Przecież nie chodziło o napad z bronią w ręku, morderstwo czy gwałt. Ale finansowo wyrok będzie odczuwalny. „Millennium” nie było medialnym okrętem flagowym o nieograniczonych zasobach. Czasopismu się nie przelewało, ale wyrok nie oznaczał finansowej katastrofy. Problem polegał na tym, że Mikael miał udziały w „Millennium”, będąc jednocześnie – co zakrawało na idiotyzm – redaktorem czasopisma i jego wydawcą. Odszkodowanie, sto pięćdziesiąt tysiecy koron, zamierzał zapłacić z własnej kieszeni, co w zasadzie oznaczało pozbycie się prawie wszystkich oszczędności. Czasopismo pokrywało koszty procesu. Przy rozsądnym gospodarowaniu powinno się udać.
Pomyślał o ewentualnej sprzedaży swojego poddasza, co byłoby dość bolesnym rozwiązaniem. Pod koniec radosnych lat osiemdziesiątych, kiedy miał dobrą posadę i stosunkowo wysokie dochody, zaczął rozglądać się za porządnym mieszkaniem własnościowym. Odrzucał kolejne propozycje pośredników, aż w końcu natknął się na sześćdziesiąt pięć metrów kwadratowych poddasza przy Bellmansgatan. Poprzedni właściciel zaczął przerabiać je na mieszkanie, ale kiedy nagle otrzymał propozycję pracy w firmie internetowej za granicą, sprzedał je tanio jako lokal do renowacji.
Nowy właściciel dokończył dzieło, nie przejmując się szczególnie pierwotnymi szkicami architekta wnętrz. Wydał sporo pieniędzy na urządzenie kuchni i łazienki, nie przykładając wagi do reszty. Nie położył parkietu i nie postawił ścian działowych, rezygnując z planowanych dwóch pokoi. Ale wycyklinował deski podłogowe, pobielił wapnem oryginalne, chropowate ściany i zasłonił największe niedoróbki kilkoma akwarelami Emanuela Bernstone’a. W ten sposób powstało przestronne, otwarte mieszkanie z sypialnią za regałem i niewielką kuchnią oddzieloną barem od pokoju, który spełniał funkcję zarówno salonu, jak i jadalni. Poddasze miało dwa okna mansardowe i jedno w szczycie, z widokiem na dziesiątki kamienic biegnących ku Riddarholmen i starówce. Przez wąską szczelinę między nimi Mikael widział wodę przy Slussen i Ratusz. Dzisiaj nie byłoby go stać na podobne mieszkanie i dlatego nie chciał się go pozbywać.
Ale ryzyko utraty poddasza to bagatela w porównaniu z uszczerbkiem, jakiego doznał jego wizerunek zawodowy. Wiedział, że naprawianie tych szkód zajmie ogromnie dużo czasu. Jeżeli w ogóle uda się je naprawić.
Chodziło o zaufanie. W najbliższej przyszłości niejeden redaktor zawaha się, zanim podejmie decyzję o publikacji artykułu podpisanego przez Blomkvista. Miał jeszcze wystarczająco wielu przyjaciół w branży, skłonnych zaakceptować to, że padł ofiarą nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, ale też nie mógł już pozwolić sobie na kolejny, choćby najmniejszy błąd.
Najbardziej jednak bolało go upokorzenie.
Mając w ręku wszystkie atuty, przegrał z gangsterem w garniturze od Armaniego. Z łajdakiem podszywającym się pod giełdowego rekina. Z japiszonem, którego adwokat szczerzył zęby przez cały proces.
Do kurwy nędzy, jak mogło do tego dojść?
A przecież sprawa Wennerströma zaczęła się tak obiecująco, półtora roku temu, w wieczór świętojański, w kokpicie żółtego jachtu Mälar-30. Wszystko było dziełem przypadku, zapoczątkowanego zachcianką kolegi po fachu, obecnie speca od PR w samorządzie wojewódzkim. Chcąc zaimponować swojej nowej dziewczynie, kolega ów wypożyczył pochopnie niewielki jacht i zaproponował kilkudniową, żywiołową, ale niepozbawioną romantyzmu przejażdżkę po wodach archipelagu sztokholmskiego. Dziewczyna, która właśnie opuściła Hallstahammar, by studiować w stolicy, dała się przekonać po długich namowach, ale pod warunkiem, że zabiorą ze sobą siostrę i jej chłopaka. Nikt z nich nigdy nie postawił nogi na pokładzie żaglówki. Problem polegał na tym, że również PR-owiec był żeglarzem bardziej w teorii niż w praktyce. Trzy dni przed planowaną wyprawą zadzwonił zdesperowany do Mikaela, przekonując go do udziału w wycieczce i przyjęcia roli piątego, obeznanego z nawigacją, członka załogi.
Początkowo zupełnie nieczuły na prośby, Mikael ugiął się, kiedy usłyszał obietnicę kilku wspaniałych dni relaksu w miłym towarzystwie i z dobrą kuchnią. Z obietnic nic nie wyszło, a przejażdżka żaglówką przeobraziła się w katastrofę o wiele większą, niż Mikael potrafił sobie wyobrazić. Płynęli pięknym, choć średnio trudnym szlakiem Furusund z prędkością niespełna dziesięciu węzłów, przy której dziewczyna PR-owca od razu zapadła na chorobę morską. Jej siostra zaczęła kłócić się z chłopakiem i nikt nie wykazał choćby minimum zainteresowania sztuką żeglarską. Wkrótce stało się jasne, że obsługa jachtu spocznie wyłącznie na Mikaelu. Pozostali uczestnicy wycieczki ograniczali się do udzielania życzliwych, acz przeważnie bezwartościowych rad. Po pierwszym noclegu w zatoce na Ängsö Mikael gotów był zawinąć do przystani w Furusund i wrócić do domu autobusem. I tylko desperackie prośby PR-owca skłoniły go do pozostania na pokładzie.
Następnego dnia koło południa, wystarczająco wcześnie, by znaleźć wolne miejsce, przybili do pomostu na wyspie Arholma. Przygotowali lunch i właśnie wrzucili coś na ruszt, gdy Mikael po raz pierwszy zauważył plastikową żółtą M-trzydziestkę wpływającą do zatoki pod grotżaglem. Podczas gdy łódź robiła spokojny zwrot, jej szyper szukał miejsca do zacumowania. Mikael, rozejrzawszy się dookoła, skonstatował, że przestrzeń między ich jachtem a H-boatem po prawej burcie była prawdopodobnie jedyną szczeliną, w którą mogła wślizgnąć się wąska M-trzydziestka. Stojąc na rufie, wskazał wolną przestrzeń. Szyper zbliżającego się jachtu uniósł dłoń w geście podziękowania i zmienił kurs. „Samotny żeglarz, taki, co to nie pofatyguje się, żeby włączyć motor” – zanotował Mikael. Usłyszał szczęk kotwicznego łańcucha, a po kilku sekundach zobaczył spuszczany grotżagiel i uwijającego się jak w ukropie mężczyznę, który manewrując sterem, by wpłynąć prosto w szczelinę, jednocześnie przygotowywał koniec liny na dziobie.
Mikael wspiął się na reling i wyciągając rękę, zaoferował pomoc. Nowo przybyły zrobił ostatnią zmianę kursu i sunąc delikatnie, podpłynął perfekcyjnie do rufy jachtu. Rozpoznali się dopiero wtedy, gdy mężczyzna rzucił Mikaelowi koniec liny. Ich twarze rozpromienił szeroki uśmiech.
– Cześć, Robban! – wykrzyknął Mikael. – Gdybyś korzystał z silnika, nie musiałbyś zdzierać farby ze wszystkich łodzi w porcie.
– Cześć, Micke. Czyli dobrze mi się wydawało, że skądś cię znam! Chętnie bym użył silnika, gdyby tylko dał się odpalić. Bidak wysiadł kompletnie przy Rödlöga, dwa dni temu.
Podali sobie ręce przez reling.
Całą wieczność temu, w latach siedemdziesiątych, Mikael Blomkvist i Robert Lindberg byli licealnymi kolegami, a może nawet przyjaciółmi. Ale, jak to często bywa z kolegami z ławy szkolnej, rozstali się zaraz po maturze. Obrali różne drogi i w ciągu ostatnich dwudziestu lat widzieli się zaledwie cztery czy pięć razy. Ich niespodziewane spotkanie w porcie na Arholma było pierwszym po siedmiu lub ośmiu latach. Przyglądali się sobie badawczo. Robert miał spaloną słońcem twarz, zmierzwione włosy i dwutygodniowy zarost.
