Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Agata, córka wziętego adwokata i uciekającej przed życiem alkoholiczki, rozpoczyna pracę wolontariuszki w Centrum Seniora. Jej podopiecznym jest Józef, niedołężny staruszek, który w skazanym na zapomnienie miejscu przetrwał dzięki zadziwiającej relacji z młodym lokalnym przestępcą o imieniu Bolo. Gdzieś na granicy „dziś” i dalekiej przeszłości obaj mężczyźni panicznie uciekają przed konsekwencjami swoich decyzji, Agata zaś w ich świecie chowa się przed swoim przeznaczeniem.
Listy do przyjaciółki, której nie ma, cmentarna staruszka, o której ktoś pisze nową historię, bandyckie porachunki współczesnego Szczecina, bezradna walka z przeznaczeniem, chłopiec, który nie miał butów, by w porę uciec przed duszkami, oraz tajemnica nazistowskiego mordu, którego w 1943 roku dokonano pod Puszczą Świętokrzyską…
„Martwe mleko” to opowieść o zbrodni bez kary, o przyszłości, która już kiedyś miała miejsce, o ludziach, którzy bezradnie próbują uciec przed swoim losem.
Tworzy literaturę piękną z elementami obyczajowo-kryminalnymi, bo jak sam mawia: kocha zabawę słowem oraz igranie z trudnymi emocjami. Urodził się w 1978 roku. Pochodzi ze Złocieńca, ukończył Wyższą Szkołę Morską w Szczecinie, gdzie mieszka i pracuje.
Zadebiutował w 2022 roku entuzjastycznie przyjętą powieścią „Pułapka na anioły”. Rok później ukazała się jego druga książka „Cukier na duszy”. Wydana w roku 2024 powieść „Beksa” jest pierwszym tekstem autora, który doczekał się adaptacji w formie słuchowiska radiowego. Jego opowiadanie „Obyś żyła wiecznie” znalazło się w bestsellerowej antologii szczecińskich pisarzy zatytułowanej „Pewnego razu w Szczecinie”.
Pasjonat muzyki i literatury. Zagorzały fan koszykówki, podróży i wędkarstwa, na które konsekwentnie od lat nie ma czasu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 239
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MARTWE MLEKO
Copyright © by Marcin Grzelak 2025
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Niebieskie 2025
Redaktor inicjująca – Anna Rozenberg
Redaktor prowadzący – Michał Chudziński
Redakcja – Anna Rozenberg
Korekta – Przemysław Radzyński, Magdalena Białek
Okładka – Anna Czech, acronym-studio.eu
Projekt typograficzny i skład – Łukasz Pryczkat, pryczkat.com
Zdjęcie autora – Tomasz Wawruszczak
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe (z wyłączeniem wątków opisanych w podziękowaniu), a imiona i nazwiska są fikcyjne. Cytowane opowiadanie „Obyś żyła wiecznie” autorstwa Marcina Grzelaka ukazało się w antologii „Pewnego razu w Szczecinie” (Wydawnictwo POZA, Szczecin, 2024).
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie lub elektronicznie, ani odczytywana w środkach masowego przekazu bez zgody wydawcy. W przypadku cytowania należy podać źródło pochodzenia oraz obowiązuje zakaz zmiany treści.
Dziękujemy za uszanowanie pracy autora i zespołu redakcyjnego.
Wydanie I
Kraków 2025
ISBN: 978-83-971367-5-5
Wydawnictwo Niebieskie Sp. z o.o.
www.wydawnictwoniebieskie.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
Dziadkowi Andrzejowi, który kłaniał się ziemi, żeby ją lepiej usłyszeć
Góry Świętokrzyskie, rok 1943, czerwiec
Prowadził za uzdę młodego konia. Wspiął się mozolnie na szczyt wąwozu, wyszedł na rozgrzane pole, a cień młodych buków zbladł, zaskoczony naporem słońca. Pot ściekał po plecach, płótno koszuli było drugą skórą, poranek był nieznośnie gorący. Mężczyzna sunął przez lato, którego jeszcze nie było, i myślał o diable.
