Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Mrożąca krew w żyłach powieść, łącząca w sobie przerażające schematy małej społeczności znanej z „Midsommar” i powolnego popadania w obłęd jak w „American Psycho”
„Mary to książka inna niż jakiekolwiek wcześniej: thriller o seryjnym mordercy, który jest w połowie opowieścią o duchach, a w połowie horrorem o opętaniu, z rezydencją zbudowaną jak labirynt i sektą zamieszkującą pustynię Ameryki... Mary to horror o przekwitaniu, który rzuca tak potrzebne światło na zaniedbany typ postaci poprzez czarny humor i sceny wspaniałej rzezi”. - Esquire
Mary jest cichą kobietą w średnim wieku, która stara się wtopić w tło.
Chce być niewidzialna, niewyróżniająca się. Na tyle nieinteresująca, aby nikt nie zwrócił na nią uwagi.
Ale ostatnio w Mary wszystko się zmienia. Uderzenia gorąca i bóle w całym ciele, to nie jedyne schorzenia, które utrudniają jej codzienność. Kobieta nie może spojrzeć w lustro, bo od razu mdleje. Najgorsze są jednak głosy w jej głowie... nakłaniające ją do robienia okrutnych rzeczy.
Kiedy zostaje zwolniona z pracy, decyduje się wrócić do rodzinnego miasta. Liczy na to, że pomoże jej to znaleźć spokój i pogodzić się ze swoją przeszłością. Zamiast tego, problemy się nasilają. Zaczyna mieć wizje przerażających zjaw kobiet. Pojawia się ich coraz więcej i wszystko wydaje się być połączone z seryjnym mordercą, który zmarł pół wieku temu.
Obowiązkowa lektura dla fanów horrorów
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 510
Rok wydania: 2025
Tytuł oryginału: Mary. An Awakening of Terror
Projekt okładki: Esther S. Kim
Ilustracja na okładce: David Palumbo
Redaktorka prowadząca: Aleksandra Janecka
Redakcja: Katarzyna Szajowska
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Korekta: Renata Kuk, Renata Jaśtak
© 2022 by Nat Cassidy All rights reserved.
Lyrics from the song „More Today Than Yesterday” are used with permission. Words and music by Patrick N. Upton © 1696 Regent Music Corporation, 235 W. 23rd Street, Floor 5, New York, NY 10011
All rights reserved.
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2025
© for the Polish translation by Anna Rajca-Salata
ISBN 978-83-287-3641-2
Wydawnictwo Akurat
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
Wydawnictwo Akurat
imprint MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz
Dla Robyn
Moja mama umarła, kiedy kończyłem pisać Mary (ściślej mówiąc, cztery miesiące przed napisaniem noty odautorskiej). Choć już od kilku lat nie była w stanie niczego przeczytać, zawsze będę żałował, że nie mogła przynajmniej wziąć tej książki do ręki. Ostatecznie tylko ona przed dwudziestu pięciu laty przeczytała jej pierwszą wersję. Stwardnienie rozsiane, delikatnie mówiąc, niech się idzie jebać.
Chciałbym podzielić się z wami krótkim wspomnieniem, by oddać hołd mamie, a jednocześnie rzucić nieco światła na okoliczności powstania tej powieści – którą wy na szczęście możecie trzymać w rękach (albo słuchać, oglądać na ekranie lub zapoznać się z jej treścią w każdy inny sposób).
Kiedy byłem mały, uwielbiałem przechadzać się wzdłuż półek z horrorami w miejscowej wypożyczalni wideo. Przyglądałem się okładkom i umierałem ze strachu. Mój mały móżdżek nie mógł pojąć, w jaki sposób film, nie mówiąc już o całym dziale takich filmów, może dorównać okładkom kaset wideo przedstawiającym najbardziej przerażające okropności (nie wiedziałem jeszcze, że w wielu przypadkach te barwne dzieła nie miały wiele wspólnego z samym filmem).
Na półkach było zapewne wiele znacznie bardziej niepokojących okładek niż okładka Carrie De Palmy. Jednak z jakiegoś powodu właśnie ona najbardziej mnie przeraziła. Wciąż mam ją przed oczami: Sissy Spacek stoi cała zalana krwią, z szeroko rozwartymi białymi oczami i rękami zastygłymi w geście oburzenia. Ten wizerunek mnie prześladował. Widziałem go wszędzie. W końcu zrobiłem to, co robią wszystkie przerażone siedmio- czy ośmiolatki, jeżeli tylko mają taką możliwość: poszedłem po pomoc do mamy.
Robyn była fanką Stephena Kinga. Któż lepiej od niej mógł wytłumaczyć dziecku, jak stawić czoła Carrie tak, aby więcej nie trzeba było jej się bać. Ona jednak zrobiła coś innego. Posadziła mnie obok siebie i opowiedziała historię bohaterki filmu w taki sposób, że serce pękło mi z żalu nad biedną dziewczyną, którą tak niesprawiedliwie potraktowano. Mama dopilnowała, abym zrozumiał, że to nie Carrie była potworem, ale osoby, które ją otaczały. Nigdy wcześniej nie opowiedziano mi strasznej historii z perspektywy „złego” bohatera. Nigdy nie odczuwałem współczucia – a nawet miłości – w stosunku do kogoś, kogo, jak sądziłem, powinienem się bać.
Mamę także los potraktował bardzo niesprawiedliwie i myślę, że pod pewnymi względami zazdrościła Carrie zdolności, dzięki którym mogła mu choć trochę za to odpłacić. Co więcej, mama znała wartość horroru jako gatunku literackiego i filmowego. Wiedziała, że spędzając czas z własnymi lękami i oswajając się z nimi, możemy odnieść znaczne korzyści. Jestem przekonany, że także dzięki temu, patrząc przez dziesiątki lat na postępy bezlitosnej choroby, nie postradała zmysłów. Była najsilniejszą osobą, jaką znałem, i choć Bóg mi świadkiem, żałuję, że musiała nią być, jestem wdzięczny, że nauczyła mnie, jak walczyć z przeciwnościami losu.
Nawiasem mówiąc, przez prawie rok po naszej rozmowie, zawsze gdy byłem sam i się bałem (co jako dziecku z kluczem na szyi oraz z obsesją na punkcie horrorów często mi się zdarzało), rozmawiałem z Carrie White. Stała się dla mnie kimś w rodzaju świętej patronki. Dobrze pamiętam, jak siedząc samotnie w domu, szeptałem do niej na przykład takie oto słowa: „Carrie, przykro mi, że wszyscy byli dla ciebie tacy okropni; ja byłbym twoim przyjacielem. Nigdy bym cię tak nie potraktował. Proszę, opiekuj się mną”. No i cóż, jakoś przetrwałem dzieciństwo. Nie można więc wykluczyć, że moje prośby zostały wysłuchane.
Kilka lat później, kiedy zacząłem pisać własne opowiadania, dość wcześnie wpadłem na pomysł powieści będącej rodzajem hołdu dla Carrie. Zrodził się z prostego pytania: Co by się stało, gdyby bohaterka Kinga nie miała wyjątkowych zdolności? Kim byłaby jako dorosła osoba? Co mogłoby jej się przydarzyć? Od razu też wiedziałem, że nadam powieści tytuł, który podkreśli związek z pierwowzorem. Nazwę ją Mary.
