Słodkie życie, włoska śmierć - Tomasz Duszyński - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Słodkie życie, włoska śmierć ebook i audiobook

Tomasz Duszyński

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

30 osób interesuje się tą książką

Opis

Wakacyjna sielanka na włoskiej ziemi! Kwintesencja Dolce Vita: słońce, wino, pizza i... kilka trupów.

Gdy pisarz kryminałów zostaje poproszony o przeprowadzenie warsztatów literackich w Toskanii przystaje na propozycję z ochotą. Wkrótce w posiadłości państwa Morettich, pośród malowniczych winnic, głośnych cykad i palącego słońca zbierają się polscy uczestnicy konkursu literackiego. Już w pierwszym dniu ich pobytu, w pobliskim San Gimignano, dochodzi do śmiertelnego wypadku. Z jednej z najwyższych wież miasteczka, nazywanego średniowiecznym Manhattanem, spada mężczyzna.

Czy jego śmierć ma związek z literackimi warsztatami, jego uczestnikami, a może z tajemniczą rodziną Morettich?

Sprawą zaczyna interesować się miejscowa mafia, a pisarz z Panią Żoną i Panną Córką stają przed zadaniem rozwiązania kryminalnej zagadki. Okazuje się, że wśród uczestników warsztatów jest ktoś, kto może wiedzieć o wydarzeniach więcej, niż się wydaje.

Mafia, wino, trufle, toskański dzik, mnóstwo zwrotów akcji i Ziętek… Staszek Ziętek. Czego chcieć więcej od komedii kryminalnej? Mamma mia!

Przy pisaniu tej powieści nie ucierpiała żadna pizza (może jedna czy dwie, no… kilka butelek wina).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 361

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 17 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Paulina Holtz

Oceny
4,4 (189 ocen)
112
49
24
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lemonpodlasem

Nie oderwiesz się od lektury

świetna zabawa, czekam na 3 część.
00
Spacerujaca_z_ksiazkami

Dobrze spędzony czas

Przyjemny audiobook
00
do_przeczyt_Ania

Nie oderwiesz się od lektury

SŁODKIE ŻYCIE, WŁOSKA ŚMIERĆ @tomaszduszynski @skarpawarszawska ~ współpraca recenzencka~ 🐗📇🐗📇🐗📇 Cześć 🙋🏻‍♀️ lubicie komedie kryminalne? Czytacie? 🐗📇🐗📇🐗📇 Warsztaty literackie w Toskanii? Brzmi dobrze! Dlatego właśnie gdy autor kryminałów przystaje na zaproszenie od wydawnictwa, które prowadzi całe to wydarzenie, zgadza się bez wahania.. Niestety sielanka nie trwa zbyt długo. Staszek Ziętek wraz z rodzinką i swoimi problemami, wkręca się na wyprawę malowniczy urlop. Pozostali uczestnicy to rozwijający się autorzy, którzy pragną zaczerpnąć informacji, inspiracji i pomysłów. Plan na cudowne literackie wydarzenie, przepada wraz z śmiertelnym wypadkiem. Wino, relaks, literackie przemyślenia i cudowne beztroskie chwile.. ustępują miejsca mafii, morderstwom oraz tajemniczym zachowaniem otaczających Duszyńskiego ludzi. Całą akcją i poszukiwaniem mordercy, zajęła się dwójką nieprzepadających za sobą mężczyzn. Czy będą szybsi od mafijnych gangów? Czy jest możliwa u...
00
Kerimek

Nie oderwiesz się od lektury

lekka fajna
00
alakad

Dobrze spędzony czas

Dobry styl, świetna ironia,, na szczęście mniej okresleń Pani żona i Panna córka. Czekam na kolejną.
00



Re­dak­cjaAlek­san­dra Zok-Smoła
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAgnieszka Kie­lak
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by To­masz Du­szyń­ski, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-876-4
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Na­wie­dziny sta­rych zna­jo­mych i gra­bie prze­zna­cze­nia

– Pa­nie pi­sarz! Kopę lat!

Gdy usły­sza­łem zna­jomy głos, po ple­cach prze­bie­gły mnie ciarki. Prze­łkną­łem ślinę, pró­bu­jąc wy­rów­nać ci­śnie­nie w uszach i od­wró­ci­łem się w kie­runku zbli­ża­ją­cego się chwiej­nym, ma­ry­nar­skim kro­kiem osob­nika. Chwilę trwało, za­nim wi­ru­jące przed oczami ciemne plamy wy­bla­kły. Wtedy do­piero do­strze­głem, że tuż za zwa­li­stą po­sta­cią męż­czy­zny, ubra­nego w krót­kie spodenki moro i żółtą ko­szulkę na ra­miącz­kach, dro­biła krocz­kami jego lep­sza, mniej­sza po­łowa. Ko­bieta ma­chała w moim kie­runku upier­ście­nioną dło­nią, uśmie­cha­jąc się sze­roko.

– Ju­huuu!