Wiosną Bóg przysnął i diabeł wziął Świętą Katarzynę jak niczyją żonę. Zamieszkał w klasztorze, spośród mieszkańców wyznaczył niezbędną służbę, a potem zaczął mordować. Był czerwiec roku czterdziestego trzeciego i była wojna. Cebula gniła skryta przed Niemcami w kopcach, worek ziemniaków był droższy od człowieka, życiem nie dało się najeść, wszyscy chodzili głodni.
Mężczyzna schował myśli pod czapkę. Nie chciał, by ktoś je zobaczył, więc wciągnął ją mocniej na czoło. Daszkiem dotykała nosa, oczy patrzyły na czubki butów, te się kopały z ziemią w kolorze popiołu. Koń szarpnął za uzdę. Na chrapach miał krople wody ze strumienia. Rzeczka obficie płynęła w Andrzejowym Dole, pomimo suszy, mówili, że biegnie od źródła Świętego Franciszka, z samiuśkiej góry, i że nie wyschnie, choćby ją wzięło piekło.
Wszystko w tym miejscu brało nazwę od imienia: dół Andrzejowy, Andrzejowy zagajnik, Andrzejowy wygon, koń Andrzejowy, Andrzejowe dzieci, Andrzejowa kobita, Andrzejowe łąki pod lasem, Andrzejowe pola obsiane jęczmieniem i jego będzie ból brzucha, gdy burza zmłóci zboże pierwsza. Mężczyźnie było od zawsze na imię Andrzej, a koń był po prostu Kasztanem.
Krok w krok, noga człowieka za nogą konia, zbliżali się do zabudowań. Po lewej stronie młodziutkie brzózki, przed nimi łąki, za nimi horyzont obleczony w domy. Wieża kościoła bardziej w pamięci, teraz jej nawet nie widać, bo ginie we wściekłych promieniach słońca. Po prawej ręce płot, a za nim czereśnie rozparte łokciami na sztachetach, kwitną, nie dowierzając w taką wiosnę. Za nimi brama, za bramą z kawą zbożową czeka żona. Od kiedy klęknęli w swojej sprawie przed Bogiem, Marysia robiła mu co dzień rano kawę. Latem chowała kankę w ziemi za stodołą albo w strumieniu, postronkiem wiążąc ją do mokrych korzeni, by była chłodna do wieczora. Ciągle nie mieli na podwórzu studni, mało kto miał ją wtedy na Podlesiu, więc wodę nosili do domu w wiadrach. Kiedy zaś w górze rzeki kobiety robiły pranie, o czym się uprzedzało zawczasu tych na dole, Andrzej napełniał blaszaną beczkę na podwórzu, by wody starczyło na dłużej. Obiecał sobie, że zaraz po wojnie będą kopać. Kawa ze studni byłaby jeszcze lepsza.
Minął zmęczone czereśnie, błyszczące ule, przy których dyskutowały pszczoły, aż doszedł do bramy podwórza. Kobieta stała przy drewnianych klatkach, przez szparę w drzwiczkach karmiła mleczem króliki. Rozanielone samym faktem istnienia, żarły ten mlecz jak ptasie mleko. Uśmiechnął się do niej, ona do niego, klepnął źrebaka w zad, ten ruszył w tańcu przez podwórze, stanął przed wejściem do stajni i czekał na gospodarza. Andrzej zaś stał na wygonie i nasłuchiwał.
Nie poszedł za koniem, nie chwycił za kankę, nie przysiadł na ławce z papierosem, lecz zamknął bramę od zewnątrz, skinął na żonę, by się schowała w letniej kuchni, i został na drodze. Zza sadu dobiegał go krzyk najmłodszego syna.
Chłopak pędził od strony Bielin. Wypadł z Ziachowych Krzaków, minął kapliczkę i biegł przez pole ziemniaków w stronę domu. Bosymi stopami deptał pędy kartofli. Skurczony w sobie, zwinięty jak kwiat jabłoni na przymrozku, uderzał na odlew powietrze. Potykał się, potem podnosił, krzyczał coś niezrozumiałego.