Ostatecznie efekt okazał się dość odległy od tych zamierzeń. Nie ma telekinezy, strasznych wydarzeń na balu maturalnym, fanatycznie religijnej matki i świńskiej krwi. Z dzieciństwa na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych pamiętam wydawniczą modę na publikowanie kontynuacji klasycznych dzieł literackich (Scarlett, Kozeta. Czas złudzeń itp.). Ta książka nie jest dalszym ciągiem Carrie. Jednak również opowiada o przemocy i zastraszaniu innych. Także o przemocy obecnej w społeczeństwie, z którą wszyscy dorastamy i którą zaczynamy akceptować, ponieważ Tak Już Po Prostu Jest. Mary opowiada o samotności, izolacji i… no cóż, sami zobaczycie.
Chciałbym powiedzieć wam znacznie więcej – o tym, jak długo pisałem powieść i co próbuję w niej przekazać… – ale postanowiłem umieścić te informacje w posłowiu, bo rozumiecie, spoilery. Skoro jednak czytacie tę notę, zaznaczę tylko, że w książce jest mowa o okaleczeniach, śmierci zwierzęcia i domniemanej traumie seksualnej. A także o mizoginii – wewnętrznej i zewnętrznej, ukrytej i jawnej, zamierzonej i zapewne niezamierzonej (choć jestem niezmiernie wdzięczny wrażliwym czytelniczkom za wskazywanie mi tego, co uszło mojej uwadze). Tematy te znalazły się w powieści nie bez powodu, lecz, jak mówiłem, sami zobaczycie. Nic już więcej nie powiem, po prostu chciałem Was zawczasu uprzedzić.
Ode mnie na razie tyle. Dziękuję, że sięgnęliście po tę książkę. Mam nadzieję, że się wam spodoba. Cieszę się, że jesteście moimi czytelnikami.
Nat Cassidy
Nowy Jork, maj 2021
W życia wędrówce, na połowie czasu, Straciwszy z oczu sens niemylnej drogi, W głębi ciemnego znalazłem się lasu.
Dante, Boska komedia, Piekło, Pieśń pierwsza1
Na krzesłach pełno kobiet uśpionych dokoła
Ajschylos, Eumenidy2
Czuła pragnienie zniszczenia. Huk, trzask, brzęk – właśnie to chciała usłyszeć.
Kate Chopin, Przebudzenie3
20 KWIETNIA 1969
W wannie jest trup. Kobieta.
Półleży oparta o ścianę, z nogami przewieszonymi przez krawędź. Ktoś musiał ją tam wrzucić.
Rozebrana do naga, nie licząc poszewki naciągniętej na głowę. Czystej, niemal rażąco białej, z wielką, mokrą, ciemnoczerwoną plamą pośrodku. Oblepia coś, co kiedyś było twarzą. Przesiąknięty krwią materiał przylega do niej jak druga skóra, tylko w miejscach oczu i wciąż otwartych do krzyku ust powstały zagłębienia.
Spod poszewki spływa strumykami krew, ścieka po szyi, piersiach i krzepnie na dnie wanny. Rozmazane czerwone plamy otaczają ciało niczym poświata, krwawe dzieło krwawej ręki.
Poza tym, myśli szeryf Brannigan, to całkiem ładna łazienka. Przynajmniej w porównaniu z jego własną.
Policyjnym okiem dostrzega mnóstwo mniej oczywistych szczegółów. Złotą mydelniczkę na umywalce pokrywają brązowe plamki śniedzi i brudu. Kremowe ręczniki do rąk są nieco przetarte. Łazienka jest niczym niechciany krewny w jakiejś majętnej rodzinie: obrzydliwie bogatej, ale pozbawionej miłości. Wygląda dokładnie tak, jak można się było spodziewać po czwartej łazience dla gości na drugim piętrze oszałamiająco wielkiej rezydencji.
„A sama sztuka, pani Lincoln? Podobała się pani?”… Przelatuje mu przez głowę żart, niczym śmieć niesiony wiatrem pustą ulicą.
Szeryf jest chudym facetem po pięćdziesiątce. Jego odznaka policyjna lśni niczym brzegi poszewki na głowie trupa: zbyt białej i czystej w tej łazience. Twarz szeryfa lepi się od potu. Nie czuje się dziś najlepiej.
Wokół jest nienaturalnie cicho. Jeszcze przed paroma chwilami panował tu zamęt, ale teraz… słychać tylko bicie serca policjanta, jego oddech, wdechy i wydechy powracające w rytmie fal. Zupełnie jakby otwierając drzwi –
w wannie jest trup…
– wszedł do osobnego zamkniętego świata, w którym istnieją tylko on, martwa kobieta i ta upiorna łazienka.
Szeryf Brannigan patrzy na zmarłą, nachyla się ku niej. Nagle ogarnia go gwałtowna chęć, by zerwać jej z głowy poszewkę, mieć to już za sobą, spojrzeć na to, co pozostało z jej twarzy. Ale tego nie robi. Wie aż nazbyt dobrze, jaki koszmar tam na niego czeka. Widywał takie okropności dziesiątki razy na stołach sekcyjnych i w miejscach zbrodni. Poza tym jego ręce stały się nagle dziwnie ciężkie i bezużyteczne. Siedzi więc tylko… i patrzy.
Martwej kobiecie to chyba nie przeszkadza. Ma już za sobą wszelkie ziemskie problemy.
Przez długi czas tkwi z rękami na udach, przechylony, zagapiony na zwłoki, jakby były – może są – zagadkowym dziełem sztuki na wystawie. Nagle w korytarzu rozlega się krzyk.
– Szeryfie!!! Znaleźliśmy go!
Brannigan nie zrywa się na nogi, nawet się nie wzdryga. Zupełnie jakby nie słyszał. Otaczająca go bańka nie tyle pęka, ile zaczyna się rozpuszczać.
Świat fragment po fragmencie wraca na swoje miejsce: zamieszanie na dole, mężczyźni wrzeszczący i wydający rozkazy, no i najgorsze – to wycie. Nie krzyki bólu czy przerażenia – nieludzkie wycie szalonego dziecka, które właśnie uświadomiło sobie, że popsuła się jego ulubiona zabawka.
Gdzieś w tle słychać radio, z którego na cały regulator ryczy muzyka pop.
– Znaleźliśmy go! – Głos staje się głośniejszy i rozlega się bliżej. Do łazienki wpada jeden z zastępców szeryfa, dysząc z podniecenia, a może z wysiłku. – My…
Przerywa na widok martwej kobiety i szefa, który nachyla się nad nią, jakby chciał jej coś szepnąć do ucha.
– Szeryfie…? Nic panu nie jest?
Brannigan nie odwraca głowy. Pod czerwoną plamą na poszewce coś się porusza. Z góry wie, co wyłoni się spod tkaniny: mrówka na wyprawie badawczej. W tym domu roi się od mrówek, i nic dziwnego. Jedzenia im nie brakuje. W takich miejscach często spotyka się mrówki (częściej na zewnątrz, ale ta rezydencja, choć sprawia wrażenie dobrze utrzymanej, roi się od robactwa). Przyciąga je krew, a one przeszkadzają w pracy technikom kryminalistycznym, ale jak z tym walczyć? Mrówki na miejscu zbrodni są niczym piasek na plaży, nie do usunięcia. A może szeryf, podobnie jak martwa kobieta, już nie trapi się z powodu takich rzeczy?
– Szeryfie? – powtarza z niepokojem zastępca.
– Która to? – pyta w końcu Brannigan, nie odrywając oczu od poruszającej się, pulsującej plamy. Za pierwszą mrówką spod poszewki wyłania się druga i wędruje wzdłuż strumyczka krwi. Materiał wciąż się porusza. Jest ich więcej. Dużo więcej. – Dziewiąta ofiara? Dziesiąta?
