Milczenie - Hubert Hender - ebook + książka

Milczenie ebook

Hubert Hender

4,2

Opis

Nasze światy trochę się różnią. Nigdy nie wzywamy policji. Sami dbamy o swoje interesy.

W jednym z dolnośląskich lasów, w okolicach Kamieńca, dochodzi do okrutnego morderstwa. Na miejsce zbrodni zostaje wezwany niepokorny podkomisarz z kłodzkiej policji. Mimo że Filip Krauze od lat zajmuje się najbardziej skomplikowanymi śledztwami w regionie, po raz pierwszy będzie miał do czynienia z tak trudną sprawą.

Śledztwo koncentruje się na mieszkańcach wsi tak małej, że niemal niewidocznej na mapie. Krąg podejrzanych to zacieśnia się, to poszerza, liczba ofiar szybko rośnie, a policjanci błądzą po lasach niemal po omacku.

Szybko przekonują się, że nikt nie może czuć się tam bezpiecznie, nawet oni sami. Zło czai się wszędzie, a małe miejscowości mają swoje wielkie tajemnice.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 399

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (319 ocen)
143
104
53
17
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kos12ad

Nie oderwiesz się od lektury

Sztos! Ta książka porwała mnie od pierwszych minut. Tajemniczy, mroczny klimat polskiej wioski, dobrze poprowadzone akcja, która trzyma w napięciu z zaskakującym finałem. Zabieram się za "Fałsz"! Pozdrawiam Pana Huberta, oraz wszystkich fanów jego twórczośći.
21
bozanka

Całkiem niezła

Miałam ochotę rzucić tę książkę już po kilkudziesięciu kartkach, bo raziły mnie bluzgi i joby płynące hojnie z ust policjantów. Ja rozumiem chęć oddania autentyczności, specyfiki języka tej grupy zawodowej itp.itd., ale jakoś w milionie innych powieści kryminalnych policjanci tak nie klną i dobrze jest. Szczególnie razi to, gdy się słucha na głos audio. No więc, nie rzuciłam. Czytało się dość dobrze, ale końcówka nie przekonała mnie. Przekombinowana. Po raz kolejny przekonuję się, że najbardziej lubię czytać kryminały do momentu rozwiązania zagadki, czyli ...gonić króliczka. Ale złapać go, to już niekoniecznie. Generalnie oceniam umiarkowanie dobrze.
10
MsgNaz1975

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka. Polecam.
10
gzielinska

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka. Polecam
10
Felunia1981

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka ,wciągająca do ostatnich stron.
00

Popularność




Prolog

Pro­log

Popa­trzył w okno, ale wypeł­niała je tylko ciem­ność, nic wię­cej. Przyj­rzał się swo­jemu zmar­no­wa­nemu obli­czu. Skrzy­wił się, zmru­żył oczy, ale nie dostrzegł żad­nego świa­tła, żad­nego kształtu ani syl­wetki. W pogo­to­wiu trzy­mał nóż i gumową pałkę ZOMO, którą odzie­dzi­czył po ojcu. Ude­rze­nie nią powo­do­wało potworny ból. Wie­dział o tym, bo wła­ści­wie to nie ojciec, lecz ona go wycho­wała. Gapił się jesz­cze przez chwilę, ale dał za wygraną. Niczego nie widział. Zalał her­batę wrząt­kiem. Kubek miał brą­zowy nalot od wie­lo­let­niego uży­wa­nia. Zamie­szał, obli­zał łyżeczkę i wrzu­cił ją do zlewu. Brud­nych naczyń było już za dużo. Wypłu­kał je powierz­chow­nie i odło­żył na suszarkę. Chwilę póź­niej roz­siadł się wygod­nie w fotelu. W wia­do­mo­ściach mówili o poli­tyce, afe­rach, korup­cji. Krzy­wił się, szcze­rząc zęby niczym wście­kły pies. Miał to gdzieś. Nie inte­re­so­wała go zgraja szkod­ni­ków, któ­rzy byli nie mniej­szymi ban­dy­tami od tych sie­dzą­cych w Rawi­czu. Banda pazer­nych zło­dziei, któ­rzy róż­nią się od więź­niów tym, że noszą ele­ganc­kie gar­ni­tury i dro­gie zegarki. I że potra­fią zgrab­nie pleść trzy po trzy przed kame­rami. Tak, to jedyna róż­nica, powie­dział sobie w duchu. Wolałby teraz oglą­dać tań­czące panienki, niż patrzeć na tę pie­przoną hołotę. Poża­ło­wał, że nie ma kom­pu­tera. Albo cho­ciaż kana­łów ero­tycz­nych. Musiał gapić się na to, co nada­wali w tele­wi­zji naziem­nej. Sam szajs, kilka pro­gra­mów na krzyż – wia­do­mo­ści, pro­gramy reli­gijne i powtórki fil­mów. No i serial, który znał na pamięć. Nie­które kwe­stie mógłby recy­to­wać z zamknię­tymi oczami. Psia mać, zaklął. Miał ochotę coś zro­bić. Nosiło go. Roz­ry­wało wręcz od środka i trudno było mu się opa­no­wać. Wie­dział, co mogłoby pomóc. Wódka albo piwo, butelka, dwie. Przy­po­mniał sobie jed­nak, że ma kil­ka­dzie­siąt zło­tych długu w pobli­skim barze, a osie­dlowy sklep pew­nie był już zamknięty. Ewen­tu­al­nie Żabka, ale to kawa­łek drogi, a on nie chciał ryzy­ko­wać. Nie po tym, co wyda­rzyło się kil­ka­na­ście dni temu, gdy otwo­rzył sze­roko okno i zoba­czył coś, co go zmro­ziło. A przy­naj­mniej zdzi­wiło. Ujrzał w ciem­no­ści dwie białe twa­rze. Myślał wów­czas, że ma omamy albo traci kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. Fakt, był po kilku set­kach czy­stej. Ale wtedy stało się coś jesz­cze, coś, co go prze­ko­nało, że jed­nak to się dzieje naprawdę. Usły­szał szepty. Ciche, a mimo to wyraźne. Natych­miast zamknął okno. Zary­glo­wał też drzwi do miesz­ka­nia, a potem poszedł po nóż. Długi, ostry, nie­mal ide­alny do patro­sze­nia dzi­kich zwie­rząt. Być może, pomy­ślał, będzie musiał się bro­nić. Być może ktoś chciał go skrzyw­dzić. Od tam­tej nocy minęły już pra­wie dwa tygo­dnie i nic wię­cej się nie wyda­rzyło, ale wspo­mnie­nie tajem­ni­czych twa­rzy wciąż nie dawało mu spo­koju – czy to, co widział, było tylko wytwo­rem jego wyobraźni, czy ktoś naprawdę czaił się pod jego oknem? Jeśli tak, to kto? I dla­czego? Był zasko­czony, bo to jego na ogół uni­kali ludzie. Omi­jali go sze­ro­kim łukiem, przez całe życie. Kto miałby go nacho­dzić albo stra­szyć?

Od tam­tej nocy zasy­piał z dło­nią na uchwy­cie ostrego narzę­dzia. Aż do dzi­siaj. W końcu uznał, że nie musi bać się o swoje bez­pie­czeń­stwo, a jed­nak wciąż nie mógł się pozbyć tego odru­chu. Co dzień gapił się w okno, upew­niał, a potem pod­cho­dził do drzwi i spraw­dzał, czy są zamknięte.

Wyskro­bał z kie­szeni spodni sześć zło­tych. Spa­ko­wał do torby dwie butelki po piwie i wyszedł z miesz­ka­nia. Zamknął je, choć i tak nie było co ukraść. Zresztą kto miałby to zro­bić? W kamie­nicy miesz­kali sami sta­rusz­ko­wie, któ­rych jedy­nym zaję­ciem było oglą­da­nie Fami­liady i roz­ma­wia­nie o lekar­stwach. Zwy­kle nie wyściu­biali nosa ze swo­ich miesz­kań.

Sta­nął przed budyn­kiem i zapa­lił papie­rosa. Rozej­rzał się i nasłu­chi­wał. Mia­steczko, zato­pione w wie­czor­nej mgle, wyglą­dało jak po epi­de­mii. Ani jed­nej osoby. Żad­nych odgło­sów. Żad­nych zwie­rząt, chyba że gotowe na nocny żer szczury, które cze­kały tylko, aż wszy­scy znikną. Pstryk­nął wypa­lo­nego szluga przed sie­bie i ruszył do sklepu. Miesz­kał tu pra­wie całe życie i trak­to­wał to miej­sce jak swoje. Tu się wycho­wał i, jak mu się wyda­wało, znał wszyst­kich. Nikt go nie ruszał, nikt nie zacze­piał, wszy­scy prze­cież wie­dzieli, czym to grozi. Chrząk­nął gło­śno, jakby chciał wypluć złość, a potem ruszył przed sie­bie.

Przy­spie­szył kroku. Jesz­cze chwila i zamkną sklep. Przed sobą miał długą aleję, na któ­rej końcu lśniło żółte świa­tło latarni. Wil­gotna para prze­su­wała się leni­wie nad chod­ni­kiem. Przy­sta­nął. W oddali coś się poru­szyło. Naj­pierw oświe­tlony latar­niami puch mgły uniósł się, jakby za chwilę miał się poja­wić silny podmuch wia­tru. Zaraz potem dostrzegł dwa punkty. Ciemne, może czarne. Po chwili stały się wyraź­niej­sze. Dwie osoby stały na końcu alei. Dwie syl­wetki, podobne do sie­bie niczym klony, kogoś mu przy­po­mi­nały.

Zmru­żył oczy, zro­bił krok, prze­su­nął się do przodu.

Nie roz­po­zna­wał tych ludzi, nie miał poję­cia, kim byli.

Nagle zauwa­żył, że jeden z nich trzyma w dłoni nóż. Nie wie­dział, czy to żart, czy po pro­stu znów ma omamy. Postaci miały białe twa­rze, jakby wysma­ro­wane kredą. Wyglą­dały jak stare teatralne maski.

Czarne syl­wetki z ala­ba­stro­wymi twa­rzami powoli sunęły w jego stronę.

Męż­czy­zna zro­bił krok do tyłu.

Przez chwilę wyda­wało mu się, że tamci coś do sie­bie szep­czą.

