Matrioszki - Marta Carnicero Hernanz - ebook
NOWOŚĆ

Matrioszki ebook

Marta Carnicero Hernanz

0,0

Opis

Marta Carnicero Hernanz w swojej przejmującej powieści splata losy Hany i Sary, dwóch kobiet, które na różnych krańcach Europy próbują zmierzyć się z trudną przeszłością i dziedziczoną traumą. Opuszczenie rodzinnych stron, izolacja, systemowa przemoc i złożone relacje rodzinne tworzą wnikliwy obraz wpływu historii na tożsamość i więzi międzyludzkie. Klarowna i pełna empatii proza katalońskiej pisarki, doceniona m.in. przez Pedra Almodóvara, rzuca światło na przemoc wobec kobiet jako narzędzie destrukcji społecznej i osobistej, oferując czytelnikom głęboką refleksję nad zadośćuczynieniem oraz znaczeniem macierzyństwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 205

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



im wszyst­kim

Dla cie­bie wra­cam z daw­nego wy­gna­nia,

wła­ści­wie jak zni­kąd. I czym je­steś, wiem,

ro­dzima zie­mio, nie­gdyś dla mnie ja­sna,

i miej­sce, gdzie wina zmie­niała się w krew.

[...]

Dla cie­bie wra­cam z daw­nego wy­gna­nia

ucieczki przed tobą, gdzie moż­liwa zdrada

pierw­szych uści­sków i do wy­boru jest

wśród na­głej tę­sk­noty dłoni wą­ski żleb.

Ma­ria-Mercè Ma­rçal

Od­najdę matki, które utra­ci­łam.

Je­stem tego pewna.

Sònia Moll Gam­boa

Trutka na szczury

Otwie­rasz szafkę – trutki na szczury jest tam pod do­stat­kiem. Ży­cie pod­suwa ci oka­zję, o którą tyle razy pro­si­łaś. A może były to tylko pu­ste słowa? Wpa­tru­jesz się w niego ko­lejny raz. To na pewno on? Był taki czas, że roz­po­zna­ła­byś go w nie­prze­nik­nio­nych ciem­no­ściach. Nie mu­sisz zresztą kie­ro­wać się wę­chem – tą wo­nią zwie­rząt kry­ją­cych przed świa­tem swoją praw­dziwą po­stać, do któ­rej po­wra­cają, gdy tylko nada­rza się oka­zja. A może jed­nak po­win­naś? W amoku ze­bra­ła­byś się na od­wagę, któ­rej brak ci te­raz – prze­sta­ła­byś się trząść i się­gnęła po trutkę na szczury.

Nie drżysz na myśl o kon­se­kwen­cjach. To nerwy. Nie­wiele rze­czy mo­głoby bar­dziej cię ukoić niż to, co wła­śnie za­mie­rzasz zro­bić. Nie­szko­dliwą wer­sją tej sy­tu­acji jest wy­obra­ża­nie so­bie płat­ków śniegu, które lecą z nieba jak z gi­gan­tycz­nego prysz­nica w trak­cie nie­koń­czą­cej się ką­pieli – przy­wo­łu­jesz tę wi­zję, gdy nocą za­my­kasz oczy. Ty­siące płat­ków śniegu nie­śpiesz­nie opa­dają. Te­raz jed­nak nie czas na śnieg. Jako ko­złem ofiar­nym mu­sisz za­do­wo­lić się wy­łącz­nie nim – bę­dzie mu­siał za­pła­cić za wszyst­kich po­zo­sta­łych. To po­winno wy­star­czyć.

Wła­śnie o tym ma­rzy­łaś, prawda? To wręcz cud.

Zbyt wiele już razy wy­obra­ża­łaś so­bie tę scenę: wcho­dzi do re­stau­ra­cji, wy­biera sto­lik. To­wa­rzy­szy mu ro­dzina, po­dobne jak on by­dlaki, a może ko­chanka, która nie ma o ni­czym po­ję­cia lub (sama nie wiesz, co gor­sze) jest w sta­nie do­sko­nale so­bie wy­obra­zić, ja­kiego po­twora ma u swo­jego boku. Zbyt wiele razy mia­łaś przed oczami, jak ich wszyst­kich za­ła­twiasz – jego, sier­żanta, po­rucz­nika, ko­men­danta. Ktoś to mu­siał zro­bić.

Nie przy­szedł jed­nak sam. To­wa­rzy­szy mu żona. I córka, mniej wię­cej w wieku Sary. Dziew­czyna, która z całą pew­no­ścią była chciana. I ko­chana.

Spraw­dzasz za­mó­wie­nie. Dwie zupy. Py­tasz, dla kogo są. „Dla dziew­czyny i ojca” – od­po­wiada Ilària, z ta­le­rzem w każ­dej ręce, na­pie­ra­jąc ple­cami na drzwi.

Dziś rano w kuchni Tom po­ka­zał ci ga­zetę. „Wi­dzia­łaś? To w twoim kraju...” Po­pa­trzy­łaś na zdję­cie i przy­tak­nę­łaś bez słowa. Po­my­śla­łaś o po­zo­sta­łych – tych wszyst­kich, któ­rzy nie tra­fią do ser­wi­sów in­for­ma­cyj­nych z ra­cji zbyt ni­skiej rangi i zu­peł­nie jak on, jak tylu in­nych, cho­dzą so­bie spo­koj­nie po świe­cie, le­d­wie kilka ki­lo­me­trów od miej­sca, gdzie kie­dyś miesz­ka­łaś. Wszy­scy ich znają, ale nikt nie wskaże ich pal­cem, nikt ich nie osą­dzi, i mu­sisz to zro­bić ty, w swo­jej gło­wie, tyle razy ska­zu­jąc ich na śmierć przez otru­cie. „W twoim kraju” – drąży Tom, pod­czas gdy ty men­tal­nie za­czę­łaś już roz­pusz­czać trutkę w zu­pie – „W twoim kraju...”. Po­zwa­lasz mu ga­dać, bo na­wet tego nie sły­szysz. Twoja ofiara, w twoim dzi­siej­szym śnie, czeka już na ko­la­cję. Dzi­siaj znowu go wy­koń­czysz.