– Huuu... huuu... – wy­da­łem z sie­bie nie­okre­ślony dźwięk, który był za­pewne gło­sem ata­wi­stycz­nej roz­pa­czy i nie­do­wie­rza­nia lub na­głym ata­kiem astmy, na którą ni­gdy nie cier­pia­łem. – Róża... Sta... szek.

– Graba, pa­nie pi... sarz!

Sta­szek Zię­tek zła­pał moją dłoń, roz­gniótł ją jak cia­sto na pizzę, a po­tem za­to­ną­łem w jego uści­sku. Przez chwilę wal­czy­łem z tą wy­lew­no­ścią, sta­ra­jąc się nie otrzeć o od­sło­nięte Zięt­kowe pa­chy.

– Cho­ler­cia, jak się za tobą stę­sk­ni­li­śmy!

– Ehe...

– By­li­śmy w po­bliżu, po­sta­no­wi­li­śmy wpaść.

– Tak bez za­po­wie­dzi?

– Jak się za­po­wia­damy, to ni­gdy was nie ma. – Sta­szek wy­szcze­rzył zęby. – To po­my­śla­łem, że jak się nie za­po­wiemy, to bę­dzie­cie.

Nie mo­głem od­mó­wić Zięt­kowi po­nad­prze­cięt­nej zdol­no­ści ro­zu­mo­wa­nia.

– Mo­nia jest? – za­py­tała Ró­zia, tak­su­jąc szyb­kim spoj­rze­niem nasz dom, przed któ­rym sta­li­śmy, i iglaka, któ­rego pró­bo­wa­łem wła­śnie przy­ciąć se­ka­to­rem.

– Na za­ku­pach... Nie wiem, kiedy...

– O wilku mowa! Jest i pani żona! – wy­darł się na cały re­gu­la­tor Zię­tek, uno­sząc wy­soko ra­miona na wi­dok mo­jej mał­żonki wjeż­dża­ją­cej sa­mo­cho­dem na pod­jazd. Sta­szek od­sło­nił w peł­nej kra­sie owło­siony pa­chy. Mocno wal­czy­łem z od­ru­chem przy­cię­cia ich no­ży­cami, ale tylko dla­tego, że wie­dzia­łem, że stę­pił­bym na tych ster­czą­cych dru­tach na­rzę­dzie.

– Ró­zia? Sta­szek?

Za­wsze po­dzi­wia­łem mał­żonkę za zdol­ność wy­krze­sa­nia z sie­bie en­tu­zja­zmu na­wet wtedy, gdy za grosz go nie czuła.

– Już ci po­ma­gam z tor­bami. Pan pi­sarz jak zwy­kle za­ro­biony po łok­cie...

Zię­tek w pod­sko­kach prze­mie­ścił się na pod­jazd. Zie­mia pod nim drżała albo stu­kało mi coś w mó­zgu.

– Uwa­żaj na gra­bie... Sta­szek.

Ktoś mógłby po­wie­dzieć, że ostrze­głem zbyt późno i że zro­bi­łem to ce­lowo. Być może było w tym tro­chę ra­cji.

– Je­zus Ma­ria!

Po ta­kim grzmot­nię­ciu w śro­dek czoła nie­je­den mógł do­znać ob­ja­wie­nia.

Sta­szek się za­chwiał, cof­nął o krok i klep­nął dupą na pod­jazd.

– Sta­chu, ży­jesz?

– Ojej, o rany... nic nie wi­dzę. Czy to, czy to krew?

Pod­bie­gli­śmy do po­szko­do­wa­nego, na­chy­la­jąc się nad nim ze współ­czu­ciem. No do­brze, ja się na­chy­la­łem tylko z cie­ka­wo­ści.

– Sta­siu! Sta­siu, nic ci nie jest? – Ró­zia do­tknęła de­li­kat­nie ra­mie­nia męża. – Mo­żesz mieć wstrzą­śnie­nie mó­zgu.

– Czy ja wiem? – gło­śno wy­ra­zi­łem wąt­pli­wość. – Nie wiem, czy jest czym wstrzą­snąć... – Ło­kieć w boku, za­sa­dzony przez mał­żonkę, dał mi do zro­zu­mie­nia, że bra­kuje mi em­pa­tii. – To tylko ude­rze­nie ki­jem od grabi...

– A dla­czego le­żały na ścieżce? Prze­cież każdy mógł się o nie po­tknąć. – Ró­zia spoj­rzała na mnie z wy­rzu­tem. Po­dała mę­żowi chu­s­teczkę, którą ten miał za­pewne za­ta­mo­wać strużkę krwi pły­nącą z roz­cię­cia na czole. Sta­szek jed­nak się w nią wy­smar­kał. Może był jed­nak od tego ude­rze­nia tak oszo­ło­miony, że nie tra­fił chu­s­teczką, gdzie trzeba?

– Co się stało? Ja krwa­wię, kto mnie ude­rzył w głowę?