Część I

CZĘŚĆ I

Rozdział 1

1

Dokład­nie o pią­tej dzie­sięć pod­ko­mi­sarz Filip Krauze zapar­ko­wał zabyt­ko­wego jagu­ara na pod­mo­kłej łące w pobliżu lasu. Jaskrawa czer­wień lakieru wyglą­dała w ciem­no­ści jak wyschnięta krew. Trza­snął drzwiami. Tuż obok stał samo­chód pro­ku­ra­tora z Kłodzka. Krauze dostrzegł też spor­tową hondę kolegi z wydziału kry­mi­nal­nego, Igora Fijał­kow­skiego. Znali się ponad dwa­dzie­ścia lat i byli naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi. Przez całe doro­słe życie szli ramię w ramię – naj­pierw łączyło ich burz­liwe dora­sta­nie, potem szkoła poli­cyjna i wresz­cie wspólna praca. Spę­dzali ze sobą dużo czasu, bo pra­co­wali razem przy pra­wie każ­dym śledz­twie, spo­ty­kali się też pry­wat­nie nie­mal w każdy week­end. Ich żony też się bar­dzo lubiły, choć ostat­nio ta zna­jo­mość opie­rała się głów­nie na roz­mo­wach przez tele­fon, bo Ola, żona Filipa, od nie­dawna pro­wa­dziła wła­sną firmę i poświę­cała jej mnó­stwo ener­gii. Igor został nawet ojcem chrzest­nym Mar­cela, syna Krau­zego.

Honda jak zwy­kle była obita. Igor z dużą trud­no­ścią tra­fiał do garażu, jakby ten pro­sty manewr prze­kra­czał jego umie­jęt­no­ści – a mimo to od lat chwa­lił się na komen­dzie, że jest kró­lem szos i że nikt nie jeź­dzi tak dobrze jak on.

W oddali migał prze­kaź­nik tele­fo­nii komór­ko­wej. Znaj­do­wał się kilka kilo­me­trów stąd. Pod­ko­mi­sarz wycią­gnął sezamka i ugryzł go łap­czy­wie. Popa­trzył na zega­rek, ale na wszelki wypa­dek spraw­dził rów­nież godzinę w tele­fo­nie. Co dwie osie czasu, to nie jedna. Piąta jede­na­ście. Zasta­na­wiał się, dokąd pójść, lecz nie­mal w tej samej chwili usły­szał kroki. Poświe­cił latarką poro­zu­mie­waw­czo.

– Już myśla­łem, że się nie docze­kamy – ode­zwał się Igor. Miał na sobie woj­skowe ubra­nie, buty do pracy w pod­mo­kłym tere­nie oraz ciemną czapkę z dasz­kiem. Przy­wi­tali się sil­nym uści­skiem dłoni.

– Wyja­śnisz mi, z jakiego powodu musia­łem się zry­wać w nocy? Wiesz, że nor­malni ludzie śpią o tej porze? Ja się do takich zali­czam. Wpraw­dzie nie mam psa, nie jeż­dżę w nie­dzielę na działkę i nie mam na ścia­nie Jana Pawła II ani ceraty pod tele­wi­zo­rem. Ale resztę wymo­gów speł­niam i dbam o to, by ludzie uwa­żali mnie za nor­mal­nego czło­wieka – rzu­cił pod­ko­mi­sarz, prze­cze­su­jąc włosy na lewą stronę. Cze­sał się jak Brad Pitt w fil­mie Furia. Zapusz­czona góra i sta­ran­nie wygo­lone boki. Krauze jak zwy­kle był ubrany w bluzę spor­tową z logo ame­ry­kań­skiej dru­żyny koszy­kówki.

– Nie pier­dol, Filip. Niech ci wystar­czy, że nie umia­łem opo­wie­dzieć ci tego przez tele­fon. To jakaś cho­lerna, wręcz popier­dolona farsa. Sam zoba­czysz – powie­dział Igor i wska­zał dło­nią, dokąd mają iść. Krauze wyrzu­cił papie­rek po sezamku, a potem ruszył pod­mo­kłą łąką za kolegą. Oświe­tlali sobie drogę moc­nymi latar­kami. Ich syl­wetki rzu­cały dłu­gie cie­nie. Parę minut póź­niej weszli do lasu. Czuć było wil­goć po zale­ga­ją­cym śniegu oraz zapach gni­ją­cych liści. Gdzie­nie­gdzie dostrze­gali nie­roz­to­piony śnieg, który ucho­wał się w zagłę­bie­niach. Minęła połowa marca i wiele wska­zy­wało na to, że tego­roczna zima już za nimi. Niskie tem­pe­ra­tury utrzy­my­wały się dosłow­nie przez kilka dni i wyno­siły nie­wiele ponad dzie­sięć stopni poni­żej zera. To było i tak za cie­pło jak na gust Krau­zego. Zima powinna być mroźna, powinna wykrę­cać ludziom palce, mro­zić nos, skle­jać powieki i spra­wiać, że czło­wiek wciąż na nowo odkrywa urok zmian pór roku. Powoli już zaczy­nał tęsk­nić za pro­mie­niami słońca. Uzna­wał to za natu­ralne wyrów­ny­wa­nie rachun­ków przez naturę, które powinno się odby­wać cyklicz­nie, bez przerw i bez zacie­ra­nia się gra­nic mię­dzy porami roku. Rów­no­waga. Ona była naj­waż­niej­sza.

Po kilku minu­tach mar­szu dotarli do urwi­ska. Filip był już tro­chę zdy­szany.

– Złap się tutaj. – Igor wska­zał przy­ja­cie­lowi gałąź, oświe­tla­jąc ją, po czym ostroż­nie zeszli stro­mym spa­dem.

Krauze popa­trzył do góry. Czarne niebo robiło się gra­na­towe, choć miał wra­że­nie, że potężne drzewa i tak odci­nają roz­ro­śnię­tymi gałę­ziami dostęp do świa­tła, jakby były mitycz­nymi potwo­rami, które powra­stały w to miej­sce i nie pozwa­lały nikomu dostać się do środka. Świat mroku. Jakby wszystko i wszy­scy byli tu nie­mile widziani. Zamknięty świat dzi­kiej natury. Nawet świa­tło nie miało tu wstępu.

Usły­szał odgłos stru­mie­nia, który spły­wał gdzieś nie­opo­dal pomię­dzy wznie­sie­niami. Ock­nął się i ruszył za Igo­rem, który skrę­cił na pła­ski szlak o dwóch głę­bo­kich wyżło­bie­niach. Musiały tędy jeź­dzić mocarne maszyny z napę­dem na cztery koła.

– Cho­lera, mamy tu drogę, a ty kaza­łeś mi iść przez las? Nie mogli­śmy po pro­stu tutaj przy­je­chać? Albo cho­ciaż dojść na miej­sce jak cywi­li­zo­wani ludzie?

Igor nie prze­jął się jego sło­wami.

– Sze­dłem nią – powie­dział spo­koj­nie. – Tym skró­tem jest o wiele szyb­ciej. Droga okrąża wznie­sie­nie i zeszłoby nam znacz­nie dłu­żej. Wiem, co mówię, tkwimy tu wszy­scy od kilku godzin.

– Nie wie­rzę ci. Nie wie­rzy się czło­wie­kowi, który budzi cię w środku nocy i każe przy­jeż­dżać do pie­przo­nej dżun­gli. Kiedy wresz­cie doj­dziemy? – zapy­tał, bo nawet solidny snop świa­tła nie był w sta­nie prze­drzeć się przez gęstą ciem­ność.

– Jesz­cze kawa­łek. Maru­dzisz jak stary zrzęda.

Zeszli kolej­nym sko­sem, potem minęli zakręt. Pod­ko­mi­sarz dostrzegł w oddali kilka osób, krzą­ta­ją­cych się na tle migo­cą­cych świa­teł.

– Nie zauwa­ży­łem przed lasem auta tech­ni­ków – ode­zwał się.

– Tokarz powie­dział, że się spóźni – wyja­śnił Igor. – Wyje­chał na week­end z żoną, więc gna z Kato­wic. Sły­sza­łem przez tele­fon, że jest wkur­wiony. Co tu dużo mówić, schrza­ni­li­śmy mu week­end.

Krau­zego w ogóle to nie inte­re­so­wało. Każda sprawa chrza­niła komuś dzień lub noc.

Chwilę póź­niej dotarli na miej­sce. Pod­szedł do nich męż­czy­zna o posi­wia­łych wło­sach.

– Cie­szę się, że jesteś – powie­dział jeden z dwóch kłodz­kich pro­ku­ra­to­rów okrę­go­wych, Jerzy Soko­łow­ski. Miał jakieś sześć­dzie­siąt lat i wyglą­dał jak eme­ry­to­wany pro­fe­sor fizyki z eli­tar­nego angiel­skiego uni­wer­sy­tetu. Pod wymiętą mary­narką zawsze nosił koszulę w kratkę. Dziś bra­ko­wało tylko muchy, ale, jak się domy­ślił Krauze, jego rów­nież wyrwano z łóżka.

– Dowiem się wresz­cie, o co tu cho­dzi? Męczą mnie już te nie­do­po­wie­dze­nia – mruk­nął.

Soko­łow­ski nie odpo­wie­dział od razu. Spra­wiał wra­że­nie, jakby chciał odwlec w cza­sie prze­ka­za­nie mu infor­ma­cji. Zro­bił tylko kwa­śną minę. Być może cze­kał, aż ktoś go wyrę­czy. Ale tak się nie stało. W końcu rzekł wymi­ja­jąco:

– Chuj­nia z bryn­dzą, krótko mówiąc. Spójrz, Filip, na tam­tych poli­cjan­tów. – Wska­zał na odda­lo­nych nieco ludzi. Ich syl­wetki były oświe­tlone punk­towo świa­tłem lata­rek. Funk­cjo­na­riu­sze mieli takie miny, jakby przed momen­tem dowie­dzieli się o śmierci bli­skich im osób. – To, co zna­leź­li­śmy, wygląda naprawdę par­szy­wie. Dawno nie widzia­łem cze­goś rów­nie popier­do­lo­nego, a wyda­wało mi się, że widzia­łem już wszystko.

– Dobra, skończ­cie się uża­lać nad sobą, bo mam dość. Albo mówi­cie, co się dzieje, albo wra­cam do wyra spać. Jest nie­dziela, mam ochotę z tego sko­rzy­stać.

– Myśla­łem – zaczął pro­ku­ra­tor, jakby nie dosły­szał, co powie­dział kolega – że odejdę na eme­ry­turę w poczu­ciu dobrze wyko­na­nej roboty, nie doświad­cza­jąc takiego okru­cień­stwa. A tu wszystko jebło. Dziś w nocy. I to jesz­cze w week­end. Cho­ciaż… – Mach­nął ręką, dając znać, że nie­po­trzeb­nie filo­zo­fuje.

Krauze odwró­cił się i zoba­czył, że Igor został w tyle. Przy­siadł na dużym kamie­niu i gapił się przed sie­bie. Filip odniósł wra­że­nie, że ponury nastrój zaata­ko­wał wszyst­kich zebra­nych jak groźny wirus. Para­li­żo­wał stop­niowo, a czło­wiek nawet nie zda­wał sobie z tego sprawy.

– Możesz mi powie­dzieć, coście zna­leźli? Czy będzie­cie mnie trzy­mać tutaj jak uczest­nika pie­przo­nego tele­tur­nieju, żebym zga­dy­wał, robiąc z sie­bie kre­tyna?

Soko­łow­ski stał nie­wzru­szony. Słowa Filipa nie robiły na nim wra­że­nia.