Nie­spiesz­nie mie­szasz, snu­jąc da­lej swoje wi­zje. „W twoim kraju” – nie od­pusz­cza twój ko­lega i ma­cha ci przed no­sem zdję­ciem ska­za­nego wła­śnie su­kin­syna. Jakby przez sam fakt, że jest z two­jego kraju, mia­ła­byś znać go z wi­dze­nia – jego i wszyst­kich zbrod­nia­rzy wo­jen­nych tra­fia­ją­cych na czo­łówki ga­zet. Tego też byś za­ła­twiła, gdyby tylko tu wszedł. Nie wy­star­czy wię­zie­nie za­są­dzone przez ja­kiś przy­zwy­cza­jony do be­stial­stwa try­bu­nał. Ból musi mieć swoją cenę. Za­dane cier­pie­nie do­maga się po­wol­nej ago­nii.

Gdy­byś wcze­śniej po­tra­fiła nie­na­wi­dzić, może już byś go miała. Gdy­byś nie­na­wi­dziła dłu­żej i moc­niej, jak to ro­bią męż­czyźni, może nie sta­ła­byś tu­taj z go­to­wymi wy­mów­kami, by uspra­wie­dli­wić de­cy­zję, którą wła­śnie za­mie­rzasz pod­jąć. Bo prze­cież na salę wy­dasz dwie zupy – dwie. A dziew­czyna nie jest ni­czemu winna. Nie wszyst­kie chwyty są do­zwo­lone.

Na dłu­gie mie­siące za­po­mnia­łaś o szcze­gó­łach, a w ich miej­sce po­ja­wił się pre­cy­zyjny, szar­piący, nie­uko­jony ból. A póź­niej ob­se­sja, by skru­pu­lat­nie zre­kon­stru­ować wszystko, co się stało, i po­szu­kać ze­msty. Pew­ność, że spo­tkasz swo­jego kata po dru­giej stro­nie ulicy, kiedy bę­dzie cze­kał na au­to­bus, wy­sia­dał z po­ciągu, wcho­dził do re­stau­ra­cji i sia­dał przy sto­liku. Przy­pusz­czal­nie to wła­śnie dla­tego, gdy kła­dziesz się spać i znów ob­sia­dają cię wspo­mnie­nia, ma­rzysz o kon­fron­ta­cji – po­dejść do niego ze świ­dru­ją­cym spoj­rze­niem oraz cy­nicz­nym uśmiesz­kiem i z wolna za­py­tać „Pa­mię­tasz mnie?”. Pew­nego dnia to zro­bisz. To je­dyny spo­sób.

1

Zabrz­miało to jak obe­lga, a naj­gor­sze, że sama nie zdaje so­bie z tego sprawy. Po­nie­waż kiedy mama nas po­rów­nuje, to tak na­prawdę go ob­raża. Nie za­uważa, że wy­raź­nie to wi­dać – jak kiedy spod no­wych leg­gin­sów, które w skle­pie wy­glą­dały w po­rządku, na ta­kie nor­mal­nej gru­bo­ści, prze­świ­tują ci majtki i na ulicy ro­bisz z sie­bie po­śmie­wi­sko. Z jej głosu prze­bija nie­na­wiść, a może złość, że tata się zmie­nił. Albo że je­stem do niego po­dobna.

Ni­gdy nie na­szła jej re­flek­sja, że ta cała per­fek­cja i ob­no­sze­nie się z Wiel­kimi Ide­ami (God­ność! Wy­si­łek! Spój­ność!) na nic się jej nie zdały. Ko­niec koń­ców ona też oka­zała się tylko czło­wie­kiem. Tata mil­czy dla świę­tego spo­koju, ale ja mam nie­od­partą ochotę, by wy­krzy­czeć to ca­łemu światu. A ona za­cho­wuje się, jak gdyby ni­gdy nic, kiedy wie­czo­rem znowu in­for­muje nas (z tą swoją wy­nio­sło­ścią ma­sko­waną uśmie­chem, jakby chciała po­wie­dzieć: „Prze­cież nie ma o czym mó­wić”), że idzie spać na sofę „z po­wodu aler­gii”. Jakby z dnia na dzień, po dwu­dzie­stu la­tach, ma­te­rac, na któ­rym spała z tatą, zmie­nił się w gniazdo os.

Mama nie wró­ciła do łóżka i nie są­dzę, żeby miała taki za­miar. Już nie­długo, kiedy zde­cy­duje się odejść, miesz­ka­nie ode­tchnie jak żywy or­ga­nizm. Bę­dzie jak w domu Júlii – od­wie­dzasz ją któ­re­goś dnia, a tu znik­nął szklany stół. A na­za­jutrz w przed­po­koju na­tra­fiasz na kar­tony i dy­wan. W ła­zience po­ja­wił się pla­sti­kowy kak­tus, któ­rego pra­wie byś pod­lała, oraz ze­staw ręcz­ni­ków, w do­tyku jak no­wych, za­wie­szo­nych na ha­czy­kach z przy­ssaw­kami. Tych sta­rych, zwi­sa­ją­cych bez ży­cia na drzwiach prysz­ni­co­wych jak pa­cynki, już tam nie ma. A za­tę­chły od wil­goci dy­wa­nik pew­nie leży te­raz w in­nym miesz­ka­niu, w no­wej ła­zience.