Nagle Mikaelowi zdecydowanie poprawił się humor. Podczas gdy PR-owiec ze swoim prostodusznym towarzystwem wybrał się na drugi kraniec wyspy, by potańczyć wokół umajonego słupa, Mikael zaparkował na M-trzydziestce i przy śledziu i wódce rozmawiał z dawnym kolegą o dupie Maryni.
Tego wieczoru, gdy przestali już walczyć z osławionymi arholmskimi komarami, przenieśli się pod pokład i wypili kilka ładnych setek, a rozmowa przyjęła charakter przekomarzania się na temat moralności i etyki w świecie biznesu. Każdy z nich wybrał karierę, która w pewnym sensie dotyczyła finansów państwa. Robert skończył Wyższą Szkołę Handlową i wkroczył w świat bankowości. Mikael po studiach dziennikarskich poświęcił dużą część zawodowego życia na demaskowanie wątpliwych interesów właśnie w kołach bankowo-handlowych. Rozmowa zeszła na problemy moralne w związku z milionowymi odprawami „spadochronowymi”, zapoczątkowanymi w latach dziewięćdziesiątych. Wygłosiwszy mowę obronną na temat kilku „spadochroniarzy”, Lindberg odstawił kieliszek i przyznał z niechęcią, że wśród finansistów i bankowców z pewnością ukrywa się niejeden łajdak, mimo wszystko. Nagle zmierzył Mikaela poważnym spojrzeniem.
– Micke, jesteś dociekliwym dziennikarzem, zajmujesz się finansowymi przekrętami, dlaczego nigdy nie napisałeś niczego o Hansie-Eriku Wennerströmie?
– Nie wiedziałem, że jest coś do napisania.
– Zacznij grzebać. Musisz trochę pogrzebać, do diabła! Jak dużo wiesz o programie ZPP?
– Taa, jakiś program pomocy z lat dziewięćdziesiątych. Chodziło o postawienie na nogi przemysłu w byłych demoludach. Zakończony parę lat temu. Nigdy się tym nie zajmowałem.
– ZPP to Zarząd Pomocy Przemysłowej, projekt wspomagany przez rząd i kierowany przez reprezentantów około dziesięciu znaczących szwedzkich firm. ZPP dostał państwowe gwarancje dla szeregu projektów, które uzgodniono w porozumieniu z rządami w Polsce i w krajach nadbałtyckich. Dołączyła się LO1, jako rękojmia, że wschodni ruch robotniczy zostanie umocniony według szwedzkiego modelu. Formalnie rzecz biorąc, chodziło o projekt na zasadzie „pomoc dla samopomocy”, projekt, który miał umożliwić tamtejszym rządom sanację ekonomiczną. W praktyce wyglądało to tak, że szwedzkie przedsiębiorstwa otrzymały państwowe dotacje, żeby zostać współudziałowcami w przedsiębiorstwach wschodnioeuropejskich. Ten cholerny chadecki minister należał do gorących zwolenników ZPP. W planach było otwarcie zakładów papierniczych w Krakowie, renowacja zakładu metalurgicznego w Rydze, fabryka cementu w Tallinie i tak dalej. Pieniądze przydzielało kierownictwo ZPP, czyli najważniejsi z ważnych w świecie bankowo-przemysłowym.
– A więc pieniądze podatników?
– Mniej więcej pięćdziesiąt procent stanowiły dotacje państwa, resztę pokrywały banki i przemysł. Ale to absolutnie nie była działalność charytatywna. I banki, i przedsiębiorstwa liczyły na poważny zysk. W przeciwnym razie, kurwa, w ogóle by się tym nie zainteresowały.
– O jak duże pieniądze chodziło?
– Poczekaj, słuchaj dalej. Chodziło głównie o solidne szwedzkie przedsiębiorstwa, które chciały wejść na wschodni rynek. Takie potęgi jak ABB, Skanska i tym podobne. Żadnych spekulantów innymi słowy.
– Uważasz, że Skanska nie zajmuje się spekulacjami? Czy to właśnie nie ich naczelnego wylano z pracy po tym, jak pozwolił któremuś ze swoich chłoptasiów przepuścić pół miliarda na szybkich interesach? No a ich histeryczne spekulacje nieruchomościami w Londynie i Oslo?
– Nie, no jasne, idiotów znajdziesz w każdym przedsiębiorstwie na całym świecie, ale wiesz przecież, o co mi chodzi. To są w każdym razie firmy, które przede wszystkim zajmują się produkowaniem czegoś. No wiesz, kręgosłup szwedzkiej gospodarki i te rzeczy.
– A jak się do tego wszystkiego ma Wennerström?
– Wennerström jest dżokerem. Facet pojawia się znikąd, nie ma korzeni w przemyśle ciężkim i w ogóle nie za bardzo pasuje do tego towarzystwa.
Mikael napełnił kieliszek reimersholmem i rozparł się wygodnie, usiłując sobie przypomnieć, co wie o Wennerströmie. Jego wiedza okazała się niespecjalnie bogata. Urodzony gdzieś w Norlandii, w latach siedemdziesiątych założył tam firmę inwestycyjną. Zarobiwszy trochę grosza, przeprowadził się do Sztokholmu, gdzie zrobił błyskawiczną karierę. Powstała Grupa Wennerströma, którą później, w związku z otwarciem biur w Londynie i Nowym Jorku, przechrzczono na Wennerstroem Group. Nazwę przedsiębiorstwa zaczęto wymieniać w tych samych artykułach co firmę Beijer. Wennerström handlował akcjami i obligacjami, robił szybkie interesy i pojawił się w tabloidach jako jeden z licznych świeżo upieczonych miliarderów z apartamentem na Strandvägen, okazałą posiadłością letnią na Värmdö i dwudziestotrzymetrowym jachtem, nabytym od niewypłacalnej byłej gwiazdy tenisa. Bystrzak z nosem do interesów, bez wątpienia, ale całe lata osiemdziesiąte były dekadą takich bystrzaków i spekulantów na rynku nieruchomości. Wennerström nie wyróżniał się niczym szczególnym. Wręcz przeciwnie, unikał rozgłosu i zawsze pozostawał w cieniu Bardzo Ważnych Chłopców. Brakowało mu napuszonych manier Stenbecka, nie obnażał się w prasie jak Barnevik. Nie uczestnicząc w boomie związanym z nieruchomościami, inwestował masowo w bloku komunistycznym. Gdy w latach dziewięćdziesiątych z balona uszło powietrze i jeden dyrektor za drugim zmuszony był do otwarcia swojej spadochronowej odprawy, firma Wennerströma radziła sobie zadziwiająco dobrze. Ani śladu skandalu. A Swedish success story – podsumował sam „Financial Times”.
– To było w 1992. Wennerström niespodziewanie skontaktował się z ZPP i oznajmił, że chce pieniędzy. Przedstawił plan, z pewnością uzgodniony z inwestorami w Polsce, otwarcia fabryki produkującej opakowania dla przemysłu spożywczego.
– Czyli puszki na konserwy?
– Nie do końca, ale coś w tym stylu. Nie mam pojęcia, jakie miał znajomości w ZPP, ale bez niczego dostał sześćdziesiąt milionów koron.
– To zaczyna być interesujące. Pozwól, że zgadnę: to był pierwszy i ostatni raz, kiedy ktoś widział te pieniądze.
– Błąd – powiedział Lindberg, uśmiechając się tajemniczo, po czym znów wlał w siebie kilka kropel wódki.
– To, co wydarzyło się później, jest zgodne z klasycznym sprawozdaniem finansowym. Wennerström naprawdę otworzył w Polsce, a dokładniej w Łodzi, zakład produkujący opakowania. Przedsiębiorstwo nazywało się Minos. W 1993 ZPP otrzymał kilka entuzjastycznych raportów. A później wszystko ucichło. W 1994 Minos nagle padł.
Robert lindberg z hukiem postawił kieliszek, podkreślając siłę upadku.
– Problem z ZPP polegał na tym, że nie istniały standardy sprawozdawczości finansowej tych projektów. Pamiętasz tamte czasy? Kiedy runął mur berliński, zapanował wszechogarniający optymizm. Wszędzie wprowadzano demokrację, minęła groźba wojny atomowej, a bolszewicy w ciągu jednej nocy mieli przemienić się w prawdziwych kapitalistów. Rząd chciał wzmocnić demokrację na Wschodzie. Każdy przemysłowiec chciał załapać się na budowę nowej Europy.
– Nie wiedziałem, że kapitaliści są tacy chętni do działalności charytatywnej.