Minął młodą leszczynę, wiszącą nad koleinami drogi, dobiegł do ojca, padł mu przed stopami i dyszał. Przez chwilę mamrotał, a potem ucichł. Andrzej przykucnął, chwycił syna za ramię, potrząsnął nim i uderzył dłonią w policzek. Ta sama dłoń starła mu z twarzy łzy, smarki, ślady wyschniętej drogi i znieruchomiała z pytaniem we włosach.
– Józek. Co z tobą? – zapytał Andrzej. Chwycił głowę chłopaka w dłonie, przyciągnął do siebie.
Józek spojrzał na ojca, po chwili uciekł wzrokiem. Westchnął i zaczął mówić. Słowa nabrały znaczenia.
– Diabeł jest w Kakoninie i bierze ludzi…
*
Diabeł urodził się w tysiąc dziewięćset dwunastym roku. Był niewysoki, miał wąską twarz, oczy, jakby je ktoś do głowy wcisnął kciukiem. Nazywał się Albert Hugo Schuster i dowodził liczącym trzydzieści osób plutonem niemieckiej żandarmerii. Ściągnięto go pod Łysicę z Lubelszczyzny, by zdusił kwitnący w Puszczy Świętokrzyskiej kłopot. Miał zlikwidować oddziały partyzantów, a chciał do nich dotrzeć przez lokalną ludność. Poprzez żołądek leśnych ludzi do serca wioski albo na odwrót, a potem dalej, i tak do ostatecznego końca.
W Huciskach zamordował dwójkę dzieci. Ugotowały się w murowanej piwniczce, ukrytej pod płonącym domem. Sąsiedzi długo szukali szczątków w gorącym popiele, dopiero nazajutrz znaleźli wtopione w siebie ciała. Dziewczynka tuliła brata do samego końca. Być może chłopiec nawet nie pisnął.
Płucki, Wola Zamkowa, Paprocice, Bartoszewiny, Huta Szklana, Jeziorko, Celiny, Wojciechów, Psary, Bodzentyn, Kluczniki, Szafranki, Słupia – całe Podlesie… Do dokumentów zmieszczono ponad czterysta sześćdziesiąt istnień, ilu przyjęło niebo, tego nikt nie wie. W nieśmiałych odwetach zginęła garstka Niemców, a ci do nieba mieli nie po drodze.
Wojna spadła na Łysogóry z nieba. Podobno po drogach jechały czołgi, lecz drogi były dalekie od Podlesia i tylko dymy nad lasem pisały wiadomość, że gdzieś tam w oddali giną ludzie. Pod puszczę trudno było dojechać inaczej jak przez pole, to pole zaś wiodło pod górę, nad którą było już tylko niebo. Wąskie trakty puszczały tylko chłopskie wozy, kolumna wojska grzęzłaby w mokrych wąwozach, bomby zatem spadały na ludzi z wysoka. A jeśli komuś nie było pisane nic innego, to rzadko spoglądał nad siebie, raczej pod nogi. Ciekawsze rzeczy działy się na dole. Ziemia pod puszczą była bowiem biedna, nie chciała rodzić, obłaskawiona robotą puszczała rzadkie plony. Za każdym kłosem trzeba się było bardziej nachodzić niż nieco niżej, gdzieś na południu Generalnego Gubernatorstwa, gdzie się robiło płasko i nieco żyźniej.
Front przeszedł w pośpiechu. Narobił hałasu, ustawił tysiące chłopców w kolejce do nieba i go nie było. Zostawił za sobą kilka spalonych wiosek, trupy dzieciaków w pocerowanych mundurach, lecz głównie broń i przestraszonych Żydów. Miejscowi ludzie kryli przed Niemcem jedno i drugie w wilgotnych piwniczkach. Za broń odnalezioną w chałupie gospodarz ginął od strzału w tył głowy. Za ukrywanie Żyda płonęły całe wioski. Jeden Żyd był lekką ręką ceniony na kilkadziesiąt istnień narodowości polskiej. Dzieci liczono za pół dorosłego. Niemcy bali się Żydów, jakby ten naród przez sam fakt istnienia był zdolny myślą wybuchać czołgi. Bez nich ta wojna nie miała większego sensu.