– Chodź – naka­zał po chwili. – Czas już to ruszyć, cze­ka­li­śmy tylko na cie­bie.

Dotarli do prze­ciw­le­głego wznie­sie­nia. Przed nimi znaj­do­wała się kil­ku­na­sto­me­trowa stroma skarpa, podobna do tej, z któ­rej nie­dawno scho­dzili. Trzy­ma­jąc się krza­ków, wspi­nali się po wznie­sie­niu. Potem szli już po dość rów­nym tere­nie, na któ­rym leżało bar­dzo dużo gałęzi. Kilka razy musieli prze­sko­czyć powa­lone drzewa. Chyba ścięto je nie­dawno, bo w powie­trzu uno­sił się jesz­cze zapach drewna oraz oleju napę­do­wego. Wokół było mnó­stwo tro­cin. Minęli drzewa, a potem Soko­łow­ski zatrzy­mał się i wska­zał coś ręką. W ciem­no­ści i tak nie­wiele było widać. Pro­ku­ra­tor usta­wił stru­mień świa­tła.

– Popatrz tam. – Poświe­cił na jedno drzewo. Wiel­kie, nie­mal nie­skoń­cze­nie wyso­kie. Nie widać było wierz­chołka, nik­nął w ciem­no­ści. Kolejny straż­nik czar­nego świata natury. Krauze poczuł się jak intruz. – Widzisz?

W lesie pano­wała cisza, jedy­nie gdzieś nad nimi dało się sły­szeć cichy szum – podobny do tego, który pamię­tał znad morza. Krauze wytę­żył wzrok. Wśród nie­mal jed­na­ko­wych drzew jedno się wyróż­niało. Było naj­więk­sze. Górna część jego korony koły­sała się leni­wie pod wpły­wem wia­tru. Wokół uno­sił się zapach żywicy. Pod­ko­mi­sarz czuł, że coś jest nie tak, ale nie wie­dział jesz­cze co.

– Chyba tak – wyszep­tał.

– To wła­śnie tam – powie­dział Soko­łow­ski i ruszył w kie­runku drzewa.

Pod­ko­mi­sarz usta­wił odpo­wiedni punkt sku­pie­nia świa­tła i skie­ro­wał je na drzewo, które znaj­do­wało się kil­ka­dzie­siąt metrów od niego. Poło­żył dłoń na broni i dogo­nił pro­ku­ra­tora. W pew­nym momen­cie Krauze dostrzegł coś, co kazało mu się zatrzy­mać. Nie miał pew­no­ści, czy dobrze widzi. Zmro­ziło go. Przy­sta­nął. Na drze­wie znaj­do­wały się dło­nie. Obej­rzał się za sie­bie, a potem na boki. Zacho­wa­nie, z któ­rym czło­wiek się rodzi. Umie­jęt­ność, którą nabywa w trak­cie dosko­na­le­nia odru­chów. Bada­nie terenu, oko­licy, ocena zagro­że­nia. Zro­bił jesz­cze kilka kro­ków.

– Chry­ste Panie, co to ma być? – wyszep­tał, pod­cho­dząc coraz bli­żej. Wciąż trzy­mał broń w pogo­to­wiu. Czuł, jak jego ciało robi się coraz goręt­sze.

W skro­niach inten­syw­nie pul­so­wała krew. Zmru­żył oczy, by wyostrzyć pole widze­nia, nie­wiele to pomo­gło

Pień opla­tały ręce. Masywne męskie dło­nie. Wyglą­dały jak sztuczne. Jak u mane­kina. Sine, nabrzmiałe, wykrę­cone do tyłu. Popa­trzył na zie­mię, osza­co­wał bez­pieczną odle­głość, by nie zadep­ty­wać śla­dów. Dło­nie przy­bito do drzewa dużymi gwoź­dziami. Krew wsiąk­nęła w korę.

Okrą­żył pień i wtedy ujrzał coś tak prze­ra­ża­ją­cego, że aż nim zate­le­pało. Pobiegł kilka metrów dalej i zwy­mio­to­wał wczo­raj­szą kola­cję. Poczuł cierpki smak wymio­cin. Posi­łek, który nie został jesz­cze w cało­ści stra­wiony, leżał teraz przed nim w postaci żół­tej papki. Gdy skoń­czył, wytarł usta i ręce w chu­s­teczkę.

– Chry­ste, co to jest? Co się tutaj stało? – powie­dział cicho, nie­mal szep­tem, ale tak, by nikt go nie sły­szał. Wziął kilka głę­bo­kich wde­chów i wró­cił na miej­sce. Soko­łow­ski się nie poru­szył. Mil­czał, a jego mil­cze­nie było bar­dziej wymowne niż dzie­siątki słów. Krauze poświe­cił na drzewo, zmie­nia­jąc stru­mień świa­tła, tym razem tak, by obej­mo­wało całe ciało. I wtedy zoba­czył to jesz­cze raz, dużo wyraź­niej. Prze­łknął gło­śno ślinę, choć nie był tego świa­domy.

Napo­tkał wzrok męż­czy­zny w śred­nim wieku. Soko­łow­ski się nie mylił. To było par­szywe. To było gor­sze niż wszystko, co widział do tej pory. Szcze­gól­nie głowa i to, co z nią zro­biono. Wywa­lony język. Z otworu gębo­wego wysta­wał duży gwóźdź, który prze­bił czaszkę na wyso­ko­ści poty­licy. Wła­śnie on utrzy­my­wał ciało w tej pozy­cji. Wyglą­dało to jak praw­dziwa egze­ku­cja. Przy­twier­dzone do drzewa ręce, które opla­tały masywny pień, głowa wysu­nięta do przodu – zupeł­nie tak, jakby ofiara była zmu­szana, by patrzeć na swo­jego kata. Może za karę. Nogi roz­sta­wione na sze­ro­kość kroku. Spo­mię­dzy nich kilka godzin temu wycie­kła ciemna ciecz. Mocz, przy tak sil­nym ude­rze­niu nie było to dziwne. Moż­liwe, że puściły mu rów­nież zwie­ra­cze, ale Krauze nie mógł teraz tego spraw­dzić.

Krzywo przy­cięte czarne włosy, śred­niej wiel­ko­ści mał­żo­winy uszne, kształtny, choć tro­chę za duży nos. Kil­ku­dniowy zarost. Blada, wręcz kre­do­wo­biała twarz, wyba­łu­szone oczy. Spoj­rze­nie, które zasty­gło w ago­nii.

Krauze patrzył na ten odrzu­ca­jący widok i nie był pewien, czy to, co widzi, jest jakimś żar­tem, dosko­nale wyko­naną sce­no­gra­fią, czy praw­dzi­wym mor­der­stwem.

– Filip? – Krauze usły­szał swoje imię. Ale nie reago­wał, wciąż czuł się jak w tran­sie. Jego mózg cały czas reje­stro­wał obraz. Przy­swa­jał go, ukła­dał w gło­wie, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co tu się stało. Jak do tego doszło. Pyta­nie „po co?” wyda­wało się teraz mniej ważne. A może po pro­stu zbyt odle­głe. Znów usły­szał głos i to przy­wo­łało go do rze­czy­wi­sto­ści.

– Filip, to jesz­cze nie koniec.

– Co? – wyszep­tał i spoj­rzał na Soko­łow­skiego, ale było zbyt ciemno, by mogli poro­zu­mieć się za pomocą gestów lub mimiki. – Jak to nie wszystko?

– Chodź za mną – naka­zał pro­ku­ra­tor takim tonem, że nie dało się go nie posłu­chać. Prze­szli kil­ka­dzie­siąt metrów dalej. Po dro­dze musieli prze­sko­czyć następne wyżło­bie­nie i ponow­nie wspiąć się na wznie­sie­nie, bar­dzo podobne do tego, po któ­rym tu tra­fili. Całe to miej­sce kształ­tem przy­po­mi­nało natu­ralny lej, na któ­rego dnie znaj­do­wały się stru­mień oraz droga leśna. Soko­łow­ski przy­sta­nął. Doszli do jed­nego z tysiąca takich samych wyso­kich świer­ków. Pro­ku­ra­tor wska­zał pal­cem na jeden z nich, sam zaś sta­nął w pew­nej odle­gło­ści, jakby nie chciał już dalej pod­cho­dzić. Przy­kuc­nął, cze­ka­jąc, aż Krauze dotrze do kolej­nego zna­le­zi­ska.

Pod­ko­mi­sarz poświe­cił nie­pew­nie na drzewo. Ujrzał dokład­nie to samo, co przed kil­koma minu­tami, jakby zato­czyli koło. Jakby czas się cof­nął i poka­zał ten sam obraz. Stop. Prze­wi­nię­cie. I znów start. Krauze nie mógł w to uwie­rzyć. Popa­trzył na pro­ku­ra­tora. Ten tylko ski­nął głową.

Zło­żone na sobie dło­nie prze­bito dużym gwoź­dziem. Spod niego wypły­wała krew, która zdą­żyła już zakrzep­nąć i stwo­rzyć kolejną czarną linię, niczym bru­natna żywica, która swoim kolo­rem sym­bo­licz­nie oddzie­lała życie od śmierci, czło­wieka od natury, ist­nie­nie od nie­ist­nie­nia.

Obszedł drzewo, sta­ra­jąc się zacho­wać odpo­wied­nią odle­głość i niczego nie zadep­tać.

W końcu przy­sta­nął. Pró­bo­wał to ogar­nąć, ale nie wycho­dziło mu naj­le­piej. Przez parę­na­ście lat pracy w poli­cji widział wiele, ale ni­gdy nie widział przy­bi­tych do drzewa zwłok, które potrak­to­wano z taką bru­tal­no­ścią. I jesz­cze to miej­sce… Gęsty las, po któ­rym krzą­tali się poli­cjanci wyglą­da­jący jak śnięte muchy zamknięte w sło­iku. Jasnymi sno­pami świa­tła pró­bo­wali poroz­bi­jać ciem­ność na kawałki, by wydo­być jaki­kol­wiek ślad, który pod­po­wie im, co się tutaj wyda­rzyło.

– Jurek, możesz mi łaska­wie powie­dzieć, o co tu cho­dzi? To jakiś żart? Mam się teraz zaśmiać, że wykrę­ci­li­ście mi taki numer? Mie­siąc temu otrzy­ma­łem awans na pod­ko­mi­sa­rza, ale, do cho­lery, już świę­to­wa­li­śmy. Napier­do­li­li­śmy się jak dzi­kie węże, a teraz co? Popra­winy, dogrywka? Jakiś test, spraw­dzian? Co jest?

Jerzy Soko­łow­ski mil­czał. A mil­czący Soko­łow­ski zwia­sto­wał złe wia­do­mo­ści, bo na co dzień lubił dużo mówić. Krauze wyczuł, że nie doczeka się odpo­wie­dzi. Gdyby pro­ku­ra­tor miał coś do powie­dze­nia, już by się ode­zwał.