Nie brzmiało to do­brze. Wy­pa­dek nie wy­glą­dał na po­ważny, więk­szego wstrząsu niż głowa Staszka mo­gły do­znać wsku­tek klap­nię­cia na wy­bru­ko­wany pod­jazd jego po­śladki. Chyba że Stach miał mózg w dol­nej par­tii swo­jego zwa­li­stego ciała. Ude­rze­nie kija mo­gło ten nie­wiel­kich roz­mia­rów or­gan prze­mie­ścić wzdłuż krę­go­słupa. To by wiele wy­ja­śniało.

– Chodź­cie do domu, mu­simy cię opa­trzyć – oznaj­miła tro­skli­wie moja mał­żonka.

– Może le­piej we­zwijmy po­go­to­wie? – za­pro­po­no­wa­łem. – Za­biorą Staszka na od­dział, do szpi­tala. Spraw­dzą, czy wszystko jest w po­rządku z tą jego głową...

Za­brzmiało to, jak­bym chciał się nie­pro­szo­nego go­ścia po­zbyć, ale prze­cież tak wła­śnie było. Uspra­wie­dli­wiało mnie tylko prze­czu­cie, że dla Staszka do­bra ta­kie ba­da­nie po­winni mu zro­bić już dawno temu.

– Twardy je­stem, nie miętki, pa­nie pi­sarz.

Zię­tek po­zbie­rał się z pod­jazdu, sta­nął na no­gach, wy­sta­wił ręce na boki jak nie­do­wi­dzący szu­ka­jący naj­bliż­szej ściany. Uśmiech­nął się. Strużka krwi okrą­żyła nos i za­trzy­mała się na bro­dzie. Zię­tek wy­glą­dał jak bok­ser po zde­rze­niu z au­to­bu­sem.

– W po­rządku, Sta­szek? – za­py­ta­łem, bo za­uwa­ży­łem, że Zię­tek za­chwiał się i prze­chy­lił w moją stronę. Zro­bi­łem krok w bok, żeby nie sta­nąć mu na dro­dze, gdyby chciał od­po­cząć chwilę na pod­jeź­dzie.

– Sta­siu, nic nie ja­dłeś od rana. Mó­wi­łam, że­byś cho­ciaż ja­jecz­nicę skub­nął...

– Zro­bię mu śnia­da­nie... Wpro­wadź Staszka do domu, do kuchni – po­le­ciła moja druga po­łówka.

Za­ci­sną­łem zęby. Jakby tego było mało, że Zięt­ko­wie zwa­lili nam się na głowę, to jesz­cze będą wy­że­rać moją lo­dówkę.

– Oprę się ździebko na to­bie, pa­nie pi­sarz. – Łapa Ziętka wy­lą­do­wała na moim barku, przy­gnia­ta­jąc mnie jak kil­ku­dzie­się­cio­ki­lo­gra­mowy od­waż­nik. – Mdleję na wi­dok krwi, le­piej, że­bym jej nie wi­dział... – Stach wy­szep­tał mi do ucha swoje wy­zna­nie. Jed­no­cze­śnie zro­bił zeza, za­pewne do­strzegł kro­plę krwi na czubku nosa.

– Ojej...

– Rany bo­skie, To­mek, może byś się tro­chę ru­szył? Sta­siu, ko­cha­nie, oprzyj się na nim!

Zię­tek wy­ko­nał po­le­ce­nie żony aż na­zbyt gor­li­wie. Jego łapa owi­nęła mi się wo­kół szyi. Za­ła­sko­tało mnie coś w ucho, na karku po­czu­łem lepką wil­goć Zięt­ko­wej pa­chy.

– W gło­wie mi się kręci – jęk­nął Sta­szek.

– Mi też – wy­sa­pa­łem, wal­cząc z cię­ża­rem, gra­wi­ta­cją i do­zna­niami aro­ma­tycz­nymi.

– Ale ubez­pie­cze­nie ma­cie?

By­łem zbyt za­sko­czony, żeby od­po­wie­dzieć. Po­szu­ka­łem wzro­kiem swo­jej żony, ale ta wraz z Ró­zią już znik­nęły w domu. Roz­ma­wiały o za­ku­pach, które ostat­nio po­czy­niły w in­ter­ne­cie. Prze­wi­dy­wa­łem, że bę­dzie to długa roz­mowa.

Wtasz­czy­łem Ziętka do domu, a w końcu do kuchni. Ol­brzym legł na krze­śle, przy­pra­wia­jąc me­bel o ża­ło­sne stęk­nię­cie.

Po­zby­łem się cię­żaru, ale le­d­wie wy­pro­sto­wa­łem krę­go­słup. Naj­gor­sze było jed­nak uczu­cie lep­ko­ści na karku.

– Cię­żary to się, pa­nie pi­sarz, dźwiga z ugię­tych ko­lan.

– Sły­sza­łem to już kie­dyś, chyba na­wet od cie­bie.

Zię­tek się za­śmiał.