– Uwierz mi, to wet dream każdego kapitalisty. Rosja i byłe demoludy to może największy po Chinach niewyeksploatowany rynek. Przemysłowcy nie mieli żadnych oporów, żeby przyjść rządowi z pomocą, szczególnie gdy sami pokrywali zaledwie ułamek kosztów. ZPP pochłonął łącznie ponad trzydzieści miliardów koron. Te pieniądze podatników miały się zwrócić w formie przyszłych zysków. Formalnie ZPP powstał z inicjatywy rządu, ale wpływy przedsiębiorców były tak duże, że w praktyce zarząd pracował samodzielnie.
– Rozumiem. Czy kryje się za tym jakaś story?
– Cierpliwości. Na początku nie było żadnych kłopotów z finansowaniem projektu. Szwecji nie dotknął jeszcze szok wzrostu stóp procentowych. Zadowolony rząd we współpracy z ZPP mógł podkreślać swój wkład w budowanie demokracji na wschodzie Europy.
– To było za rządów prawicy.
– Nie mieszaj w to polityki. Tutaj chodzi o pieniądze i wsio rawno, czy ministrowie pochodzą z lewa, czy z prawa. No więc najpierw cała naprzód, później przyszły problemy walutowe, a jeszcze później kilku szalonych nowodemokratów – pamiętasz Nową Demokrację? – zaczęło narzekać, że nikt nie ma wglądu w to, czym zajmuje się ZPP. Któryś z tych chłoptasiów pomylił ZPP z Zarządem ds. Rozwoju Międzynarodowego i myślał, że chodzi o jakiś projekt pomocy do gooder w stylu Tanzanii. Wiosną 1994 powołano komisję, która miała zbadać działalność ZPP. Wysunięto zarzuty wobec kilku projektów, a jednym z pierwszych poddanych kontroli był Minos.
– I Wennerström nie potrafił rozliczyć się z pieniędzy?
– Przeciwnie. Wennerström przedstawił wyśmienite sprawozdanie, z którego wynikało, że w firmę Minos zainwestowano ponad pięćdziesiąt cztery miliony koron. Ale okazało się, że w zacofanej Polsce istniały zbyt duże przeszkody strukturalne, żeby nowoczesny przemysł mógł funkcjonować bez problemów. W rezultacie ich przedsiębiorstwo zostało wyparte przez konkurencyjny niemiecki projekt. Niemcy zaczęli wtedy wykupywać w najlepsze cały blok wschodni.
– Powiedziałeś, że dostał sześćdziesiąt milionów.
– Właśnie. Pieniądze z ZPP funkcjonowały jak nieoprocentowane pożyczki. Oczywiście w zamyśle przedsiębiorstwa miały spłacić część tej pożyczki w ciągu iluś tam lat. Ale Minos zbankrutował, projekt się nie powiódł, za co nie można było winić Wennerströma. I tutaj państwowa gwarancja zapewniała, że straty nie dotkną go osobiście. Po prostu nie musiał oddawać utopionych w Minosie pieniędzy, a poza tym miał też dowody na to, że utracił właśnie taką, a nie inną sumę własnych środków.
– No to zobaczmy, czy dobrze zrozumiałem. Rząd dostarczył miliardy z budżetu i wspomagał dyplomatów, którzy otwierali odpowiednie drzwi. Przemysłowcy dostarczyli pieniędzy i użyli ich do inwestycji w joint ventures, z których później zgarniali rekordowe zyski, czyli innymi słowy nic nowego. Kilku wygrywa, kilku płaci rachunki, a my wiemy, kto ma jaką rolę do odegrania.
– Jesteś cynikiem. Państwowe pożyczki miały być spłacone.
– Powiedziałeś, że były nieoprocentowane. A to znaczy, że podatnicy nie mieli najmniejszej szansy na jakąkolwiek dywidendę za to, że dostarczyli forsy. Wennerström dostał sześćdziesiąt baniek, z których zainwestował pięćdziesiąt cztery. Co się stało z pozostałymi sześcioma milionami?
– W tym samym momencie, w którym okazało się, że projekty będą poddane kontroli, Wennerström wysłał ZPP czek na sześć milionów, dopłacając różnicę. Tak więc z prawnego punktu widzenia sprawa została załatwiona.
Robert zamilkł i spojrzał wymownie na Mikaela.
– Wygląda na to, że Wennerström przeputał trochę pieniędzy z ZPP, ale w porównaniu z sumą pół miliarda, która zniknęła ze Skanska, albo z odprawą spadochronową dyrektora ABB, opiewającą na ponad miliard – co naprawdę ludzi wzburzyło – to nie są wielkie rzeczy do opisywania – stwierdził Mikael. – Dzisiejsi czytelnicy mają po dziurki w nosie tekstów o niekompetentnych graczach giełdowych, nawet jeżeli chodzi o pieniądze z budżetu. Czy masz coś więcej?
– Teraz dopiero się zacznie!
– Skąd to wszystko wiesz? O interesach Wennerströma w Polsce?
– W latach dziewięćdziesiątych pracowałem w Handelsbanken. Zgadnij, kto przygotowywał raporty dla reprezentanta banku w ZPP?
– Aha! No to opowiadaj.
– No więc tak… w skrócie. Wennerström złożył w ZPP wyjaśnienie. Podpisano dokumenty. Oddał resztę pieniędzy. Właśnie te sześć milionów było bardzo sprytnie pomyślane. Jeżeli ktoś stoi w przedsionku z torbą pieniędzy, które chce ci zwrócić, to nie podejrzewasz go, kurwa, o niecne zamiary.
– Przejdź do rzeczy.
– Ależ drogi Blomkviście, przecież o to właśnie chodzi. ZPP był zadowolony ze sprawozdania Wennerströma. Inwestycję trafił szlag, ale nie można było nikomu postawić zarzutu, że źle ją prowadzono. Przeglądaliśmy faktury, transfery i wszystkie inne dokumenty. Wszystko było rzetelnie przedstawione. Wierzyłem w to. Mój szef w to wierzył. ZPP też wierzył, a rząd nie miał nic do dodania.
– No to w czym tkwi szkopuł?
– Dopiero teraz historia zaczyna być śliska – powiedział Lindberg, sprawiając nagle wrażenie zadziwiająco trzeźwego. – Ponieważ jesteś dziennikarzem, to, co teraz powiem, będzie off the record.
– Odwal się. Nie możesz opowiadać mi niestworzonych rzeczy, a później zastrzegać się, że nie wolno ich przekazać innym.
– Jasne, że mogę. To, co opowiedziałem do tej pory, jest jak najbardziej oficjalne. Jeśli chcesz, możesz przeczytać sprawozdanie. Co do reszty historii, której zresztą jeszcze nie wyjawiłem, musisz potraktować mnie jako anonimowe źródło.
– Aha, ale według obowiązującej terminologii off the record znaczy, że dowiedziałem się czegoś w zaufaniu, ale nie wolno mi o tym pisać.
– Mam w dupie terminologię. Pisz, co ci się podoba, ale chcę pozostać anonimowym źródłem. Rozumiemy się?
– Oczywiście. Dopiero po fakcie zrozumiał, że popełnił błąd. – To dobrze. Historia z Minosem miała miejsce dziesięć lat temu, po upadku muru i po tym, jak bolszewicy zaczęli się zamieniać w solidnych kapitalistów. Byłem jedną z osób, które badały projekt Wennerströma, i cały czas nie opuszczało mnie wrażenie, że coś w tym wszystkim cholernie śmierdzi.
– Dlaczego nie powiedziałeś nic w trakcie kontroli?
– Rozmawiałem o tym z szefem. Ale nie można się było do niczego przyczepić. Wszystkie papiery były w porządku. Pozostało mi tylko podpisać się pod sprawozdaniem. Ale przez kolejne lata, za każdym razem, gdy zetknąłem się z nazwiskiem Wennerströma, nie mogłem przestać myśleć o Minosie.
– Aha.
– Rzecz w tym, że kilka lat później, w połowie lat dziewięćdziesiątych, bank robił trochę interesów z Wennerströmem. Zresztą dosyć sporych interesów. Ale udały się tak sobie.
– Zrobił was w bambuko?
– Nie, nie aż tak. Zarobiliśmy i my, i on. Chodzi raczej o to, że… nie wiem naprawdę, jak to wyjaśnić. Mówię teraz o swoim pracodawcy, a wolałbym tego uniknąć. Ale co mnie uderzyło, jak to się mówi – ogólne wrażenie nie było pozytywne. Media przedstawiają Wennerströma jako ekonomiczną superwyrocznię. On z tego żyje. To jest jego kapitał.
– Wiem, co masz na myśli.
– A ja odniosłem wrażenie, że ten facet to jedna wielka blaga. Nie był jakoś szczególnie uzdolniony, jeżeli chodzi o ekonomię. Przeciwnie, w niektórych kwestiach jego wiedza była niewiarygodnie płytka. Doradzało mu kilku niesamowicie bystrych young warriors, ale samego Wennerströma nie cierpiałem serdecznie.