A więc teraz mój ruch, pomy­ślał Filip, choć wcale się tym nie pocie­szył. Był zdany na sie­bie. Ścią­gnęli go tu w środku nocy i nie poma­gali. Co za popier­do­lona sytu­acja. Dobra, Krauze, powie­dział do sie­bie w myślach, bierz się do roboty. Skup się. Od tego sporo zależy. Reszta wysta­wiła cię do wia­tru, sie­dzą sobie, a ty musisz zapie­przać za nich. Potarł mocno twarz, by się roz­bu­dzić, dodać sobie bodź­ców.

Zwłoki wyglą­dały tak samo. Spra­wiały wra­że­nie lustrza­nego odbi­cia tam­tych pierw­szych. Obaj zamor­do­wani mieli na sobie stroje robo­cze: stare dre­li­chowe spodnie, grubą fla­ne­lową koszulę. Iden­tyczne szy­cie szwów i guziki. Dło­nie – takie same. Palce rów­nież tej samej dłu­go­ści. Podobny układ uzę­bie­nia. Krót­kie, ale krzywo ścięte włosy. Ana­li­zo­wał każdy szcze­gół. Krauze nada­wał się do roboty, w któ­rej nale­żało dużo zapa­mię­ty­wać, porów­ny­wać, wycią­gać wnio­ski oraz odrzu­cać błędne zało­że­nia. Od kiedy zaczął pracę w poli­cji, wspi­nał się po szcze­blach kariery jak mało kto w komen­dzie powia­to­wej. Naczel­nik wydziału miał z nim sporo pro­ble­mów, głów­nie za sprawą nie­wy­pa­rzo­nego języka, wykłó­ca­nia się, narze­ka­nia na stary i skost­niały sys­tem oraz biu­ro­kra­cję, która go potwor­nie iry­to­wała. Wiele można mu było zarzu­cić, ale na pewno nie to, że nie przy­kła­dał się do śledz­twa.

Uklęk­nął. Ten sam fason spodni. Naszywki na bokach, które przy­po­mi­nały lam­pasy, choć w isto­cie były zapewne tylko wzmoc­nie­niem szwów. Ubra­nie typowe dla pra­cow­nika fizycz­nego. Solid­nie wyko­nane, nie­mal nie­znisz­czalne.

Naj­bar­dziej zaska­ku­jący był fakt, że męż­czyźni wyglą­dali iden­tycz­nie. Nie mogło być mowy o pomyłce. Przy­czyna śmierci rów­nież nie pozo­sta­wiała złu­dzeń. Gwóźdź wbity przez otwór gębowy prze­bił czaszkę i przy­twier­dził ją do drzewa. To na nim utrzy­my­wało się ciało. Popa­trzył na buty. Tu rów­nież nie dostrzegł róż­nicy. Typowe buty robo­cze. Na pewno pra­co­wali przy wycince drzew, co do tego nie miał wąt­pli­wo­ści. Wska­zy­wały na to ich spra­co­wane ręce, strój, dro­binki tro­cin wcze­pione w ubra­nia, plamy po oleju powstałe pod­czas pracy z piłą moto­rową.

– Ale popie­przone – ode­zwał się. Nie po raz pierw­szy miał prze­błysk myśli, że to kukły. Dotknął ciała. Poczuł pod pal­cami oporną mięk­kość, mimo stę­że­nia pośmiert­nego. Wło­żył latek­sowe ręka­wiczki i spró­bo­wał ponow­nie. Nagle usły­szał obo­jętny głos Soko­łow­skiego:

– Też to robi­łem. Ja rów­nież mia­łem wąt­pli­wo­ści. Takie same jak ty. Ale to się dzieje naprawdę. To są praw­dziwe zwłoki, uwierz mi. Chyba każdy przed tobą to zro­bił. Igor też. Trzeba będzie uprze­dzić tech­ni­ków, że wszy­scy wty­ka­li­śmy palce w ciała zamor­do­wa­nych, bośmy nie mogli się powstrzy­mać. Teraz już rozu­miesz, dla­czego tu jesteś?

Krauze poświe­cił latarką w kie­runku wierz­choł­ków drzew. W lesie wciąż było ciemno, choć niebo zaczy­nało się roz­ja­śniać. Ale ten pro­ces będzie postę­po­wał powoli niczym top­nie­nie lodu na wio­sen­nym słońcu. Minie kilka godzin, nim wsta­nie dzień. Tech­nicy muszą przy­wieźć dobry sprzęt, pomy­ślał.

– Dwie takie same osoby… Zamor­do­wane w taki sam spo­sób…

– Bliź­niacy. Nie mamy naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści.

– Tak, ale co się tu wyda­rzyło? – zapy­tał i poświe­cił w kie­runku zwłok. Czuł się tak, jakby roz­ma­wiał z ciem­no­ścią. Soko­łow­ski zapewne teraz wzru­szył ramio­nami, ale pod­ko­mi­sarz nie mógł tego widzieć.

– Wła­śnie dla­tego tu jesteś.

– No a Igor? Czemu nie on…

– Muszę odpo­wia­dać na to pyta­nie? Serio?

Krauze odpu­ścił. Wie­dział już, dla­czego po niego zadzwo­nili. Igor miał teraz sporo pro­ble­mów. Ponad tydzień temu zmarła jego matka, ale pomi­ja­jąc ten fakt, kłodzcy śled­czy wie­dzieli, że Igor nie nadaje się do pre­cy­zyj­nej roboty. Był zbyt narwany.

– Ja pier­dolę, Jurek, czuję się, jak­bym śnił. Wczo­raj oglą­da­łem popie­przony hor­ror, Dom w środku lasu czy coś takiego… Taka kaszana, że nie masz poję­cia. Czuję, jak­bym był boha­te­rem tam­tego filmu. Co za chora noc. Dwa takie kosz­mary.

– Żebyś wie­dział. Chore. Ina­czej się tego nie da okre­ślić. Teraz rozu­miesz, dla­czego Igor zadzwo­nił po cie­bie. Nie chcia­łem, by został sam z tą sprawą – dodał. Jego głos brzmiał tro­chę bar­dziej opty­mi­stycz­nie. Być może pro­ku­ra­tor czuł się nieco uspo­ko­jony fak­tem, że to Krauze pokie­ruje śledz­twem. – Spo­tkam się dzi­siaj z naczel­ni­kiem i popro­szę, by przy­dzie­lił ci wię­cej ludzi. Myślę, że nie będzie robił pro­ble­mów.

– Prze­cież wiesz, że on ni­gdy nie ma ludzi. Pier­do­lo­nemu cepowi zacięła się płyta. Cokol­wiek by się działo, on ni­gdy „nie ma ludzi, nie ma pie­nię­dzy”.

– Filip, takiego gnoju już dawno tu nie mie­li­śmy. Jak nie uda mi się go prze­ko­nać w ten spo­sób, się­gnę po inne metody. Zostaw to mnie.

– Tylko pamię­taj, że w wydziale jest pięć osób, w tym jedna na urlo­pie zdro­wot­nym. Czyli cztery. Z tego jeden rąb­nięty, nasz kolega Igor, choć on nie będzie zdolny do roboty. Drugi to ter­mi­na­tor, co to się naoglą­dał w mło­do­ści Schwa­rze­neg­gera i zapra­gnął mieć takie same mię­śnie.

Krauze miał na myśli ich kolegę z wydziału, Domi­nika Rudz­kiego, który od wielu lat tre­no­wał na siłowni i sto­so­wał spe­cjalne diety.

– Więc przy­dzieli z innych wydzia­łów. Nie wyobra­żam sobie, by było ina­czej. Sam tutaj nic nie zro­bisz. Ty, Igor i ten mię­śniak to za mało.

Pro­ku­ra­tor wstał i pod­szedł bli­żej Krau­zego.

– Okej, na razie usta­lamy, co dalej. Od gada­nia nic się samo nie zrobi.

– Kto ich zna­lazł?

– Leśni­czy.

– Jak się nazywa?

– Ryszard Bie­lik. Mieszka nie­da­leko stąd, w sąsied­niej wsi.

– Czemu aku­rat on ich tutaj zna­lazł?

– Powie­dział, że był z nimi umó­wiony w sobotę wie­czo­rem. Mieli się ode­zwać po skoń­czo­nej robo­cie. A ponie­waż nie przy­je­chali, uznał, że dowie się, czemu mają opóź­nie­nia. Podej­rze­wał, że może popili i coś się stało.

– Niby co?

– Na przy­kład to, że zro­bili ogni­sko i doszło do pożaru. Głup­ków nie bra­kuje, sam wiesz. Albo że popili i wycięli nie to drzewo, co nale­żało.

Ale w marcu nie docho­dzi do poża­rów, pomy­ślał Krauze. Mimo to rozu­miał tok myśle­nia Soko­łow­skiego.

– Nie poja­wili się u niego, więc posta­no­wił wyjść im naprze­ciw – powie­dział Krauze.

Soko­łow­ski potak­nął i dokoń­czył:

– Ruszył do lasu. Wie­dział, gdzie będą wyci­nali, więc nie miał pro­ble­mów ze zna­le­zie­niem miej­sca. No i zoba­czył ich w takim sta­nie. Dokład­nie to, co my zoba­czy­li­śmy. Niczego nie ruszał. Resztę histo­rii już znasz.

– Widział kogoś? Sły­szał? – zapy­tał Filip, roz­glą­da­jąc się i świe­cąc po ciem­nym lesie, po potęż­nych drze­wach, wyglą­da­ją­cych tak, jakby ktoś polał je smołą, która lśniła pod wpły­wem świa­tła latarki. Ale to były kro­ple wody.

– Nie. Pyta­li­śmy go już.

– Gdzie on teraz jest?

– Ode­sła­łem go do domu, bo nie był w sta­nie tu dłu­żej sie­dzieć. Chcia­łem mu tego oszczę­dzić. Popro­si­łem go, żeby na razie nikomu niczego nie mówił z uwagi na dobro śledz­twa. To ważne, bo na razie nie chcemy żad­nego roz­głosu. Obie­cał mil­czeć.

– Zaj­miemy się nim póź­niej – powie­dział Krauze i zasta­no­wił się nad pyta­niami, które będzie musiał zadać leśni­czemu. – Na razie cze­kamy na tech­ni­ków. Teraz naj­waż­niej­sze, by niczego nie zadep­tać. – Wycią­gnął tele­fon i zro­bił kil­ka­na­ście zdjęć. Pierw­sze zwłoki. Czarne ubra­nie robo­cze, solidne buty, pode­szwy zato­pione w gru­bej war­stwie błota. Na ubra­niu dro­binki drewna, mnó­stwo tro­cin. Masywne, poczer­niałe dło­nie. Bruzdy na skó­rze dłoni wypeł­niało coś czar­nego, podej­rze­wał, że był to olej napę­dowy. Podob­nie wyglą­dały ręce mecha­ni­ków samo­cho­do­wych – nie byli w sta­nie ich domyć.