– Nie… nie wiem. Ale znaleźliśmy go! Faceta, który… w każdym razie myślimy, że to on. Chodźmy już! – Zastępca na próżno wskazuje ręką drzwi.
Tak naprawdę to ósma ofiara znaleziona do tej pory w rezydencji – sześć z nich to kobiety, wszystkie nagie, z poszewkami, lub czymś podobnym, naciągniętymi na okaleczone twarze, wszystkie zamordowane w taki sam sposób jak dziesiątki innych, których ciała znaleziono w okolicach miasteczka w ciągu ostatnich kilku lat. Żadnej nie zidentyfikowano. Wyjątek stanowi ofiara numer siedem: mężczyzna, którego identyfikacja nie nastręcza żadnych trudności, mimo że brak mu znacznej części głowy.
Burmistrz Victor Cross. Człowiek, w którego łazience na drugim piętrze właśnie stoją.
Z dołu dobiega kolejny piskliwy wariacki wrzask.
Facet
Facet, który to zrobił
W głowie szeryfa rozbłyskują obrazy – na podłodze sypialni bezgłowy burmistrz, z którym spotkali się niedługo, zanim zaczęły się krzyki i świat wypadł z torów; pospiesznie nabazgrana wiadomość, zostawiona przez burmistrza na podłodze. W jednej chwili szeryf przypomina sobie, kim jest i po co tu przyjechał. Kręci głową, porusza nią w przód i w tył. Trochę pomaga, chociaż ręce są wciąż jak z betonu. Zwłaszcza lewa, którą co chwilę przeszywa niepokojący, ostrzegawczy ból.
Znaleźliśmy faceta, który…
– No dobrze – chrząka szeryf. Spostrzega na podłodze mrówkę i ją rozdeptuje. – Dzięki Bogu. Gdzie on jest?
Twarz zastępcy wykrzywia grymas, ni to płaczliwy, ni to proszący.
– Między ścianami.
W ogromnym domu rozbrzmiewa kolejny obłąkany krzyk.
Wypadają z łazienki i biegną schodami na dół. Mijają obrazy i lampy. Ogromne lustra w ciężkich ramach. Wielką sypialnię na pierwszym piętrze, gdzie bezgłowe ciało burmistrza Crossa spoczywa obok strzelby i kawałka papieru przesiąkniętego krwią i strzępkami mózgu. Z korytarza widać tylko nogi, ale treść listu jarzy się w pamięci szeryfa niczym rozświetlona żarówką:
Wiedziałem
Mijając drzwi sypialni, wykrzywia usta. Nienawidzi tego miejsca. Nie tylko upiornej rezydencji, lecz całego przeklętego miasteczka. Jednego z kilku w obrębie hrabstwa, które przypadły mu w udziale, gdy obejmował stanowisko, tak jak okropni teściowie przypadają wraz z małżeństwem. Zna trochę historię miasteczka – wystarczająco, by czuć niechęć za każdym razem, gdy musi je odwiedzać – więc choć wydarzenia dzisiejszego dnia nim wstrząsnęły, to niekoniecznie go zaskoczyły. Tutaj w powietrzu od zawsze unosi się jakaś zła energia. Trucizna. Może dlatego tak trudno mu teraz złapać oddech.
Są już prawie na parterze, gdy szeryf czuje ucisk w sercu. Płuca wypełnia mu piasek. Ból wgryza się w rękę jeszcze ostrzejszymi zębami.
– Zaczekaj – dyszy. – Muszę… Muszę na chwilę usiąść.
Opiera spoconą dłoń o nieskalanie czystą tapetę, powoli schodzi po schodach i siada na najniższym stopniu.
– Czy coś panu…? – zaczyna zastępca, ale szeryf gniewnie macha ręką. Jakby mówił: Rób swoje. Bezskutecznie próbuje dodać: Nic mi nie będzie.
Zastępca wykonuje polecenie, Brannigan patrzy, jak schodzi po schodach i znika za drzwiami.
– Szeryf chyba źle się czuje! – woła.
Wokół kręci się mnóstwo ludzi – siły z całego hrabstwa, które w ciągu ostatnich miesięcy zebrał Brannigan, niemal natychmiast stawiły się na wezwanie – ale większość jest zbyt zajęta, aby zwrócić uwagę na słowa zastępcy.
Jednak pewien mężczyzna wychodzi na korytarz i przez chwilę patrzy na szeryfa.
Jest przystojny i młody, zaledwie po czterdziestce, ma rude włosy. Zmącona bólem pamięć przypomina Branniganowi, że to chyba jeden z miejscowych. Kilku z nich zgłosiło się do pomocy, co powinno poprawić notowania miasteczka… sęk w tym, że wszyscy budzą w szeryfie ten sam niepokój. Prawdę mówiąc, kiedy patrzy na tego mężczyznę (jego nazwisko także zaczyna się na B. Burke, Burman, coś w tym rodzaju), chce mu się wymiotować. A może to z bólu? Nawet tego nie jest pewien, jego ciało wydaje się należeć do kogoś innego.
W domu rozlegają się kolejne wrzaski. Rudowłosy mężczyzna wraca do rzeczywistości, ale zamiast pobiec tam, skąd dochodzą, rusza po schodach na górę, przeciskając się obok szeryfa z miną człowieka, który właśnie przypomniał sobie, że nie wyłączył gazu.
Szeryf na chwilę znów zostaje sam.
W pokoju obok ostrze siekiery rozłupuje drewno. Porcelanowe figurki na półeczce podskakują w rytm ciosów. Kilka spada i rozbija się na podłodze.
Szeryf przygląda się im z uczuciem dziwnej lekkości i dystansu. W dzieciństwie był z rodziną w Kalifornii i przeżył tam trzęsienie ziemi. Chwilę wcześniej ogarnęło go podobne, łaskoczące, wypełniające żołądek fizyczne przeczucie. Ręka pulsuje bólem, jednocześnie ostrym i tępym, jak owinięte wełną ostrze brzytwy.
To była fajna wycieczka. Janie jeszcze wtedy żyła. Jej mąż jeszcze nie zjechał z nią z autostrady w przepaść. A my nie mieliśmy pojęcia, co ją czeka.
Czemu właściwie o tym myślę?
Ponieważ, Owenie, jesteśmy tylko naszymi wspomnieniami, odpowiada obcy głos, którego nie potrafi rozpoznać.
Szeryf Owen Brannigan słyszy, jak ludzie – jego ludzie – przeciskają się przez wyrąbaną w ścianie dziurę. Radio musiało być w środku, bo kiedy się przebili, muzyka ryknęła jeszcze głośniej. Brannigan nigdy nie lubił tego gównianego rock and rolla. Połowa piosenek jest nierytmiczna, brzydka i skierowana do małolatów. Ale następną rozpoznaje od razu.
Nie pamięta, kto ją śpiewa – zapewne jakiś głupkowaty zespół o głupkowatej banalnej nazwie – ale wie, że uwielbia ją jego żona Bess. Nigdy mu o tym nie mówiła, lecz zawsze nuci tę piosenkę, kiedy jest czymś zajęta, a gdy słyszy ją w radiu, kołysze się lekko z bezwiednym uśmiechem. Pewnie wie, że gdyby się przyznała, jak bardzo ją lubi, pokręciłby głową i popatrzył na nią z przekornym uśmieszkiem: Jesteś głupia, ale i tak cię kocham. Zresztą nie musi tego mówić. Są małżeństwem od dwudziestu dwóch lat, a on lubi na nią patrzeć i…
Wiedziałem
Żołądek podchodzi szeryfowi do gardła. Ręce i nogi wypełnia płynny beton. Świat przed oczami ciemnieje, jakby pożerała go armia czarnych mrówek. A piosenka leci dalej jak gdyby nigdy nic.