– Okej.
– Mniej więcej rok temu pojechałem do Polski, w całkiem innej sprawie. Jedliśmy kolację z kilkoma inwestorami z Łodzi i zupełnie przypadkowo przyszło mi siedzieć obok prezydenta miasta. Rozmawialiśmy o tym, jak trudno było postawić polską gospodarkę na nogi i tak dalej, i nie wiem już w związku z czym wspomniałem o Minosie. Mężczyzna przez chwilę patrzył na mnie z ogromnym zdziwieniem, jak gdyby nigdy nie słyszał o tej firmie, ale w końcu przypomniał sobie projekt, z którego nigdy nic nie wyszło. Skwitował to śmiechem i dodał, cytuję: „Jeżeli to wszystko, na co stać szwedzkich inwestorów, to wkrótce wasz kraj popadnie w ruinę”. Łapiesz?
– Wypowiedź świadczy o tym, że prezydent Łodzi jest mądrym facetem, ale mów dalej.
– To zdanie nie dawało mi spokoju. Następnego dnia rano musiałem być na zebraniu, ale później miałem wolne. Tylko z czystej ciekawości pojechałem zobaczyć pozostałości po firmie Minos. Dotarłem do niewielkiej wioski pod Łodzią, z knajpą w stodole i sraczykiem na podwórzu. Wielka fabryka Minos okazała się kompletną ruderą, rozlatującym się magazynem z blachy falistej, który w latach pięćdziesiątych postawiła Armia Radziecka. Spotkałem ochroniarza, który mówił trochę po niemiecku i którego kuzyn pracował w Minosie. Kuzyn mieszkał niedaleko, więc poszliśmy do niego do domu. Ochroniarz tłumaczył. Jesteś ciekawy, co powiedział?
– Nie mogę się doczekać.
– Minos powstał w 1992. Zatrudniał najwyżej piętnaście osób, głównie stare kobieciny. Pensja wynosiła trochę ponad sto pięćdziesiąt koron miesięcznie. Najpierw nie było maszyn, więc pracownicy zajmowali się sprzątaniem rudery. Na początku października przyszły trzy urządzenia do produkcji kartonów, kupione w Portugalii. Używane, zniszczone i totalnie przestarzałe. Gdyby oddać je na złom, nie byłyby warte więcej niż kilka tysięcy. Wprawdzie działały, ale cały czas się psuły. Naturalnie brakowało części zamiennych, co chwilę robiono przerwy w produkcji. Najczęściej po prostu ktoś z zatrudnionych naprawiał je prowizorycznie, do następnej awarii.
– To zaczyna przypominać prawdziwą story – przyznał Mikael. – Co właściwie produkowano w Minosie?
– W 1992 roku i do połowy 1993 robili zwykłe pudełka kartonowe na proszek do zmywarek, opakowania na jajka i takie rzeczy. Później papierowe torebki. Ale fabryce ciągle brakowało materiału i nigdy nie produkowali szczególnie dużo.
– To nie wygląda na jakąś ogromną inwestycję.
– Obliczyłem. Łączne koszty wynajmu lokalu przez dwa lata to piętnaście tysięcy koron. Na pensje wydano maksymalnie sto pięćdziesiąt tysięcy, przyjąłem najbardziej hojny wariant. Zakup urządzeń i transport… furgonetka przewożąca kartony… przypuszczalnie dwieście pięćdziesiąt tysiecy. Dołożyć trzeba opłaty skarbowe za pozwolenia, trochę podróży tam i z powrotem – w wiosce pojawiła się kilka razy tylko jedna osoba ze Szwecji. Taa, powiedzmy, że cała operacja nie pochłonęła więcej niż milion. Pewnego dnia, latem 1993 roku, przyszedł brygadzista i powiedział, że fabrykę zamknięto, a wkrótce później węgierska ciężarówka zabrała cały park maszynowy. Exit Minos.
Podczas procesu Mikael często myślał o tym sobótkowym spotkaniu. Większą część wieczoru przekomarzali się w licealnym, serdecznym tonie, dokładnie jak za szkolnych czasów. Jako nastolatkowie dźwigali to samo egzystencjalne brzemię. Jako dorośli byli sobie właściwie obcy, tak naprawdę dzieliło ich mnóstwo rzeczy. Podczas rozmowy Mikael zastanawiał się nawet, co sprawiło, że w szkole zostali przyjaciółmi. Pamiętał Roberta jako cichego, pełnego rezerwy chłopca, szalenie nieśmiałego wobec dziewcząt. W wieku dorosłym odnosił sukcesy jako… no, osoba związana zawodowo z bankiem.
Mikael nie wątpił ani przez moment, że jego towarzysz wyznawał poglądy sprzeczne z jego wizją świata. Rzadko się upijał, ale to przypadkowe spotkanie przeobraziło nieudaną wyprawę w przyjemny wieczór, kiedy to poziom wódki w butelce obniża się stale, choć bez pośpiechu. Być może właśnie z powodu pierwotnie lekkiego tonu rozmowy Mikael nie potrafił potraktować opowieści Roberta poważnie. Ale w końcu zbudził się w nim instynkt dziennikarza. Nagle zaczął słuchać z ogromną uwagą i nie omieszkał wykazać logicznych nieścisłości.
– Poczekaj sekundkę – poprosił. – Wennerström to nazwisko na topie, przynajmniej wśród giełdowych rekinów. Jeżeli się nie mylę, jest miliarderem…
– Szacuje się, że Wennerstroem Group siedzi na mniej więcej dwustu dwudziestu miliardach. Chcesz zapytać, dlaczego krezus tej klasy w ogóle zaprzątałby sobie głowę oszustwem na skromną sumkę pięćdziesięciu milionów?
– No… nie do końca. Raczej dlaczego w ogóle narażał się na tak duże ryzyko, aranżując oczywisty szwindel.
– Nie wiem, czy można uznać ten szwindel za oczywisty. Całkowicie ze sobą zgodni członkowie zarządu ZPP, bank, rząd i rewizorzy Riksdagu przyjęli i zaakceptowali sprawozdania Wennerströma.
– W każdym razie chodziło o drobną sumę.
– Z pewnością. Ale zastanów się: Wennerstroem Group to przedsiębiorstwo inwestycyjne, handluje wszystkim, co może przynieść zysk – papierami wartościowymi, obligacjami, walutą… you name it. Wennerström skontaktował się z ZPP w 1992 roku, właśnie wtedy, gdy rynek zaczął totalnie tonąć. Pamiętasz jesień 1992 roku?
– Czy pamiętam? Miałem wtedy kredyt mieszkaniowy ze zmiennym oprocentowaniem, a w październiku Bank Centralny podniósł stopę do pięciuset punktów procentowych. Przez cały następny rok męczyłem się z dziewiętnastoprocentowymi odsetkami.
– Mmmm. To były czasy! – Robert się uśmiechnął. – Ja też cholernie dużo wtedy straciłem. Również Hans-Erik Wennerström, tak jak inni przedsiębiorcy, borykał się z podobnymi problemami. Miał miliony uwięzione w przeróżnych papierach, ale zadziwiająco mało gotówki. Nagle nie mógł zaciągnąć nowych, bajońskich pożyczek. Zazwyczaj w takiej sytuacji ludzie pozbywają się kilku nieruchomości i liżą rany po stratach. Ale w 1992 roku nikt za żadną cholerę nie chciał kupować nieruchomości.
– Cash-flow problem.
– Właśnie. I Wennerström nie był osamotniony. Każdy handlowiec…
– Nie mów: handlowiec. Nazywaj ich jak chcesz, ale używając określenia handlowiec, obrażasz całą poważną grupę zawodową.
– …no to każdy rekin giełdowy, każdy miał cash-flow problems… Spójrz na to tak: Wennerström dostał sześćdziesiąt milionów koron. Oddał sześć baniek, ale dopiero po trzech latach. Wydatki związane z Minosem nie mogły wynieść więcej niż jakiś milion. Już same odsetki z sześćdziesięciu milionów przez trzy lata są co nieco warte. W zależności od tego, jak zainwestował te pieniądze, mógł je podwoić albo nawet zdziesięciokrotnić. Wtedy nie mówimy już o gównianych sumach. A tak w ogóle, to na zdrowie!