Świa­tło fle­sza apa­ratu w smart­fo­nie roz­bły­sło kil­ku­krot­nie. Filip przej­rzał wszyst­kie zdję­cia. Upew­nił się, że są wystar­cza­jąco dobre. Kilka tygo­dni temu kupił smart­fon z moż­li­wie naj­lep­szym apa­ra­tem. Musiał mieć stały dostęp do foto­gra­fii z miejsc popeł­nie­nia prze­stęp­stwa. Był zbyt nie­cier­pliwy, by cze­kać na zdję­cia zro­bione przez tech­ni­ków, wolał korzy­stać ze swo­jej małej bazy danych.

Obej­rzał miej­sce jesz­cze raz, a potem dał znak, że mogą już wra­cać.

W dro­dze powrot­nej odtwo­rzył w myślach robotę tech­ni­ków. Przede wszyst­kim będą musieli zro­bić pro­fe­sjo­nalne foto­gra­fie. Nagrać wideo z obu miejsc zbrodni. Następ­nie wyko­nają pomiary, zdejmą ślady linii papi­lar­nych z ciał, z gwoź­dzi, spraw­dzą ślady na drze­wach, bo ist­niało praw­do­po­do­bień­stwo, że mor­derca zosta­wił tam odci­ski. Nie­wy­klu­czone, że rów­nież ślady bio­lo­giczne. Wyko­nają odlewy pod­łoża tuż przy samym drze­wie, wraz z próbą ujaw­nie­nia krwi dzięki lumi­no­lowi, co wskaże im poten­cjalne miej­sce ataku. To dla­tego Krauze nie sta­wał bli­sko drzew. Zda­wał sobie sprawę, że odpo­wied­nie uło­że­nie zwłok, a potem przy­twier­dze­nie ich do drzewa wyma­gało podej­ścia do samego pnia. W kon­se­kwen­cji osoba, która to zro­biła, zosta­wiła po sobie ślad, odcisk, włos, może nawet ślinę, nie mówiąc o śmie­ciach, które mogły jej wypaść z kie­szeni. Cza­sami to zwi­nięty w kostkę rachu­nek, bilet, notatka, skra­wek papieru. Wszystko może być śla­dem, nawet dro­biazg może wska­zać mor­dercę.

Gdy dotarli z powro­tem na miej­sce, na leśną drogę, Krauze wziął Igora na bok. Sta­nęli w oddali, aby nikt ich nie sły­szał. Chciał zała­twić sprawę szybko i spraw­nie. Wie­dział, co gnębi przy­ja­ciela.

– Dobra, chło­pie, jedź do domu, ja się wszyst­kim zajmę.

– Chyba osza­la­łeś. Muszę chwilę odpo­cząć i biorę się do roboty – powie­dział cięż­kim gło­sem. Nie był jed­nak prze­ko­nu­jący.

– To moja oso­bi­sta prośba. Nie chcę, żebyś tu sie­dział. Nie teraz. Nie po tym, co cię ostat­nio spo­tkało. Wiem, że to nie­ła­twa rzecz. Za ciężki kali­ber. Leć do domu.

– Nie ma takiej opcji, jestem w pracy.

– W jakiej, kurwa, pracy? Od pięt­na­stu minut nie ruszy­łeś dupy i sie­dzisz tu na wpół żywy.

– Mniej­sza z tym, zaraz się zbiorę.

– Igor, powi­nie­neś zabrać Wero­nikę i Zuzię na jakąś wycieczkę. Jest nie­dziela. Cały dzień przed wami. Ode­rwij się od tego. Pro­szę cię, zapo­mnij o tym, co tu zoba­czy­łeś. No – szturch­nął go w ramię – jedź już. Dam sobie radę. A ty zabierz swoje dziew­czyny na lody.

– Zimą?

– To na gorącą cze­ko­ladę.

– Jest wpół do szó­stej rano, Filip.

– Ja pier­dolę, to idź i zrób im śnia­da­nie.

Fijał­kow­ski, który w oczach kole­gów ucho­dził za moc­nego gościa, od tygo­dnia był wyjąt­kowo nie­swój. Wszystko przez nagłą śmierć matki, z którą łączyły go trudne rela­cje. Ni­gdy nie akcep­to­wała jego wybo­rów zawo­do­wych. Nie chciała, aby jej jedyny syn był poli­cjan­tem. Liczyła raczej, że zosta­nie uty­tu­ło­wa­nym spor­tow­cem, ponie­waż Igor zapo­wia­dał się na świet­nego lek­ko­atletę. W szkole wygry­wał mnó­stwo olim­piad spor­to­wych, cie­szył się pucha­rami, które dziś trzy­mał w sta­rym pudle w piw­nicy. Matka nie mogła prze­bo­leć, że w ten spo­sób pokie­ro­wał swoją karierą.

Igor patrzył na kolegę przez dłuż­szą chwilę, po czym dał za wygraną.

– Mówisz poważ­nie?

– Jedź i mnie nie wkur­wiaj. Nie chcę, żebyś się tu męczył.

– A ty?

– Ja? Skoro mnie tu ścią­gną­łeś, to już zostanę. Olka z Mar­ce­lem są poza mia­stem. Chwi­lowo nie mam do kogo wra­cać.

Igor pokle­pał go po ramie­niu.

– Dzięki, fak­tycz­nie nie jestem w for­mie. Może wezmę jesz­cze dzień wol­nego. Zoba­czymy, co z tym wszyst­kim. – Kiw­nął głową w kie­runku drzew, choć stąd nie było widać miej­sca zbrodni. – Ciężko mi się pozbie­rać. Cho­lera, nie sądzi­łem, że to ude­rza w czło­wieka z taką siłą.

– Musisz prze­żyć żałobę, jak każdy po stra­cie. Nie uda­waj super­mena. To bez sensu. Nawet taki ktoś jak ty musi na moment zlu­zo­wać.

– Dzięki. I sorry, że cię w to wplą­ta­łem, nie mia­łem takiego zamiaru. Sam bym tu chęt­nie popra­co­wał, ale jakoś mi nie idzie. Nie potra­fię zebrać myśli.

– Trudno, stało się. Posta­wisz piwo i będziemy kwita. A teraz spa­daj, nim zmie­nię zda­nie.

Igor potak­nął i ruszył w głąb lasu.

Krauze wró­cił do zebra­nych. Pro­ku­ra­tor roz­ma­wiał z poli­cjan­tami, ale gdy zoba­czył Filipa, ski­nął poro­zu­mie­waw­czo. Sto­jący z pro­ku­ra­to­rem Domi­nik Rudzki, mocno zbu­do­wany męż­czy­zna po trzy­dzie­stce z wyta­tu­owa­nymi dłońmi i szyją, powie­dział:

– Trzy osoby są w tere­nie i szu­kają narzę­dzia zbrodni. Cze­szemy teren, szu­kamy śla­dów walki, krwi. Obsta­wiamy dwa miej­sca. Na razie za wcze­śnie na sądy, ale naj­praw­do­po­dob­niej jeden z męż­czyzn został zaata­ko­wany i zno­kau­to­wany z zasko­cze­nia. Na dru­giego przy­szła kolej chwilę póź­niej. Dzie­liło ich nie­mal sto metrów w linii pro­stej.

To „obsta­wiamy” zabrzmiało tak, jakby Domi­nik przy­je­chał tu co naj­mniej z ekipą anty­ter­ro­ry­styczną. Ale Rudzki lubił pod­nio­sły ton i powagę swo­jego zawodu. Był solid­nym poli­cjan­tem i trudno mu było cokol­wiek zarzu­cić. Poza jed­nym – wyglą­dał jak ban­dyta albo bram­karz w dys­ko­tece, a nie jak gli­niarz. Choć cza­sami dawało się to prze­kuć w zaletę.

– Skąd ta pew­ność? – zapy­tał, choć nie brzmiało to jak pyta­nie. Raczej zda­nie orze­ka­jące.

– Wła­śnie pew­no­ści nie ma, jest podej­rze­nie. Nie wiem, jak bli­sko do nich pod­cho­dzi­łeś. Od obu czuć alko­hol. I to jakiś podły, lichy bim­ber albo tania wóda, coś w ten deseń. A teraz wyobraź sobie moment, kiedy pra­co­wali. Zabić ich z zasko­cze­nia, jak na mój gust, to nie pro­blem. Kwe­stia obe­zna­nia w tere­nie i uży­cia odpo­wied­nich środ­ków.

– Jakich?

– Usta­limy. Coś jesz­cze? – zapy­tał dla porządku Rudzki.

Krauze popa­trzył na zega­rek. Piąta trzy­dzie­ści pięć. Czas pra­wie stał w miej­scu, choć Filip czuł się tak, jakby spę­dził tu już kilka godzin. Szok zacie­rał line­arne poczu­cie czasu, noc nie uła­twiała sprawy.

Chrząk­nął wymow­nie.

– Jeste­ście pewni, że nie ma wię­cej zwłok?

Pro­ku­ra­tor spoj­rzał na Filipa, jakby nie zro­zu­miał pyta­nia.

– Ale… jak to?

– Może jest ich wię­cej? Nikt z was o tym nie pomy­ślał?

– Ludzie od dawna prze­szu­kują teren. Na razie nic nie mają.

Krau­zemu to wystar­czyło. Jeśli coś pój­dzie nie tak, zostaną posą­dzeni o błąd zbio­rowy. Miał już dość cac­ka­nia się z naczel­ni­kiem, który zawsze – jak to mówili mię­dzy sobą na komen­dzie – strze­lał poci­skami z dupy. Zawsze się o coś przy­pier­da­lał i cią­gle coś było nie po jego myśli. Prze­ocze­nie ewen­tu­al­nych innych zwłok byłoby skan­da­lem.

– Nie­ba­wem zja­wią się tech­nicy, więc niech nikt już nie wcho­dzi na teren popeł­nie­nia prze­stęp­stwa. Trzy­maj­cie się od niego z daleka. Domi­nik, przy­nieś z radio­wozu taśmę i odgrodź to miej­sce w pro­mie­niu co naj­mniej pięć­dzie­się­ciu metrów. Niech ktoś tam sta­nie na wypa­dek, gdyby się napa­to­czył jeleń albo jakiś pies. Jesz­cze tego nam tu trzeba, żeby zwie­rzęta zaczęły się dobie­rać do zwłok.

Rudzki gwizd­nął na mło­dego funk­cjo­na­riu­sza i kazał mu biec po taśmę. Krauze przez chwilę drep­tał w miej­scu. Czuł prze­szy­wa­jący chłód. Wycią­gnął z kie­szeni kolej­nego sezamka i zaczął go prze­gry­zać. Przy­kuc­nął i wbił spoj­rze­nie w czarną zie­mię.

– Leśni­czy wspo­mi­nał, jak oni się nazy­wają? – zapy­tał.

Pro­ku­ra­tor zaj­rzał do notat­nika.

– Witak. Jerzy i Bar­tosz. Pra­cują w tar­taku. Wła­ści­wie pra­co­wali.