Wiedziałem
Jego ludzie coś krzyczą. Szaleniec wrzeszczy. A może to dźwięki trąbki towarzyszącej wokaliście, gdy śpiewa: „Dziś kocham cię bardziej niż wczoraj. Lecz nie tak bardzo jak jutro. Bo każdy dzień jest nowym dniem, w którym cię kocham”.
Zza rogu wyłania się grupa rozmazanych postaci. Podchodzą do szeryfa, ale choć się zbliżają, wcale nie widzi ich wyraźniej.
Czy wyobrażał to sobie, kiedy obudził się rano?
Wiedziałem
Czy jego siostra Janie, tuż przed śmiercią, tuż przed tym, jak pijany mąż przypadkowo zjechał razem z nią w nicość, wyobrażała sobie, co nastąpi?
Wiedziałem
Dotykają go czyjeś ręce. Jego skóra jest wilgotna. Czy się poci? Czy pełza razem z mrówkami? Szeryf słucha muzyki. Wrzasków. Strzałów rozbrzmiewających w oddali, za ścianą. Wrzask milknie. Ale on wciąż go słyszy.
Leży na plecach, a z zewnętrznych kącików oczu płyną mu łzy. Jak przez mgłę czuje, że ktoś rozrywa mu koszulę. Myśli: Każdy dzień jest nowym dniem.
Ale wciąż słyszę krzyki.
Wciąż słyszę krzyki. (Wiedziałem) To się nigdy (wiedziałem) nie skończy…
I ma rację.
Nic się nigdy nie kończy. Każdy dzień jest nowym dniem.
Kilka kilometrów stąd, w chwili gdy między ścianami ogromnej rezydencji milknie echo wystrzałów, w dużo skromniejszym domu ciężarna nagle krzyczy z bólu.
Jej dziecko, dziewczynka, rodzi się za wcześnie, ale nie aż tak bardzo.
– Pewnie miała ochotę już wyjść – żartuje potem doktor, klepiąc zdenerwowanego męża i ojca po plecach.
4 KWIETNIA 1975
Bettina Perlmutter ma nadzieję, że czeka ją spokojny dzień. Parkuje na swoim miejscu na zupełnie pustym parkingu przed Muzeum Pustyni hrabstwa La Paz. Zamyka oczy i odmawia krótką poranną modlitwę.
Proszę cię, Jezu, niech dziś będzie spokojnie.
Wczorajsze wrzaski wciąż dźwięczą jej w głowie, zamknięte tam niczym duchy w nawiedzonym domu. Muzeum odwiedziła szkolna wycieczka. Bezkształtna masa ponad piętnaściorga sześciolatków przetaczała się z krzykiem po korytarzach.
Proszę cię, Jezu. Błagam! Niech nikt dzisiaj nie przychodzi.
W kalendarzu nie zapisano żadnych wydarzeń, więc powinna mieć spokój. Zresztą w muzeum niewiele się dzieje. Trudno się dziwić. Skromna kolekcja pustynnych roślin i zwierząt tkwiąca pomiędzy kilkoma pustynnymi miasteczkami rozrzuconymi wzdłuż biegnącej przez pustynię autostrady. Jedyni potencjalni goście, oprócz okazjonalnych szkolnych wycieczek, to ludzie, którzy widzą ten sam szajs po wyjściu z domu, oraz przypadkowi podróżni – przy czym ostatnia grupa dopiero zaczyna się odbudowywać po kłopotach, jakie mieli w okolicy sześć lat temu.
Poza tym to kwiecień. Ostatni ze znośnych miesięcy. Letni żar zaczyna pomału wypełzać zza horyzontu – i tylko wariat spędzałby czas na zewnątrz, gapiąc się na jedną marną rodzinę pekari czy chorego kuguara imieniem Wilson.
Bettina ma zły humor. Po wewnętrznej stronie prawego policzka powstał wrzód i ociera się o dolny kieł.
Jeżeli dzisiaj będzie spokojnie, zaciągnie żaluzje w gabinecie, usiądzie w chłodnym półmroku w bólu i ciszy. Może wyjmie z biurka butelkę tequili, wypije kilka łyków. Żadnego żłopania, nic, co jej zmarła przed laty dystyngowana matka mogłaby nazwać zbyt męskim. Tylko kilka łyczków. Malutkich. Po to, żeby przepłukać usta mocnym piekącym alkoholem. Będzie sama, więc jeśli ból stanie się nie do zniesienia, może się nawet rozpłakać. A potem wnętrze ust zdrętwieje i choć przez chwilę będzie w stanie myśleć o czymś innym.
Nienawidzi tych przeklętych wrzodów. Wyrastają w ustach niczym muchomory w ciemnej jaskini – choć, jak wiadomo, muchomory nie emitują nieustannego bólu jak przeklęte małe anteny. Wrzody często pojawiają tuż przed okresem, a zatem czeka ją więcej dni trudnego do zniesienia cierpienia.
– Musiałam w poprzednim życiu zrobić coś naprawdę paskudnego – mówi Betty i krzywi się z bólu. Choć tak naprawdę cieszy się, że jest kobietą. Po prostu wolałaby urodzić się w świecie, gdzie kobiece cierpienia spotykają się z większym zrozumieniem.
Dziś przynajmniej nie będzie musiała zachowywać się jak słodka, cierpliwa matrona, czego wszyscy po niej oczekują, kiedy w pobliżu są dzieci. To takie męczące.
Z westchnieniem składa jeszcze jedną krótką prośbę (Jezu, nie zawiedź mnie dzisiaj), wysiada z szerokiego studebakera i rusza w stronę muzeum. Wrzody utrudniają przełykanie, więc nim otworzy drzwi i wejdzie do środka, spluwa soczyście na ziemię.
Za małym przedsionkiem jest ciemny korytarz, w którym stoi kilka terrariów z żywymi owadami. Pierwsze, co Betty widzi, to rozsypane na podłodze odłamki szkła.
Od razu ogarnia ją panika.
Minęło sześć lat od czasu morderstw i wszechogarniającego chaosu, który zakończył się w dniu, gdy śmierć ponieśli szeryf hrabstwa, burmistrz miasteczka i… i potwór.
Tyle że trudno mówić o zakończeniu. Przynajmniej jeśli chodzi o układ nerwowy Bettiny. Sześć lat to naprawdę niewiele, aby zapomnieć, jak każdego dnia czekało się, czy jakiś niewidoczny wróg nie wyskoczy nagle z mroku, by zrobić z tobą coś tak okropnego, że nie odważą się opisać tego w gazecie.
Spokojnie, Betty, to pewnie zwykłe włamanie. Albo odwiedziny najgorszego z boskich tworów: nastolatków.
Może i tak. Ale Betty nie chce mieć z tym nic wspólnego. Ostrożnie wchodzi do środka, gotowa w każdej chwili odwrócić się na pięcie i uciec, gdyby pojawiło się niebezpieczeństwo. Kocha muzeum, ale nie zamierza za nie umierać. Nie woła kusząco: „Jest tam kto?”, tak jak bohaterowie filmów do psychopaty, który być może czai się w ciemnościach. Za to wsuwa klucze między palce i cieszy się, że wraz z Susan i Abby poszła jesienią na kurs samoobrony.
Oczy przyzwyczajają się do mroku i w ciemnym korytarzu można teraz dostrzec nieco więcej.
Pośród odłamków szkła plecami do drzwi siedzi mała zgarbiona postać.
Dziewczynka.
– Co, do diabła…? – szepcze Betty.