Piątek 20 grudnia
Dragan armanski miał pięćdziesiąt sześć lat i pochodził z Chorwacji. Jego ojciec był ormiańskim Żydem z Białorusi. Matka – bośniacką muzułmanką o greckich korzeniach. To ona, odpowiedzialna za jego wychowanie, przekazała mu kulturowe dziedzictwo, dzięki czemu jako dorosły mężczyzna znalazł się w ogromnej heterogenicznej grupie definiowanej przez media jako muzułmanie. Urząd Migracyjny zarejestrował go, co osobliwe, jako Serba. Jego paszport zdradzał, że jest obywatelem szwedzkim, a fotografia ukazywała kanciastą twarz z wydatną szczęką, ciemnym zarostem i posiwiałymi skrońmi. Nazywano go często Arabem, mimo że nie miał najmniejszej domieszki arabskiej krwi. Był jednakowoż genetycznym skrzyżowaniem, które szaleńcy zajmujący się biologią ras z dużą dozą prawdopodobieństwa opisaliby jako ulepione z gorszej gliny.
Jego wygląd przywodził na myśl lokalnego bossa średniej rangi w jakimś amerykańskim filmie gangsterskim. W rzeczywistości Armanski nie był ani szmuglerem narkotyków, ani torpedą mafii, tylko zdolnym specjalistą w zakresie ekonomii przedsiębiorstw, który na początku lat siedemdziesiątych zaczął pracować jako asystent finansowy w firmie ochroniarskiej Milton Security, a trzydzieści lat później piastował w niej stanowiska dyrektora oraz szefa operacyjnego.
Jego rosnące zainteresowanie zagadnieniami bezpieczeństwa przeobraziło się z czasem w fascynację. Jak w grze strategicznej trzeba było zidentyfikować zagrożenie, rozwinąć strategie obronne i cały czas wyprzedzać o krok szpiegów przemysłowych, szantażystów i złodziei. Zaczęło się od wykrycia sprytnego oszustwa, w którym posłużono się kreatywną księgowością. Armanski zdołał udowodnić winę jednej z dwunastu osób zatrudnionych w firmie i w dalszym ciągu, trzydzieści lat później, pamiętał swoje zdziwienie, gdy zrozumiał, że cała malwersacja była możliwa dzięki temu, że przedsiębiorstwo nie załatało kilku banalnych luk w procedurach zabezpieczających. Ze zwykłego kombinatora przeobraził się w innowatora rozwijającego firmę i eksperta w dziedzinie oszustw gospodarczych. Po pięciu latach został członkiem kierownictwa, a po kolejnych dziesięciu – nie bez sprzeciwów – dyrektorem naczelnym przedsiębiorstwa. Sprzeciwy już dawno ucichły. Kierując Milton Security, zamienił je w jedną z najbardziej kompetentnych i wziętych szwedzkich firm specjalizujących się w ochronie.
W Milton Security pracowało na stałe trzysta osiemdziesiąt osób, a drugie tyle współpracowników było zaufanymi wolnymi strzelcami, z których usług korzystano w razie potrzeby. Była to raczej niewielka firma, w każdym razie w porównaniu z Falckiem czy Szwedzką Służbą Ochrony. Gdy Armanski stawiał w niej pierwsze kroki, czynił to w Ogólnej Ochronie Johana Fredrika Miltona SA, której głównymi klientami były centra handlowe, potrzebujące sklepowych kontrolerów i osiłkowatych ochroniarzy. Pod jego kierownictwem przedsiębiorstwo zmieniło nazwę na bardziej międzynarodowe Milton Security i postawiło na najnowszą technologię. Dokonano wymiany personelu; wysłużonych nocnych stróżów, umundurowanych fetyszystów i dorabiających w weekendy licealistów zastąpili ludzie o poważnych kompetencjach. Armanski zatrudnił absolwentów politologii ze znajomością zagadnień międzynarodowego terroryzmu, ochrony osobistej i szpiegostwa przemysłowego, a przede wszystkim techników telekomunikacyjnych i informatyków. Stanowiska szefów operacyjnych powierzył byłym policjantom. No i przeniósł firmę z peryferyjnej Solny do reprezentacyjnych lokali w pobliżu Slussen w centrum Sztokholmu.
Tym samym na początku lat dziewięćdziesiątych Milton Security była przygotowana do zaoferowania nowego rodzaju bezpieczeństwa ekskluzywnej grupie klientów, składającej się przede wszystkim z przedsiębiorstw średniej wielkości o ekstremalnie wysokich obrotach i majętnych osób prywatnych – nowobogackich gwiazd rocka, rekinów giełdowych i dyrektorów firm z branży informatycznej. Ważnym elementem oferty Milton Security była ochrona osobista i zabezpieczenia techniczne dla szwedzkich firm za granicą, szczególnie na Bliskim Wschodzie. Ta część działalności stanowiła prawie siedemdziesiąt procent obrotów firmy. Za panowania Armanskiego roczne obroty wzrosły z czterdziestu milionów do prawie dwóch miliardów koron. Handlowanie poczuciem bezpieczeństwa stało się branżą niesamowicie lukratywną.
Działalność przedsiębiorstwa podzielono na trzy główne obszary: ekspertyzę poziomu zabezpieczeń, polegającą na identyfikacji potencjalnych zagrożeń, środki prewencyjne, czyli instalację kosztownych kamer nadzorujących, alarmów przeciwwłamaniowych i przeciwpożarowych, elektronicznych zamków oraz systemów komputerowych, i w końcu usługi z zakresu ochrony osobistej, które oferowano osobom prywatnym i firmom, odczuwającym rzeczywiste lub urojone zagrożenie. Zapotrzebowanie na te ostatnie usługi wzrosło w ciągu minionych dziesięciu lat czterdziestokrotnie, a od pewnego czasu można było mówić o nowej grupie klientów. Stanowiły ją dosyć dobrze uposażone kobiety szukające ochrony przed byłymi partnerami, mężami lub nieznajomymi stalkerami, którzy – zobaczywszy je w telewizji – dostawali bzika na punkcie ich obcisłych sweterków czy koloru szminki. Milton Security współpracowała z podobnymi renomowanymi firmami w Europie oraz USA i zapewniała bezpieczeństwo wielu zagranicznym gościom, którzy odwiedzali Szwecję, na przykład znanej amerykańskiej aktorce nagrywającej przez dwa miesiące film w Trollhättan. Jej agent uznał, że status gwiazdy obliguje do posiadania osobistej ochrony, nawet jeżeli w grę wchodziło tylko nadzorowanie sporadycznych spacerów wokół hotelu.
Czwarty, znacznie skromniejszy obszar działań firmy, którym zajmowali się nieliczni pracownicy, polegał na czymś, co określano skrótem WŚ, w wewnętrznym żargonie nazywano wuesiem, a co najzwyczajniej w świecie było przeprowadzaniem wywiadów środowiskowych.
Armanski nie podzielał zachwytów nad tą częścią działalności Milton Security. Była mniej lukratywna, a zdecydowanie bardziej problematyczna, wymagała przy tym raczej więcej kompetencji i ogólnego rozeznania pracowników niż szczegółowej wiedzy na temat telekomunikacji czy instalowania dyskretnych urządzeń nadzorujących. Zlecenia przyjmowano, gdy chodziło o zwykłe badania zdolności kredytowej, kontrolowanie przeszłości pracownika w związku z jego zatrudnieniem, weryfikowanie podejrzeń o przecieki informacji firmowych czy zamieszanie w działalność przestępczą. W takich przypadkach wkraczali do akcji wuesiowcy.
Ale nazbyt często jego klienci przychodzili ze swoimi prywatnymi troskami, które zazwyczaj przeradzały się w męczące marudzenie. Chcę wiedzieć, kim jest ten łobuz, z którym zadaje się moja córka… Wydaje mi się, że żona mnie zdradza… To dobry chłopak, tylko wpadł w złe towarzystwo… Jestem ofiarą szantażu… Armanski najczęściej zdecydowanie odmawiał. Jeżeli córka była pełnoletnia, to miała prawo zadawać się, z kim jej się żywnie podoba. Małżonkowie powinni rozwiązywać problem zdrady na własną rękę. W takich sprawach kryły się potencjalne pułapki, które mogły prowadzić do skandali i przysporzyć firmie prawnych kłopotów. Dlatego Dragan Armanski sprawował kontrolę nad każdym takim zleceniem, chociaż dochody z tychże stanowiły zaledwie marne kieszonkowe w porównaniu z całością obrotów przedsiębiorstwa.