– Więc mamy bonus na start. Ale i tak trzeba to potwier­dzić. Musimy się prze­je­chać po oko­licz­nych wsiach i zapy­tać o bliź­nia­ków pra­cu­ją­cych w lesie. Nie ma tu w pobliżu miast, poza samym Kłodz­kiem i Kamień­cem Ząb­ko­wic­kim, więc zała­twimy to od ręki – powie­dział spo­koj­nie Filip, po czym pomy­ślał, że nie ma ochoty tkwić w lesie z tru­pami. – Może ja się tym zajmę. Las mi nie służy. Za duszno tu. Mam astmę – skła­mał. – Domi­nik, poje­dziesz ze mną.

– Astmę? Pierw­sze sły­szę. Prze­cież nie uży­wasz inha­la­tora.

– Ja też pierw­sze sły­szę. Nie uży­wam, ale zawsze mogę zacząć.

Rudzki przy­tak­nął i kiw­nął głową jak w woj­sku. Rzadko się uśmie­chał, był poważny, zdy­scy­pli­no­wany, a co naj­waż­niej­sze, oddany robo­cie. Gdyby w poli­cji pra­co­wało wię­cej takich osób, insty­tu­cja ta cie­szy­łaby się nie­po­szla­ko­waną opi­nią. Rze­czy­wi­stość jed­nak nie była taka kolo­rowa. Zresztą sam Filip miał w tym swój udział, choćby przez to, że wciąż wda­wał się w awan­tury.

– Jurek, my zała­twimy oko­licę, ty pocze­kasz na tech­ni­ków i… – Krauze prze­rwał, ponie­waż usły­szeli dźwięk krót­ko­fa­lówki Rudz­kiego. W tej głu­szy zabrzmiał niczym budzik o świ­cie, prze­ry­wa­jący głę­boki sen.

– Domi­nik, tu Tomek Kubiak. Zna­leź­li­śmy samo­chód. Wygląda na to, że należy do tych zamor­do­wa­nych.

– Skąd wie­cie, że to ich?

– Może intu­icja, może zbieg oko­licz­no­ści. Tak podej­rze­wamy. Jest cały zaje­bany tro­ci­nami. Są też czę­ści do piły i łań­cu­chy na zmianę.

– Gdzie jeste­ście?

– Z pół­tora kilo­me­tra od was, na skraju lasu.

– Co to za pojazd? Opisz go.

– Tere­nowy uaz. Zaje­bany ścin­kami drzew, wió­rami, sple­śnia­łym jedze­niem. Wygląda jak chlew na kół­kach. Wła­śnie go prze­szu­ku­jemy.

– Masz ręka­wiczki?

– Mam.

– Są tam jakieś doku­menty?

– Pocze­kaj­cie.

Dźwięk się urwał. Stali w mil­cze­niu, cze­ka­jąc na infor­ma­cje. Uaz, dobry stary radziecki gazik, który ide­al­nie nada­wał się do jeż­dże­nia nawet po lesie. Filip wie­lo­krot­nie jeź­dził takimi samo­cho­dami, kiedy był w szkole poli­cyj­nej. Przy­po­mniał sobie ten czas, gdy tuż po skoń­cze­niu szkoły śred­niej posta­no­wił zostać poli­cjan­tem – dla żartu zało­żył się z kole­gami, że zda egza­miny, mimo iż sam był na bakier z pra­wem i nawet parę razy wylą­do­wał na dołku, choć zwy­kle za drob­nostki. A potem życie poto­czyło się tak szybko i nie­spo­dzie­wa­nie, że nawet się nie zorien­to­wał, kiedy skoń­czył szkołę poli­cyjną. Zaczął pracę w komen­dzie miej­skiej i robota naprawdę go wcią­gnęła.

– Zdaje się, że nic nie ma – rzekł przez radio Kubiak. – Prze­szu­ku­jemy w środku, ale nie widzę żad­nych papie­rów. Zna­la­złem tylko zeszyt.

– Jaki?

– Zwy­kły. Jak ze szkoły. Ale nie jest pod­pi­sany.

– Coś w nim jest?

– Same słupki z obli­cze­niami. I notatki doty­czące drzew, wycinki, kubiki… no i kwoty.

– Dobra, zostaw­cie wszystko tak, jak jest. Już do was idziemy. Gdzie dokład­nie jeste­ście?

– Idź­cie leśną drogą w dół. Auto stoi na ubo­czu, ale widać je z drogi.

Ruszyli. Filip wycią­gnął tele­fon i wybrał numer do tech­nika. Czuł, że praca idzie zbyt wolno.

– Gdzie jesteś?

– Będę u was za dwa­dzie­ścia pięć minut. Tak mi mówi nawi­ga­cja.

– Macie solidne lampy? Bez nich nic nie zro­bi­cie. Tu jest jak w tunelu. Jebana ciem­ność. Jak w gło­wie naszego naczel­nika, jedna wielka nicość.

– Zaje­cha­łem do firmy, aby je zabrać. Wła­śnie wyru­szam z Kłodzka i jadę do was.

– Dosko­nale. Na miej­scu jest pro­ku­ra­tor. Pokie­ruje was.

– Gem­ba­row­ski?

– Soko­łow­ski.

– To dobrze, nie zno­szę tam­tego pata­fiana.

– Nie jesteś jedyny. Zadzwoń do Jurka, to wyśle kogoś po cie­bie. Pomoże ci tra­fić na miej­sce i prze­nieść sprzęt. Od razu ostrze­gam, że czeka cię co naj­mniej pół dnia roboty, a pew­nie cały dzień. Zresztą nie tylko cie­bie, nas wszyst­kich.

– Żar­tu­jesz sobie? – Krauze usły­szał wście­kły głos tech­nika.

– Chciał­bym, ale nie.

– Cho­lera, to dobrze, że zja­dłem przed przy­jaz­dem.

Krauze roz­łą­czył się, jak to miał w zwy­czaju. Nie­mal zawsze ury­wał roz­mowę w poło­wie zda­nia.

Źle, że jadłeś śnia­da­nie. Bo zaraz się porzy­gasz, pomy­ślał, a potem przy­spie­szyli.

Rozdział 2

2

W kabi­nie auta migo­tały świa­tła dwóch lata­rek. Poli­cjanci prze­cze­sy­wali porzu­cony na ubo­czu samo­chód. Krauze z Rudz­kim pode­szli bli­żej.

– Zna­leź­li­ście coś? – zapy­tał Rudzki.

– Nie­stety, nic wię­cej tu nie ma.

– To coś słabo szu­ka­cie. Wykaż­cie się przed pod­ko­mi­sa­rzem – zmo­ty­wo­wał ich. – Mie­li­ście co naj­mniej pięt­na­ście minut na to, by zgłę­bić temat, a wy macie tylko zeszy­cik? Kurwa, pano­wie, tak się nie pra­cuje. Jak wy chce­cie dostać awans? Wie­cie, że będzie­cie opi­nio­wani i będą brane pod uwagę wasze zasługi? Wie­cie. A tu stoi czło­wiek z wydziału kry­mi­nal­nego, pan pod­ko­mi­sarz, który pew­nie szep­nie słowo lub dwa waszemu prze­ło­żo­nemu. Ruchy, ruchy!

– Ale tu serio niczego nie ma poza tym zeszy­tem – rzekł poli­cjant, wycią­ga­jąc rękę z bru­lio­nem. Rudzki prze­ka­zał notat­nik Fili­powi, a ten zaczął prze­glą­dać go z cie­ka­wo­ścią.

Zawie­rał, tak jak powie­dzieli, zapi­ski doty­czące wyci­nek drzew oraz obli­cze­nia ścię­tych kubi­ków. Przy każ­dym słupku znaj­do­wały się hasła: „jesion”, „buk”, „krzywy dąb”. Duże dru­ko­wane pismo, nie­dbałe. Każda litera inna. Tak pisał czło­wiek, który ni­gdy nie opa­no­wał do końca tej pod­sta­wo­wej umie­jęt­no­ści.

– Domi­nik, wrzuć to do folii, trzeba będzie prze­czy­tać, może się cze­goś dowiemy. A potem prze­ka­żemy do ana­lizy labo­ra­to­ryj­nej, może są jakieś ślady. I roz­wiń taśmę wokół pojazdu, żeby jakiś debil nam na niego nie wpadł. Trzeba go przy­pil­no­wać – powie­dział auto­ry­tar­nie Krauze, po czym spoj­rzał na mło­dych poli­cjan­tów. – Pano­wie, nie­zła robota, ale to wciąż za mało. Leć­cie do końca tej drogi i sprawdź­cie, czy coś tam jest. My się zaj­miemy samo­cho­dem. – Pogo­nił ich i sam zaczął spraw­dzać porzu­cony pojazd. W pierw­szej kolej­no­ści sil­nik, potem obej­rzał karo­se­rię, szu­ka­jąc ewen­tu­al­nych śla­dów krwi. Jeśli samo­chód nale­żał do zamor­do­wa­nych, to potwier­dzą ich toż­sa­mość jesz­cze przed świ­tem. Teo­re­tycz­nie znali nazwi­ska, ale potrzebna była stu­pro­cen­towa pew­ność. To pod­stawa.

– Sprawdź numery w bazie.

Rudzki wycią­gnął tele­fon i zadzwo­nił do dyżur­nego. Krauze nie dosły­szał jed­nak całej roz­mowy, ponie­waż otwo­rzył cięż­kie meta­lowe drzwi i zaj­rzał do środka. Wszę­dzie walały się śmieci, na tyl­nej pace dostrzegł mnó­stwo kory i tro­cin. Była tam też duża piła moto­rowa wraz z meta­lo­wym kani­strem na ben­zynę i zapa­so­wymi łań­cu­chami. Zamknął samo­chód i spraw­dził bak. Wło­żył do środka cienki patyk, wycią­gnął i przyj­rzał mu się. Paliwa było dużo. Wtedy usły­szał słowa aspi­ranta, który pod­szedł bli­żej.

– Filip, mamy mały pro­blem. Coś nam się nie zga­dza.

– Co znowu?

– To nie jest ich pojazd. Jest zare­je­stro­wany na inną osobę.

– Na kogo?

– Gość nazywa się Fran­ci­szek Sob­czak. Mieszka w Sła­wę­ci­nie. To nie­da­leko stąd. Zdaje się, że tro­chę dali­śmy dupy z tym autem. Prze­szu­ka­li­śmy nie ich samo­chód.

Rozdział 3

3

Gdy wra­cali, minęli się z Toka­rzem. Szedł obła­do­wany sprzę­tem i nawet nie miał jak podać im ręki na przy­wi­ta­nie. Powie­dział, że nie­długo doje­dzie drugi tech­nik, Daniel Zawada, który dowie­dziaw­szy się, co się stało, posta­no­wił olać takie drob­nostki jak zapa­le­nie gar­dła i pod­wyż­szona tem­pe­ra­tura. Krauze ucie­szył się, ale po tym, co tu dzi­siaj zoba­czył, mar­nie mu szło oka­zy­wa­nie rado­ści. Powie­dział tech­nikowi, czego ma się spo­dzie­wać, głów­nie po to, by przy­go­to­wać męż­czy­znę na widok zwłok. Może dzięki temu chłop się nie porzyga jak inni.