– Taka chu­dzinka się z cie­bie zro­biła, Sta­siu, jaki to niby cię­żar? – Ró­zia za­jęła się roz­cię­ciem na czole męża. Moja żona zdą­żyła za­opa­trzyć ją w ap­teczkę.

– Omleta bym zjadł, je­śli śnia­da­nie ak­tu­alne – wy­szep­tał Zię­tek słabo.

Był tro­chę blady, ale jak na moje oko chciał je­dy­nie wzbu­dzić li­tość. Nie wie­dzia­łem tylko, czy u swo­jej żony, czy mo­jej.

– Twar­dym trza być, Sta­szek, nie mięt­kim – przy­po­mnia­łem jego wła­sne słowa. – Za­raz wrócę.

Ewa­ku­owa­łem się do ła­zienki. W pierw­szym od­ru­chu chcia­łem ob­myć tylko kark, ale w końcu zde­cy­do­wa­łem się na prysz­nic. Gdy już star­łem z sie­bie pot Ziętka, zro­biło mi się tro­chę le­piej. Wró­ci­łem do go­ści.

Sta­szek sie­dział na moim fo­telu w sa­lo­nie wpa­trzony w te­le­wi­zor. Oglą­dał ja­kieś kre­skówki. Wci­nał omlet, aż mu się trzę­sły uszy.

– Jedz, ko­cha­nie, jedz... – do­bie­gły mnie z kuchni słowa Rózi. – Wiesz, Mo­nia, Sta­szek ostat­nio od­ma­wia je­dze­nia. Nie je obia­dów, ko­la­cji... na śnia­da­nie skub­nie tro­chę su­chego chleba, a już broń Boże, żeby po­sma­ro­wać kromkę ma­słem. Za­sta­na­wia­łam się, czy nie jest chory. Do­piero jak wyj­dzie z domu, ode­tchnie świe­żym po­wie­trzem i od­wie­dzimy ja­kichś zna­jo­mych, to wraca mu ape­tyt.

Zmru­ży­łem oczy i po­pa­trzy­łem po­dejrz­li­wie na Ziętka.

– Chrupki ma­cie? Zjadł­bym z mle­kiem...

– Za­raz ci przy­niosę, żab­ciu!

Nie spusz­cza­jąc z oczu bli­sko dwu­me­tro­wego płaza, pod­sze­dłem do dru­giego fo­tela i na nim usia­dłem.

Sta­szek ga­pił się te­le­wi­zor. Kre­skówka mu­siała być mocno an­ga­żu­jąca. Zię­tek wpa­ko­wał resztkę omleta do buzi, kłap­nął szczęką i par­sk­nął śmie­chem. Kro­pelki śliny po­szy­bo­wały w stronę ekranu. Po­czu­łem ner­wowy tik w oku. Nie ode­zwa­łem się jed­nak.

Lu­stra­cja nie­pro­szo­nego go­ścia, który roz­siadł się w moim fo­telu, trwała krótką chwilę. Zię­tek rze­czy­wi­ście wy­glą­dał na nieco wy­chu­dzo­nego. Czy był chory? Nie wy­da­wało mi się, po­zbył się tro­chę tłusz­czu, przez co jego mię­śnie stały się, przy­zna­wa­łem to z bó­lem, im­po­nu­jące. Ja za­mie­nia­łem się po­woli w roz­go­to­waną klu­chę, bo nie star­czało mi de­ter­mi­na­cji, żeby po­ma­chać choćby jed­nym han­tlem.

W dłoni Ziętka po­ja­wiła się wła­śnie mi­ska z chrup­kami wy­peł­niona po brzegi mle­kiem. Do tego ka­napka z po­dwójną wę­dliną i se­rem. Stach jadł je na zmianę. Za­bur­czało mi w brzu­chu. Ró­zia ska­kała wo­kół męża, jakby prze­ży­wali drugą mi­łość. Może się o niego na­prawdę mar­twiła? Po­czu­łem ukłu­cie za­zdro­ści. Moja wła­sna żona też mo­głaby mi od czasu do czasu zro­bić ka­napkę.

Zię­tek chyba zdał so­bie sprawę z tego, że go ob­ser­wuję. Siorb­nął mle­kiem, od­sta­wił pu­stą mi­skę na ławę. Otrze­pał dło­nie po po­chło­nię­tej w dwóch kę­sach ka­napce i prze­su­nął nimi po opar­ciach fo­tela.

Tik w oku stał się in­ten­syw­niej­szy.

– Przy­ja­cielu...

Stach roz­gląd­nął się, jakby chciał się upew­nić, że nikt nas nie sły­szy.

– Do przy­jaźni droga da­leka, mój ty dawno nie­wi­dziany zna­jomy. – Przy­wo­ła­łem na twarz sztuczny uśmiech.

– Uwa­żam cię za przy­ja­ciela. Po­łą­czyło nas tak wiele...

– Po­łą­czyło?

– Pa­nie pi­sarz! A te wszyst­kie trupy? Wspólna ma­jówka w Gre­cji, bli­ska przy­jaźń na­szych żon i dzieci... zwłasz­cza dzieci.