Niestety pierwszą sprawą tego ranka był właśnie wywiad środowiskowy. Armanski poprawił kanty spodni, po czym rozparł się wygodnie w fotelu. Przyglądając się podejrzliwie Lisbeth Salander, swojej o trzydzieści lat młodszej współpracownicy, po raz tysięczny skonstatował, że nie ma chyba na świecie człowieka, który w tym prestiżowym przedsiębiorstwie byłby bardziej nie na miejscu niż ona. Jego nieufność była jednocześnie i mądra, i irracjonalna. W oczach Armanskiego Lisbeth uchodziła za zdecydowanie najbardziej kompetentnego researchera spośród tych, z którymi kiedykolwiek miał do czynienia w branży. W trakcie czteroletniej współpracy z Milton Security nie spartaczyła ani jednego zlecenia i nie oddała ani jednego sprawozdania kiepskiej jakości. Przeciwnie, jej produkcja stanowiła klasę samą w sobie. Armanski żywił przekonanie, że Salander posiada wyjątkowy dar. Każdy głupi mógł zdobyć informacje o wypłacalności kredytobiorcy czy sprawdzić dane u komornika. Salander miała wyobraźnię i dostarczała niekoniecznie tych najbardziej oczekiwanych danych. Nigdy nie zrozumiał, jak do nich docierała, i czasami jej umiejętności sprawiały wrażenie czystej magii. Była świetnie obeznana z archiwami urzędów, potrafiła odnaleźć nawet najmniej znanych ludzi. Przede wszystkim jednak jak nikt inny umiała dotrzeć do wnętrza osoby, o której zbierała informacje. Jeżeli tylko istniały jakieś brudy, odnajdywała je z precyzją zdalnie sterowanego pocisku.
Niewątpliwie miała dar.
Dla osób, które znalazły się w zasięgu działania radaru Salander, jej raporty mogły oznaczać tragiczną w skutkach katastrofę. Armanski ciągle jeszcze oblewał się potem na wspomnienie zlecenia, które miało polegać na rutynowej kontroli naukowca z branży farmaceutycznej w związku z planowanym kupnem przedsiębiorstwa. Robota, która miała jej zająć najwyżej siedem dni, zaczęła się przeciągać. Po czterech tygodniach milczenia i licznych upomnieniach, które uparcie ignorowała, pojawiła się nagle z raportem, z którego wynikało, że badany obiekt jest pedofilem i co najmniej dwukrotnie kupował usługi seksualne u trzynastoletniej prostytutki w Tallinie. Oprócz tego zachodziło podejrzenie, że jest niezdrowo zainteresowany córką swojej obecnej partnerki.
Niektóre cechy Salander doprowadzały Armanskiego do skrajnej rozpaczy. Odkrywszy, że badany mężczyzna jest pedofilem, nie podniosła słuchawki, bijąc na alarm; nie wpadła jak bomba do pokoju szefa z prośbą o natychmiastową rozmowę. Wręcz przeciwnie. Nie wspominając ani słowem, że sprawozdanie zawiera materiał wybuchowy o nuklearnej niemalże sile rażenia, położyła je na biurku Armanskiego właśnie wtedy, gdy zamierzał zgasić lampę i pójść do domu. Otworzył teczkę dopiero późnym wieczorem, w salonie swojej willi na Lidingö, zerkając jednym okiem na telewizor i sącząc z żoną wino.
Raport, jak zawsze napisany z naukową wręcz skrupulatnością, obfitował w przypisy, cytaty i dokładnie podane źródła. Pierwsze strony przedstawiały pochodzenie obiektu, wykształcenie i karierę finansową. Dopiero na stronie dwudziestej czwartej, pod śródtytułem, Salander zrzuciła bombę o wycieczkach do Tallina i uczyniła to w tym samym rzeczowym tonie, w którym wspomniała, że mężczyzna posiada dom w Sollentunie i prowadzi granatowe volvo. Wszystko potwierdziła dokumentami w obszernym załączniku, zawierającym między innymi fotografie trzynastolatki w towarzystwie obiektu, który wsuwa rękę pod jej sweterek. Zdjęcie zostało zrobione w hotelowym korytarzu w Tallinie. Oprócz tego w nieodgadniony sposób Lisbeth udało się dotrzeć do dziewczynki i przekonać ją do złożenia szczegółowego zeznania, które zarejestrowała na taśmie.
Raport Salander wywołał dokładnie taki chaos, jakiego Armanski starał się uniknąć. Najpierw musiał zażyć kilka przepisanych przez lekarza środków przeciwwrzodowych. Później wezwał zleceniodawcę na błyskawiczną, lecz ponurą rozmowę. W końcu – mimo jego zrozumiałej niechęci – natychmiast przekazał cały materiał policji, ryzykując tym samym wmieszanie Milton Security w aferę i wzajemne oskarżenia. Gdyby dokumentacja okazała się niewystarczająca albo mężczyznę uniewinniono, firma ryzykowała oskarżenie o zniesławienie. Skaranie boskie.
Ale to nie jej osobliwy brak emocji przeszkadzał mu najbardziej. Chodziło raczej o wizerunek firmy, o konserwatywną solidność. W tym kontekście Salander była równie wiarygodna jak koparka na targach żeglarskich.
Armanskiemu trudno było pogodzić się z faktem, że jego najlepszy researcher jest bladą, anorektycznie chudą i ostrzyżoną na jeżyka dziewczyną z kolczykami w nosie i brwiach. Na szyi miała wytatuowaną dwucentymetrową osę, a wokół lewego bicepsa i kostki – prosty szlaczek. Kiedy wkładała koszulkę na ramiączkach, można było zobaczyć, że również jedną z łopatek zdobił większy tatuaż przedstawiający smoka. Farbowała swoje naturalnie rude włosy na kruczoczarno. Wyglądała, jakby właśnie obudziła się po tygodniowych orgiach z grupą hardrockowców.
Nie cierpiała – o tym Armanski był przekonany – na jadłowstręt. Wręcz przeciwnie, pochłaniała wszystko, co było jadalne, choć głównie liche fast foody. Po prostu taka się urodziła: chuda i o delikatnych kształtach. Niewielkie dłonie, szczupłe kostki i ledwo zaznaczone pod ubraniami piersi potęgowały jej dziewczęcy wygląd. Skończywszy dwadzieścia cztery lata, wyglądała na czternaście. Miała szerokie usta, zgrabny nos i wysokie kości policzkowe, sugerujące orientalne korzenie. Poruszała się szybko jak pająk. Pracując przy komputerze, przebiegała palcami po klawiaturze w jakimś szalonym pędzie. Postura Lisbeth uniemożliwiała jej karierę modelki, ale jej twarz, odpowiednio umalowana, mogłaby zdobić niejeden plakat reklamowy. Spod warstwy pudru – czasami miała na ustach odrażającą czarną szminkę – spod tatuaży i kolczyków przezierało coś… hmmm… ekscytującego. W jakiś zupełnie niezrozumiały sposób.
Zadziwiał już sam fakt, że Lisbeth pracowała u Armanskiego. Nie należała do tej grupy kobiet, z którymi Armanski zazwyczaj nawiązywał kontakt, a jeszcze mniej do tej, którym proponował pracę.
Została zatrudniona w biurze jako goniec z polecenia emerytowanego prywatnego adwokata firmy Holgera Palmgrena. To właśnie on określił Salander jako bystrą dziewczynę o ciut zagmatwanym nastawieniu do świata i zaapelował do Armanskiego, by dał jej szansę, na co nagabywany niechętnie przystał. Palmgren potraktowałby odmowę jako zachętę do zwielokrotnienia starań, najprościej więc było od razu powiedzieć „tak”. Armanski wiedział nie tylko, że adwokat poświęca swój czas trudnej młodzieży i innym socjalnym popaprańcom, ale że również, mimo wszystko, że potrafi prawidłowo ocenić sytuację.
Pożałował swojej decyzji w tym samym momencie, w którym po raz pierwszy spotkał Lisbeth Salander.
I nie w tym rzecz, że uważał ją za kłopotliwą; w jego mniemaniu była wręcz utożsamieniem kłopotów. Nie skończyła gimnazjum, nigdy nie przestąpiła progu szkoły średniej i brakowało jej jakiegokolwiek wykształcenia.
Przez pierwsze miesiące pracowała na cały etat, no dobrze, prawie cały, w każdym razie od czasu do czasu pojawiała się w biurze. Parzyła kawę, odbierała pocztę i obsługiwała kserokopiarkę. Problem polegał na tym, że kompletnie nie przejmowała się normalnymi godzinami pracy ani obowiązującymi w firmie zasadami.
Miała natomiast ogromny talent do irytowania współpracowników. Zaczęto ją określać mianem dziewczyny o dwóch komórkach mózgowych, jedna potrzebna jej była do oddychania, druga – do stania w pionie. Nigdy o sobie nic nie opowiadała. Próbujący z nią rozmawiać koledzy otrzymywali odpowiedzi tak zdawkowe, że dość szybko się zniechęcali. Próby żartowania nigdy nie trafiały na podatny grunt; Lisbeth albo spoglądała na wesołka wielkimi oczyma bez wyrazu, albo reagowała wyraźnym rozdrażnieniem.