Kilka minut póź­niej wdra­pali się na wznie­sie­nie, dotarli do samo­chodu i odje­chali w kie­runku Sła­wę­cina. Nawi­ga­cja pod­po­wia­dała, że miej­sco­wość jest odda­lona o nieco ponad dwa kilo­me­try.

– Jaki tam był adres? – zapy­tał Krauze, jadąc powoli po wer­te­pach. Auto wzno­siło się i opa­dało. Musiał uwa­żać, by nie zerwać zawie­sze­nia.

– Sła­wę­cin dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć. To już nie­da­leko – odpo­wie­dział Rudzki, po czym odchy­lił się o parę­na­ście stopni na wygod­nym fotelu pasa­żera, jakby za moment mieli wyru­szyć na wycieczkę kra­jo­znaw­czą.

– Na wsi wszę­dzie jest „nie­da­leko” – odburk­nął Filip. – Lepiej patrz na numery. Jak znam życie, będą pomie­szane. Miesz­ka­łem kie­dyś na wsi. Nowy listo­nosz ni­gdy nie mógł tra­fić do wła­ści­wego domu. Nie­mal jak mój stary po solid­nej popi­ja­wie.

– Uwiel­biam twoją brykę.

– Szkoda, że nie usły­sza­łem tego od Olki.

– Wciąż jest zła?

– Jak­byś zgadł. Powie­działa, że nie będzie jeź­dziła tym zło­mem, bo nie speł­nia norm bez­pie­czeń­stwa.

– Prze­cież kie­dyś takie jeź­dziły po dro­gach. I było mniej wypad­ków.

Krauze nie­znacz­nie się uśmiech­nął.

– Jej to powiedz.

– Nie wiem, czemu się przy­pier­dala. Auto liczy pół wieku, ma prawo nie speł­niać norm. Poza tym normy są cią­gle zawy­żane. Jak ktoś jeź­dzi ostroż­nie…

– A ja jestem ostroż­nym kie­rowcą – wtrą­cił.

– No wła­śnie, to nie powo­duje wypad­ków. I nie ma obaw, kiedy się sunie czymś takim po mie­ście. Cho­lera, można się w nim poczuć jak James Bond z lat sześć­dzie­sią­tych.

– Ja się zawsze tak czuję, tyle że jestem od niego przy­stoj­niej­szy.

– Ile tym cudeń­kiem zasu­wa­łeś naj­wię­cej?

– Z Olką? Naj­wię­cej setkę. Z Mar­ce­lem sto pięć­dzie­siąt. Bałem się o niego. Sam zapier­da­la­łem szyb­ciej niż pen­do­lino po pol­skich torach. Sto osiem­dzie­siąt pięć. Tylko jej nie mów, bo mnie zaje­bie.

– Jestem poli­cjan­tem. Potra­fię docho­wać tajem­nicy zawo­do­wej. Pod warun­kiem, że też mnie prze­wie­ziesz z mak­sy­malną mocą.

– Za dużo ważysz, nie da rady. To nie cię­ża­rówka do prze­wo­że­nia gaba­ry­tów.

Wje­chali do nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści, leżą­cej zale­d­wie kilo­metr od prze­dzie­lo­nego na pół Jeziora Pacz­kow­skiego. Na samym środku znaj­do­wała się duża śluza oraz nie­wielka elek­trow­nia wodna. Jezioro leżało na gra­nicy woje­wódz­twa dol­no­ślą­skiego i opol­skiego. Minęli dom osiem­dzie­siąt sie­dem, potem dwa kolejne. Kil­ka­set metrów dalej ujrzeli numer dzie­więć­dzie­siąt.

– No pro­szę, nie są pomie­szane. Zaraz będziemy na miej­scu.

Chwilę póź­niej ich oczom uka­zały się budy­nek miesz­kalny i przy­le­ga­jące do niego sto­doła oraz staj­nia. Nie dostrze­gli wej­ścia i uznali, że musi się znaj­do­wać od strony podwó­rza. Kiedy Krauze wje­chał na błot­ni­sty plac, auto obie­gła sfora szcze­ka­ją­cych psów. Kilka małych kun­dli, jeden więk­szy, w typie owczarka nie­miec­kiego, oraz wielki stwór przy­po­mi­na­jący owcę. Krauze nie widział ni­gdy rów­nie dziw­nego zwie­rzę­cia. Psy gło­śno uja­dały, jakby chciały przy­wo­łać kolejne stwory z dale­kich lasów.

– Oby nie obszczały mi samo­chodu. Bo zaje­bię.

W drzwiach poja­wił się gospo­darz i po chwili ruszył w ich kie­runku. Wielki był z niego chłop. Miał na sobie robo­cze spodnie i brudną kurtkę, pod nosem gęste wąsy. Pod­ko­mi­sarz opu­ścił szybę, prze­chy­lił się i nie­malże oparł o kolano Rudz­kiego. Musiał się nagim­na­sty­ko­wać, by ogar­nąć wzro­kiem tę zwa­li­stą syl­wetkę

– Jest pan wła­ści­cie­lem uaza o nume­rze reje­stra­cyj­nym DKV zero jeden jeden jeden dwa?

– A kto pyta?

– Zna­leź­li­śmy go w lesie, trzy kilo­me­try stąd.

– No i co wam do tego?

– Niech pan odpo­wie na moje pyta­nie. Jeste­śmy z poli­cji. Chcemy się dowie­dzieć, dla­czego go pan tam zosta­wił.

– Tylko ponie­kąd jestem jego wła­ści­cie­lem, ale długo by o tym mówić – rzekł, po czym mach­nął potężną ręką. – Nie wyglą­da­cie mi na poli­cjan­tów.

No tak, stan­dard, pomy­ślał Krauze. Czę­sto to sły­szał. Nosił się raczej jak wiecz­nie zbun­to­wany gość, który nie zdą­żył zauwa­żyć, że prze­stał być nasto­lat­kiem parę­na­ście lat temu. Dżinsy i bluza spor­towa to był dla niego szczyt ele­gan­cji.

Ści­szył głos i powie­dział do kolegi:

– Się­gnij do schowka, powinna tam być odznaka.

Domi­nik przej­rzał zawar­tość skrytki, ale bez rezul­tatu.

– Nie ma.

Krauze pokle­pał się po kie­sze­niach, ale też jej nie zna­lazł.

– Pod­ko­mi­sarz Filip Krauze, a to młod­szy aspi­rant Domi­nik Rudzki. Jeste­śmy z Komendy Powia­to­wej z Kłodzka i szu­kamy wła­ści­ciela uaza…

– Już to sły­sza­łem. Macie te legi­ty­ma­cje czy nie? Bo jeśli nie, to mar­nu­je­cie mój czas. Zresztą poli­cja jeź­dzi chyba innymi samo­cho­dami… Takie coś – poki­wał głową – to tylko na fil­mach widzia­łem.

Krauze poczer­wie­niał ze zło­ści. Ale pew­nie sam by nie uwie­rzył, że dwaj mło­dzi goście w sta­rym spor­to­wym aucie sprzed pół wieku są poli­cjan­tami. Skrzy­wił się i cho­ciaż bez­sil­ność dopro­wa­dzała go do szału, opa­no­wał wybuch. Nagle przy­po­mniał sobie, że już raz w tym tygo­dniu zali­czył upo­mnie­nie.

Krauze spo­koj­nie jechał do domu po pracy, a kie­rowca przed nim nie­mal potrą­cił na pasach prze­chod­nia. Dosłow­nie otarł się o niego i nawet nie zwol­nił, pra­wie zabił czło­wieka. Przy skrzy­żo­wa­niu nie było moni­to­ringu. Krauze jechał za gościem ponad dwa kilo­me­try, aż na nie­duży par­king pod biu­row­cem. Tam wysko­czył z auta, poka­zał legi­ty­ma­cję i zaczął pouczać faceta. Wywią­zała się z tego ostra wymiana zdań, Krauze w końcu zaczął szar­pać kie­rowcę, wygra­ża­jąc, że mu się dobie­rze do dupy. Pech chciał, że facet pra­co­wał w kan­ce­la­rii praw­ni­czej i zło­żył skargę. Sprawa tra­fiła do naczel­nika. Krauze nasłu­chał się, że nie jest cho­ler­nym kow­bo­jem i że nie tak się zała­twia sprawy. Wyszedł od naczel­nika wście­kły, trza­ska­jąc drzwiami.

Uspo­koił się i zaczął się zasta­na­wiać, gdzie posiał legi­ty­ma­cję. W schowku rze­czy­wi­ście jej nie było.

– Eee, chodź­cie, świstki – powie­dział gospo­darz do psów i ruszył w kie­runku domu. – Przy­je­chali tylko dupę czło­wie­kowi zawra­cać wcze­śnie rano. No już, do budy!

Rudzki wresz­cie odna­lazł swoją legi­ty­ma­cję w tyl­nej kie­szeni spodni.

– Halo, pro­szę pocze­kać! – krzyk­nął.

Męż­czy­zna wró­cił i spoj­rzał na legi­ty­ma­cję młod­szego aspi­ranta. Na zdję­ciu wyglą­dał ina­czej, głów­nie dla­tego, że Domi­nik z roku na rok robił się coraz więk­szy.

– Niech będzie. Czego tu szu­ka­cie?

– Pan się nazywa Fran­ci­szek Sob­czak?

– Ano – odpo­wie­dział jak rasowy góral, choć do gór było daleko.

– Na pana zare­je­stro­wany jest uaz rocz­nik osiem­dzie­siąty pierw­szy?

– Tro­chę tak i tro­chę nie.

– Co to zna­czy, że tak i nie? – zapy­tał młod­szy aspi­rant.

– Bo sprze­da­łem go nie­dawno. Alem kasy nie zoba­czył jesz­cze.

– Nie mamy tego w reje­strze.

– Bo pew­nie mło­dziaki nie zgło­sili.

– Mło­dziaki?

Męż­czy­zna z wąsem oparł się o samo­chód i poczuli koły­sa­nie.

– Bo tak od małego na nich mówią. Mło­dziaki. Tacy dwaj tutejsi. Jak dwie kro­ple wody.

– Na kogo tak mówią?

– Na mło­dych Wita­ków.

– Czyli na kogo? – Krauze nie odpusz­czał.

– Tacy stąd. Pra­cują w tar­taku. Tam nie­da­leko. – Mach­nął ręką w nie­okre­ślo­nym kie­runku. – Znamy się od dawna. Sprze­da­łem im wóz, bo potrze­bo­wali, a ja już nie.

– Widział pan ich w ostat­nim cza­sie?

– Bodaj ze dwa, trzy dni temu.

– Gdzie?

– Tu. A niby gdzie?

– Co pana z nimi łączy?

– A co ma łączyć? Co to w ogóle za pyta­nia? I to w nie­dzielę!