Za­kwas

Zupeł­nie jak gdyby ich tu w pracy nie było, głosy Toma i Ilàrii do­cie­rają do cie­bie jak zza szyby. Masz ta­kie wra­że­nie, od­kąd przy­je­cha­łaś – roz­mowy ota­cza­ją­cych cię lu­dzi, które w in­nym ży­ciu wdzie­rały ci się do głowy każdą moż­liwą szcze­liną, nie po­zwa­la­jąc czy­tać w au­to­bu­sie, tra­ciły swoją moc, gdy by­łaś w po­dróży. Na­wet an­giel­ski, któ­rego wów­czas uczy­łaś w szkole, miał za­kaz wstępu – tak było, gdy po­dró­żo­wa­łaś dla przy­jem­no­ści, i do­kład­nie tak samo jest te­raz. Tylko ję­zyk two­ich ro­dzi­ców po­tra­fił ja­koś się prze­śli­zgnąć. Cza­sem masz wąt­pli­wo­ści, czy po tylu la­tach nie­uży­wa­nia – poza przy­krym obo­wiąz­kiem te­le­fo­nów do domu – wciąż mo­żesz go na­zwać swoim.

Każde eu­ro­pej­skie mia­sto z aspi­ra­cjami może się po­szczy­cić przy­naj­mniej jed­nym ele­ganc­kim bi­stro, w któ­rym warto się po­ka­zać, i pra­cu­jesz wła­śnie w tego typu miej­scu. To tu­taj, w re­stau­ra­cji Es­sa­ouira (wła­ści­cielka do­brze udaje ak­cent i kła­dzie na­cisk na fu­zję fran­cu­skich prze­pi­sów ze śród­ziem­no­mor­skimi skład­ni­kami), na­uczy­łaś się kuchni, któ­rej da­nia te­raz ser­wu­jesz. Tu­taj też po­sta­no­wi­łaś za­trza­snąć drzwi przed sma­kami z po­przed­niego ży­cia. Nie oca­li­ła­byś na­wet pół wspo­mnie­nia, gdy­byś za po­mocą kilku elek­trow­strzą­sów mo­gła wy­czy­ścić so­bie pa­mięć, ale za­cho­wu­jesz te my­śli dla sie­bie, przy­go­to­wu­jąc mleko do pain perdu. Tego ca­łego pain perdu na wszelki wy­pa­dek też nie ty­kasz. Od je­dze­nia pew­nych rze­czy mo­gła­byś po­stra­dać zmy­sły.

Star­łaś skórkę z cy­tryny i po­ma­rań­czy, by do­dać ją do mleka z mio­dem, sto­ją­cego już na ga­zie. Do­da­ła­byś cy­na­monu, gdyby nie trzeba było go wą­chać. Po­cze­kasz, aż mleko wy­sty­gnie, by na­mo­czyć w nim chleb – z każdą kromką obej­dziesz się tak, jak z pierw­szą. Ten chleb to także wy­nik two­jego wy­siłku – owoc cier­pli­wo­ści i czasu po­świę­co­nego za­kwa­sowi. Po­da­ro­wał ci go dawny ko­lega nie­długo po twoim przy­jeź­dzie – mia­łaś go strzec jak ży­wego dzie­dzic­twa. Nie pra­co­wa­łaś wcze­śniej z za­kwa­sem i dba­łaś o niego, jakby cho­dziło o ja­kąś dziwną ro­ślinę. Cier­pli­wie go do­kar­mia­łaś i roz­ma­wia­łaś z nim, pro­wa­dząc dia­logi we­wnętrzne, ocza­ro­wana zdol­no­ścią tej ży­ją­cej istoty do wy­wo­ły­wa­nia ci­chych re­wo­lu­cji w ab­so­lut­nych ciem­no­ściach.

Dzi­siaj stał się już czę­ścią cie­bie, więc mo­gła­byś dbać o niego tylko dla za­pa­chu. Wi­dzisz, jak bu­zuje, gdy ro­śnie. I na­uczy­łaś się ce­le­bro­wać jego cie­pławą woń, tak jak on ce­le­bruje ży­cie, prze­le­wa­jąc się, wy­cho­dząc z brze­gów, po­tę­gu­jąc pa­mię­cią czasu wszystko, co po­wie­rzyły mu twoje ręce, a czego nie wy­zna­łaś ni­komu in­nemu.

Wła­śnie tym jest pa­mięć rąk: odzie­dzi­czo­nym ko­dem, któ­rego nie chcesz wy­ma­zać, swego ro­dzaju spu­ści­zną, pie­lę­gno­waną wcze­śniej przez tyle dłoni, bo­le­śnie wy­własz­czo­nych już przy na­ro­dze­niu. Jest au­to­ma­tyczna, me­cha­niczna, nie prze­cho­dzi przez wspo­mnie­nia. Tylko w ten spo­sób – naga – była w sta­nie unik­nąć prze­ka­zy­wa­nia cier­pie­nia i skon­cen­tro­wać zbio­rowe DNA w pre­cy­zji każ­dego ge­stu. Łą­czy cię z ży­ją­cymi przed tobą ko­bie­tami, które wy­sy­łają ci mil­czącą wia­do­mość.