W czterdziestym roku stało się nawet przyjemnie. Niemiec był nadal Niemcem, chodził za płotem jak wściekły pies, czasem zaszczekał, czasem się czegoś domagał. Brał jednak w zęby, co dostał, i wracał na posterunek. Dało się żyć prawie tak jak kiedyś. W tym czasie Andrzej kupił na Figowie ziemię. Kilometr od domu, cięta po drodze obcym polem, leżała szeroka taśma gruntu przytulona z lasem. Wszystko podmyte nitkami strumieni, więc bujnie rosła tam jedynie trawa, którą koszono na siano wczesnym latem. Tam spotkał pierwszy raz partyzanta, wychudłą atrapę żołnierza, krwawiącą z ran niesionych z daleka. Mężczyzna wyczołgał się z lasu, oparł o kopkę siana i poprosił o papierosa, a Andrzej rzucił widły pod nogi, przeżegnał się i uciekł do domu. Nazajutrz w tym samym kopcu zostawił bańkę mleka i kawałek chleba. Wieczorem jedzenie zniknęło, przynosił więc nowe zapasy co drugi dzień. Wyliczał tak, żeby nie brakło niczego dzieciom, nigdy nie szczędził tylko papierosów. Skręcał wieczorem na udzie tytoń suszony w letniej kuchni, każdego dnia więcej i więcej.
Chłopcy wyrośli mu pięknie na tej wojnie. Witek, najstarszy, miał dziewiętnaście lat, w polu nie miał równego, najchętniej zaś robił przy zwierzętach, bo ponoć coś mu szeptały od samego Boga. Złoty chłopak, jeszcze niedawno był ministrantem w Bielinach i marzył, żeby się uczyć na księdza, lecz miał problemy z czytaniem, więc gadał z Bogiem po swojemu, bez świętych książek. Znikał w lesie, gdy tylko miał czas na samotne bycie, nikogo nie potrzebował. Józek, najmłodszy, czort, chorowity, ich oczko w głowie. Ledwie się po porodzie wywinął śmierci. Rósł trochę za wolno, jakby mu się nie chciało albo nie umiał pojąć kalendarza. A może myliły mu się pory roku i ciągle czekał na wiosnę, żeby wystrzelić. Chłopak najbardziej na świecie uwielbiał Staszka, brata średniego. Staszek był ładny, jakby go ktoś upuścił z nieba, wszystkie dziewczyny z Podlesia więc się w nim kochały. Piszczały po prośbie, żeby już którąś sobie zapisał na dorosłą przyszłość, a on się nie mógł zdecydować. Sprawdzał zatem pieczołowicie każdą chętną z osobna, niektóre na wszelki wypadek po parę razy. Piorun trafił go w końcu w Kakoninie, tam się zakochał w Hance i postanowił, że innych na świecie nie ma.
Jesienią roku czterdziestego drugiego Niemcy zgłodnieli. Wojna ciągnęła z nich wszystkie soki, potrzebowali zatem wszystkiego więcej. Wywieźli do pracy na Zachód tysiące ludzi, zostali tylko ci, co ich mieli karmić. Gonieni przez partyzantów nocą wracali za dnia, żeby podpalić wioskę i komuś, tak dla przykładu, rozstrzelać życie. Wpierw przyjeżdżali i brali z chałup to, co chcieli, w końcu zarządzili kontyngent. Ludzie wyjmowali z gardła ostatni kawałek chleba, tłumacząc dzieciom przez łzy, że głodne będą żyły lepiej, i wieźli do najbliższego punktu, co wyliczone. A potem trzeba było przywozić więcej, bo przyjechali kolejni Niemcy, potem zaś jeszcze więcej, choć tamci byli już najedzeni. Szło bowiem o to, by nie wystarczyło niczego dla partyzantów w lesie. By byli głodni, źli, bezużyteczni.
W tym głodzie i strachu Marysia urodziła czwartego syna, chłopiec przeżył jednak kilka godzin. Miała trzydzieści siedem lat, zatem zbyt dużo, żeby donosić w brzuchu i wydać na świat coś naprawdę żywego. W tym wieku rodziła już tylko ziemia.