– Niech pan odpo­wie.

– Nic nie łączy. Tyle że ich znam od dawna. Kupili ode mnie auto i jeż­dżą nim do lasu do roboty. To dla­tego mówię, że auto moje, bo mi jesz­cze nie oddali kasy. Mieli po week­en­dzie zapła­cić cztery tysiące. Musiał­bym w zeszyt spoj­rzeć, może cztery dwie­ście. No ale nie wiem, czemu nie zgło­sili tego do urzędu, pew­nie zaro­bieni są, jak tu wszy­scy. A skąd i po co te pyta­nia?

– Gdzie miesz­kają?

– Numer pięć­dzie­siąt trzy. Macie kawa­łek do prze­je­cha­nia. Z kilo­metr stąd, może tro­chę wię­cej.

– Mają rodzinę?

Męż­czy­zna zro­bił gry­mas, ale nie potra­fili go zin­ter­pre­to­wać. Zacho­wał się tak, jakby zabo­lały go plecy albo jakby coś sobie przy­po­mniał.

– Miesz­kają sami. Chyba że sobie kogoś przy­gru­chali w ostat­nim cza­sie.

– Nie zna ich pan aż tak dobrze?

Sob­czak ponow­nie wykrzy­wił usta, wpra­wia­jąc w ruch gęsty wąs.

– Ja tam nikomu nie zaglą­dam do domu. Ani do łóżka. Jak to mówią. Ale z tego, co pamię­tam, to zawsze sami żyli.

Krauze dał za wygraną. I tak się dowie­dzą.

– A ten tar­tak gdzie znaj­dziemy?

– Trzeba jechać tą drogą. – Męż­czy­zna wska­zał ręką.

– A macie ich wię­cej? – dopy­tał Rudzki dla pew­no­ści.

– Czego?

– Dróg.

– Ano nie, jedna jest – odpo­wie­dział męż­czy­zna. – Kawa­łek dalej skrę­ci­cie w lewo. Tar­tak jest w lesie, ale zoba­czy­cie z drogi.

– Tabliczkę, szyld?

– Żadną tam, cho­roba, tabliczkę. Zoba­czy­cie leżące kłody. Nawet ślepy roz­po­zna, że droga pro­wa­dzi do tar­taku.

Rozdział 4

4

Wieś budziła się do życia sen­nie i leni­wie. Z pod­mo­kłego wid­no­kręgu zaczy­nała powoli zni­kać mgła, która jesz­cze kil­ka­na­ście minut temu wyglą­dała jak uno­szący się nisko nad łąkami dym po wypa­la­niu traw, jakby tym magicz­nym rytu­ałem ktoś chciał przy­odziać wieś w nowe szaty, znisz­czyć wspo­mnie­nia i przy­wo­łać nowe, lep­sze.

Minęli kilka sypią­cych się budyn­ków i tylko dwa odno­wione. Mimo sta­rań wła­ści­cieli i tak wyglą­dały pokracz­nie – małe okienka, grube war­stwy sty­ro­pianu, nie­na­tu­ral­nie spa­dzi­ste dachy. Nic tu do sie­bie nie pasuje, pomy­ślał Krauze. Ludzie kom­bi­no­wali, jak mogli, by zakryć dawną przed­wo­jenną archi­tek­turę, a domy i tak wyglą­dały jak z kre­skówki. Bękarty daw­nej archi­tek­tury nie­miec­kiej, poka­le­czone, nie­udane. Nie­mal wszyst­kie stały wzdłuż drogi. Jak na jego gust zde­cy­do­wa­nie za bli­sko jezdni. Ale kie­dyś tak budo­wano, wie­dział, bo znał te oko­lice.

O tej porze na podwó­rzach było jesz­cze pusto. Nawet psy nie miały ochoty szcze­kać na jadący samo­chód.

Minęli zabu­do­wa­nie o nume­rze pięć­dzie­siąt pięć. Dwa domy dalej tra­fili wresz­cie pod adres, któ­rego szu­kali. Dom Wita­ków nie był duży. Obok stała nie­wielka zada­szona pro­wi­zo­ryczna wiata. Być może słu­żyła za garaż dla samo­chodu, który nie­dawno kupili. Na pło­cie nie było tabliczki ostrze­gaw­czej o groź­nym psie, więc weszli na teren pose­sji. W tej samej chwili Krauze usły­szał pik­nię­cie w tele­fo­nie. Uśmiech­nął się, bo był to ese­mes od Oli. Ale gdy prze­czy­tał treść, mina mu zrze­dła.

„Filip, pamię­taj o jutrzej­szej wizy­cie w szkole. To pilne”. Przy­po­mniał sobie o piąt­ko­wej wia­do­mo­ści od wycho­waw­czyni Mar­cela. Ich syn znów miał pro­blemy w szkole. Tym razem nie wystar­czyła uwaga w dzien­niku. Krauze został wezwany do dyrek­torki. Co kilka tygo­dni to samo, pomy­ślał, cho­wa­jąc do kie­szeni tele­fon. I za każ­dym razem bez efektu, czcza gada­nina.

Przy drzwiach nie było dzwonka. Nie było też wycie­raczki z napi­sem „Dzień dobry”, „Witamy” ani z inną łago­dzącą formą, która miała skra­cać dystans mię­dzy przy­by­szem a gospo­da­rzem. Żad­nych ozdób, kwia­tów donicz­ko­wych, klom­bów ani suszą­cych się dzie­cię­cych ubra­nek. Krauze sta­rał się jak naj­wię­cej odczy­tać ze zna­ków – tych mil­czą­cych zna­ków, na które mało kto zwra­cał uwagę.

– Co za prze­klęte miej­sce. Spójrz na to. – Rudzki poka­zał pal­cem na drzwi. – Farba odcho­dzi pła­tami. Tynk się sypie. Pordze­wiałe rynny. Zero życia.

– Pew­nie nie mieli czasu. Pamię­tasz ich dło­nie? Całe dnie w robo­cie, kto myśli o takich rze­czach.

– Łapy jak łopaty do węgla, fakt. Ale miesz­kać w takim syfie?

Krauze zastu­kał w drzwi i odru­chowo ode­rwał wiszący płat farby. Spra­wiło mu to dziwną przy­jem­ność. Nikt nie nad­cho­dził, mimo że cze­kali dłuż­szą chwilę. Zapu­kał jesz­cze kilka razy, zaj­rzał przez okno, lecz przez przy­sło­nięte firany niczego nie dało się dostrzec. Rzu­cił okiem na ramy okienne. Nie zauwa­żył niczego, co mogłoby wska­zy­wać na wła­ma­nie. Przy drzwiach też nikt nie grze­bał. Jesz­cze nie wie­dział, czy to dobrze, czy źle. Otak­so­wali podwó­rze, zba­dali pro­wi­zo­ryczny garaż na samo­chód i znów spo­tkali się pod drzwiami.

– Mieli przy sobie klu­cze do domu? – zapy­tał Krauze.

– Nie sądzę. Szu­ka­li­śmy, ale niczego takiego nie widzia­łem.

– To jak, wcho­dzimy?

– Jest po szó­stej.

– I co z tego?

– Jeśli ktoś tam jest, to pew­nie śpi. Jeśli nie, to może wyszli do roboty. Albo do kościoła, bo jest nie­dziela, albo do lasu… Cho­lera wie.

– A może poszli ich szu­kać. Tyle że to niczego nie zmie­nia. Jeste­śmy gli­nami, a nie świad­kami Jehowy, któ­rzy stoją pod drzwiami i boją się wejść. Poza tym nie będziemy nikomu truć dupy o Bogu i świa­tełku w tunelu.

Rudzki wzru­szył ramio­nami, wpra­wia­jąc w ruch mię­śnie czwo­ro­boczne. Mimo niskiej tem­pe­ra­tury miał na sobie tylko cia­sną koszulę, więc każdy mię­sień był dobrze wyeks­po­no­wany.

Krauze wycią­gnął sezamka, prze­gryzł i chwilę roz­my­ślał, gapiąc się w zie­mię. Na podwó­rzu było mnó­stwo pogni­łych po zimie liści.

– Okej, jebać to, może będą coś wie­dzieli w tar­taku.

– Jest nie­dziela, przy­po­mi­nam.

– Jak jest robota, to dni tygo­dnia nie mają zna­cze­nia. Nie pra­co­wa­łeś jako nasto­la­tek w waka­cje u wujka na wsi?

– No nie.

– A widzia­łeś sta­rego Sob­czaka? Od świtu na nogach, bo trzeba zająć się gospo­darką. Tutaj nie ma podziału na dni robo­cze i odpo­czy­nek.

Rudzki tylko mach­nął ręką.

Wyco­fali auto z pod­jazdu i ruszyli wąską drogą. Ta część miej­sco­wo­ści rów­nież wyglą­dała na wymarłą. Pół kilo­me­tra dalej dostrze­gli dłu­gie sągi drewna – Sob­czak miał rację, nie potrzeba żad­nych szyl­dów ani tablic infor­ma­cyj­nych. Skrę­cili w lewo i wje­chali na polną drogę. W kole­inach zale­gało błoto.

– Módl się, byśmy się nie wko­pali – powie­dział Krauze. – Jeśli ugrzęź­niemy, to nie wyjadę i będziesz musiał nas wypy­chać.

– Ni­gdy się nie modlę. Nie wie­rzę w dziadka z długą brodą, który kazał spi­sać ten stek bzdur zwany Biblią. Czło­wiek popra­cuje w poli­cji kilka lat i prze­staje wie­rzyć w Boga. Jakie­go­kol­wiek.

– Chry­ste, jakiś ty mądry w nie­dzielę o poranku. Chyba cię nie doce­nia­łem.

– Dobra, walić to. Zostaw auto. Przej­dziemy się.

Ruszyli błot­ni­stą drogą, po któ­rej pew­nie bez trudu prze­jeż­dżały potężne trak­tory oraz masywne cię­ża­rówki, ale nie auta oso­bowe i nie zabyt­kowy jaguar, któ­rego Krauze kupił za nie­wiel­kie pie­nią­dze na zło­mo­wi­sku. Przez kilka mie­sięcy dopro­wa­dzał samo­chód do stanu uży­wal­no­ści, w garażu spę­dzał wię­cej czasu niż z rodziną. Sporo go to kosz­to­wało, zarówno pie­nię­dzy, jak i pracy. Ale osta­tecz­nie efekt był zdu­mie­wa­jący. Czer­wony niski jaguar E-type robił wra­że­nie pra­wie na wszyst­kich, poza jego żoną Olą, która wolała nowe i funk­cjo­nalne auta. Ale im bar­dziej nie lubiła tego samo­chodu i im moc­niej go kry­ty­ko­wała, tym bar­dziej Krauze doce­niał jego ory­gi­nal­ność i nie­ty­powy wygląd. I z tym więk­szą ener­gią go bro­nił.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Prze­ło­żyła Agnieszka Łasek, Czarne 2007. [wróć]