Go­tu­jesz, żeby prze­trwać, po­nie­waż ty też mu­sisz prze­żyć od pierw­szego do pierw­szego, ale nie ma nic bar­dziej od­le­głego od czy­stego prze­trwa­nia. Jest tu bunt – w pracy dla in­nych, w sub­wer­syw­nym ak­cie ce­le­bro­wa­nia ży­cia, w po­szu­ki­wa­niu przy­jem­no­ści wbrew na­rzu­co­nemu ci zwod­ni­czemu kró­le­stwu czte­rech ścian. Twój ci­chy ry­tuał drwi so­bie z kon­troli i przy­łą­cza się do zdła­wio­nego krzyku tylu ko­biet, po­tul­nie ule­głych, które w kuchni, z za­ję­tymi rę­kami, zaj­mo­wały głowę my­śle­niem.

2

To mama odej­dzie, je­śli wszystko w końcu się ryp­nie, bo to ona za­częła. No i po­nie­waż tata od lat ma tu­taj ga­bi­net. Fakt, że po­sy­pie się to z mo­jego po­wodu, tro­chę mnie ru­sza, ale każdy prze­cież przy­zna, że te na­sze ro­dzinne ko­la­cyjki mo­głyby słu­żyć za ma­te­riał szko­le­niowy dla CIA. Pod­stawy prze­słu­chań: Przy­pa­dek Mas-Vi­lar­daga. Osta­tecz­nie mu­siało się ryp­nąć i to z byle po­wodu, była to tylko kwe­stia czasu. Nie za­mie­rzam czuć się winna.

Ko­la­cje, z prze­słu­cha­niem bądź nie, to od­dzielny te­mat, ale wszystko za­leży od dnia. Ostat­nio prze­cho­dzimy przez fazę „za­je­faj­no­ści” i jest to wręcz nie do wy­trzy­ma­nia. Aku­rat wczo­raj Jan za­py­tał, czy mo­żemy obej­rzeć Mo­dern Fa­mily, i usły­szał tra­dy­cyjne już „Nie ma po­trzeby, Jan” – oczy­wi­ście opa­ko­wane w sze­roki uśmiech. Kogo chcą oszu­kać? Je­ste­śmy na prze­ciw­le­głym bie­gu­nie do Mo­dern Fa­mily. Na­szą su­per­mocą jest umie­jęt­ność in­ter­pre­to­wa­nia ich mil­cze­nia. „Nie ma po­trzeby, Jan” – je­śli koń­czą zda­nie twoim imie­niem, to nie ma o czym mó­wić, mo­żesz so­bie da­ro­wać.

Nie wiem, jak wy­glą­dają obiady, bo mnie wtedy nie ma, ale do ko­la­cji na­kry­wamy w kuchni. Od czasu do czasu wpa­dają na po­mysł zor­ga­ni­zo­wa­nia wie­czorku te­ma­tycz­nego i wy­ska­kują z ja­kimś fil­mem do­ku­men­tal­nym to­tal­nie od czapy – sie­dzimy wtedy na so­fie i jemy przy ła­wie, ale bar­dziej niż na je­dze­niu za­leży im na za­bra­niu głosu. Udają zszo­ko­wa­nych, by móc wtrą­cić swoje trzy gro­sze, uwy­pu­kla­jąc ich zda­niem istotne ele­menty. Cy­ber­nę­ka­nie czy może wy­nisz­cza­jące nar­ko­tyki, wszystko się na­daje; ukryte in­te­resy wiel­kich kor­po­ra­cji, nie­bez­pie­czeń­stwa pod­łą­cza­nia wszyst­kiego do in­ter­netu, a także (i tu­taj ni­gdy nie obej­dzie się bez prze­mowy) lu­dzie-któ­rzy-nie-mieli-tyle-szczę­ścia-by-uro­dzić-się-w-ta­kim-kraju-jak-nasz. Aku­rat. Ko­lej­nego dnia, je­śli się nam po­szczę­ści, prze­ko­nu­jemy ich do ko­la­cji przy te­le­wi­zji, a wtedy, jak do­brze pój­dzie, można wziąć do­kładkę i po­sie­dzieć dłu­żej, aż pew­nego ranka mama nie znaj­dzie na ła­wie za­schnię­tych, nie­umy­tych ta­le­rzy po ko­la­cji.

No ale, rzecz ja­sna, tak było daw­niej. Kiedy jesz­cze nie spała w sa­lo­nie „z po­wodu aler­gii”. Nie wiem, czemu to aku­rat my mu­simy sprzą­tać ze stołu, skoro jemy wszy­scy czworo. Mama jed­nak bu­dzi się o cho­rej go­dzi­nie, by chwilę po­czy­tać przed wyj­ściem do pracy, i je­stem głę­boko prze­ko­nana, że wstaje w fa­tal­nym na­stroju. Nie czaję, dla­czego to robi. Wszystko by­łoby ina­czej, gdyby wię­cej spała.

To nie jest spra­wie­dli­wość

Zdję­łaś mleko z gazu, kiedy Tom pod­niósł słu­chawkę i przy­wo­łał cię ge­stem. Zwy­kle nie roz­ma­wiasz przez te­le­fon w pracy, na szczę­ście twoja sio­stra ma tego świa­do­mość, więc nie mu­sisz jej mó­wić, żeby się stresz­czała.