– Sta­chu, upa­dłeś na głowę? Moja córka nie miała prze­cież kon­taktu z Hen­rycz­kiem od...

Za­mil­kłem. Uśmie­szek Ziętka bar­dzo mi się nie spodo­bał i przy­znam, że nieco mnie zmro­ził.

– Zo­stawmy mło­dych w spo­koju, niech to, co jest mię­dzy nimi, po­woli się roz­wija.

– Sta­szek – wark­ną­łem. – Nie wiem, co żeś so­bie ubz­du­rał, i nie chcę cią­gnąć tej ab­sur­dal­nej roz­mowy. Obe­rwa­łeś gra­biami w głowę i do­sta­łeś po­mie­sza­nia zmy­słów!

Znów za­mil­kłem, ale dla­tego, że żona wyj­rzała z kuchni. Zmro­ziła mnie wzro­kiem. Uśmiech­ną­łem się sze­roko i unio­słem kciuk w górę. Głowa żony znik­nęła. Obie ko­biety po­wró­ciły do kon­wer­sa­cji i wy­miany in­for­ma­cji z obo­pól­nych dzia­łań wy­wia­dow­czych wśród zna­jo­mych i ro­dziny.

– Już do­brze, do­brze... – Stach na­chy­lił się w moją stronę. – To ma­cie to ubez­pie­cze­nie czy nie?

Nie­mal się za­po­wie­trzy­łem.

– O co ci cho­dzi, Sta­szek? – wark­ną­łem. – Po­zy­wać mnie chcesz, bo wsze­dłeś na gra­bie?

Zię­tek wzru­szył ra­mio­nami.

– Jak do­stanę od­szko­do­wa­nie, to się po­dzie­limy... Fi­fty-fi­fty. W su­mie do­brze, że­bym miał z tego ja­kieś sie­dem­dzie­siąt pro­cent.

Wes­tchną­łem.

– Nie mamy ubez­pie­cze­nia, zresztą nic byś od ubez­pie­czy­ciela nie do­stał.

– Szkoda, kurka wodna, no szkoda. – Zię­tek po­dłu­bał pa­znok­ciem w zę­bie. – A wi­ta­min nie chcesz ku­pić?

– Ja­kich wi­ta­min? – Zmarsz­czy­łem brwi. Prze­szło mi przez myśl, że te gra­bie mo­gły jed­nak po­czy­nić więk­sze spu­sto­sze­nie w gło­wie Ziętka.

– Olej z wą­troby re­kina, trzy kwasy omega, bo alfy chyba nie mam. – Stach za­re­cho­tał.

Wie­dzia­łem, że Zię­tek pra­cuje we Wro­cła­wiu na pro­duk­cji w fir­mie far­ma­ceu­tycz­nej. Za­pewne za­trud­nieni do­sta­wali od pra­co­dawcy raz na ja­kiś czas przy­dział wi­ta­min. Stach po­sta­no­wił swoją działkę opchnąć. Może po­trze­bo­wał pie­nię­dzy. Ale na co?

– Dzię­kuję, nie po­trze­buję wi­ta­min.

– Na pewno? – Zię­tek prze­chy­lił głowę. Otak­so­wał mnie wzro­kiem. Po­czu­łem się, jakby do­pa­dła mnie bły­ska­wiczna awi­ta­mi­noza.

– Za­raz bę­dziesz mi chciał sprze­dać nerkę. – Zde­ner­wo­wa­łem się.

– Po­trze­bu­jesz? Bo rze­czy­wi­ście źle wy­glą­dasz.

Po­wi­nie­nem się obu­rzyć, ale na­gle po­łą­czy­łem fakty. Le­piej późno niż wcale. Na mo­jej twa­rzy po­ja­wił się dra­pieżny uśmiech.

– Sta­szek, czy Ró­zia wie?

– Co wie? – Staszka zmro­ziło.

– Po­wie­dzia­łeś mał­żonce, że zwol­nili cię z pracy?

Po­ża­ło­wa­łem, że to po­wie­dzia­łem, bo za­uwa­ży­łem, że Zię­tek mo­men­tal­nie za­czął się nie­mi­ło­sier­nie po­cić. Nie­mal wi­dzia­łem, jak ten pot wsiąka w skó­rzane obi­cie fo­tela. Za­czą­łem się go­dzić z my­ślą, że będę mu­siał go spi­sać na straty. Fo­tel, bo Ziętka spi­sa­łem na straty już dawno temu.

– Ciii... – Sta­szek ro­zej­rzał się ner­wowo.

– Czyli jed­nak. – Po­ki­wa­łem głową z uda­wa­nym współ­czu­ciem. Nie by­łem w sta­nie po­da­ro­wać so­bie zło­śli­wej uwagi. – A za co Ró­zia robi za­kupy w in­ter­ne­cie, któ­rymi tak chwali się przed moją żoną?