Podchodzi ostrożnie bliżej i słyszy, że dziewczynka coś śpiewa. Cicho, jak to dzieci, więcej w tym rytmu niż melodii. Mimo to Betty rozpoznaje piosenkę. Nie jest stara, to któryś z tych puszczanych przed południem lekkich kawałków, bardziej przypominających przeboje Bobby’ego Darina czy Dela Shannona z początku lat sześćdziesiątych niż preferowane dziś w radiu utwory Led Zeppelin lub choćby Stonesów. W grobowej ciszy wypełniającej muzeum rozbrzmiewa wyraźnie głos dziewczynki.
– Dziś kocham cię bardziej niż wczoraj – nuci. – Lecz nie tak bardzo jak jutrooooo.
Betty krzepnie krew w żyłach.
– Kochanie? – pyta mimo ogarniającego ją zimna. – Co ty tu robisz?
Dziecko nie reaguje tak, jak można by się spodziewać – nie wzdryga się ani nie podskakuje zaskoczone. Po prostu odwraca się z uśmiechem.
Betty patrzy i przygryza wargę, aby nie krzyknąć. Jeden z zębów przebija wrzód, a obezwładniający ból sprawia, że oczy wypełniają jej się łzami.
Dziewczynka ma w buzi owady. Całą garść. Część terrariów rozbito, a ona siedzi wśród potłuczonego szkła i je insekty. Śpiewając.
Betty przez łzy widzi, jak kilka mrówek przebiega po policzku małej i kryje się we włosach.
Na próżno usiłuje dodzwonić się do rodziców dziewczynki. Podany numer nie odpowiada.
W końcu udaje jej się skontaktować z ciotką, wyjątkowo nieprzyjemną i jędzowatą. Betty wcale nie chce źle o niej myśleć – nie ma ochoty wspierać mężczyzn, którzy robią co mogą, by odczłowieczyć i umniejszyć kobiety – ale trudno inaczej opisać ten szczególnie paskudny ludzki egzemplarz. Niedługo potem ciotka przyjeżdża i dziewczynka znika z jej życia.
Betty nie opowiada nikomu o tym, co się wydarzyło. Dziecko pewnie było głodne i wpadło w panikę. Terraria łatwo oszklić, zresztą nie zjadło żadnych rzadkich okazów. Głównie mrówki i trochę dżdżownic. Betty na moment zamarła, kiedy zobaczyła, że dziewczynka sięgnęła też po skorpiony, okazało się jednak, że ogony i kolce jadowe przezornie odgryzła i odłożyła na kupkę.
– Gdzie się tego nauczyłaś, kochanie? – zapytała Betty, gdy dziewczynka, już umyta, siedziała grzecznie u niej w gabinecie.
Mała wzruszyła ramionami, skubiąc rąbek bawełnianej sukienki.
– On wiedział – odparła. – Bo był między ścianami.
Betty nie zadawała więcej żadnych pytań. Nie powiedziała też nikomu, że coś w dziewczynce napełniało ją wstrętem. I strachem. I litością. Od chwili gdy znalazła dziecko, chciała jak najszybciej się go pozbyć i o wszystkim zapomnieć.
Po pewnym czasie jej się to udało, choć wspomnienie siedzącej na podłodze dziewczynki, której po twarzy chodzą mrówki i która trzyma w rękach wijące się robaki, nawiedzało ją w snach przez resztę życia. Wraz z koszmarem, w którym wchodziła w ciemną rozwartą otchłań muzeum i nie mogła potem odnaleźć drogi wyjścia.
Bettina Perlmutter nie musiała męczyć się tymi snami zbyt długo. W jej głowie, tuż obok pnia mózgu, przyczaił się tętniak, który pękł trzy i pół roku później. Betty zostawiła po sobie dwóch byłych mężów, jaszczurkę o imieniu Komancz i małe skromne muzeum. Nie zobaczyła tego, co wydarzyło się później, czterdzieści cztery lata po tym, kiedy wchodząc do muzeum, znalazła dziewczynkę, choć spodziewała się zastać potwora. Chaos. I grozę.
Lecz gdyby ktoś ją zapytał, odpowiedziałaby, że w gruncie rzeczy była przekonana, że to wszystko powróci.
Takie rzeczy zawsze wracają, prawda? Jak wznowa raka. Jak muchomory w ciemnościach.
Bo w życiu ważne są cykle.
A ono, pełne zabójczych niespodzianek i drobnych horrorów, tajemnic i niedoli, toczy się dalej i dalej, i
Nie była to rozpacz; po prostu dojmujące uczucie przemijania, świadomość, że życie ucieka, nie dotrzymując i nie spełniając swych obietnic.
Kate Chopin, Przebudzenie
Mówi się, że „ci spokojni są najgorsi”. Jak w wielu stereotypach i w tym kryje się ziarno prawdy. Czasem jednak zastanawiam się: Co było najpierw? Czy „ci spokojni” zaczęli dopuszczać się zbrodni, bo ich odrzucano? Czy też odrzucano ich dlatego, że wyczuwano, do czego są zdolni?
Agent specjalny Peter Arliss, W ciemnościach z diabłem: bohaterska relacja agenta FBI z miejsca masakry wielkanocnej w Arroyo
7 KWIETNIA 2019
Czasem trudno określić, kiedy coś się zaczyna.
Próbuję wyjaśnić to lekarzowi w sposób, który uzyska jego aprobatę.
To jak z przeziębieniem. Nie zauważamy, w którym momencie zaczyna nas boleć gardło. Za to nagle uświadamiamy sobie, że boli nas już od pewnego czasu. Nie zawsze da się precyzyjnie ustalić początek.
– Więc boli panią gardło?
– Nie. To znaczy tak. – Uśmiecham się promiennie. – W sensie metaforycznym.
Doktor wyraźnie nie docenia moich wysiłków.
– Proszę po prostu opisać dolegliwości, z jakimi pani do mnie przyszła.
Więc opisuję.
Od jakiegoś czasu – nie jestem pewna jak długo, bo, jak mówiłam, trudno to ustalić… czuję się źle. Mam okropny nastrój. Ataki płaczu. Trudności z koncentracją. Prawie nie śpię, a kiedy w końcu zasnę, nawiedza mnie wciąż ten sam męczący sen. Ciągle boli mnie brzuch. Ubrania jakby gorzej leżą, w ogóle czuję się źle we własnej skórze, dosłownie i w przenośni. Swędzi mnie całe ciało. Słyszę jakby nieustanne mruczenie „podrap, podrap, podrap”, ale nie wiem, o które miejsce chodzi. Przepraszam, że podaję zbyt długą listę dość niejasnych objawów i plotę bez ładu i składu, ale od wieków nie byłam u lekarza, więc się denerwuję, jednak trudno udawać, że nic się nie dzieje, a w dodatku, kiedy ostatnio patrzę w lustro…
Doktor otwiera usta, a ja już wiem, o co spyta.
– Kiedy miała pani ostatnią miesiączkę?
Tłumiąc westchnienie, objaśniam, że ostatnio są dość nieregularne. Raz się pojawiają, raz nie. Ale…
Pyta, ile mam lat. Jakby nie leżała przed nim wypełniona ankieta. Wiem, że to darmowa przychodnia i czasu jest mało, ale nie trzeba go wiele, aby rzucić okiem. Doktor chce, żebym wypowiedziała to na głos, żebym sama to usłyszała. Staram się zdusić w sobie ogarniający mnie gniew.
– Czterdzieści dziewięć – mówię i dodaję niechętnie: – Za kilka tygodni skończę pięćdziesiąt.
Lekarz, na oko przed czterdziestką, kiwa głową. Po czym opuszcza wzrok i coś notuje.