– Wbiła to so­bie do głowy, a sama wiesz, jaka ona jest.

– Do kiedy?

– Za­po­wiada się, że na długo.

– Dla­tego ka­zała ci za­dzwo­nić?

– Znasz mamę. Jest zdolna bez za­po­wie­dzi sta­nąć ci w drzwiach z wa­lizką. Wo­la­łam uprze...

– Po ca­łych dniach sie­dzę w pracy, w re­stau­ra­cji. Może je­den raz mo­gła­bym nie przyjść, ale...

– W po­rządku, Hana. Nie przej­muj się.

– No i prze­cież nie zna ję­zyka.

– Hana.

– Co?

– Znasz już no­winę?

– Po­wie­dzieli mi w pracy, tak. Pi­sali o tym w ga­ze­cie. To jed­nak ni­czego nie roz­wią­zuje. Mię­dzy­na­ro­dowe try­bu­nały mają osą­dzić tylko czte­rech. Jest nas jesz­cze wie...

– Hana.

– I ten by­dlak...

– Po­słu­chaj mnie, Hana.

– No co? – Ci­sza po dru­giej stro­nie. Twoja sio­stra jest kró­lową dra­ma­tycz­nych pauz. Igno­ru­jesz to. – O co ci cho­dzi, Nora, nie mogę so­bie na­wet tego wy­obra­żać? Le­dwo mie­siąc temu znów śniło mi się, że do­cho­dzi mię­dzy nami do kon­fron­ta­cji. Gdyby nie matka, już dawno...

– Też z tego po­wodu dzwo­nię – mówi twoja sio­stra.

– Co się stało? Wi­dzia­ły­ście go? Znów po­ja­wił się w oko­licy?

– Za­po­mnij o tym, Hana. Już wię­cej o tym nie myśl.

– Oświad­czam ci, że mama może so­bie mó­wić, co chce. Któ­re­goś dnia...

– Zde­rzył się z cię­ża­rówką.

Te­raz to ty milk­niesz. Nora mówi da­lej.

– W ze­szłym mie­siącu. Wy­jeż­dżali od te­ścio­wej. Córka się ura­to­wała. On wraz z żoną zgi­nęli.

Tego nie było w pla­nach. Trzy­mała cię w ry­zach mgli­sta idea kon­fron­ta­cji. Mia­łaś wró­cić, zmu­sić go do od­po­wie­dzi, spoj­rzeć mu w twarz. Mia­łaś sta­nąć mu na dro­dze. Nora nie ro­zu­mie, i ni­gdy jej nie wta­jem­ni­czysz, dla­czego to aku­rat on spo­mię­dzy wszyst­kich in­nych skło­niłby cię do po­wrotu, dla­czego spo­śród tych wszyst­kich by­dla­ków to jego jako pierw­szego roz­pła­ta­ła­byś jak świ­nię na ku­chen­nym stole.

– Nie cie­szysz się? – pyta.

Nie od­po­wia­dasz.

– Zgi­nął tak, jak na to za­słu­gi­wał, Hana. Czego jesz­cze chcesz?

Nie zro­zu­mie cię, nie może zro­zu­mieć. Spra­wie­dli­wość nie jest spra­wie­dli­wo­ścią, je­śli nie zo­stała wy­mie­rzona przez cie­bie.

3

Rod­zinne ko­la­cje to nie­wy­czer­pane źró­dło funu. Prze­waż­nie z mo­jej winy, przy­znaję. By­łoby pro­ściej, gdy­by­śmy mo­gli mieć przy so­bie te­le­fony (albo książki czy co­kol­wiek) i spę­dzać czas jak nor­malni lu­dzie. Nie można też po pro­stu usiąść przy stole i cze­kać, co się wy­da­rzy, w na­dziei że taka im­pro­wi­za­cja zor­ga­ni­zuje nam wie­czór jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki.

Sie­dem­na­ście lat, nie­długo stuk­nie osiem­na­ście, ja­da­nia ko­la­cji w domu ro­dziny Mas-Vi­lar­daga. Sie­dem­na­ście lat, pra­wie osiem­na­ście, a mimo to na­dal udaje im się mnie po­dejść. Za­dają mi py­ta­nia, a ja od­po­wia­dam – do tego mo­mentu to nic strasz­nego, ale kiedy roz­mowa się roz­kręca, daję się pod­pu­ścić, cze­piam się byle czego, a po­tem mu­szę wy­pić na­wa­rzone przez sie­bie piwo. Tak wła­śnie bywa, gdy ktoś zmu­sza cię do mó­wie­nia, a to ostat­nia rzecz, na jaką masz ochotę – ro­bisz to nie­chęt­nie i koń­czy się na tym, że wy­kłó­casz się o rze­czy, które być może te­raz po­strze­gasz w tro­chę inny spo­sób, ale kom­plet­nie nie je­steś w na­stroju na ana­li­zo­wa­nie, de­ba­to­wa­nie, za­sta­na­wia­nie się. Nie mó­wiąc już o prze­my­śle­niu, słowo za ty­siąc punk­tów, czego ro­dzice wy­ma­gają od cie­bie, gdy tylko otwo­rzysz usta. Każda ko­la­cja to oka­zja, by cię po­uczać, jakby sami za­po­mnieli (i go­towi byli przy­siąc, że w ich przy­padku ni­gdy tak nie było), że do­świad­cze­nia in­nych lu­dzi gówno kogo ob­cho­dzą. Po­nie­waż gdyby li­czyło się tylko to, wy­soki są­dzie, to nie by­łoby sensu w ogóle żyć – wy­star­czy­łoby za­mknąć się w czte­rech ścia­nach i czy­tać kla­sy­ków (któ­rzy na pewno prze­bi­jają mdłe aneg­dotki sza­rych do bólu ro­dzi­ców). Ży­li­by­śmy wtedy bez­piecz­nie w świe­cie, gdzie do­świad­cze­nie jest ska­mie­liną w ga­blotce, po­nie­waż ważne rze­czy już prze­mi­nęły – były do­kład­nie ta­kie jak w książ­kach, i wszystko zo­stało prze­są­dzone.