W kolejnym roku śniegi długo nie chciały puścić. Siadły na ziemi od Podłysicy do Świętego Krzyża, więc Niemcom nie chciało się ruszać od posterunków dalej niż to konieczne. Wiatr zgonił chmury w jedno miejsce, jakby już słyszał, że pod Łysogóry zmierza sam Oberleutnant Schuster, i walił pod nogi świeżym puchem. Robił, co mógł, w końcu się poddał, musiał odpuścić.
Potem zaś przyszła nieśmiała wiosna. Staszek chodził do Hani co wieczór, po robocie. Chował się w sieni, szorował się w misce, wkładał świeżą koszulę i pędził przez Bańcerkowy Dół na Kakonin. Wracał zbyt późno, rano odsypiał i ledwie wychodził na pole, aż w końcu dostał od ojca po łbie i się zmiarkował. Przez kilka dni nie ruszał się dalej niż do kapliczki. Wieczorem siadał na skarpie i patrzył, jak słońce chowa się za linię lasu, by jeszcze przez chwilę świecić tym po drugiej stronie, a potem zasnąć. Wracał do domu i długo myślał o Hance. Wiercił się w sobie, drapał do krwi, aż nie wytrzymał, wyrwał się cichcem przez sad i do niej pędził. Zatracił się całkiem, a kiedy już zrzucił z siebie tęsknotę, zasnął jak kamień w stodole. Świt zbudził go sianem za kołnierzem. Ten jeden raz zdarzył się właśnie wtedy, kiedy nie trzeba.
Był trzeci czerwca roku tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego. Oberleutnant Albert Hugo Schuster trafił do Kakonina, bo był głodny. Wybrał sobie na obiad najstarszą chałupę we wsi.
*
Stała czterdzieści metrów od głównej drogi. Ściany z belek jodłowych, węgłowanych na obłap, na podmurówce z polnych kamieni, złączonych gliną. Szczeliny w ścianach wypchane mchem, który ponoć widywał jeszcze samego zbója Kaka, kiedy tu grabił kupców w drodze na Chęciny. Ściany wybiałkowane, żeby było współcześnie, trzymały czterospadowy dach kryty gontem. Za domem stodoła, obora, podwórze spętane płotem z brzozowych gałęzi, na wszelki wypadek, jakby mu przyszło do głowy gdzieś się wybierać.
Przez drzwi chałupy wybiegła kobieta. Wytarła ręce w spódnicę, skłoniła się w pas przed mężczyzną w oficerskim mundurze i tak zamarła. Drugi z mężczyzn, stojący obok pulchny volksdeutsch z Antonielowa, pełniący tu rolę tłumacza, powiedział coś do niej łamaną polszczyzną. Kobieta, wciąż zgięta, jakby szukała wiosennych grzybów, pobiegła za dom. Ten elegancki, w mundurze, zaczął się niecierpliwie wiercić, bo długo nie wracała, po chwili jednak nadeszła, niosąc w ręku bezgłową kurę, a on się uśmiechnął. Tłumacz spojrzał z pytaniem na oficera, ten skinął na zgodę i wyrzucił z siebie szybkie słowa. Były niezrozumiałe, ciężkie i brzmiały niczym coś zepsutego, a on zdjął czapkę, poprawił pas, otrzepał wysokie buty o próg sieni i zniknął w środku. Kobieta spuściła ramiona i spojrzała na drogę. W szeregu stali tam mieszkańcy wioski, wokół znudzeni żandarmi. U nóg leżało truchło zastrzelonej psiny, bezpańska plama wymiocin. Było gorąco, jakby się piekło pchało do nich od spodu ziemi. Poranek parował, życie szło z ludzi prosto do rozgrzanego nieba.
Gospodyni podniosła niepewnie rękę. Trzech mężczyzn z szeregu równie niepewnie uniosło głowy. Spuścili je zaraz gwałtownie, każdy się ugiął od uderzenia kolbą w żołądek. Kobieta cicho jęknęła i upuściła kurę pod nogi. Chwyciła ją znowu za skrzydło, spojrzała na niebo, rzuciła pod nosem krótką modlitwę i zaraz znikła za domem. Sparzyła ptaka w garnku z wrzątkiem, wyrwała pióra, wypatroszyła, wymyła korpus w wodzie ze studni. Wszystko jak kiedyś, wszystko zupełnie inaczej, bo nie dla swoich. Nabrała powietrza do płuc, których już nawet nie było, bo w piersiach zostało imadło. Ruszyła do domu, nie patrząc więcej na swoich na drodze, żeby nie prowokować Niemców.