– Wiem, co pan powie – zapewniam. – Ale to coś innego. Znam swoje ciało. Wiem, co jest normalne, a co nie. Naprawdę uważam, że to nie tylko menopauza.
– Premenopauza – poprawia. – Menopauza to ostateczne ustanie miesiączkowania. Premenopauza jest okresem, który ją poprzedza i może trwać kilka lat.
– Dziękuję. – Uśmiecham się cierpliwie. – Ale naprawdę uważam…
– Ma pani uderzenia gorąca? Nocne poty?
Przyznaję, że owszem, mam. Bardzo gwałtowne. Czasami budzę się cała mokra, jakbym się zmoczyła.
– Mhm – przytakuje obojętnie. – Premenopauza. Jak z podręcznika.
Jak z podręcznika.
– Prawdę mówiąc – kontynuuje – dziwię się, że objawy pojawiły się dopiero teraz. No ale każda kobieta przechodzi ten etap inaczej. Każda jest jedyna w swoim rodzaju. – Śmieje się chyba sam do siebie. – A jak przechodziły menopauzę inne kobiety w pani rodzinie?
Wyjaśniam, że nie wiem. Moją jedyną żyjącą krewną jest ciotka i prędzej wyjadłabym sobie z czaszki mózg łyżką do lodów, niż ponownie zamieniła z nią choć słowo. A matkę straciłam, gdy byłam małym dzieckiem.
– Umarła na?
– Pożar domu. To chyba nie jest dziedziczne.
Mój żart go nie śmieszy. Pstryka długopisem i zgadza się sam ze sobą.
– Sytuacja jest podręcznikowa. Proszę opowiedzieć o tych objawach podczas następnej wizyty u swojego ginekologa. Zaproponuje pani metody leczenia. Tymczasem proszę pić dużo wody i odpoczywać.
Tylko że ja, oczywiście, nie mam ginekologa. Ani ubezpieczenia zdrowotnego. Jak pan sądzi, dlaczego przyszłam do darmowej przychodni podczas darmowego dnia zdrowia, czy jak go tam nazwali w tej cholernej ulotce na tablicy ogłoszeń w mojej pracy? Gdybym miała ginekologa albo w ogóle jakiegoś lekarza, toby mnie tu nie było.
Pić dużo wody? Odpoczywać? Czy on nie słyszał, jak mówiłam, że prawie nie śpię? A gdy w końcu zasnę, dręczą mnie koszmary, po których budzę się jeszcze bardziej zmęczona, niż byłam? No i te nagłe napady szalonej wściekłości. Na co dzień jestem miłą, uprzejmą osobą, a z powodu tej wściekłości czasem nie mogę funkcjonować. Że nie wspomnę o problemach z lustrami i…
– Przepraszam, ale muszę przyjąć dziś jeszcze wielu pacjentów, więc…
Spoglądam na lekarza. Patrzy na zegarek. Niby mnie nie wyrzuca… ale tak właśnie się czuję.
– Chyba że ma pani jeszcze jakieś pytania?
– Nie – mówię i uśmiecham się jak Grzeczna Dziewczynka. – Dziękuję za pomoc!
Po powrocie do domu opowiadam o wszystkim moim Najmilszym. Słuchają cierpliwie. Nic dziwnego. To małe porcelanowe figurki. Cóż im pozostało.
– Prawdziwe przekleństwo kobiecości polega na tym – mówię, zrzucając zimowe palto i ośnieżone buty, wciąż zasapana po wspinaczce na trzecie piętro – że nawet na chwilę nie wolno nam zapomnieć o naszym ciele. I nie w tym rzecz, że musimy wyglądać, poruszać się lub pachnieć w określony sposób. Chodzi o biologię. Jesteśmy uwiązane do tej głupiej cielesności. – Chwytam się za boki, są grubsze niż zwykle. – Co miesiąc przypomina nam, że nie mamy nad nią żadnej kontroli, nawet nie wiemy, co knuje!
Wygłaszam głupie, banalne uwagi, które nawet nie są moje. Krążę po pokoju, celuję palcem w Najmilszych jak, nie przymierzając, jakaś standuperka.
– Dziewczyny wiedzą, o co mi chodzi. Chłopcy nie, ale niech się postarają zrozumieć. Ciała to najgorsze, najokrutniejsze sukinsyny. Składają obietnice i kłamią.
Mówiłaś mu o lustrze? – pytają Najmilsi.
– Próbowałam. Nie dał mi dojść do słowa.
Naprawdę próbowałaś?
– Tak! Ale on… Czułam się jak idiotka, że w ogóle do niego przyszłam. Jakby te wszystkie objawy były – podręcznikowe – najzupełniej normalne. Przecież wiem, że nie jestem głupia. Może trzeba było poprosić o skierowanie do lekarki?
To czemu nie poprosiłaś?
Wzruszam ramionami.
– Nie chciałam robić kłopotów.
Zatrzymuję się w miejscu.
– Menopauza – oznajmiam tonem, jakbym mówiła: czwarty stopień raka. Albo pożarta przez aligatora. Takie diagnozy brzmią niewiarygodnie.
Premenopauza – poprawiają mnie Najmilsi.
– Dziękuję.
Oczywiście podejrzewałam, że taka jest przyczyna. Ale jednak…
Co?
Ale jednak w głębi duszy myślałam – miałam nadzieję? – że skoro dotąd się nie zaczęła… to może mnie ominie. Może to jedna z tych rzeczy, które przydarzają się innym ludziom. Jak miłość. Albo przygoda.
– Pięćdziesiąt – mówię z szerokim fałszywym uśmiechem. – Będę miała pięćdziesiąt lat. Kiedy to minęło?
Odkąd to przejmuję się takimi rzeczami? Kogo obchodzi, ile mam lat? Przecież nigdy nie chciałam mieć dzieci.
Słyszę inny głos. Pogłos. Chłodny, głęboki jak woda w studni o północy. Ciebie to powinno obchodzić, mówi. Mary, twoje życie niedługo się skończy, a prawie niczego nie przeżyłaś.
Nienawidzę tego głosu. Mam ciarki, kiedy go słyszę. Przyzwyczaiłam się do głosów w głowie – jeżeli ktoś długo mieszka sam, stwarza sobie własny chór grecki – ale ten? Dochodzi gdzieś z głębi. Nie zawsze nawet używa słów. Czasem mam ochotę zapytać: Kim właściwie jesteś? Bo choć zawsze był ze mną, wydaje się dziwnie osobny. Obcy. A ostatnio stał się głośniejszy.
Na dworze zaczyna szczekać Piekielny Pies z pierwszego piętra.
Chcę włączyć telewizor, pogapić się na jakieś bzdury, spróbować zasnąć. Ale najpierw muszę się przebrać. Na osobności. Nie życzę sobie, aby nawet namalowane porcelanowe oczy gapiły się na mnie i na moje głupie kłamliwe ciało. Zamknę się w sypialni, tam się rozbiorę i może sobie popłaczę.
Najpierw jednak idę do łazienki. Chociaż problem trwa od tygodni, chcę jeszcze raz się upewnić w sprawie lustra. Tak na wszelki wypadek.
Zgadza się. Nic się nie zmieniło.
Nie mogę patrzeć w lustro zbyt długo. Najwyżej kilka sekund. Jeżeli się zagapię, świat zaczyna szarzeć i się rozpadać. Bardzo szybko.
Chwytam rękami umywalkę, aby nie stracić równowagi, i patrzę, jak moja twarz w lustrze zaczyna się rozkładać.