Cza­sem po­sta­na­wiam po­prawę. Zgoda, ja też nie je­stem ła­twą osobą albo może nie do końca ła­twą. No ale od­pa­lam się tylko, gdy mnie spro­wo­kują, a skoro to ro­bią, to już nie moja wina. Ja­koś mu­szę to z sie­bie wy­rzu­cić. Ro­dzice Dàrii da­liby się za­bić za taką córkę jak ja – która nie kła­mie, ma do­bre oceny i punk­tu­al­nie wraca do domu o ab­sur­dal­nie wcze­snej go­dzi­nie. Nie palę ani nie piję, a oka­zji mam pier­dy­liard, ale moi ro­dzice uwa­żają, że to zu­peł­nie nor­malne, bo to prze­cież ewi­dent­nie ich za­sługa. „Sara jest trudna” – mó­wią. Wła­śnie w taki spo­sób, w for­mie prawdy ab­so­lut­nej. I nie pa­trzą na sprawę sze­rzej – w tym jed­nym punk­cie od razu są zgodni. Zdaję so­bie sprawę, że moje po­sta­no­wie­nie po­prawy nie trwa zbyt długo. Sta­ram się być miła przez kilka dni, prze­waż­nie do chwili, gdy mój na­molny bra­ci­szek znowu ze mną nie za­cznie.

Ślady

W ty­go­dniu wie­czory są dość spo­kojne. Wła­śnie dla­tego Ilària miała czas zwró­cić uwagę na ko­bietę, która w po­ło­wie ko­la­cji wstała od du­żego sto­lika. Po­wie­działa, że po­spiesz­nie wy­szła, sta­ra­jąc się ukryć płacz, i że nie wzięła płasz­cza, więc z po­czątku wy­da­wało się, że po­szła tylko się prze­wie­trzyć. Kiedy za­czął jej do­skwie­rać chłód, pew­nie była już da­leko albo wsty­dziła się wró­cić, po­nie­waż jej to­wa­rzy­sze, na pierw­szy rzut oka wy­glą­da­jący na ko­le­żanki i ko­le­gów z pracy, od­dali nie­mal nie­tknięty ta­lerz, gdy mia­łaś już go­towe do wy­da­nia dru­gie da­nie.

Jej zimną solę rap­tem w kilku kę­sach przed chwilą po­chło­nął Tom. Ostatni go­ście zbie­rali się do wyj­ścia, kiedy za­dzwo­nił te­le­fon – po dru­giej stro­nie ktoś py­tał o za­po­mniany płaszcz.

– Pro­szę się nie mar­twić, prze­cho­wam go – rzu­casz po­spiesz­nie. – Czy może pani po­dać imię?

Po­daje na­zwi­sko. Od­ru­chowo za­czyna je li­te­ro­wać.

– Nie trzeba – uci­nasz. – Już za­pi­sa­łam.

– Zna pani ten ję­zyk?

– Od za­wsze.

– Czy mo­gła­bym przyjść te­raz? – pyta głos.

Tom i Ilària ma­chają ci na po­że­gna­nie. Ja­mal przed chwilą wy­szedł.

– Wła­śnie za­my­kamy – od­po­wia­dasz. – Le­piej ju­tro, je­śli...

– By­ła­bym za dwie mi­nuty; je­stem dwa kroki stąd... Czy ktoś jesz­cze zo­stał przy sto­liku w głębi? Tym okrą­głym?

– Na sali nie ma już ni­kogo.

– Po­czeka pani na mnie?

– Po­cze­kam, ale pro­szę się po­spie­szyć.

Noc jest chłodna, a ona przy­szła bez kurtki ani żad­nego in­nego okry­cia, jakby od ja­kie­goś czasu krą­żyła wo­kół re­stau­ra­cji. Pro­po­nu­jesz her­batę, musi być prze­mar­z­nięta. Karla też się że­gna; „Ty za­mkniesz?”.

Nie po­wie­działa ci, że ma na imię Alma, do­póki Karla nie wy­szła. Za­sta­na­wiasz się, ile razy w ciągu ostat­niego roku spo­tkała ko­goś, kto był w sta­nie wy­mó­wić jej na­zwi­sko tak jak ty. A mimo wszystko zwró­ciła się do cie­bie w ję­zyku przy­bra­nej oj­czy­zny, co ty zresztą też byś zro­biła.

– Prze­pra­szam – po­wie­działa – chcia­łam tylko... Mogę za­pła­cić za swoje za­mó­wie­nie?

– Za­po­mnij o tym. Coś ci się stało? Ktoś ci się na­przy­krzał?

– Nie, nie. To do­brzy lu­dzie. Są... – Zro­biła pauzę, szu­ka­jąc od­po­wied­nich słów. – Kręcą do­ku­ment. Dla te­le­wi­zji. Fanni, naj­młod­sza, ta z war­ko­czem... przy­szła do mnie i wszystko mi wy­ło­żyła. To do­bra dziew­czyna. Po­wie­dzia­łam jej, że tak, że je­stem skłonna to zro­bić. Że chcę to zro­bić.