Albert Hugo Schuster zażyczył sobie na obiad rosół z kury. Jeszcze smażoną nogę, do tego ziemniaki, a potem będzie przesłuchiwał. Kobieta niosła w garści życie sąsiadów. Jak diabeł się naje, może nie będzie mordował.
Za każdym razem było bowiem tak samo. Zjeżdżali jeszcze przed świtem, gdy wszyscy spali, i otaczali wioskę, a kiedy już byli pewni, że pętla jest dostatecznie ciasna, strzelali w powietrze i wypędzali ludzi z chałup na główną drogę. Opornych walili kolbą, pyskatych zabijali na miejscu, resztę stawiali w szeregu. Kobiety oddzielali od dzieci, mężczyzn tłoczyli na środku i czekali. Tuż po śniadaniu zjawiał się Oberleutnant Schuster. Przechadzał się krokiem proboszcza od miedzy do miedzy, zaglądał przez płoty, czasem przemierzał podwórze, rozglądał się, udawał, że czegoś szuka na niebie i pytał od niechcenia o partyzantów. A ludzie nie chcieli mówić.
Wioski dbały o leśne wojsko, bo pośród nich miały swoich mężów bez żon, ojców bez dzieci, odpryski z zabitych rodzin. Młyny mieliły mąkę, piekarnie dawały się napadać, masarnie kręciły kiełbasy dla podziemnych chłopców. W zamian za małą wojnę, toczoną w ich imieniu, za to, że chociaż swoi przestali ich okradać. Żeby się dało siać, kosić, ubijać masło, pić bimber, gotować zalewajkę. By znowu było tak jak kiedyś.
Gdy zjawiał się Schuster, wiadomo było, że ktoś zginie. Diabeł rozkręcał ruletkę i prosił wioskę do stołu. Nie było jednak instrukcji, żadnej podpowiedzi, z której by można skorzystać i poznać zasady, grać mądrze i wygrać kolejne życie. Ludzie nazwali go katem Łysogór, bo ciął wioskom głowy, by ręce nie mogły nosić do lasu jedzenia. Był bardzo skuteczny, zawsze przygotowany, i rzadko był w tym szaleństwie przypadek, bo Niemcy mieli listę ludzi, spisaną na kartce przez samego Boga. Bo jeśli był jakiś Bóg i czasem zaglądał na tę stronę góry, to tylko po to, by wydać diabłu swoich.
*
Oficer siedział na drewnianej ławie. Łokieć wsparty na stole, palec wskazujący – na skroni, lewa noga na prawej, prawa dłoń na kolanie, twarz zapatrzona w życie za przykurzonym oknem. Przed nim na blacie czapka, srebrna papierośnica, zapałki, równo złożone rękawiczki. Niemiecki porządek na polskim stole. Schuster wodził wzrokiem po drodze. Na szarych twarzach podludzi, stłoczonych w nierównym szeregu, widział niepewność. Brzydził się ich. Mierziła go głupia chęć życia tej paskudnej nacji i to, że tak krzywo stoją. Tysiące razy powtarzał, że jeńcy mają stać prosto, pilnować stopy sąsiada, bo wtedy nie myślą o niczym innym. Bydło ma stać w równym szeregu. Dałby po łbach tym swoim durniom, lecz jest za gorąco i głowa pęka po długiej nocy z rieslingiem, więc tylko westchnął i przymknął powieki. Został gdzieś w środku siebie: błąkał się po Białorusi, wspominał Lubelszczyznę, wszędzie, byle daleko, by tylko nie wracać myślami do domu, bo tam nie tęsknił. Nie chciał być synem, wolał być katem Łysogór. Pięknie to sobie wymyślili, piękną miał tutaj legendę, był dumny z tego, kim go zrobili, i uwielbiał siebie.