– Oj tam, za­kupy... raz na ja­kiś czas so­bie coś za­mówi. Tyci, tyci sza­li­czek, bu­ciki czy su­kienkę. Ku­puje w dziale dla dzieci, prze­cież to nie może dużo kosz­to­wać.

– Zdzi­wił­byś się – mruk­ną­łem.

– Dali mi od­prawę. Sprze­daję wi­ta­miny, ale za­pasy się koń­czą... Sam ro­zu­miesz, po­trze­buję pie­nię­dzy.

– Może ra­czej no­wej pracy?

Sta­szek nie wy­glą­dał na prze­ko­na­nego.

– Ty, pa­nie pi­sarz, chyba do­brze za­ra­biasz, co?

Po­krę­ci­łem głową.

– Na­wet o tym nie myśl. Nie po­ży­czam pie­nię­dzy. To... znisz­czy­łoby na­szą piękną przy­jaźń.

Sta­szek się wy­szcze­rzył.

– To może jako przy­ja­ciel na­uczysz mnie pi­sać książki? Wiesz, ja też ca­łymi dniami sie­dzę w domu przed lap­to­pem i nic nie ro­bię. Mógł­bym być jak ty. Jeź­dzi­li­by­śmy ra­zem na spo­tka­nia au­tor­skie, wy­mie­ni­li­by­śmy się uwa­gami, zbli­ży­li­by­śmy się do sie­bie...

Za­mru­ga­łem. Te­raz to ja za­czą­łem się po­cić. Wy­obra­zi­łem so­bie al­ter­na­tywną rze­czy­wi­stość, w któ­rej urze­czy­wist­ni­łaby się wi­zja Staszka.

– Stach, to nie ta­kie pro­ste. To ciężki ka­wa­łek chleba.

– Tak ob­ra­zowo mó­wisz... ja wi­dzę nie­mal ten chleb, jak jest taki... ciężki. Ale da się na­uczyć pi­sar­stwa?

– Nie każ­dego.

– A mnie?

Wes­tchną­łem.

– Wiesz, to po­trwa­łoby na­prawdę długo. My­ślę, że po­wi­nie­neś naj­pierw po­szu­kać ja­kiejś ro­boty. Jak bę­dziesz miał sta­bil­ność fi­nan­sową, wtedy mo­żesz spró­bo­wać coś na­pi­sać. Kto wie, może drze­mie w to­bie ukryty ta­lent?

– Drze­mie, na pewno. Ostat­nio, jak w końcu prze­czy­ta­łem twoją książkę, to po­my­śla­łem, że też tak mogę. Tro­chę tru­pów, po­ścigi, seks... te rze­czy się sprze­dają. Ostat­nio go­ni­łem za fra­je­rem, który ukradł mi wó­zek skle­powy. Co prawda, oka­zało się, że to nie mój wó­zek, ale go do­go­ni­łem. To do­piero ak­cja była, mó­wię ci! A o sek­sie to też coś tam wiem. Jak­byś wie­dział, co my z Ró­zią...

– Szcze­góły zo­staw dla sie­bie. – Unio­słem ręce w obron­nym ge­ście. – Je­śli chcesz mo­jej rady, to znajdź pracę. Jak bę­dziesz miał po­mysł na po­wieść, daj znać.

– Umó­wieni! – Stach wy­raź­nie się ucie­szył. Wy­cią­gnął w moją stronę ciężką łapę. Uści­sną­łem ją bez więk­szego en­tu­zja­zmu, li­cząc na to, że Zię­tek nie po­gru­chota mi ko­ści. Po ob­fi­tym śnia­da­niu od­zy­skał wi­gor.

Do sa­lonu we­szły na­sze mał­żonki.

Ró­zia po­pa­trzyła z tro­ską na męża, choć nie do końca od­zwier­cie­dlała to mi­mika jej twa­rzy. Miały pew­nie z tym coś wspól­nego ope­ra­cje pla­styczne, o któ­rych wspo­mi­nała mi żona. Zięt­kowa po­gła­skała swoją żab­cię po ra­mie­niu.

– Jak się czu­jesz, ko­cha­nie?

– Le­piej, na­prawdę le­piej. – Mina cier­pięt­nika su­ge­ro­wała coś zu­peł­nie in­nego. – Tylko tro­chę mi się kręci w gło­wie. We­zmę może na wszelki wy­pa­dek wolne w pracy na dzień, może dwa...

– Kręci ci się w gło­wie przez to, że mało jesz. – Głos Rózi stał się pi­skliwy jak skrzy­piący fla­ma­ster. – Kto to wi­dział, żeby tak wielki chłop jak ty jadł tyle, co kot na­pła­kał. Patrz na Tomka.

– Ja też nie jem ja­koś prze­sad­nie dużo – bro­ni­łem się.

– Ale jak na sie­dzący tryb ży­cia, to aż nadto, co wi­dać. Sta­siu pra­cuje przy ta­śmie, dźwiga, schyla się, prze­nosi. Tu po­trzeba mnó­stwa ka­lo­rii!