– Wziąć udział w do­ku­men­cie? Po­roz­ma­wiać z nią?

– Tak, o tym wszyst­kim. Wtedy i te­raz. Wy­rzu­cić to z sie­bie. Wła­ści­wie ma ra­cję, skoro mil­cze­nie nic nie dało... Po ta­kim cza­sie wszystko na­dal tu we mnie sie­dzi, wciąż mnie dławi. Chcia­łam krzyk­nąć. Za nas wszyst­kie. Chcia­łam krzy­czeć, ale...

Po­my­śla­łaś o śla­dach. Nie­długo nic już nie zo­sta­nie. To nie lata roz­my­wają wspo­mnie­nia; to za­po­mi­na­nie z roz­my­słem, od­świe­ża­nie wi­ze­runku. Ko­niecz­ność ży­cia z cy­ni­zmem za­prze­cza­ją­cych wam lu­dzi. Te­raz chcą oni za­własz­czyć ból, który sami za­da­wali. Nora po­wta­rza ci to przy każ­dej roz­mo­wie: „Wszystko chcą wy­bie­lić. Pa­mię­tasz ścianę za salą gim­na­styczną? Tyn­kują ją, Hana. Pła­kać się chce; za­cie­rają wszel­kie ślady”.

Cier­pie­nia jest tam bez liku, ale mniej po­ra­niona strona na­uczyła się je ukry­wać jako mniej­sze zło. Kiedy upo­ko­rze­nie prze­waża szalę, roz­grze­by­wa­nie prze­szło­ści wy­daje się w złym gu­ście, zwłasz­cza tym, któ­rzy chcie­liby oszczę­dzić so­bie wstydu za wła­sne czyny. Będą na­le­gać, że dla wszyst­kich był to trudny okres; że trzeba być to­le­ran­cyj­nym; że każdy ko­goś stra­cił; że te­raz mu­si­cie żyć wszy­scy ra­zem. I może na­wet ku­pi­ła­byś tę ich nar­ra­cję, o sta­wa­niu po stro­nie po­ko­na­nych, gdyby nie było tak ewi­dentne, że to za­wsze zwy­cięzca pro­po­nuje, by iść da­lej, zo­sta­wić prze­szłość za sobą i nie oglą­dać się wstecz. Mil­cze­nie jest ne­go­wa­niem. I nie mo­żesz ani ni­gdy nie ze­chcesz za­cho­wać bólu tylko dla sie­bie w imię wy­ma­ga­nego od was do­brego wy­cho­wa­nia.

– ...ale sama wi­dzisz – cią­gnie. – Po­patrz na moje ręce. Pra­wie dwa­dzie­ścia lat i na­dal cała je­stem taka roz­dy­go­tana. Wi­dzisz? Wy­je­cha­łam już ja­kiś czas temu i nikt mnie do ni­czego nie zmu­sza, ale drżą tak samo. I nogi tro­chę też, po­patrz. A to tylko na ze­wnątrz... Wi­dzisz? Chcia­łam mó­wić, chcia­łam to wy­krzy­czeć. Ale to...

– Ja mo­gła­bym to zro­bić – sły­szysz swój głos. – Za cie­bie... Je­śli bę­dziesz dzięki temu spo­koj­niej­sza. Ja też prze­ży­łam wojnę. Je­śli cho­dzi o opo­wie­dze­nie o tym, po­dzie­le­nie się do­świad­cze­niem...

Spo­gląda na cie­bie, jakby przy­ła­pano ją na kra­dzieży w su­per­mar­ke­cie, a ty wła­śnie za­ofe­ro­wa­łaś, że za­pła­cisz. Nie wiesz, dla­czego to po­wie­dzia­łaś, ale już za­czy­nasz ża­ło­wać.

– Je­śli to w ogóle by się na coś przy­dało – do­da­jesz, sta­ra­jąc się wy­co­fać.

Nie pa­trzy ci w oczy. Nie od­zywa się. Może jesz­cze masz czas, żeby zro­bić krok w tył.

– Nie o to cho­dzi – w końcu od­po­wiada. – Cho­dzi o to, że...

– Słu­chaj, co­fam, co mó­wi­łam. Je­śli masz o tym opo­wie­dzieć, niech to bę­dzie dla­tego, że sama chcesz. I kiedy chcesz.

– By­łam w Vi­li­nie Vlas.

Wszystko wró­ciło. Krzyki, ten smród, strach jak nie­zmy­walna plama. Nie mu­sia­łaś tam być, by wie­dzieć, o czym mówi.

Po­woli kła­dziesz jej rękę na ra­mie­niu. Trzę­sie się jesz­cze bar­dziej niż na po­czątku, spusz­cza głowę, za­krywa twarz. Pła­cze. Kiedy py­tasz, czy mo­żesz ją przy­tu­lić, zwra­casz się do niej w ję­zyku swo­ich ro­dzi­ców.

– To o Vi­li­nie Vlas?

– Nie tylko. O tym, co nam zro­bili.

„Pła­kać się chce, Hana. Chcą wszystko wy­bie­lić, za­cie­rają ślady. Pła­kać się chce, Hana. Pła­kać”.

– Więc mo­żesz na mnie li­czyć, Almo.

– Ty też...?

Sama jesz­cze nie wiesz, co wła­śnie zro­bi­łaś.

Tę noc spę­dzisz bez­sen­nie, prze­wra­ca­jąc się na so­fie w ocze­ki­wa­niu na po­ra­nek, by można już było wstać, za­dzwo­nić do tych lu­dzi i oznaj­mić im, że tak, ty mo­żesz i chcesz o tym opo­wie­dzieć; po­pro­sić grupę nie­zna­jo­mych, któ­rzy nie mają po­ję­cia, kim je­steś i dla­czego dzwo­nisz, żeby włą­czyli cię do re­por­tażu, o któ­rym kom­plet­nie nic nie wiesz.

4

Mówi­łam jed­nak, że wszystko za­częło się ode mnie. Je­dli­śmy wła­śnie ko­la­cję, bez te­le­wi­zji ani ni­czego ta­kiego, i któ­reś z nich (przed tą ak­cją tata i mama sta­no­wili nie­po­dzielną ca­łość) za­de­cy­do­wało, że czas już po­roz­ma­wiać o wa­ka­cjach. Kiedy wy­daje ci się, że na za­wsze po­zby­łaś się już tra­dy­cyj­nego wy­pra­co­wa­nia z po­cząt­ków roku szkol­nego, oka­zuje się, że twoi ro­dzice ni­gdy nie opu­ścili pod­sta­wówki. Naj­pierw za­py­tali Jana, po­ga­dali chwilę o Pau i Mili, a po­tem (sami się o to pro­sili) do­szli do Dàrii i od niej prze­sko­czyli do Ale­ixa. „A dla­czego ma tam nie po­je­chać, skoro jego oj­ciec płaci?” Żeby była ja­sność: od­kąd zo­stał spon­so­rem dru­żyny ko­szy­kówki, a kasy ma wię­cej niż per­spek­tyw, oj­ciec Ale­ixa (na­dęty, wy­nio­sły i sku­piony na pie­nią­dzach) nie przy­padł im do gu­stu. Nie je­stem pewna, czego mu za­zdrosz­czą – uwiel­bie­nia ca­łej dru­żyny czy tego, że ma to­tal­nie wy­wa­lone na fakt, że ro­dzice trak­tują go jak po­wie­trze. W grun­cie rze­czy to bez zna­cze­nia. Od tego się za­częło, wdali się w dys­ku­sję, że to ja­kaś fa­na­be­ria je­chać gdzieś pięć ty­sięcy ki­lo­me­trów z po­wodu wy­niku zwy­kłego te­stu DNA – ta­kiego z pa­tycz­kiem, który wkłada się do ust, a po­tem wy­syła do la­bo­ra­to­rium w da­le­kiej Ka­na­dzie.

– Smutne? Dla­czego?

– Bo sama po­wiedz, co ci ze spę­dza­nia Wiel­ka­nocy w ta­kim kraju jak Iran.

– Ja pie­przę, mamo, już ci tłu­ma­czy­łam. W dwóch pro­cen­tach jest per­skiego po­cho­dze­nia.

– Wy­ra­żaj się!

– Po­cho­dzi z Per­sji, mamo! Z Iranu!

– Prze­cież to bujda. Nie wi­dzisz tego?

– Nie do końca bujda – wtrą­cił się tata. – Z taką próbką można okreś...

– Bujda i tyle, Pep. Mo­żemy skoń­czyć ten te­mat?

– Ja tylko mó­wię...

– Nie, Pep, to ja ci mó­wię. – I po­pa­trzyła na niego jak na mnie i Jana, kiedy stara się uci­szyć nas wzro­kiem na środku sklepu.

Tata za­milkł, ale mnie aku­rat na­szła ochota, żeby się ode­zwać i gło­śno wy­ra­zić swoje zda­nie.

– A ja wła­śnie za­mie­rzam so­bie zro­bić taki test.

– Za czyje pie­nią­dze?

– Nie­ważne. Mó­wię tylko, że so­bie taki zro­bię.

No i wtedy, jak w przy­padku kol­czy­ków, któ­rych nie no­szę, bo ni­gdy nic so­bie nie prze­kłu­łam, ta­tu­aży, któ­rych ni­gdy nie zro­bi­łam, i dys­ko­tek, do któ­rych mo­głam wejść dwie­ście ty­sięcy razy, gdyby nie ona (swoją drogą wy­pa­da­łoby kie­dyś po­roz­ma­wiać o jej lę­kach, jej fik­sa­cjach), mama wy­to­czyła cięż­kie działa. Ni­gdy nie znała umiaru.

– Przy­kro mi – oznaj­miła – ale je­steś nie­peł­no­let­nia.

Na­wet bez pa­trze­nia mo­gła­bym na­ry­so­wać uśmiech, który za­go­ścił na jej twa­rzy. Trium­falny, rzecz ja­sna.

– Kurde, mamo. Dla­czego taka je­steś? Już pra­wie mam pie­nią­dze.

– A to niby skąd? – za­py­tała tym swoim ła­god­nym gło­si­kiem w stylu „Nie za­mie­rzam krzy­czeć, bo zmu­szę do krzyku cie­bie”.

– Dla­czego za­wsze mu­sisz nam za­tru­wać ży­cie? Ja­nowi, ta­cie, mnie.

Uśmiech na­gle wy­pa­ro­wał. Wpiła się we mnie wzro­kiem bez słowa, jakby to był se­rial, i nie wiem, czy cze­kała, aż tata coś po­wie, czy może szy­ko­wała się do oko­pa­nia w wieży zbu­do­wa­nej z mil­cze­nia.

Tata nie po­wie­dział nic.

Jak tru­ci­zna

W