Rozeszła się też wieść o jej wyjątkowo zmiennym humorze, gdy podejrzewała kogoś o zabawę jej kosztem. A trzeba wiedzieć, że kpiny ze współpracowników były dość powszechnym elementem kultury obowiązującej w firmie. Stosunek Salander do ludzi nie zachęcał do okazywania jej ani zaufania, ani przyjaznych uczuć. Była nietypowym zjawiskiem, wałęsającym się po korytarzach Milton Security niczym bezpański kot, i w końcu zaczęto ją traktować jako przypadek beznadziejny.
Po miesiącu ciągłych kłopotów Armanski wezwał Salander do swojego pokoju, zamierzając wręczyć jej wypowiedzenie. Z kamienną twarzą i bez protestów słuchała, jak po kolei wylicza jej grzechy. Zareagowała dopiero wtedy, gdy szef – podsumowawszy jej brak prawidłowego nastawienia do świata – zaproponował, żeby spróbowała znaleźć pracę w innej firmie, która w lepszy sposób mogłaby wykorzystać jej kompetencje. Lisbeth przerwała mu w połowie zdania. Po raz pierwszy nie mówiła monosylabami.
– Słuchaj, jeżeli potrzebujesz woźnego, to możesz przejść się do Urzędu Zatrudnienia i na pewno tam kogoś znajdziesz. Potrafię, kurwa, dotrzeć do każdej informacji na temat każdego człowieka. Jeśli nie umiesz wykorzystać mnie do czegoś więcej niż tylko sortowanie poczty, to jesteś idiotą.
Armanski nigdy nie zapomni własnego zdumienia jej wybuchem. Siedział oniemiały, podczas gdy dziewczyna niezrażona mówiła dalej.
– Masz u siebie faceta, który poświęcił trzy tygodnie na napisanie bezwartościowego raportu o tym japiszonie, którego chcą zwerbować na stanowisko przewodniczącego zarządu jakiejś nowej spółki dotcom. Skopiowałam mu ten gówniany raport wczoraj wieczorem, widzę, że teraz leży na twoim biurku.
Armanski powiódł wzrokiem po stercie papierów, wyjątkowo podnosząc głos:
– Nie wolno ci czytać poufnych dokumentów!
– Może i nie wolno, ale zabezpieczenia twojej firmy pozostawiają wiele do życzenia. Wedle twoich dyrektyw facet powinien skopiować te dokumenty osobiście, ale podrzucił mi je wczoraj, zanim sam urwał się do knajpy. A zresztą jego poprzedni raport znalazłam parę tygodni temu w jadalni.
– Że co zrobiłaś? – wybuchnął przerażony Armanski.
– Spokojnie. Włożyłam te papiery do jego sejfu.
– Ujawnił ci szyfr do swojego prywatnego schowka? – dyszał.
– No, nie do końca… Ale zapisał na świstku, który trzyma pod podkładką na biurku, razem ze swoim hasłem dostępu do kompa. Ale chodzi o to, że ten twój dupa nie detektyw zrobił kompletnie beznadziejny wywiad. Pominął fakt, że chłopak siedzi po uszy w długach karcianych i wciąga kokę jak odkurzacz, no i to, że jego dziewczyna szukała pomocy w pogotowiu dla kobiet, po tym jak sprał ją na kwaśne jabłko.
Zamilkła. Armanski siedział przez kilka minut bez słowa, przerzucając kartki raportu. Dokument, napisany przejrzystą i zrozumiałą prozą, był profesjonalnie zredagowany, pełen odnośników do innych dokumentów oraz wypowiedzi przyjaciół i znajomych badanego obiektu. W końcu podniósł wzrok i powiedział tylko dwa słowa:
– Udowodnij to.
– Ile mam czasu?
– Trzy dni. Jeżeli nie będziesz mogła udowodnić swoich twierdzeń, wyleję cię z pracy.
Trzy dni później przekazała mu bez słowa raport, który w równie szczegółowych odnośnikach zamieniał na pozór sympatycznego młodego japiszona w ciężkiego skurwiela, na którym nie sposób polegać. Armanski czytał kilkakrotnie tekst dokumentu w sobotę i niedzielę, a część poniedziałku spędził na pobieżnej weryfikacji kilku faktów. Jeszcze zanim zaczął kontrolę, wiedział, że informacje Lisbeth są prawdziwe. Zdumienie nie przeszkadzało mu być wściekłym na samego siebie. Najwyraźniej nie poznał się na tej dziewczynie. Uważał ją za tępą, może nawet trochę upośledzoną. Nie spodziewał się, że ktoś, kto przewagarował szkołę podstawową i nie dostał świadectwa ukończenia tejże, potrafi napisać sprawozdanie, które nie tylko jest poprawne językowo, ale też zawiera spostrzeżenia i informacje, których pochodzenia można się tylko domyślać.
Był przekonany, że nikt inny zatrudniony w Milton Security nie potrafiłby dotrzeć do poufnej dokumentacji lekarskiej w pogotowiu dla ofiar przemocy. Zapytana o to, jak weszła w jej posiadanie, Salander udzieliła mu wymijającej odpowiedzi. „Nie chcę palić swoich źródeł” – powiedziała. Wkrótce Armanski zrozumiał, że Lisbeth raczej nie zamierza dyskutować o swoich metodach pracy ani z nim, ani z nikim innym. Trochę go to niepokoiło, ale nie do tego stopnia, żeby nie ulec pokusie sprawdzenia jej.
Rozmyślał nad tym przez trzy dni.
Sięgnął pamięcią do słów Holgera Palmgrena: każdemu trzeba dać szansę. Zastanawiał się nad swoim muzułmańskim wychowaniem, nakazującym wspomagać ludzi wyrzuconych poza nawias. Wprawdzie nie wierzył w Boga i nie odwiedził meczetu od czasu młodzieńczej kontestacji, ale Lisbeth jawiła mu się jako osoba stanowczo potrzebująca pomocy i wsparcia. Doprawdy, w tej dziedzinie przez ostatnie kilkadziesiąt lat nie uczynił zbyt wiele.
Zamiast wylać Lisbeth z pracy, wezwał ją na prywatną rozmowę, próbując dowiedzieć się, jak ta uciążliwa dziewczyna naprawdę funkcjonuje. Utwierdził się w przekonaniu, że cierpi na jakieś poważne zaburzenie, ale odkrył również, że pod naburmuszoną maską kryje się inteligentny człowiek. Uważając ją ciągle za kruchą i uciążliwą, odkrył ku swemu zdumieniu, że po prostu ją polubił.
Przez kolejne miesiące udzielał jej schronienia pod swoimi skrzydłami. A tak zupełnie szczerze to… zajął się nią w ramach swoistego hobbystycznego projektu społecznego. Zlecał jej różne prace researcherskie i próbował udzielać wskazówek, jak się za nie zabrać. Słuchała cierpliwie, a później odchodziła i wykonywała zlecenia według własnego widzimisię. Armanski poprosił szefa technicznego firmy, żeby nauczył Lisbeth podstaw obsługi komputera. Salander przesiedziała grzecznie w ławie szkolnej całe popołudnie, po czym prowadzący kurs, odrobinę zbity z tropu, zakomunikował Armanskiemu, że dziewczyna ma o wiele większą wiedzę o komputerach niż niejeden pracownik Milton Security.
Armanski zrozumiał wkrótce, że Lisbeth, mimo rozmów, propozycji szkoleń, a także innych próśb i gróźb, nie myśli dostosować się do panujących w Miltonie biurowych norm. Stanął przed dylematem.
Dziewczyna w dalszym ciągu działała na nerwy pracownikom firmy. Armanski miał świadomość, że nigdy nie zaakceptują kogoś, kto – jak ona – przychodzi i wychodzi, kiedy chce. W normalnym przypadku postawiłby ultimatum, żądając zmiany zachowania. Przypuszczał jednak, że stawiając Lisbeth podobne żądania czy grożąc wypowiedzeniem, zobaczyłby najprawdopodobniej tylko wzruszenie ramion. Był więc zmuszony dokonać wyboru: albo się jej pozbyć, albo zaakceptować, że nie funkcjonuje jak inni ludzie.
Jeszcze większym problemem okazał się fakt, że Armanski nie miał pewności co do swoich uczuć względem tej młodej kobiety. Była jak kłopotliwy świąd, odpychająca, a jednocześnie ponętna. Nie pociągała go seksualnie, przynajmniej tak sądził. Podobały mu się raczej krągłe blondynki o pełnych, pobudzających fantazję ustach, a poza tym od dwudziestu lat był związany z Finką o imieniu Ritva, która również w wieku średnim bardziej niż dobrze spełniała wszystkie te kryteria. Nigdy jej nie zdradził, no dobrze, może kiedyś wydarzyło się coś, co jego żona, gdyby o tym wiedziała, mogłaby opacznie zrozumieć, ale – ogólnie rzecz biorąc – był szczęśliwym mężem i ojcem dwóch córek w wieku Salander. W każdym razie nie interesowały go dziewczyny płaskie jak deska, dziewczyny, które na odległość trudno odróżnić od cherlawych chłopaków. To nie w jego guście.