Skóra wiotczeje, rozłazi się, ścieka pełnymi skrzepów strumykami. Dolna warga opada, odsłaniając czarne dziąsła i zęby sterczące jak kamienie nagrobne. Wyglądam jak zwłoki porzucone na pustyni, aby wyschły w palącym słońcu. Klatkę piersiową wypełnia gorące, gorzkie powietrze. Pod czaszką dzwonią bezsensowne słowa i zdania. Zabić rwać rozdzierać obdzierać bezużyteczna matka skurw…
Odwracam wzrok, zanim stracę przytomność. Wszystko się kończy, jakby ktoś nagle zakręcił kran, i znowu mogę oddychać. Świat wraca do normy.
Na zewnątrz wciąż słychać szczekanie.
Oto co ostatnio przeżywam.
Ale to całkowicie normalne. Prawda?
Jak z podręcznika.
8 KWIETNIA 2019
Zaczęło się od kobiet na ulicach i w metrze.
Początkowo ledwie zwróciłam na to uwagę. Lekkie drgnięcia. Zmarszczenia skóry. Trwające tak krótko, że wydawały się złudzeniem optycznym. Zresztą z reguły nie nawiązuję kontaktu wzrokowego z nieznajomymi.
Potem zaczęłam czuć się dziwnie, kiedy patrzyłam w lustro. Zniekształcało obraz. Jego powierzchnia jakby lekko się marszczyła. Drżała. Aż wreszcie tydzień temu po raz pierwszy ujrzałam z przerażeniem, jak moja twarz wzdyma się, wybrzusza i wybucha, tryskając wokół gęstą jak budyń mazią. Kiedy doszłam do siebie, leżałam, gapiąc się w sufit. Bolała mnie głowa, bo uderzyłam nią o kafelki podłogi w łazience. Gwałtownie uniosłam dłonie do policzków, ale wszystko było na swoim miejscu, tak jak przedtem, zanim spojrzałam w lustro. Cała sytuacja trwała może pięć minut.
Od tamtej pory unikam wszystkich powierzchni, w których można się przejrzeć. Jest ich więcej, niż się nam wydaje, jednak do zdumiewająco wielu rzeczy możemy się przyzwyczaić, jeżeli nie mamy innego wyjścia.
To samo dotyczy kobiet napotykanych w miejscach publicznych. Oczywiście początkowo nie wiedziałam, że tylko o nie chodzi, ale wypadków było tak wiele, że w końcu zauważyłam pewną prawidłowość. Rozkład twarzy widuję (lub sobie wyobrażam) jedynie u kobiet, a ściślej mówiąc, u kobiet mniej więcej w moim wieku. W średnim wieku. W słynnym pewnym wieku. Starsze lub młodsze nie mają żadnych problemów z gnijącą skórą. Co prawda te, które gniją, także się tym nie przejmują.
Bo, oczywiście, nic im nie dolega. To się nie dzieje naprawdę.
Okropność. Powinnam była opowiedzieć o wszystkim lekarzowi. Przecież właśnie po to poszłam do tej przeklętej przychodni.
I co by ci powiedział? Zabrałabyś mu tylko czas. Nie wystarczy, że marnujesz własne życie? Weź się wreszcie w garść, jęczyduszo.
Mam serdecznie dość tego głosu.
Na szczęście jestem już w pracy. Ukryta bezpiecznie w moim piwnicznym lochu.
Nareszcie sama – na razie nie grożą mi więc problemy z rozkładem własnej lub cudzej twarzy – i zajęta swoją niewdzięczną monotonną pracą. Oczyszczającą umysł niczym kontemplacja. Ostatnimi czasy to jedyne chwile w moim życiu zbliżone do odpoczynku.
Uwielbiam moją piwnicę. Zapach drewna i papieru. Kolorowe grzbiety książek. Nawet zatęchłą, nieczyszczoną od lat wykładzinę. W księgarni Keats & Yeats (niezależne przedsiębiorstwo księgarskie od 1924 roku!) pracuję już bardzo długo. Widziałam, jak się zmienia. Ale piwnica, podobnie jak ja, uparcie opiera się wszelkim metamorfozom.
Czego nie da się powiedzieć o reszcie księgarni.
Z góry dobiega muzyka. Rytmicznie dudniący bas. Kiedyś cały parter zajmowały tylko książki, które klienci przeglądali w ciszy: literatura piękna, książki dla dzieci, bestsellery, kryminały, albumy, pozycje polecane przez księgarzy. Z biegiem lat ustępowały jednak miejsca intruzom: artykułom papierniczym, kosztownym notesom, upominkom, pojawiło się nawet kilka skrzynek z płytami winylowymi. Punkt informacyjny z tyłu zmieniono w punkt naprawy telefonów komórkowych i komputerów. Byle tylko nie stracić klientów.
Za to na dole, w piwnicy, książki trzymają się mocno. Wciąż trwają na posterunku. Ezoteryka, horrory i science fiction, rozwój osobisty, erotyka, sztuki i scenariusze. Wydawnictwa tylko dla dorosłych, które klienci wolą przeglądać w samotności. Od czasu do czasu jakiś przypadkowy ciekawski schodzi po skrzypiących drewnianych schodach do mojego zacisza – po czym szybko pojmuje swój błąd i albo wraca biegiem do krainy książek polecanych przez gwiazdy filmowe i skórek na iPhone’y… albo odkrywa tu coś, czego szukał, nawet o tym nie wiedząc.
Układam właśnie książki na półkach. To moje główne zajęcie w Keats & Yeats. Ważna, choć niepozorna praca. W sam raz dla kogoś takiego jak ja. Kogoś, kto wtapia się w tło.
Bardzo mi to odpowiada. Widziałam, jak przychodzą i odchodzą kolejni pracownicy, kierownicy, nawet właściciele, i na tym etapie jestem równie przydatna i niewidoczna jak drewniane regały czy chwiejna drabina. Nikt nie prosi, bym sprawdziła coś w katalogu lub wyjaśniła, jak dojść do najbliższej stacji metra. Zupełnie jakby mnie tu w ogóle nie było.
Zastanawiam się nad swoim problemem. Powód wydaje się oczywisty – a w każdym razie bardziej prawdopodobny niż naturalne (tfu!) objawy okresu przekwitania. Uważam, że doktorek się mylił. Według mnie to efekt uboczny niedoborów snu.
To chyba oczywiste. Prawda?
Chyba nie myślisz, Mary, że jesteś kimś wyjątkowym?, wtrąca głos. Nie wyobrażaj sobie czasem, że masz w sobie coś niezwykłego. Jesteśstara.I tyle. Swoją drogą, wiesz, jak brzmi jeden z synonimów słowa „niezwykła”? Wariatka.
Nie znoszę go. Według mnie to najgorsze słowo, jakim można określić kobietę. Żadne inne mu nie dorównują.
Energicznie potrząsam głową (na szczęście nikt mnie nie widzi, bo wyglądam pewnie jak prawdziwa wariatka). Gdy wyłożę najnowszą porcję książek z wózka, poszperam trochę w dziale rozwoju osobistego. Mam prawo robić sobie małe przerwy. Zapracowałam na nie. We wchodzącym w skład działu podzbiorze „Zdrowie i wellness”, powinnam znaleźć więcej informacji na temat skutków deprywacji snu. Stresu. Halucynacji. I… może nawet menopauzy. Mam zamiar na serio się tym zająć.
Nagle przerywam układanie.
Trzymam w rękach coś nietypowego.