Tik w oku po­wró­cił.

– Jesz pew­nie sło­dy­cze, prawda?

– Nie – skła­ma­łem.

– Nie tyle je, co po­żera. – Moja mał­żonka była jak za­wsze za­sad­ni­cza.

– Sta­siu sło­dy­czy w ogóle nie je...

– Nie jem, nie jem, to prawda! – po­twier­dził Zię­tek.

Wi­dzia­łem, jak się szcze­rzy. Od­wró­cił od sie­bie uwagę. Mu­siał ten ma­newr ćwi­czyć od dawna. Sku­tecz­nie, skoro jego żona do dzi­siaj nie do­wie­działa się, że mąż w pracy nie po­ja­wiał się od dłu­giego czasu.

– Bo ob­że­rasz lo­dówki wszyst­kich zna­jo­mych... – wy­ce­dzi­łem przez zęby.

– Że co? – za­py­tała Zięt­kowa.

– Nic, nic. Mó­wię, że pew­nie od­ży­wia­cie się do­brze, plus te wszyst­kie wi­ta­miny, które Stach do­staje w pracy...

– To­bie też by się przy­dały. – Ró­zia wzru­szyła ra­mio­nami. – Tro­chę je­steś blady...

– Może to nerki? – za­py­tał z na­dzieją w gło­sie Zię­tek.

– To­mek jest zdrowy jak ryba... tylko tak blado wy­gląda. – Żona wresz­cie wzięła mnie w obronę.

– Mam w sa­mo­cho­dzie olej z wą­troby re­kina. – Sta­szek po­ki­wał zna­cząco głową. – I te wszyst­kie omegi.

– Z chę­cią ku­pimy. – Żona po­ki­wała głową.

Po­pa­trzy­łem na nią zna­cząco, ale mnie zi­gno­ro­wała.

– Oprócz wi­ta­min przy­da­łoby ci się tro­chę od­po­czynku, pa­nie pi­sarz – skwi­to­wał Zię­tek.

– Oj tak, nam też – przy­znała Ró­zia. – Wciąż wspo­mi­namy ze Stasz­kiem nasz wspólny wy­pad do Gre­cji na we­sele Kasi Ma­słow­skiej. Jak bar­dzo bym chciała gdzieś znów wy­je­chać na wa­ka­cje. – Zięt­kowa wy­raź­nie się roz­ma­rzyła.

– My nie wiemy, jak w tym roku bę­dzie z wa­ka­cjami – wes­tchną­łem tak ża­ło­śnie, że pew­nie sam bym się na­brał na tę mi­ze­riadę, gdy­bym nie wie­dział, że była na wy­rost.

– Jak to, a Wło­chy? – Ró­zia zmru­żyła oczy. – Wi­dzia­łam na Fa­ce­bo­oku, że chwa­lisz się z wy­daw­nic­twem warsz­ta­tami pi­sar­skimi dla de­biu­tan­tów. Wy­jazd do To­ska­nii, prawda? Mo­nika i Blanka z tobą nie jadą?

– Jesz­cze tego nie wiemy... To róż­nie może być... – Prze­lot­nie spoj­rza­łem na mał­żonkę. Do­strze­głem jej zna­cząco unie­sioną brew.

– Aku­rat, bo uwie­rzę – par­sk­nął kpiąco Sta­szek.

– No może po­jadą, ale to nie wy­po­czy­nek, tylko ciężka praca...

Tym ra­zem par­sk­nęła śmie­chem żona..

– W pięk­nych oko­licz­no­ściach przy­rody. – Zięt­kowa wbiła we mnie uważne spoj­rze­nie.

Jak mo­głem się łu­dzić, że Ró­zia prze­oczy ta­kiego newsa? Szpieg szo­guna wie­dział o wszyst­kim i o wszyst­kich. No, pra­wie, bo o mężu, zdaje się, nie­wiele.

– Co to za warsz­taty? – za­in­te­re­so­wał się Zię­tek. – Dla­czego nic mi nie mó­wi­łeś?

Zmie­sza­łem się nieco pod wpły­wem peł­nego wy­rzutu spoj­rze­nia.

– Wy­daw­nic­two do­piero co to ogło­siło. – Mał­żonka po­dała mi po­mocną dłoń. – Za­pro­sili de­biu­tan­tów do wy­sła­nia opo­wia­da­nia kry­mi­nal­nego, któ­rego ak­cja roz­grywa się we Wło­szech. Z na­de­sła­nych prac wy­biorą kilku zwy­cięz­ców.

– Co bę­dzie na­grodą? – Sta­szek był do­cie­kliwy.

– Warsz­taty w To­ska­nii – od­po­wie­dzia­łem. – Po do­szli­fo­wa­niu opo­wia­da­nia zo­staną wy­dane w an­to­lo­gii pod moją re­dak­cją.

– Aha...