A mimo to przyłapywał się na niestosownych marzeniach o Lisbeth i musiał przyznać, że nie potrafi przejść obok niej zupełnie obojętnie. Ale atrakcyjność tej kobiety polegała według Armanskiego na tym, że była dla niego jak istota z innego świata. Równie dobrze mógłby zakochać się w wizerunku mitycznej greckiej nimfy. Reprezentowała nierealną rzeczywistość, która go fascynowała, ale w której nie mógł uczestniczyć, a w każdym razie ona nie udzielała mu do niej wstępu.
Pewnego dnia, siedząc w kawiarnianym ogródku na rynku Starego Miasta, Armanski zobaczył Lisbeth, która niespiesznie zajmowała miejsce przy stoliku po przeciwnej stronie. Przyszła w towarzystwie trzech dziewczyn i jednego chłopaka, ubranych identycznie jak ona. Obserwował ją z zaciekawieniem. Sprawiała wrażenie równie powściągliwej jak w pracy, ale w pewnym momencie niemalże uśmiechnęła się do opowiadającej coś koleżanki o purpurowych włosach.
A gdyby kiedyś sam przyszedł do biura z ufarbowanymi na zielono włosami, w wytartych dżinsach i upstrzonej graffiti i ćwiekami skórzanej kurtce? Jak zareagowałaby Lisbeth? Czy uznałaby go za równego sobie? Być może – akceptowała przecież chyba wszystko wokół siebie, z nastawieniem not my business. Ale najprawdopodobniej po prostu by go wyśmiała.
Siedziała plecami do niego i nie odwróciła się ani razu, pozornie zupełnie nieświadoma jego obecności. Zaczęło mu to dziwnie przeszkadzać i po chwili wstał, by wymknąć się niezauważenie. Właśnie wtedy odwróciła głowę i spojrzała prosto w jego twarz, jak gdyby cały czas wiedziała, kto za nią siedzi, jak gdyby miała go w zasięgu swojego radaru. Spojrzenie dopadło go tak nagle, że odebrał je jako atak i udając, że nic nie widzi, opuścił w pośpiechu kawiarenkę. Nie powiedziała mu „cześć”, ale odprowadziła wzrokiem i dopiero gdy skręcił w najbliższą uliczkę, przestał czuć na plecach jej palące spojrzenie.
Śmiała się rzadko albo nigdy. Armanski zanotował jednak z czasem coś w rodzaju bardziej miękkiej postawy. Mówiąc delikatnie, miała prawie zerowe poczucie humoru i tylko raz na jakiś czas wykrzywiała twarz w ironicznym uśmiechu.
Chwilami Armanski czuł się tak bardzo sprowokowany brakiem emocji u Lisbeth, że miał ochotę potężnie nią potrząsnąć, wtargnąć pod jej skorupę, zyskać jej przyjaźń lub chociażby szacunek. W ciągu dziewięciu miesięcy, które u niego przepracowała, tylko jeden jedyny raz próbował dyskutować z nią na temat swoich uczuć. Rozmowa odbyła się podczas firmowej imprezy bożonarodzeniowej. Armanski wyjątkowo był nietrzeźwy. Nie wydarzyło się nic niestosownego, próbował jej tylko wytłumaczyć, że naprawdę ją lubi. Ale najbardziej ze wszystkiego chciał jej wyjaśnić, że czuje wobec niej instynkt opiekuńczy i że w razie potrzeby zawsze może mu zaufać. Próbował ją też objąć. Po przyjacielsku oczywiście.
Uwolniwszy się z niezdarnego uścisku, Lisbeth opuściła lokal bez słowa. A później przestała pojawiać się w pracy i nie odpowiadała na telefony. Dla Armanskiego jej nieobecność była torturą. Nie miał z kim porozmawiać o swoich uczuciach i po raz pierwszy z przerażeniem odkrył, jak wielką władzę ma nad nim Lisbeth Salander.
Wróciła po trzech tygodniach. Późnym styczniowym wieczorem, gdy Armanski siedział po godzinach nad bilansem rocznym, weszła do jego pokoju niepostrzeżenie niczym duch. Nagle dostrzegł ją w ciemności, nieopodal drzwi. Nie miał pojęcia, jak długo tam stała, przyglądając mu się badawczo.
– Napijesz się kawy? – zapytała. Przymknęła drzwi i podała mu plastikowy kubek z automatu w jadalni. Przyjął go w milczeniu, czując jednocześnie ulgę i obawę, gdy Lisbeth, zatrzasnąwszy drzwi stopą, usiadła w fotelu dla gości i spojrzała mu prosto w oczy. A po chwili zadała mu to zakazane pytanie w taki sposób, że nie potrafił ani zbyć go żartem, ani wymigać się w jakiś inny sposób.
– Dragan, masz na mnie ochotę?
Armanski siedział jak sparaliżowany, nerwowo szukając odpowiedzi. Najpierw, urażony, chciał zaprzeczyć. Później, spotkawszy jej spojrzenie, zrozumiał, że po raz pierwszy zadała mu osobiste pytanie. Uczyniła to z pełną powagą i każdą próbę zbycia jej żartem mogłaby odebrać jako afront. Chciała z nim porozmawiać. Zastanawiał się, jak długo zbierała się na odwagę, żeby go zapytać. Odłożył niespiesznie długopis i rozparł się wygodnie w fotelu. W końcu udało mu się rozluźnić.
– Dlaczego tak sądzisz? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Wnioskuję ze sposobu, w jaki na mnie patrzysz. I tych sytuacji, w których wyciągasz rękę, żeby mnie dotknąć, a później zatrzymujesz się w pół drogi.
Nagle uśmiechnął się do niej.
– Mam wrażenie, że gdybym tylko dotknął cię palcem, odgryzłabyś mi całą dłoń.
Nie odwzajemniła uśmiechu. Czekała.
– Lisbeth, jestem twoim szefem i nawet gdybyś wzbudzała moje zainteresowanie, nigdy bym tego nie wykorzystał.
W dalszym ciągu czekała.
– A tak między nami… owszem, bywały chwile, kiedy czułem, że mnie pociągasz. Zupełnie nie potrafię tego wyjaśnić, ale to fakt. Z jakiegoś dla mnie samego niewytłumaczalnego powodu bardzo, bardzo cię lubię. Ale nie jestem na ciebie napalony.
– To dobrze. Bo nic z tych rzeczy nigdy się nie zdarzy.
Armanski nagle wybuchnął śmiechem. Salander po raz pierwszy powiedziała mu coś osobistego, nawet jeżeli była to najbardziej przykra rzecz, jaką może usłyszeć mężczyzna. Szukał odpowiednich słów.
– Lisbeth, rozumiem, że nie interesuje cię facet po pięćdziesiątce…
– Nie interesuje mnie facet po pięćdziesiątce, który jest moim szefem.
Podniosła rękę.
– Poczekaj, pozwól mi dokończyć. Czasami zachowujesz się jak osioł i drażnisz swoim formalizmem, ale jesteś też atrakcyjnym mężczyzną i… ja czasami też czuję, że… Ale jesteś moim szefem, poznałam twoją żonę, chcę dalej u ciebie pracować i wdawanie się z tobą w jakieś osobiste układy byłoby najbardziej idiotycznym posunięciem.
Armanski siedział bez słowa, niemalże bojąc się oddychać.
– Nie jestem nieświadoma tego, co dla mnie zrobiłeś, i nie chcę być niewdzięczna. Naprawdę doceniam to, że przezwyciężyłeś własne uprzedzenia i dałeś mi szansę. Ale nie chcę cię w roli kochanka, nie jesteś też moim ojcem.
Umilkła. Po chwili Armanski westchnął bezradnie.
– No więc kim mam dla ciebie być?
– Chcę dalej dla ciebie pracować. Jeżeli tobie to odpowiada.
Skinął potakująco i odpowiedział tak szczerze, jak tylko mógł.
– Bardzo mi zależy na tym, żebyś dla mnie pracowała. Ale chciałbym też, żebyś darzyła mnie zaufaniem i czymś w rodzaju przyjaźni.
Teraz ona skinęła głową.
– Nie zachęcasz do zawierania przyjaźni – wyrzucił z siebie nagle.
Zachmurzyła się lekko, ale Armanski mówił niewzruszenie dalej.