Tak dobrze znam swoją pracę, że dotykiem rozpoznaję, że coś nie gra. Spoglądam. Zamiast Najlepszych kobiecych monologów scenicznych, 2014 w miękkiej okładce trzymam kosztowny, oprawny w skórę notes z działu artykułów papierniczych. Zapewne nasz kierownik Dylan przez pomyłkę wrzucił go do wózka z książkami jadącymi na dół. Bo akurat był zajęty flirtowaniem z Kaylą, jedną z moich bezczelnie młodych współpracownic.
Kartkuję notes, czując miły, chłodny powiew. Oprawę ma mocną, ale nie za sztywną. Kartki o idealnym formacie i grubości. Skórzana okładka jest cudownie przyjemna w dotyku.
Może zacznę pisać dziennik? Uporządkuję myśli. Chociaż trochę rozproszę mgłę, której kłęby wirują mi w głowie.
Kusi mnie, aby wyśmiać to tak banalne rozwiązanie, ale… jeżeli to mi naprawdę pomoże?
Oczywiście nie użyłabym takiego notesu. Nawet z dwudziestopięcioprocentową zniżką dla pracowników mnie na niego nie stać. Pensja wystarcza mi na czynsz, kartę miejską, rachunki, jedzenie i raz czy dwa razy do roku, jeśli naprawdę zacisnę pasa, na zakup kolejnego z Najmilszych. Ale może tani notes ze sklepu Duane Reade też się nada?
Dlaczego właściwie uważasz, że warto utrwalić twoje myśli czy wspomnienia? Zmarnujesz tylko czas.
Zanim dam się przekonać, wykorzystuję sytuację jako wymówkę, by zrobić sobie małą przerwę. Z notesem w ręku idę w głąb piwnicy, gdzie za wahadłowymi drzwiami znajduje się zaplecze dla pracowników.
Słyszę, że Dylan i Kayla wciąż tam są. Kierownik flirtuje jak szalony. Może powiem: „Ogarnij się, Dylan, bo robisz błędy jak praktykant. Ona nigdy nie pozwoli ci się bzyknąć, kiedy zobaczy, że nie wiesz, gdzie co włożyć”.
Zabrzmiałabym całkiem jak ciotka Nadine. Śmiechu warte. Boże, co za baba. Ciekawe, czy jeszcze żyje. Czy taki ktoś jak Nadine w ogóle może umrzeć? Nawet kostucha po spędzeniu z nią choćby sekundy powiedziałaby…
– Przepraszam panią, ale tu nie wolno wchodzić.
Odwracam się, wciąż trzymając notes, który właśnie zamierzałam odłożyć do wózka z materiałami na górę. Malcolm, mój szef, przygląda mi się z irytacją. Obok stoją Dylan i Kayla. Oni także się na mnie gapią. Dopiero po chwili Malcolm uświadamia sobie, kim jestem, i gniew mu mija.
– O kurde, przepraszam, nie zauważyłem… – Wytrzeszcza oczy, jakby nagle coś sobie przypomniał. – A swoją drogą, zaczekaj. Muszę z tobą porozmawiać. Masz chwilę?
Porozmawiać? Nigdy dotąd tego nie robił. Mimowolnie przyciskam notes do piersi.
Malcolm popycha mnie w stronę swojego maleńkiego gabinetu, gdy wtrąca się Dylan.
– Nie zapominaj, że Brad i Tina wstawili tam wszystkie nowe terminale i kasy fiskalne.
– O kurde – powtarza Malcolm. – Rzeczywiście, byłoby nam ciasno.
Rozgląda się wokół, odgrywając dla mnie, Kayli i Dylana małe przedstawienie – monodram pod tytułem: Zatroskany kierownik próbuje znaleźć miejsce, aby porozmawiać na osobności ze swoją pracownicą.
W końcu wskazuje na drzwi pod schodami.
– Może tam? – pyta.
– Łazienka dla pracowników? – odpowiadam pytaniem.
– To nie zajmie dużo czasu – zapewnia.
Uśmiechanie się to prawdziwa sztuka. Próbowałam ją opanować latami, ćwiczyłam przed lustrem (w czasach, gdy mogłam jeszcze patrzeć w lustra). Zęby odsłonięte za bardzo – wyglądasz zbyt gorliwie. Za mało – sprawiasz wrażenie, jakby cię mdliło. Oczy otwarte szeroko – świr. Zmrużone – osoba po lobotomii. Z nadzieją, że uda mi się wypośrodkować, wchodzę za kierownikiem do małego jak szafa pomieszczenia.
Szarpnięty łańcuszek wydaje metaliczny zgrzyt i łazienkę zalewa nie tyle potok, ile strużka żółtego światła z wiszącej na suficie jedynej żarówki. Na twarzy Malcolma kładą się cienie. Już nie wygląda tak dziecinnie.
– Dziękuję – mówi. – Chciałem, żebyśmy mieli trochę prywatności.
Tuż obok łazienki, w ścianie piwnicy, jest dziura łącząca stary przenośnik taśmowy z ulicą, na której przyjmowane są dostawy. Do dobiegającej z góry dudniącej muzyki dołączają klaksony samochodów pełznących Broadwayem. Nie ma co, ładna prywatność.
Stoimy z Malcolmem obok siebie, dosłownie nos w nos, a ja z przerażeniem czuję, jak nagle, pstryk, pstryk, bucha ogniem palnik gazowy, który niedawno zainstalowano mi w piersiach. Przepływa przeze mnie fala gorąca. Niech Malcolm się lepiej pospieszy, bo zaraz spłynę potem.
– Bardzo długo tu pracujesz, prawda? – pyta.
Mrugam.
– Tak – odpowiadam, tracąc panowanie nad twarzą. Staram się utrzymać kontakt wzrokowy, ale usta mi drżą. Mówię mu, jak długo. Wytrzeszcza oczy.
– Jezu, czyli miałem tylko pięć lat, kiedy ty… – urywa. Dzięki Bogu i za to. Próbuje wrócić do rzeczy. – Hm. W każdym razie. Pytam o to, dlatego…
Urywa, by zebrać myśli, a moja wyobraźnia zaczyna pracować na pełnych obrotach. Malcolm pyta, ponieważ zauważył, jak gorliwie pracuję. Zawsze obecna, niezawodna i niewymagająca. Nie stwarzam problemów, nie mącę wody, współpracuję, umiem się dogadać. Jestem Dobrą Dziewczyną, która zna swoje miejsce, a to, że nigdy nie prosiłam o podwyżkę, oznacza, iż bardzo na nią zasługuję i dlatego zamierza mi ją dać. Podwyżkę, a może nawet awans. Bez ciebie, Mary, nie dalibyśmy sobie rady. Najwyższy czas pokazać, że o tym wiemy.
Malcolm podejmuje przerwany wątek.
– Na pewno zauważyłaś, że ostatnio w księgarni zaszły różne zmiany. Brad i Tina próbują przekształcić ją w coś nieco mniej… staroświeckiego. Trochę bardziej na czasie. Wybacz moje zdenerwowanie, ale nigdy wcześniej tego nie robiłem i, hm, rzeczywiście trochę tu gorąco, też to czujesz? W każdym razie sytuacja wygląda tak, że stare księgarnie czeka los wypożyczalni wideo. Wiesz, co mam na myśli.
Niezupełnie. Ale wiem jedno:
To, co je czeka, na pewno mi się nie spodoba.
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
1 Przekł. Edward Porębowicz, Wrocław 1986. [wróć]
2 Przekł. Jan Kasprowicz, Wolne Lektury. [wróć]
3 Przekł. Adrianna Demkowska-Bohdziewicz, Warszawa 2002 (wszystkie cytaty z Przebudzenia w przekładzie Adrianny Demkowskiej-Bohdziewicz). [wróć]