Sły­sza­łem nie­mal, jak try­biki w mó­zgu Staszka zo­stały wpra­wione w ruch. Mało oleju tam było, więc za­pewne ocie­rały się o sie­bie. Po­bu­dziły jed­nak brwi, a do­kład­niej jedną z nich, która unio­sła się wy­soko. Gdyby te­raz ktoś na­ry­so­wał nad głową Ziętka ikonkę za­pa­lo­nej ża­rówki, uwie­rzył­bym, że na coś wpadł.

– Mają bar­dzo mało czasu na na­pi­sa­nie tek­stu. Mie­siąc z ka­wał­kiem... – po­wie­dzia­łem szybko.

– Mie­siąc z ka­wał­kiem... – Wzrok Ziętka wy­da­wał się nie­obecny. Sze­roko otwarte usta także. Try­biki jed­nak do końca nie za­try­biły.

– Nie wiem, dla­czego się zgo­dzi­łem – brną­łem w tę na­ce­cho­waną oso­bi­stym tra­gi­zmem opo­wieść. – Będę wy­cho­wy­wał na wła­snej piersi kon­ku­ren­cję... jakby za mało było pi­sa­rzy kry­mi­na­li­stów. Ha, ha...

– Ha, ha – po­wtó­rzył Zię­tek.

– Oh, jak bar­dzo chcia­ła­bym tam z wami po­je­chać. – Ró­zia wes­tchnęła gło­śno i po­pa­trzyła na męża.

Zię­tek prze­niósł na nią spoj­rze­nie, wresz­cie po­ru­szył ustami.

– Nie wiem, czy do­stanę urlop – po­wie­dział. – Przez naj­bliż­sze dwa mie­siące nad­ra­biamy opóź­nie­nia w pro­duk­cji.

– Och, ty mój za­pra­co­wany mi­siu...

Prze­miana z żaby w mi­sia była za­iste bły­ska­wiczna.

Ró­zia zła­pała Staszka pod ra­mię i na­chy­liw­szy się, po­ca­ło­wała go w po­li­czek.

Spoj­rze­nia moje i Ziętka się prze­cięły. Sta­szek wy­glą­dał ża­ło­śnie. Kła­mał jak na­jęty i nie­trudno było się do­my­ślić, że w końcu się na tym wy­łoży. Dzi­wi­łem się, że Ró­zia do tej pory nie od­kryła, że jej mąż stra­cił pracę. Może jej czuj­ność do­ty­czyła wszyst­kich in­nych, a nie męża?

– Mu­simy już je­chać, Ró­życzko.

Sta­ra­łem się po­wstrzy­mać uśmiech, który po­ja­wił się na mo­jej twa­rzy.

– Na­prawdę? – za­py­ta­łem z fał­szywą nutą za­wodu w gło­sie.

– Tak, czas na nas.

Zię­tek był za­sta­na­wia­jąco sta­now­czy, co mnie za­sko­czyło.

– Dzię­ku­jemy za go­ścinę... Oj... – Zię­tek skrzy­wił się przy pró­bie wsta­nia z fo­tela. – Jed­nak mocno obi­łem po­śladki...

– Nic ci nie bę­dzie – za­pew­ni­łem, także wsta­jąc. Po­kle­pa­łem Staszka po ple­cach. – Tro­chę się tylko po­tłu­kłeś... Do we­sela się za­goi.

– My to już po ślu­bach, ale może na­sze la­to­ro­śle się hajtną, kto wie? – Zię­tek bły­snął zę­bami.

Nie­do­cze­ka­nie twoje, po­my­śla­łem. Moje palce od­ru­chowo za­ci­snęły się na ra­mie­niu Ziętka. Sta­szek spoj­rzał na mnie ze zdzi­wie­niem.

– Skurcz w dłoni – wy­tłu­ma­czy­łem, wi­dząc jego minę. – Pi­sar­ski... Trudny za­wód, Sta­szek.

– Niech cię uści­skam, pa­nie pi­sarz! – Zię­tek zła­pał mnie w niedź­wie­dzim uści­sku. – Mam prze­czu­cie, że nie­długo znów się zo­ba­czymy!

– Kie­dyś... na pewno – wy­sa­pa­łem.

Zię­tek od­sta­wił mnie na miej­sce. Chciał się po­że­gnać w rów­nie wy­lewny spo­sób z moją mał­żonką, ale ta wy­wi­nęła mu się tak zwin­nie, że Stach zła­pał tylko po­wie­trze. Był zbyt obo­lały, by pró­bo­wać po raz ko­lejny,

Wy­szli­śmy przed dom. Po­że­gna­li­śmy się z go­śćmi. Na­wet po­ma­cha­łem Zięt­kom na po­że­gna­nie. Gdy od­jeż­dżali, mia­łem na­dzieję, że nie­prędko znowu się spo­tkamy. Od­wró­ci­łem się z ulgą w stronę domu i na­dep­ną­łem na gra­bie. Drew­niany ki­jek przy­dzwo­nił mi w śro­dek czoła. To nie był do­bry znak.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki