Materiał na męża - Hall Alexis - ebook + książka

Materiał na męża ebook

Hall Alexis

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kontynuacja uwielbianego przez czytelników „Materiału na chłopaka”

Luc i Oliver najpierw udawali parę, a potem... parą zostali. I musieli poradzić sobie z niejednym problemem.

Dwa lata później wszyscy ich znajomi i przyjaciele są po ślubie albo właśnie go planują, a Luc zaczyna odczuwać presję społeczną, by poprosić Olivera o rękę. Jednak zanim zakochani staną na ślubnym kobiercu, będą musieli przeżyć więcej niż cztery wesela i pogrzeb, odkryć różne oblicza miłości i zdecydować, czy są dla siebie tymi jedynymi.

Dobrze, że Oliver to idealny materiał na męża…

Porywający romans z dużą dawką brytyjskiego humoru. Rozbawi cię do łez, wzruszy i sprawi, że po zakończeniu lektury przytulisz tę książkę jak najlepszego przyjaciela.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 449

Data ważności licencji: 8/22/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Husband Material

HUSBAND MATERIAL

Copyright © 2022 by Alexis Hall

Originally published in the United States by Sourcebooks, LLC.

www.sourcebooks.com

All rights reserved

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2023

Copyright © for the translation by Mateusz Borowski

Wydawca prowadzący: Alicja Gałandzij

Redaktor prowadzący: Anna Małocha, Dagmara Małysza

Przyjęcie tłumaczenia: Anna Pochłódka-Wątorek

PAdiustacja, korekta: d2d.pl

Projekt okładki i ilustracje: Elizabeth Turner Stokes

Adaptacja okładki na potrzeby polskiego wydania: Monika Drobnik-Słocińska

Ta książka to fikcja literacka. Pojawiające się w niej postacie i zdarzenia są dziełem wyobraźni. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń istniejących w rzeczywistości jest przypadkowe i niezamierzone.

ISBN 978-83-8135-771-5

www.otwarte.eu

Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

Dla Mary.

Dziękuję za wiarę w moje książki.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Bridget Dawn Welles & Thomas Ballantyne

Kościół św. Judy, Kentish Town

22 maja

ROZDZIAŁ 1

Nigdy nie rozumiałem sensu wieczorów panień­skich. Chociaż zważywszy na moje doświadczenia podczas przyjęć ogrodowych, proszonych kolacji i eleganc­kich rautów, najprawdopodobniej po prostu źle znoszę wszelkie imprezy. Z dzisiejszej perspektywy to by wyjaśniało, dlaczego w okresie ostrego balangowania byłem nieszczęśliwy i nienawidziłem siebie. Jeśli chodzi o rozwój osobisty, radziłem sobie dos­konale.

Równie dos­konale radziłem sobie podczas wieczoru panień­skiego Bridge. Czy raczej podczas jej wieczoru nieokreślonego płciowo, bo nie zgodziła się, by na jej przedślubnym przyjęciu zabrakło połowy jej znajomych. Impreza nie mogłaby się też obyć beze mnie, miałem wszakże pełnić obowiązki druhny. Chociaż, prawdę powiedziawszy, z wielu względów wolałbym spędzić ten wieczór w domu, ze swoim fantastycznym chłopakiem prawnikiem.

Fantastycznym chłopakiem prawnikiem, który po dwóch latach wciąż wydawał mi się fantastyczny.

I który – dowodząc, że jest fantastycznym prawnikiem, ale mniej fantastycznym chłopakiem – był spóźniony.

Tkwiłem w odgrodzonej strefie VIP w modnym, choć niedrogim barze, a na głowie miałem dziergany kapelusz w kształcie wulwy. Zamówiłem go u przyjaciółki Bridge, gdy uświadomiłem sobie, że gadżety na wieczory panień­skie przeważnie mają kształt falliczny. Oczywiście mógł­bym wybrać strój bez motywów genitalnych, ale taki nie nadawałby się na wieczór nieokreślony płciowo i Bridge byłaby zawiedziona. A tego wolałem uniknąć, bo przecież pełniłem obowiązki nie tylko druhny, lecz także, rzecz jasna, przyjaciela.

James Royce­-Royce wyciągnął lizak w kształcie penisa ze słoja w kształcie penisa. Przez ostatnie miesiące, gdy widywałem jego albo jego męża, Jamesa Royce’a-Royce’a, towarzyszył im niedawno adoptowany syn, o imieniu, a jakże, James. By uniknąć nieporozumień, nazywali go Mały Jim.

– Luc, wybacz – powiedział – ale mam ci za złe, że zdecydowałeś się na falliczne słodycze ze sklepu, zamiast poprosić mnie o pomoc.

Bernadette May, umiarkowanie znana autorka książek kucharskich, z którą Bridge przeżyła tyle zawodowych katastrof, że z czystej konieczności się zaprzyjaźniły, rzuciła nam pogardliwe spojrzenie z drugiego końca stołu. Należała do ludzi, którzy gardzą niemal wszystkimi i rzadko to ukrywają.

– Bo pewnie podałbyś prawdziwy koń­ski penis oprószony szafranem i przybrany płatkami złota.

– Za to po tobie należałoby się spodziewać biszkoptu z marcepanowymi siusiakami – odgryzł się James Royce­-Royce.

– Właśnie dlatego – naciągnąłem włóczkową wulwę na uszy – się do was nie zwróciłem. Organizowałem przyjęcie na cześć Bridget, a nie zawody w gotowaniu potraw z motywem siurka.

Bridge w kapeluszu w kształcie penisa siedziała obok mnie i tak jak reszta gości miała na sobie podkoszulek, na którym w wyniku nieporozumienia z drukarnią widniał napis: „Suki Bridge nie Oliver moim zdaniem może być używamy tego ironicznie zresztą za późno na zmiany”.

– W sumie – stwierdziła – zawody w gotowaniu potraw z motywem siurka to całkiem niezły pomysł.

– Raczej z motywem genitaliów płci wszelakich – poprawiła ją Priya. – Nie wrócę do domu do swoich dziewczyn i nie powiem im, że byłam na fallocentrycznych zawodach w kucharzeniu.

Dziewczyny w liczbie mnogiej stanowiły efekt ostatnich wypadków w życiu Priyi, przez który przygotowany przeze mnie i Bridge plan rozmieszczenia gości wziął w łeb. Priya i Theresa próbowały ułożyć sobie wspólne życie we dwie, ale eksperymentalny trójkąt w okresie świątecznym pociągnął za sobą znacznie mniej eksperymentalną serię regularnych seksrandek, które przerodziły się w trwały i oficjalny związek, i to akurat wtedy, gdy pomagałem Bridge adresować zaproszenia.

– Przecież wiesz – odparłem – że Theresa i Andi byłyby mile widziane. Na nie też czekały podkoszulki.

Priya lekceważąco wzruszyła ramionami.

– Niby tak, ale trójkąt jest fajny właśnie dlatego, że dwie partnerki mogą sobie dotrzymać towarzystwa, zamiast przychodzić na takie gówniane imprezy, gdzie musiałyby udawać, że lubią zaprzyjaźnionych ze mną dupków.

Skrzywiłem się.

– Nie zapominaj, że nie wszyscy tutaj się znają, więc wyzywanie nas od dupków może zostać opacznie zrozumiane.

– Bez obaw – odezwała się Jennifer, która siedziała mężowi na kolanach, pijąc koktajl jak człowiek, przez najzwyczajniejszą w świecie słomkę. – Brian mówi tak cały czas.

– No cóż – wtrącił się Peter, którego Jennifer prawie całkiem zasłoniła. – Z niego też jest niezły dupek.

Bridget rozpostarła ramiona, jakby chciała objąć całą grupę.

– Przyjmijmy, że kocham was wszystkich, moje dupki, i na tym skończmy dys­kusję.

– Jak teraz o tym myś­lę – James Royce­-Royce oglądał wciąż nienapoczęty falliczny lizak – to wydaje mi się, że powinniśmy mieć też dekoracje z motywem dupy.

Wbiłem w niego wzrok.

– Może lepiej nie. Moja historia wyszukiwania już i tak jest kompromitująca.

– Naprawdę? – Priya spojrzała na mnie z niedowierzaniem. – Właściwie mieszkasz z Oliverem. Nie sądzę, żebyś wpisywał do wyszukiwarki coś innego niż: „jak zrobić wegań­ski dżem” albo „malownicze trasy spacerowe w okolicy Clerkenwell”.

Nie wspomniała o haś­le: „wieczór nieokreślony płciowo”, ale ku mojemu przerażeniu nie rozminęła się aż tak bardzo z prawdą.

– Skąd ta pewność?

– W zeszłym tygodniu – powiedziała druzgocąco monotonnym głosem – poprosiłeś mnie w mailu o opinię na temat lampki stołowej.

Wszyscy goście chóralnie westchnęli.

– Luc – zawołał James Royce­-Royce. – Nie. Tylko nie lampka stołowa.

– Zamknij się – uciszyłem go niezwykle dojrzale.

Priya ponuro pokiwała głową.

– Tak, razem z Oliverem uprawiają ostry lamping bez zabezpieczeń.

– Zamknij się – uciszyłem ją niezwykle dojrzale.

– Robią to w prawie każdy weekend – kontynuowała Priya. – W każdym pokoju. Na każdym stole.

– Na jednym. – W desperacji uniosłem ręce. – I tylko raz.

James Royce­-Royce, patrząc na nas z rozbawieniem znad kieliszka martini, uniósł brew.

– Od tego się zaczyna. Ani się obejrzycie, jak pójdziecie w praw­dziwą perwersję, na przykład w oświetlenie podłogowe.

– Tylko nie to! – krzyknąłem, choć Oliver zasugerował kiedyś, że zdziałałoby to cuda w moim salonie.

– Mam nadzieję – włączył się Peter – że przynajmniej używacie zabezpieczenia przepięciowego.

Przybrałem postawę, która, miałem nadzieję, wyrażała zdecydowanie, lecz nie urazę.

– Nienawidzę was wszystkich. Chce ktoś jeszcze drinka?

Na szczęście większość miała pełne szklanki, ale kilka koleżanek Bridget z pracy poprosiło o kosmosy. Chodziło im chyba o cosmopolitany. Idąc do baru, wyciągnąłem telefon, żeby sprawdzić, czy mój fantastyczny chłopak prawnik zamierza się zjawić.

Przepraszam, napisał. Utknąłem w pracy. Wkrótce do ciebie dołączę.

Przepraszam, kajał się w następnej wiadomości. Wciąż nie mogę się wyrwać.

Przepraszam, powtórzył w kolejnej. Wychodzę za dziesięć minut.

A potem: Nie martw się. Wszystko gra i zaraz ruszam w drogę.

Potem: Na pewno zorganizowałeś wspaniałą imprezę.

Potem: Wiem, że nie tak się powinien zachowywać partner. Wynagrodzę to tobie i Bridget.

Potem: Wychodzę. Będę za dwadzieścia minut.

Potem: Nie spodziewałem się takich korków. Przepraszam.

To był cały Oliver. Jego nieobecność trochę mnie irytowała. Ale pisane w panice esemesy wydały mi się dziwnie wzruszające, a poza tym byłem w nim zakochany. Więc pieprzyć to.

Właśnie pisałem żartobliwą, acz uszczypliwą, choć zarazem dodającą otuchy wiadomość, gdy wpadłem na dwóch stojących tyłem do mnie facetów.

– Cholera. – Omsknął mi się kciuk i przez przypadek wysłałem Oliverowi bezsensowny ciąg liter. – Przepraszam. Nie chciałem…

I wtedy odwrócił się mój pieprzony eks. Co gorsza, przez ułamek sekundy, zanim zakręciło mi się w głowie i zaparło mi dech w piersi, nieomal ucieszyłem się na jego widok. Spędziliśmy razem pięć lat i do części mojego mózgu, która odpowiadała za uczucie do niego, jeszcze nie dotarło w pełni, że to sprzedajny skurwiel.

– O Boże – powiedział człowiek, który kiedyś zrujnował mi życie. – Luc.

– Miles – wyjąkałem. – Kopę lat.

Kopę lat, od kiedy za pięćdziesiąt tysięcy sprzedałeś brukowcowi intymne szczegóły naszego związku. Mimo to uśmiechnąłem się, bo nie zasługiwał na moje autentyczne emocje.

On natomiast rozpromienił się, jakby naprawdę się ucieszył, że na siebie wpadliśmy. Zawsze miał zniewalający uśmiech, który dodatkowo zys­kał dzięki nowej, nienagannie wypielęgnowanej brodzie. Co za kutas, totalny kutas.

– Prawda? – Spojrzał na towarzyszącego mu, nieprawdo­podobnie przystojnego młodzieńca, całego w brokacie i barwach tęczy. – JoJo, to Luc. Luc, to JoJo.

– Cześć. – JoJo wspiął się na palcach, żeby pocałować mnie w oba policzki. – Skąd znasz Milesa?

Nawet o mnie nie wspomniał? W sumie, czemu miałby to robić? A tak w ogóle, skarbie, musisz wiedzieć, że mój poprzedni związek skończył się, bo zrobiłem tego kolesia w chuja?

– Och, kiedyś… byliśmy ze sobą.

Miles obrócił się i stanął tuż obok mnie. Położył dłoń na moich plecach gestem tyleż przyjaznym, co zaborczym.

– To były szalone czasy, prawda, Luc? Mamy mnóstwo zaleg­łości do nadrobienia. Chcesz do nas dołączyć na drinka?

Nawet gdybym nie musiał wracać do gości Bridge, rozmowa z nimi figurowałaby na szarym końcu mojej listy upragnionych zajęć, gdzieś między wypaleniem brwi palnikiem cukierniczym a spędzeniem tygodnia w wannie pełnej martwych kałamarnic.

– Byłoby super – odparłem – ale jestem bardzo zajęty. Bridge wychodzi za mąż i jestem jej druhną, a za chwilę zjawi się tu mój chłopak…

Natychmiast uświadomiłem sobie, jak żałośnie zabrzmiała ta wzmianka o Oliverze. Szkoda, że nie dodałem jeszcze: „Ale go nie znasz, bo chodzi do innej szkoły”.

– Och, wciąż kumplujesz się z Bridge? – zapytał Miles. – Fajnie. Zawsze uważaliście, że gej jest najlepszym przyjacielem kobiety. Jak w latach dziewięćdziesiątych.

Mówił poważnie? Czy robił sobie, kurwa, jaja?

– Chyba bym tak tego nie…

– Skoro o ślubach mowa… – Od JoJo biła radość jak od słoneczka z kreskówki. – Mogę mu powiedzieć?

Miles pocałował swojego chłopaka w czubek ślicznej główki.

– Teraz już chyba musisz.

– Pobieramy się!

Spojrzałem na wyciągniętą rękę JoJo, który miał na palcu pierścionek z brylancikami. Czegoś tak eleganc­kiego z pewnością sam bym nie wybrał i prawdę powiedziawszy, po Milesie też nie spodziewałem się takiego gustu. Może kupił to cac­ko za kasę ze sprzedaży moich tajemnic.

– Och – odparłem i natychmiast uświadomiłem sobie, że on oczekuje pewnie bardziej wyrazistej reakcji. – Gratuluję.

Przez chwilę milczeliśmy, ale krępująca cisza mówiła sama za siebie. Niby jak miałem zareagować na to obwieszczenie? Miles z dyżurnym uśmiechem sprzedawcy obuwia chwalił się przede mną swoim uroczym narzeczonym jak szczeniaczkiem, którego nosi się w dizajnerskiej torbie, i zachowywał się, jakby nigdy mnie, kurwa, nie zdradził.

– W każdym razie – dodałem – powinienem… może… No tak.

Już miałem sobie pójść, gdy zmieniła się muzyka i rozległy się pierwsze takty Tartaru, popularnej piosenki Jona Fleminga z albumu Koło historii. W ramach promocji drugiego sezonu Pokaż wszystko udzielił kilku głębokich i poruszających wywiadów o tym, jak walka z nowotworem skłoniła go do konfrontacji z własną śmiertelnością, dzięki czemu uświadomił sobie, co jest naprawdę ważne w życiu. Jakoś nikt nie zwrócił uwagi na to, że mój ojciec nigdy nie chorował na raka, nikt nie postawił mu takiej diagnozy ani nawet nie podejrzewał u niego tej choroby, a mimo to wszyscy, którzy zmierzyli się z nowotworem, zaczęli go traktować jako swojego reprezentanta. Został nawet twarzą kampanii społecznej Narodowego Funduszu Zdrowia.

Nieważne. Album Koło historii miał dowodzić, jaki to stał się zajebiście mądry i błys­kotliwy, kiedy z młodego i samolubnego fiuta zmienił się w starego i samolubnego fiuta, a Tartar był egocentryczną pieśnią żałobną o wpatrywaniu się w otchłań, by powrócić silniejszym, za którą ten fajans dostał Grammy, ale nadal miałem go głęboko w dupie. Po nieoczekiwanym spotkaniu z narcystycznym eksem, który odtrącił mnie, żeby trochę zarobić, nie miałem najmniejszej ochoty wracać myś­lami do narcystycznego ojca, który odtrącił mnie, żeby zarobić znacznie więcej.

Próbując skupić na czymś uwagę, spojrzałem na telefon. Auto­korekta zmieniła moją wiadomość do Olivera z „Okej, do zobaczenia wkrótce” na „Okej, do zobaczenia twojego dokumentu”, dlatego teraz na ekranie widniała cała seria odpowiedzi:

Jakiego dokumentu?

Pisałeś do kogoś innego?

Lucien, coś się stało?

Przyjadę najszybciej, jak tylko się da. Jeśli coś się stało, napisz.

Przepraszam, że tyle to trwa.

Pewnie powinienem był odpisać, nie miałem jednak siły na tę konfrontację. Los, wszechświat albo inna siła zdecydowały w odstę­pie trzydziestu sekund postawić na mojej drodze wyraźnie szczęśliwego i odnoszącego sukcesy gównianego eksa i wyraźnie szczęśliwego i odnoszącego sukcesy gównianego ojca. Wprawdzie, technicznierzeczbiorąc, też byłem szczęśliwy i odnosiłem sukcesy, ale miałem poczucie porażki, gdy mój fantastyczny chłopak prawnik tkwił w korku, a mnie przedstawiono fantastycznemu, perfekcyjnemu JoJo, który w tej swojej pstrokatej kamizelce i z pobłys­kującym pierścionkiem obnosił się ze swoimi zaręczynami i swoją urodą.

Jakby tego wszystkiego było mało, przypomniałem sobie, że mam na głowie włóczkową wulwę.

Przyjaciółki Bridge czekały na kolejne cosmopolitany, ale nagle pełnienie obowiązków druhny wydało mi się mniej ważne niż potrzeba ucieczki. Musiałem zaczerpnąć powietrza, bo w barze było za głośno i za gorąco. Schowałem telefon do kieszeni dżinsów i wymknąłem się na zewnątrz, by w starym dobrym stylu poużalać się nad sobą.

Tylko że, jak się okazało, nawet to mi się nie udało, bo na pieprzonej londyń­skiej ulicy można co najwyżej posadzić tyłek na chodniku, którym ciągnie dwadzieścia siedem milionów osób, szaleńczo spiesząc skądś tam dokądś tam i bezlitośnie tratując każdego, kto znajdzie się na ich drodze.

Nie pałam do siebie aż taką nienawiścią, by pozwolić całemu miastu na takie traktowanie, dlatego ruszyłem na poszukiwanie miejsca, gdzie mógł­bym przycupnąć, ale jak już wspomniałem, w Londynie nie uświadczysz wolnej ławki, więc zawędrowałem do słabo oświetlonego parku, do którego w innym stanie umysłu nie wszedłbym w obawie przed zamordowaniem i/lub aresztowaniem.

I wtedy przypomniało mi się, że najlepsza przyjaciółka uczyniła mnie druhną podczas ślubu, o którym marzyła od piątego roku życia, a ja właśnie uciekłem z jej wieczoru nieokreślonego płciowo.

Kurwa.

Oż kurwa jego mać.

W pewnym sensie było to pocieszające. Ludzie zawsze się martwią, że bycie w związku ich zmieni, dlatego ucieszyłem się, że pomimo relacji z Oliverem wciąż potrafiłem zachować się jak palant wobec przyjaciółki. I partnera. I wszystkich wokół.

Kurwa.

W końcu znalazłem pustą ławkę i osunąłem się na nią jak wór ziemniaków, takich, które leżały za długo w kuchni i z których zaczęły wyrastać dziwne wypustki. To było dos­konałe porównanie. Byłem jak stary ziemniak z mnóstwem wypustek. Powierzono mi banalnie proste zadanie. Miałem skrzyknąć kilka zaprzyjaźnionych osób, by spędziły miłe chwile w barze przy owocowych drinkach i przekąs­kach w kształcie penisa, ale nawet to udało mi się spierdolić.

Znów spojrzałem na telefon.

Gdzie jesteś?

O kurwa. To też spierdoliłem.

GDZIE JESTEŚ??!!?? WSZYSTKO OK???!

To nie był Oliver, tylko Bridge. Zorientowała się, że wyszedłem. A to oznaczało, że w tym wyjątkowym dla niej dniu – cóż, naprawdę wyjątkowy powinien być dla niej dopiero dzień ślubu, więc ten wieczór nie był chyba aż tak ważny – znalazłem się w centrum uwagi.

Zdjąłem z głowy włóczkową wulwę i przyjrzałem się jej, a ona odwzajemniła moje spojrzenie, jak płonące namiętnością oko Saurona.

Kurwa.

Byłem najgorszą druhną pod słońcem.

Kurwa.

Byłem złym przyjacielem i partnerem, a ludzie robili mnie w konia i porzucali mnie, bo byłem beznadziejny i zasługiwałem na takie traktowanie.

Kurwa.

– Można się przysiąść?

Gdy się odwróciłem, zobaczyłem Olivera. Wyglądał zarazem schludnie i nonszalanc­ko w poluźnionym krawacie i koszuli rozpiętej po to, by odsłonić napis na podkoszulku: „Suki Bridge nie Oliver moim zdaniem może być używamy tego ironicznie zresztą za późno na zmiany”. Wydawał się bardziej zmartwiony niż zły.

– Jak mnie znalazłeś?

– Bridget twierdziła, że zniknąłeś, więc popytałem ludzi, czy nie widzieli, jak z baru wybiega wysoki mężczyzna z waginą na głowie.

– Wulwą – poprawiłem go.

– Słucham?

– Wagina to to, co w środku, a na zewnątrz jest wulwa.

Oliver posłał mi ciepły, krzepiący uśmiech.

– Tak czy inaczej, na tyle wyróżniasz się w tłumie, że nietrudno cię znaleźć. – Obszedł ławkę, usiadł obok i mnie objął. Bezwiednie wtuliłem się w niego. – Wiem od Bridget, że natknąłeś się na Milesa. Jej zdaniem właśnie dlatego uciekłeś.

Pokiwałem głową.

– Na dodatek puścili piosenkę mojego ojca.

Oliver przytulił mnie czule.

– Wygląda mi to na małe trzęsienie ziemi. Przykro mi, że mnie przy tobie nie było.

– Mnie też. Kurwa, przepraszam. Chciałem powiedzieć… że byłoby super, gdybyś tu był. Nie chodziło mi o to, że… Wiem, musiałeś zostać w pracy.

– Zrozumiałem, co masz na myśli.

– Po prostu fajnie byłoby powiedzieć: „Hej, Miles, pierdol się, wiedzie mi się wspaniale”.

Oliver zaśmiał się cicho.

– Mogłeś to powiedzieć.

– Tak, ale nie miałbym na to dowodu.

– Samjesteś tego najlepszym dowodem.

Być może pewnego dnia przestanie mnie dziwić, że Oliver zawsze mówi to, co trzeba. To jednak nie był ten moment.

– Kurwa, Oliver. Przestań być taki… taki… do bólu idealny.

Siedzieliśmy razem przez chwilę. Wtulony w niego dopuściłem do siebie poczucie bezpieczeństwa i miłość, a on chwycił moją rękę i nic nie mówił, bo nie musiał.

– Poza tym – dodałem, doszedłszy do wnios­ku, że dobre samopoczucie jest przereklamowane i należy zepsuć atmosferę – jego narzeczony ma góra dwanaście lat.

– Zakładam, że nie dosłownie?

– Nie, ale jest… takim… ślicznym chłopczykiem o imieniuJoJo. Co za człowiek nosi takie imię?

– Zakładam, że to pytanie retoryczne?

– Powiem ci – kontynuowałem. – Zwykły fiut, ot co.

Oliver siedział obok i wciąż mnie nie oceniał, choć postanowiłem obrazić niewinnego człowieka, którego dopiero co poznałem.

– Być może. Osobiście uważam jednak, że większym fiutem jest facet, który cię sprzedał i przez którego boisz się po raz kolejny komuś zaufać.

– O tak. To niezły fiut. Choć, jak na ironię, ma małego.

– Naprawdę? – Oliver znów się uśmiechnął. – Czy chcesz tylko, żebym poczuł się wyjątkowy?

– Tak serio, to nie pamiętam. Ale zasługuje na małego fiuta. Gdybyś mógł rozgadać wśród znajomych, że ma malusieńkiego, będę wdzięczny i z góry dziękuję.

Tym razem Oliver parsknął śmiechem.

– Dla ciebie wszystko, Lucien.

Nie pozostało mi nic innego, jak go pocałować.

A potem pocałować raz jeszcze. No wiecie, na wszelki wypadek.

Nagle poczułem się… całkiem dobrze. Wszystko inne przestało się liczyć. To znaczy, wciąż liczyli się moi przyjaciele, praca i sprawy, które leżały mi na sercu. Nie przejmowałem się już jednak ani Milesem, aniJoJo.

– Chyba mogę już wracać – oznajmiłem.

Wstaliśmy, włożyłem wulwę na głowę i pozwoliłem, by Oliver Blackwood, mój fantastyczny chłopak prawnik, poprowadził mnie z powrotem na nieokreślony płciowo wieczór mojej najlepszej przyjaciółki. W głębi duszy wiedziałem, że wszystko będzie dobrze.

Przecież miałem już nigdy więcej nie spotkać Milesa.

ROZDZIAŁ 2

– Okej – powiedziałem Alexowi Twaddle’owi. Kończyły mi się zapasy żartów, ale rytuał ten stanowił integralną część mojego życia, więc nie zamierzałem skapitulować. – A znasz taki? Facet jest przewodnikiem wycieczek autobusowych i kocha swoją pracę, ale któregoś dnia, wyprowadzony z równo­wagi przez pasażera, wyrzuca go z pojazdu i ten ginie pod kołami auta.

– Powiedziałbym – odparł Alex z wyrazem oburzenia na twarzy – że tak się nie robi. Szczególnie przewodnik nie powinien tak postępować.

– Racja – zgodziłem się z nim – zachował się fatalnie, a uprzedzając fakty, dodam, że warto o tym pamiętać, bo okaże się to później ważne.

– Dobrze wiedzieć. – Alex na moment się zamyślił. – Moim zdaniem twoje żarty wiele by zys­kały, gdybyś dawał odbiorcy znać, na co powinien zwrócić uwagę.

– Zapamiętam sobie. No więc facet trafia przed sąd za wrzucenie pasażera pod samochód.

Alex pokiwał głową.

– To znaczy, za bycie złym przewodnikiem?

Alex czuł, że zbliża się puenta.

– Chyba tak. Chociaż pewnie dostałby wyrok za morderstwo. W każdym razie sędzia posyła go na krzesło elektryczne.

– Cóż za ironia.

Nie brnij w to. Natychmiast zawróć.

– Gdzie tu widzisz ironię?

– No wiesz, koleś jest przewodnikiem i skazują go na krzesło elektryczne. Byłby ubaw po pachy, gdyby okazał siętak złym przewodnikiem, że krzesło by nie zadziałało, co nie? To by była gra słów.

– Tak. – Ugrzęzłem. Tkwiłem w więzieniu absurdalnego meta­humoru z przygłupem z wyższych sfer, który tak naprawdę był geniuszem i czerpał radość z torturowania mnie. – Tak, byłby ubaw po pachy. W każdym razie skazują go na… yyy… krzesło elektryczne, które… yyy… nie działa.

Alex się uśmiechnął.

– Bo jest złym przewodnikiem, prawda?

– Tak.

– Och. Stary, to nie było aż tak zabawne, jak się spodziewałem. Jak przyszło co do czego, to się nie uśmiałem.

Powinno istnieć jakieś satyryczne pogotowie, które można by wezwać w takich sytuacjach.

– Przepraszam.

– Nie twoja wina. Jak teraz o tym myś­lę, to wydaje mi się, że jak się zna puentę, to żart mniej śmieszy.

– Co ty nie powiesz.

Alex pokiwał głową.

– Tak, bo widzisz, dowcip powinien zas­kakiwać. Jak chcesz być lepszy w te kloc­ki, to powinieneś trzymać karty przy orderach.

– Dzięki. Zapamiętam to sobie.

No dobra, miałem tego dość i byłem prawie…

– Wiesz co, pokażę ci, jak to się robi.

To się nie mogło dobrze skończyć.

– Hej, Rhys. – Alex zajrzał do działu mediów społecz­nościowych. – Masz chwilę?

Rhys Jones Bowen szedł tyłem, rozmawiając przez komórkę, którą trzymał w wyciągniętej ręce, jakby robił sobie selfie.

– Witajcie, internauci – powiedział. – Tu Rhys Jones Bowen z es, te, o, el, ce, towarzystwa ochrony chrząszczy. Właśnie skończyłem poranną kawę, a teraz woła mnie Alex z recepcji, bo czegoś ode mnie chce, więc sprawdzę, o co chodzi, i…

– Rhys, co robisz? – zapytałem.

Zmierzył mnie wzrokiem, bo faktycznie zadałem mu głupie pytanie.

– A jak ci się wydaje? Streamuję na żywo.

– Tak się teraz robi?

– Trzeba iść z duchem czasu, Luc.

Posłałem mu najbardziej niedowierzające z moich spojrzeń.

– My nie idziemy. Połowa naszych komputerów wciąż pracuje na Windowsie 7, a w korytarzu wisi mapa, na której Niemcy są podzielone.

Niestety Rhys zignorował moją prośbę, by nie wnosić mi do gabinetu technologii z dwudziestego pierwszego wieku.

– Może się przywitasz z internautami, Luc.

– Nie wierzę, że ktokolwiek to ogląda.

– Wypraszam sobie. Musisz wiedzieć, że mam pięciuset siedem­dziesięciu trzech widzów.

Wydało mi się, że to niewiele, choć było to znacznie więcej, niż się spodziewałem.

– Jesteś pewien?

Rhys pokazał mi ekran, na którym grono oglądających zwiększyło się z pięciuset siedemdziesięciu trzech do pięciuset siedem­dziesięciu czterech, a na czacie pod relacją pojawiła się seria komentarzy w stylu: „Co to za fiut?” i „Gdzie Rhys?”.

– Mogę ci już opowiedzieć ten dowcip? – zapytał Alex. – Chociaż skoro już jesteśmy ze sobą szczerzy, to właściwie Luc go wymyślił.

Rhys skinął głową, odwracając się, by Alex znalazł się w kadrze.

– Dawaj, czuję, że to będzie świetny – drugą ręką zrobił znak cudzysłowu – „con-tent”, jak mawiają influencerzy.

Alex wygładził włosy, by jak najlepiej wypaść na wizji.

– No więc tak, przewodnik wycieczek autokarowych źle wykonuje swoją robotę i sędzia skazuje go na śmierć.

– To chyba lekka przesada. – Rhys spojrzał w obiektyw. – Widzicie, kochani, na tym właśnie polega problem z wymiarem sprawiedliwości. Bogatym i potężnym wszystko uchodzi na sucho. A zwykłych ludzi, czyli mnie, was i tego przewodnika, obowiązują inne reguły, prawda?

Gdybym miał trochę oleju w głowie, wymknąłbym się, gdy oni zajęli się sobą. Nie miałem go jednak ani kropli.

– To tylko żart, Rhys.

– Niewykluczone, ale pokazuje ważny aspekt nierówności socjopolitycznych.

Trudno było się z nim nie zgodzić.

– W pierwotnej wersji ten facet kogoś zabija.

– Jesteś tego pewien? – zapytał Rhys Jones Bowen z poważną miną. – A może znalazł się w niewłaściwym miejscu i czasie? Widzisz, Luc, łatwo się siedzi w wygodnym gabinecie i ocenia drugiego człowieka, ale takie historie wydarzają się codziennie. Zwykły przewodnik autokarowy wykonuje swoją robotę, od lat poniewierany przez klientów wyzutych z uczuć, wykorzystywany przez prywatnych przewoźników…

– Chwileczkę. – Alex nagle okazał zainteresowanie. – Znam wielu kolesi, którzycałkiemnieźle wyszli na prywatyzacji. Kupili towar pookazyjnej cenie i mają forsy jaklodu. I wszyscy są całkiem w porządku.

O Boże, czym sobie na to zasłużyłem? Zwykły żart o nieco zaniedbanym sektorze usług publicznych zainicjował debatę na temat długo­falowych skutków thatcheryzmu.

– Bo widzisz, onidobrze na tym wyszli – odparł Rhys. – Ale wszystko ma swoją cenę, prawda? Na każdego z twoich znajomych, którzy wzbogacili się dzięki kapitalistycznemu kumoterstwu, przypada biedny przewodnik wycieczek, który ledwie wiąże koniec z końcem i nieumyślnie zabija pasażera, bo pracuje na trzy zmiany, ponieważ zbiera kasę dla córki na operację serca, a w państwowym szpitalu nie ma wolnych łóżek…

– A może… – wtrąciłem się nieśmiało. – Może lepiej by było, gdybym opowiedział taki: Co chodzi po ścianie i świeci?

– Co to jest: chodzi po ścianie i świeci? – zapytał Alex.

Uśmiechnąłem się przepraszająco.

– Mucha ze złotym zębem.

– To prawda. – Alex pokiwał głową. – Tak, ten byłby lepszy. Nie wywołałby dys­kusji politycznej.

Rhys uśmiechnął się pojednawczo.

– Zawsze miło od czasu do czasu podebatować, prawda? Za tydzień zajmiemy się religią. – Znów spojrzał na telefon. – Kochani, na tym kończę. Mam masę spraw do załatwienia. Nie zapomnijcie odwiedzić strony es, te, o, el, ce i zajrzeć na moje profile na Twitterze, ­YouTube’ach, Instant Gramie, TikTokach i Only Fans. Do zobaczys­ka.

Zakończył relację i schował telefon do kieszeni.

– Hmm, Rhys – zacząłem ostrożnie. – Możesz powtórzyć nazwę tej ostatniej platformy?

– TikToków? W dzisiejszych czasach musisz na niej być. Tam się zamieszcza tylko filmiki.

– Mamy dwudziesty pierwszy wiek – zawtórował mu Alex.

– Nie chodziło mi o TikTok – powiedziałem. – Wspomniałeś jeszcze jedną nazwę.

Rhys się rozpromienił.

– Och, Only Fans? Tak, w jednym artykule przeczytałem, że to coraz popularniejszy portal, więc pomyś­lałem, że jako szef działu mediów społecznościowych tam też powinienem założyć profil. Idzie mi całkiem nieźle.

– Naprawdę?

– Och, tak. Tylko często dostaję prośby o zdjęcie koszuli.

Nie byłem pewien, czy warto dalej iść tą drogą.

– I spełniasz je?

– Cóż, nie robiłem tego przez ostatnich kilka tygodni, bo na zewnątrz było trochę chłodno.

Okej. Nie miałem ochoty w to brnąć.

– Świetnie. Gratuluję. Fajnie, że podejmujesz inicjatywę. A teraz wybaczcie, ale mam do zebrania trochę funduszy.

Nie wybiegłem stamtąd pędem, ale nie udawałem też, że mi się nie spieszy. Posiadanie własnego gabinetu ma jeden plus: człowiek zawsze ma się gdzie schować, gdy nagle odkryje, że jeden z najlepszych kolegów z pracy nieopatrznie wkroczył do świata miękkiej pornografii. Wprawdzie nie zdarzało się to często, lecz z pewnością mieściło się w zakresie tego, co działo się w STOLC-u, więc taka bezpieczna przystań bardzo, ale to bardzo się przydawała.

Właśnie z trudem uruchamiałem zabytkowy komputer, gdy odezwał się mój telefon. W powiadomieniu widniały tylko słowa: „Do twojej informacji”, więc zorientowałem się, że nadawcą jest Oliver, zanim jeszcze zobaczyłem jego imię.

Do twojej informacji, chyba nas sfotografowano, gdy wracaliśmy na przyjęcie. Mogę ci przysłać artykuł, jeśli chcesz, ale moim zdaniem nie ma się czym martwić.

Dwa lata temu przeczytałbym go pierwszy, bo powiadomiłby mnie o nim alert Google. Ale nowy, ogarnięty Luc nie musiał obsesyjnie tropić każdej wzmianki na swój temat we wszystkich brukowcach. Spoko, odpisałem. Wierzę ci.

Drzwi się otworzyły i do gabinetu zajrzał Alex Twaddle.

– Luc, stary, doktor Fairclough ma do ciebie jakąś sprawę związaną z mediami.

Kurwa. Znowu.

Albo jednak mi go przyślij. Przyda mi się do obrony.

Po kilku sekundach dostałem link do szmatławego artykuliku. Nagłówek głosił: „Zawsze wiedzieliśmy, że jest c**ą”, co uznałem za niesprawiedliwe z dwóch powodów. Po pierwsze, wcale nie wiedzieli tego od zawsze i napisali tak tylko z powodu kapelusza. Po drugie, przecież nie zrobiłem niczego złego. Szedłem przez park ze swoim chłopakiem. Gdybym nie miał wulwy na głowie, obrazek byłby uroczy. Zresztą był taki nawet z wulwą.

Ale doktor Fairclough i tak wezwała mnie na rozmowę. A to było… nie w porządku. Ostatnia Zrzutka na Żuki odniosła ogromny sukces. Nigdy nie zebraliśmy tylu datków. Co mogłem zrobić? Znaleźć jeszcze porządniejszego chłopaka?

Uznawszy, że oburzenie jest lepsze niż strach, wkroczyłem do gabinetu doktor Fairclough.

– Ach, O’Donnell – powiedziała na powitanie. – Właśnie zobaczyłam to zdjęcie.

Obróciła w moją stronę ekran, na którym widnieliśmy ja, Oliver i włóczkowa wulwa.

Tym razem nie zamierzałem położyć po sobie uszu.

– Tak. To ja. A to chłopak, którego kocham, i kapelusz w kształcie wulwy, bo brałem udział w wieczorze panień­skim przyjaciółki i uznałem, że noszenie wyłącznie nakryć głowy w kształcie penisa będzie heteronormatywne i/lub transfobiczne, dlatego nie wstydzę się, że szedłem przez park z wełnianymi wargami sromowymi na czole, a jeśli es, te, o, el, ce ma z tym problem, to radzę pamiętać, że tym razem jestem związany z prawnikiem, który zawlecze was do pieprzonego sądu.

Doktor Fairclough mrugnęła dokładnie raz.

– Chciałam się tylko upewnić, czy wszystko u ciebie w porządku?

– Och.

Nie próbowałem wywołać kłótni. Poczułem się jednak jak matador, który wkroczył na arenę, gdzie byk uprzejmie zapytał go, czy potrzymać mu płachtę.

– W końcu – ciągnęła – to złośliwy nagłówek. Nazwali cię ciapą.

Nazwali mnie trochę inaczej.

– Bywało gorzej.

Doktor Fairclough mrugnęła jeszcze raz. Czasem wydawało mi się, że była w połowie modliszką.

– No cóż. Dziękuję zatem za tę krótką rozmowę. Mam nadzieję, że udało mi się wesprzeć cię emocjonalnie.

O dziwo, udało jej się. Doceniałem starania doktor Fairclough, choć byłem pewien, że jej zdaniem uczucia były ewolucyjnym ślepym zaułkiem, w który ludzkość zabrnęła z powodu braku szkieletu zewnętrznego.

– Dziękuję, proszę pani.

– Pani doktor.

– Przepraszam. Dziękuję, pani doktor.

Wiodło mi się na tyle dobrze, że gdy nie zalecono mi całkowitej zmiany osobowości i nie zwolniono mnie z pracy, poczułem nie radość, tylko ulgę, a po powrocie do gabinetu zacząłem z optymizmem wysyłać maile do ludzi, którzy obiecali nam pieniądze podczas Zrzutki na Żuki.

Mniej więcej godzinę później ktoś zapukał w moje drzwi. Zdziwiło mnie to, bo w STOLC-u panowały inne obyczaje. Bez uprzedzenia zaglądano do pokoi, włażono do środka bez pytania i oblewano innych kawą.

– Proszę wejść – powiedziałem bez zastanowienia.

W progu stanął Miles, tym razem bez narzeczonego. Wciąż jednak wyglądał jak ktoś, kto wie, że jest zaręczony z roziskrzonym cacuszkiem, i z tego powodu promienieje dumą.

– Cześć.

Byłem zbyt zaszokowany, by się rozgniewać, zbyt rozgniewany, by się zdołować, i zbyt zdołowany, by przeżyć szok.

– Hej? – przywitałem go pytającym tonem.

– Ja… Po naszym spotkaniu… wyjaśniłem JoJo, kim jesteś i dlaczego rozmowa się nie kleiła…

– Doprawdy? – zapytałem z takim zdziwieniem, jakbym nie musiał uciekać i się ukrywać.

– Przecież wiesz. Poza tym rozstaliśmy się w nie najlepszej atmosferze.

Nie mogłem z siebie wydobyć stosownego komentarza. Ale udało się.

– W nie najlepszej atmosferze? Sprzedałeś mnie tym pieprzonym brukowcom. Nie rozstaliśmy się w nie najlepszej atmosferze, tylko wbiłeś mi nóż w plecy.

– Byłem młody, głupi i nierozważny.

– Byłeś młodym dupkiem.

– Jesteś niesprawiedliwy, Luc. – Miles posłał mi ten swój zniewalający uśmiech. – Ty też zachowałeś się jak dupek.

– No dobra, obaj byliśmy dupkami. Ale tylko jeden z nas zarobił pięćdziesiąt kawałków.

Był na tyle bezczelny, że ośmielił się okazać rozczarowanie.

– Nie udawaj, że akurat to masz mi za złe. Nie chodziło o pieniądze.

– Nie? Więc zależało ci wyłącznie na tym, żeby mnie skrzywdzić? Faktycznie to zmienia postać rzeczy.

Miles bez pozwolenia usiadł na jedynym wolnym krześ­le w moim gabinecie.

– Nie to miałem na myśli. Chyba… czułem się osaczony i wydawało mi się, że tylko w ten sposób odzys­kam wolność.

– Ale dodatkową kasą nie pogardziłeś?

W końcu dał dowód elementarnej przyzwoitości i się zawstydził.

– Dlatego – ciągnąłem – wpadłeś tu, żeby mi to powiedzieć po latach, i wydaje ci się, że w ten sposób załatwisz sprawę?

Miles zwiesił głowę.

– To nie tak. Chciałem… JoJo chciał… Chcieliśmy cię zaprosić na nasz ślub.

– Przepraszam. – Wbiłem w niego wzrok. – Chyba mam coś ze słuchem, bo w pierwszej chwili wydawało mi się, że zapraszasz mnie na swój ślub.

– Zgadza się.

Tego było już za wiele.

– Niech się zastanowię. Może jednak… nie. Albo lepiej: Nie ma, kurwa, mowy, co ty sobie wyobrażasz, ty gnoju.

– Masz…

Kurwa. Znowu to samo. Byłem jak Bruce Willis, który w Szklanej pułapce 2 wpakował się w te same tarapaty, co poprzednio.

– Tylko nie mów, że mam prawo się wściekać. Dobrze o tym wiem. Ale zanim wparowałeś do mojego gabinetu jak… jak… jak… parowiec… nie wściekałem się, bo w ogóle o tobie nie myś­lałem. Mogłem skupić się na zwyczajnych sprawach, takich jak praca, związek i to, że mój kolega z pracy nieświadomie został gwiazdą amatorskiej pornografii.

– Amatorskiej…?

– Nieważne.

Miles wstał i poprawił marynarkę takim gestem, jakby chciał oznajmić: „Tylko ja zachowuję rozsądek w tej idiotycznej sytuacji”.

– Słuchaj – powiedział. – Zdaję sobie sprawę, że sporo ryzykuję, przychodząc tutaj.

– Ileż to niby ryzykujesz? Mnie się zdaje, że ta wizyta nic cię nie kosztuje.

Miles postanowił pominąć to milczeniem.

– JoJo by się ucieszył, gdybyś przyszedł.

– Nawet gonieznam. Czemu tak mu zależy na mojej obecności? Czemu mnie miałoby na niej zależeć?

– Byłeś dla mnie kimś ważnym, więc wydawało mi się, że powinienem…

Wszystko stało się jasne. To było kolejne gówniane, samolubne zagranie w stylu Milesa.

– No tak, zależy ci na odpuszczeniu grzechów. Jak przyjdę, to wreszcie przestaniesz sobie wyrzucać, że narobiłeś mi syfu, i powiesz sobie: „No dobra, mogę już dać sobie spokój, Luc się nie gniewa, przecież przyszedł na mój ślub” i zaczniesz nowe życie u boku śliczniutkiego męża.

– Zastanów się nad tym. – Z wewnętrznej kieszeni marynarki Miles wyjął kremową karteczkę zapełnioną eleganc­kim pismem i położył ją na moim biurku. – Obaj zys­kamy, jeśli uwolnimy się od tej sprawy.

Sęk w tym, że ja już się uwolniłem. I radziłem sobie zajebiście.

– Idź już.

Ruszył do drzwi, ale stanął w progu i z niewiadomego powodu na odchodne rzucił:

– Do zobaczenia.

Gdy wyszedł, utkwiłem wzrok w zaproszeniu napisanym krętymi srebrnymi literami: MILES EDWARD GREENE I JOHN JOSEPH RYAN MAJĄ PRZYJEMNOŚĆ ZAPROSIĆ NA CEREMONIĘ ZAŚLUBIN. PROSIMY O POTWIERDZENIE PRZYBYCIA.

ROZDZIAŁ 3

Przyszła kolej na mnie, by coś ugotować. Innymi słowy, był to ten jeden wieczór w miesiącu, gdy czułem, że nie mogę dłużej uchylać się od tego obowiązku, choć obaj wiedzieliśmy, jak beznadziejny ze mnie kucharz. Oliver po długiej wymianie maili z Bronwyn zrezygnował z wszelkich produktów odzwierzęcych, dał się bowiem przekonać, że ktoś, komu dobro zwierząt leży na sercu, nie może poprzestawać na wegetarianizmie, który jest nie do końca etyczny. Dlatego postanowiłem upiec tartę we wszystkich kolorach tęczy z batatami, boćwiną i selerem. Przepis wydał mi się fantastyczny, gdy kilka dni wcześniej wpisałem do wyszukiwarki: „smaczne potrawy wegań­skie”. Straciłem jednak cały zapał, kiedy błąkałem się bezradnie po Tesco, zastanawiając się, gdzie, kurwa, schowali seler. A gdy tylko zabrałem się do gotowania, pomysł ten okazał się jednym z głupszych w moim życiu.

Sam musiałem zrobić ciasto, bo to kupione w sklepieniebyło wegań­skie. Natychmiast przekonałem się, że zagniecenie go z mleka kokosowego, mąki i oleju migdałowego nie jest takie proste. Na dodatek przepis zalecał, by czynność tę wykonać w dwadzieścia minut, podczas pieczenia buraków, żeby składniki na farsz były gotowe w odpowiednim czasie.

Po siedemdziesięciu minutach przyrządzania potrawy, która wedle przepisu miała być gotowa w godzinę, z rękami po łokcie w mące, żonglując trzema brytfankami, z których każda powinna w innym momencie trafić do piekarnika, i próbując ustalić, czy należy dodać do ciasta więcej mleka kokosowego (na wszelki wypadek kupiłem więcej) albo mąki (na wszelki wypadek kupiłem więcej) lub mniej jednego i drugiego (ale w tym wypadku niby jakim sposobem miałem to zrobić), jak co miesiąc doszedłem do wnios­ku, że pod żadnym pozorem nie należy wpuszczać mnie do kuchni.

W końcu moje ciasto osiągnęło konsystencję plasteliny, więc mogłem wylepić nim formę i na wierzchu ułożyć warstwami boćwinę i kaszę, która miała wchłonąć cały sok, choć wydawało mi się to mało prawdo­podobne. Wsunąłem ten gniot do piekarnika, nastawiłem minutnik i podjąłem rozpaczliwą próbę posprzątania, którą czym prędzej porzuciłem, uświadomiwszy sobie, że nie wiem, od czego zacząć.

Oliver wszedł do domu, gdy zapiszczał detektor dymu.

– Kuszący zapach – zawołał z przedpokoju, wpadł do salonu i plikiem przyniesionych z pracy dokumentów zaczął machać tuż pod czujnikiem.

– Dzięki. Piekę tartę.

– I jak ci idzie?

– Szczerze? – Wyszedłem z kuchni i delikatnie wyjąłem mu papiery z ręki, żeby go wyręczyć. – Prawdo­podobnie zamówimy coś z dostawą do domu.

Piszczenie ustało, a Oliver odebrał mi dokumenty i z lekkim opóźnieniem dopełnił obowiązku dobrego chłopaka, całując mnie na powitanie.

– Na pewno ci się uda.

Nigdy mi się nie udawało. W trakcie naszego związku widziałem, jak Oliver dzielnie wsuwa pieczoną cukinię, która zmieniła się w papkę, zupę szpinakową o konsystencji dżemu i niezliczone wodniste potrawki.

Koniec końców podałem na stół warzywną breję z kawałkami przypalonego, ale gdzieniegdzie jeszcze surowego ciasta, które wyglądały jak niewydarzone kluchy. Oliver obficie przyprawił swoją porcję i zabrał się do pałaszowania.

– Wszystko w porządku? – zapytał, gdy udało mu się przełknąć wyjątkowo włóknisty liść buraczany. – Smakuje to nie najgorzej, ale sądząc po bałaganie – pokazał na pobojowis­ko, które zostawiłem po sobie w kuchni – musiałeś być bardziej rozkojarzony niż zazwyczaj.

Zaczerpnąłem głęboko powietrza. Nie chciałem robić wielkiego halo. Nie mogłem sobie na to pozwolić.

– To przez Milesa.

– Przykro mi. Nie sądziłem, że spotkanie z nim tak cię wyprowadzi z równo­wagi.

– Chodzi o to, że widziałem go po raz drugi. Odwiedził mnie.

Wprawdzie Oliver potrafił zachować pokerową twarz, bo miał duże doświadczenie jako prawnik, przez całe życie z uśmiechem przytakiwał wiecznie niezadowolonym rodzicom i od dwóch lat udawał, że smakuje mu moja kuchnia, ale teraz nie bez satysfakcji dostrzegłem przemykający przez jego twarz cień zazdrości.

– Kiedy?

– Dzisiaj. W pracy.

Oliver zmarszczył brwi.

– To trochę niestosowne.

– No cóż, Miles nigdy nie zachowuje sięstosownie.

Prawdę powiedziawszy, pod tym względem byliśmy do siebie podobni.

– Czego chciał?

– Powiedział: „Popełniłem straszny błąd, ucieknij ze mną”. A ja na to: „No jasne, stary”. Dziś wieczorem się pakuję.

Oliver odłożył widelec i zmierzył mnie surowym wzrokiem.

– Lucien.

– Zaprosił mnie na swój ślub.

– Ach. – Oliver zamilkł na chwilę. – Chcesz pójść?

Zdziwiło mnie, że w ogóle o to zapytał.

– Oczywiście, że nie. To by było zajebiście dziwne.

– W takim razie… – Oliver wyciągnął rękę i uścisnął moją dłoń. Niby okazywał mi wsparcie, ale pewnie szukał pretekstu, by przerwać jedzenie tarty. – Ten problem rozwiążesz bez trudu.

– Tylko że… – Kurwa. Jedynie po to dodał mi otuchy, żeby skonfrontować mnie z faktem, że nie wiem, czy podjąłem właściwą decyzję. – Zaczynam się zastanawiać, czy nie byłoby to dla mnie dobre.

Wodził kciukiem po kostkach moich palców, jakbyśmy mieli nies­kończenie dużo czasu i nic nie było ważniejsze niż nasza rozmowa.

– W jakim sensie?

– Nie wiem. Może… domknę wątek? Może dobrze mi zrobi, gdy stanę przed nim i powiem: „Hej, raz dałeś mi popalić, ale doszedłem do siebie i dobrze ci życzę”. Poza tym fajnie byłoby zjawić się na jego ślubie z cudownym, odnoszącym sukcesy facetem, żeby zobaczyć wyraz zas­koczenia na tej jego przygłupawej, nadętej, brodatej gębie.

Oliver się zaśmiał.

– Mam to potraktować jako komplement czy próbę wykorzystania?

– Ojej, ktoś tu uważa się za tak wyjątkowego, że nie pozwoli się wykorzystywać?

– To zależy od sytuacji.

Fajnie było tak siedzieć z Oliverem i troszkę flirtować, pomimo lekkiego załamania nerwowego. Kryzys pozostawał jednak niezażegnany.

– Mam mętlik w głowie – powiedziałem. – W jednej chwili mówię sobie: „Dlaczego w ogóle bierzesz to pod uwagę. Pieprzyć go”, a za moment myś­lę: „Ale czy w ten sposób on nie zys­kuje nad tobą przewagi?”. Chociaż zaraz słyszę inny głos: „A może on chce, żebyś tak właśnie myś­lał?”. Już nie mogę.

– Ależ z pana skomplikowany człowiek, panie O’Donnell.

– Dzięki, staram się. – Westchnąłem. – Przez tę jego żałosną próbę pojednania po numerze, jaki mi wykręcił, wraca do mnie mnóstwo spraw, których… chyba… nie potrafię poukładać.

Oliver współ­czująco pokiwał głową.

– To zrozumiałe. Możesz mi wierzyć lub nie, ale wbrew temu, co myślisz, twoja relacja z nim w niczym nie przypomina tej z twoim ojcem.

A więc wyczuł, czego najbardziej się obawiałem, choć nie odważyłem się powiedzieć tego na głos.

– Jesteś pewien? Czy nie przywykłem do tego, by kroczyć przez życie w otoczeniu ludzi, którzy robią mnie w chuja, a potem mówią: „Ej, pamiętasz, jak cię zrobiłem w chuja? Fajnie by było, gdybyś puścił to w niepamięć, żeby między nami było jak dawniej”.

– Sądzę, czy raczejmamnadzieję – spojrzał na mnie z powagą znad miseczki z resztkami mojej anty­tarty – że istnieje jedna różnica: na Milesie ci nie zależy. Nie próbuje już odgrywać żadnej roli w twoim życiu. Po prostu zaprosił cię na ślub. Zapewne z czystego egoizmu. Nie wątpię, że jemu i jego nowemu mężowi chodzi o to, żeby to oni poczuli się lepiej, a niety. Ale przecież do niczego cię nie zobowiązał.

– Będą oczekiwać prezentu.

Oliver się uśmiechnął.

– To daj im stojak na tosty i dorzuć do niego karteczkę z pytaniem, kiedy Miles odda ci pięćdziesiąt tysięcy funtów, które jest ci winien.

Spodobało mi się to złośliwe oblicze Olivera. Nieczęsto je odsłaniał, ale robił to zazwyczaj w słusznej sprawie.

– Może skorzystam z tego pomysłu. Jeśli pójdę. Mam iść?

– Wiesz, że nie podejmę za ciebie tej decyzji.

– Dlaczego nie? To by było bardzo wygodne. Mógł­byś powiedzieć: „Przykro mi, Lucien, jestem dziko zazdrosny i nie puszczę cię na ślub Milesa”.

– Przykro mi, Lucien – posłusznie powtórzył Oliver. – Jestemdziko zazdrosny i nie puszczę cię na ślub Milesa.

– Och, bredzisz. – Zrobiłem najbardziej ponurą z repertuaru swych min. – Mówisz to bez przekonania.

Oliver spojrzał na mnie z udawaną skruchą.

– Masz rację, nie sprawdzam się jako partner. Nie wiem, jak ze mną wytrzymujesz.

– Ale chyba masz swoje zdanie? – nie dawałem za wygraną.

Oliver zamyślił się na chwilę. Nigdy nie udzielał pospiesznych odpowiedzi na ważne pytania.

– Cóż, skłamałbym, mówiąc, że ślub zupełnie obcych ludzi to spełnienie moich marzeń o szalonej imprezie. Poza tym nie jesteś nic winien Milesowi, więc nie musisz się liczyć ani z nim, ani z JoJo.

– Czuję, że ciśnie ci się na usta jakieś wielkie „ale”.

– To prawda, skutecznie jednak ostudziłeś mój zapał pole­miczny.

Prowadziliśmy poważną rozmowę na istotny temat, a Oliver starał się być najlepszym chłopakiem pod słońcem, lecz nie mogłem pozostawić tego bez komentarza.

– Oliverze, nigdy nie studzę twoich zapałów.

– Lucien. – Jego spojrzenie złagodniało, na jego ustach błąkał się jednak uśmieszek. – Nie pozwalasz mi dokończyć zdania.

– Przepraszam, przepraszam. – Zamilkłem na moment. – Dawaj to swoje „ale”.

– Ale – zaczął ostrożnie Oliver – to, że Miles zachowuje się egoistycznie, nie oznacza jeszcze, że pójście na ten ślub nie byłoby dla ciebie dobre. Jeśli uważasz, że coś zys­kasz, przyjmując jego zaproszenie i odcinając się od przeszłości, to powinieneś to zrobić, nawet jeśli on też dzięki temu poczuje się lepiej. Rozumiesz, co mam na myśli?

Rozumiałem. W pewnym sensie.

– A co, jeśli przez to poczuję się gorzej?

– To może powinieneś jeszcze raz zastanowić się nad tym, czy on faktycznie nie ma już nad tobą władzy?

Aha. No tak. Spuściłem głowę. Przecież… to się miało zmienić.

– Dlaczego ludzie wciąż mają nade mną władzę?

– Jeden z nich to twój ojciec, więc nic dziwnego, że ma na ciebie wpływ. Drugi to facet, którego kochałeś i który cię zdradził.

– Więc mam iść na jego ślub, żeby udowodnić…

Sam nie wiedziałem, do czego zmierzam, ale na szczęście Oliver mi przerwał.

– Niczego nie musisz udowadniać. Nikomu. Ani Milesowi, ani mnie, ani nawet sobie.

Łatwo się mówi. Nie był mną.

– W każdym razie – kontynuował – daj sobie czas. Zastanów się nad tym. Jeśli się tam wybierzesz, oczywiście pójdę z tobą. A jeśli nie, to… też cię będę wspierał. Znam ciekawsze zajęcia niż udział w wielkiej, kosztownej i nic dla ciebie nieznaczącej ceremonii zaślubin twojego byłego faceta z kimś, kogo spotkałeś raz.

Otworzyłem szeroko oczy.

– Wow. Nawet ja nie podchodzę do małżeństwa tak cynicznie, a jestem dziec­kiem ćpuna, który jak byle dupek odszedł od mojej matki, zanim nauczyłem się mówić.

– Nie mam nic przeciwko małżeństwu. – Oliver uśmiechnął się nerwowo. – Ale niewiele obchodzą mnie ślubne celebracje osób, których nawet nie znam.

Na jego miejscu też by mnie nie obchodziły. Zgodziłem się pomóc w organizacji ślubu Bridge, bo to moja najlepsza przyjaciółka, a poza tym byłem pewien, że sama opracuje główny plan. Oczywiście moja postawa wynikała z tego, że przez większość życia uważałem się za kogoś, kto nie sprawdziłby się jako małżonek. Z satysfakcją myś­lałem o tym, że skoro dorastam, to może pewnego dnia zacznę jak wiele dzieciaków snuć fantastyczne plany ślubu z mężczyzną swoich marzeń. Zarazem jednak obawiałem się, że sny te nigdy się nie spełnią.

– Rozumiem. I żeby było jasne: niewiele obchodzi mnie Miles. W ogóle mnie nie obchodzi. Ani trochę.

– To dobrze.

W tych dwóch słowach pobrzmiewało więcej stanowczości niż we wszystkich wcześniejszych zapewnieniach, że będzie mnie wspierał, choćby nie wiadomo co.

– Oliverze, ale jesteś chyba odrobinkę zazdrosny? – zapytałem, bo nie zamierzałem tego przemilczeć.

– Nie – odparł o wiele za szybko, bym dał się przekonać.

Uśmiechnąłem się triumfalnie.

– Owszem, jesteś. O Boże, jesteś zazdrosny. To wspaniale. Więc lubisz mnie tak bardzo, że nie chcesz się mną z nikim dzielić. A może powinienem się obrazić, bo dajesz mi do zrozumienia, że ktoś tak niezrównoważony jak ja byłby gotów wrócić do faceta, który go sprzedał i wychodzi za innego.

– Cóż, to chyba oczywiste, że cię lubię – wyszeptał Oliver. – Zazwyczaj. Niekoniecznie w tej chwili. Wiem, zachowuję się nieracjonalnie. Wiele razy mnie porzucano, ale zazwyczaj z banalnych powodów, a nie po to, by uciec z eksem sprzed ołtarza.

Dawno temu uznałbym to za okazję do podroczenia się i powiedziałbym coś w stylu: „Obiecuję, że jeśli cię kiedyś rzucę, to wyłącznie z trywialnego powodu”. Olivera zostawiłojednak tylu facetów, że choć znał się na żartach, ten pewnie by go zabolał.

– Obiecuję, że cię nie rzucę. A już na pewno nie dla Milesa. I nie dlatego, że przeszedłeś na weganizm. Ani nie dlatego, że wkurzyłeś się na mnie, jak zostawiłem skarpetki w salonie.

Trochę się zjeżył. Jego oczy błysnęły metalicznie.

– Skarpetki mają swoje miejsce – powiedział.

To, że trochę podniecił mnie ten komentarz, wiele mówiło zarówno o moim umyś­le, jak i moim związku z Oliverem.

– Przepraszam. – Bezskutecznie próbowałem przybrać skruszony ton. – Jestem brudną skarpecianą dziwką.

– Lucien, czy próbujesz wykorzystać moją irytację twoim bałaganiarstwem, żeby zainicjować grę erotyczną?

Spojrzałem na niego z nadzieją.

– Udało mi się?

– Cóż, potwornie nasyfiłeś w kuchni.

– Wiem, zasługuję na karę.

– Już cię spotkała – zauważył Oliver. – Musiałeś zjeść ten gniot.

– Nie o taką karę mi chodziło.

Oliver wstał i skrzętnie zebrał miseczki ze stołu.

– Jeśli ci się wydaje, że sugerując, jakoby seks ze mną był dla ciebie karą, prawisz mi komplement, to się mylisz.

– Wydawało mi się, że jak rzucę: „Skoro tak mnie lubisz, to się ze mną prześpij”, to nie poflirtujemy.

– Lucien. – Głos Olivera zabrzmiał nagle tak łagodnie. – Przecież cię lubię. I to bardzo.

Okej, może mi się udało. Tylko że po dwóch latach związku, tros­ki o siebie i rozwoju emocjonalnego na myśl o seksie wciąż czułem się przerażająco bezbronny. Przez to łatwiej było mi powiedzieć: „Tatusiu, daj mi klapsa”, bo obaj wiedzieliśmy, że to jedynie żart, niż wyznać: „Przytul mnie, kocham cię”, mimo że właśnie tego chciałem. Szukałem odpowiednich słów, by to wyrazić – patrz wyżej, ad rozwój emocjonalny – gdy Oliver wrócił po odstawieniu miseczki i zdecydowanym ruchem chwycił mnie za nadgarstek.

– Co ty wypraw… – zacząłem, gdy on próbował posadzić mnie na stole.

– Pokazuję ci, jak bardzo cię lubię.

O nie. Pomocy. Moje uczucia. Próbowałem jeszcze dzielnie je tłumić.

– Będę miał wyrzuty sumienia, jeśli zniszczymy stół.

– Naprawdę? – zapytał Oliver. – A ja nie.

Też przestałem się tym martwić, kiedy mnie pocałował. Bez względu bowiem na to, co się działo, pomimo ślubów Milesa i JoJo Ryana oraz Bridge, bałaganu, jakiego narobiłem w swoim życiu i jakiego miałem jeszcze narobić, Oliver należał do mnie, a ja do niego, i byłem w nim po uszy, do bólu, wręcz obrzydliwie zakochany. Szczególnie w chwilach, gdy bezbłędnie odgadywał, jak dotykać mnie zarazem namiętnie i delikatnie, czule i zupełnie po Oliverowatemu. Kiedy sprawiał, że zapominałem o wszelkich rozterkach i niepewności siebie i bez obaw wtulałem się w niego, bo właśnie tego pragnąłem, a on mocniej mnie obejmował. Szeptałem, że jest fantastyczny i że przy nim czuję się szczęśliwy. Wyznawałem mu wszystko, co udało mi się ująć w słowa.

A gdy w końcu stół zawalił się pod nami, powstrzymałem się przed powiedzeniem: „A nie mówiłem”.

ROZDZIAŁ 4

Przez kilka kolejnych dni biłem się z myś­lami, zastanawiając się, czy mam ochotę pójść na ślub Milesa. Lista minusów była długa. Zmarnowałbym czas. Oliver nikogo by nie znał, więc bawiłby się beznadziejnie. Aha, przypomniał mi się jeszcze jeden drobny szczegół: gdybym się tam zjawił, dałbym do zrozumienia, że wcale a wcale nie mam Milesowi za złe, że zrobił mnie w chuja.

Z jakiegoś powodu jednak w głębi duszy i tak chciałem się tam wybrać.

Przecież dobrze mi się wiodło. Lubiłem swoją pracę (ale do tego akurat nie przyznałbym się kolegom ze STOLC-a). Z Oliverem układało nam się jak nigdy dotąd, chociaż po dwóch latach z Milesem nie pomyś­lałem przecież: „No to pięknie, ten facet skrzywdzi mnie tak, jak nikt inny w całym moim życiu”. Boże, co wyprawiał mój umysł? Dlaczego porównywał tego zapatrzonego w siebie dupka, z którym widywałem się dziesięć lat temu, z obiektywnie o niebo lepszym gościem, z którym byłem teraz związany?

Bo przecież Oliver był obiektywnie lepszy, prawda? Tak samo jak nasz związek. Byliśmy starsi, dojrzalsi, rozsądniejsi i… Zaraz. Byliśmy nudziarzami? Statecznymi i przewidywalnymi kolekcjonerami lamp stołowych? Oczywiście, ostatnio nieopatrznie doprowadziliśmy do sytuacji, w której mieliśmy ich więcej niż stołów. Więc z pewnością nie byliśmy nudziarzami. Jeśli wciąż załamywały się pod nami stoły, to chyba było nam ze sobą całkiem dobrze.

Okej. Właśnie dlatego miałem ochotę pójść na ten ślub. Chciałem pokazać swojemu eksowi, jego raz tylko przeze mnie spotka­nemu narzeczonemu i grupie nieznajomych, że jestem wolny, szczęśliwy, pogodzony z przeszłością i rozpocząłem kolejny etap u boku nowego, o niebo lepszego faceta. Gdybym dobrze to rozegrał, może nawet sam bym w to uwierzył.

Na razie jednak musiałem (a) wziąć się w garść i (b) skupić się na teraźniejszości. Tym bardziej, że ten wieczór postanowiliśmy spędzić jak para dorosłych w poważnym związku. Zaplanowaliśmy kolację i wizytę w teatrze, choć nie byłbym w stanie zachować powagi, gdybym musiał powiedzieć to na głos. Oliver zarezerwował stolik w knajpce Stem & Glory, która podobno należała do najlepszych wegań­skich restauracji w Londynie, a japowoli dochodziłem do wnios­ku, że w najlepszych wegań­skich restauracjach dają jeść lepiej niż w przeciętnym lokalu, gdzie na stół wjeżdża kawałek zdechłej krowy. Potem mieliśmy obejrzeć… no cóż, w tej kwestii nie obyło się bez komplikacji. Oliver chciał pójść na Śmierć komiwojażera do Young Vic, ale oznajmiłem, że skoro dla niego zgodziłem się na bezmięsną kolację, to on musi dla mnie wysiedzieć na musicalu Pretty Woman. Szczerze powiedziawszy, byłem tym podjarany.

Umiarkowanie podjarany. Miałem za sobą ciężki dzień, bo zacięła się kserokopiarka, Alex uparł się, że ją zreperuje, lecz dłoń uwięzła mu w maszynie, a Barbara Clench nie pozwoliła mi wezwać serwisanta, żeby go wyswobodził, bo obawiała się, że próba samodzielnej naprawy unieważni gwarancję. I tak nie udałoby się sprawy utrzymać w tajemnicy, ponieważ Rhys Jones Bowen prowadził transmisję z tych dramatycznych wydarzeń i prosił rozrastające się zastępy swoich followersów, którzy, jak się okazało, sami siebie okreś­lali mianemRhystokratów, by poradzili mu, jak rozwiązać nasz problem.

Kiedy zbierałem się do wyjścia, odezwał się mój telefon. Na ekranie pojawił się numer Bridget, nic więcej jednak nie wskazywało na to, że to ona do mnie dzwoni, bo przez dłuższą chwilę nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Domyśliłem się więc, że stało się coś złego. Wprawdzie Bridge żyła od katastrofy do katastrofy, ale radziła sobie z nimi, wszem wobec użalając się na swój podły los, a po cichu spokojnie rozwiązując każdy problem. Ta osobliwa metoda działania w jej przypadku się sprawdzała. Natomiast jej milczenie oznaczało, że naprawdę ugrzęzła w jakimś bagnie i sięgnęła po moją ulubioną strategię: udawała, że kłopot nie istnieje, licząc na to, że wkrótce sam zniknie.

– Bridge? – przerwałem niepokojącą ciszę. – Bridge, co się stało?

– Chodzi o… – rozległ się jej przytłumiony głos. – O Toma.

Cholera. Przyszły mi do głowy dwa scenariusze dalszego przebiegu tej rozmowy. Oba czarne.

– Coś mu się stało?

– Chyba nie.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 5

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 6

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 7

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 8

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 9

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 10

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 11

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ DRUGA

Pan Miles Edward Greene & Pan John Joseph Ryan

The Archways, Shoreditch

26 czerwca

ROZDZIAŁ 12

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 13

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 14

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 15

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 16

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 17

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ TRZECIA

Alexander Antony Fitzrovia James Twaddle & Clara Isabella Fortescue­-Lettice

Katedra w Coombecamden

4 września

ROZDZIAŁ 19

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 20

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 21

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 22

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 23

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 24

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 25

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 26

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ CZWARTA

Ostatnie pożegnanie

9 listopada

ROZDZIAŁ 27

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 28

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 29

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 30

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 31

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 32

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 33

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 34

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ PIĄTA

Oliver David Blackwood & Lucien O’Donnell

The Green Room, Camden

26 marca

ROZDZIAŁ 35

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 36

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 37

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 38

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 39

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 40

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 41

Dostępne w wersji pełnej

ROZMOWA ALEXISA HALLA Z CATHY BERNER

Dostępne w wersji pełnej

PODZIĘKOWANIA

Dostępne w wersji pełnej