Kobieta w pośpiechu ścieliła łóżka. Ciepłe już tylko wspomnieniem, niepewne, czy ktoś do nich wróci. W nocy nie zmrużyli oka, jakby się gwiazdy zebrały w umówiony sygnał i dały znać, że coś się święci. Czegoś się spodziewali, choć nie wiedzieli na pewno. Niemcy wyrwali ich rano już gotowych, nawet nie było bicia. Chłopcy się nie szarpali, mąż nie protestował, więc wyszło, jakby się umówili na poranne ćwiczenia, i tylko córki nie było na noc w domu. O nią najbardziej się martwiła. Nigdzie nie było po niej śladu.
Myślała i słała derkę w czerwone pasy. Dłonią wygładziła frędzle, żeby wisiały równo w nogach łóżka. Pieczołowicie klepała poduchy, może wręcz niepotrzebnie długo, prawie jak w każdy ranek. Brakło tylko uśmiechu i żeby mężczyźnie przy stole było na imię Bogdan, nie żaden Albert, by mówił do niej po polsku, nie po niemiecku, i żeby się go tak nie bała. Byłoby wtedy prawie jak zawsze: chłopaki odsypiający nocne picie, córka chodząca od świtu po łące w poszukiwaniu tych swoich janiołów, o których czytała w książce, jedynej, jaką w chałupie mieli; mąż z papierosem na ławie i martwiący się o to, co jutro zjedzą.
Spuściła oczy pod nogi, po chwili je szybko podniosła. Wstrząsnęło nią na dźwięk upadających naczyń. Z komory, do której szło się prosto przez główną izbę, wyszedł zarumieniony volksdeutsch. Wyglądał jak niewypieczone ciasto, pachniał jak coś bardzo złego. Strzepnął z bluzy rozsypaną mąkę, roztarł rozczarowanie po spoconej twarzy i rozłożył ręce. Schuster ze zrozumieniem pokiwał głową.
– Broń w domu mają? – zapytał tłumacz kobietę, siadając przy stole naprzeciw Niemca.
Schuster spojrzał na niego. Uniósł lewą brew tak nieznacznie, że można się kłócić o to, czy w ogóle drgnęła, a tamten się zerwał, jakby go strzelił piorun, i stanął wyprostowany.
– Nie mamy żadnej… nie ma broni. Panie kochany, my nigdy żadnej broni w domu nie mieli. Matko kochana, my dobre ludzie. Nigdy my broni nie mieli – mówiła kobieta, załamując ręce.
– Ciii! – Oficer położył palec na ustach. Zrobił gest lewą ręką, zmrużył oczy, przechylił głowę i patrzył na nią. W prawej dłoni trzymał papierośnicę. – Niech gotuje – dodał nieśpiesznie. Tłumacz zaraz to przetłumaczył.
Kobieta podeszła do pieca chlebowego. Z wnęki wyjęła kilka kawałków brzozowego drewna. Otwarła dyszę komina, wpuszczając więcej powietrza. Wrzuciła polana w niewielki ogień, przez chwilę kucała przy żeliwnych drzwiczkach. Czekała, aż płomień urośnie, drewno obliże się większym jęzorem, potem nieśpiesznie je zamknęła. Wyprostowała się. Przymknęła oczy, coś sobie szepnęła, sama coś sobie wyjaśniła. Chwyciła pogrzebacz, zdjęła mniejsze fajerki z paleniska, pozostawiła największą i na niej postawiła garnek. Korpus, dwie nogi, kawałki skrzydła – wszystko wpadło do wrzątku i się spieniło. Przez chwilę ściągała drewnianą łyżką z powierzchni wody gęste burzyny, w końcu podeszła do drzwi komory, stanęła jednak w pół kroku i się odwróciła.
– Mogę? – spytała.
– Czego tam szuka? – Tłumacz wyrwał się niepytany.
Kobieta spojrzała z pytaniem na Oberleutnanta. Ten jakby zrozumiał. Odpowiedział:
– Może. – Nie było trzeba tłumaczyć.
Weszła do środka, przez chwilę wzdychała, szlochanie zamaskowała kaszlnięciem. Wróciła do izby z kobiałką ziemniaków, naręczem marchwi, bulwą selera, zwiędłą pietruszką. Wtem z rąk na podłogę wypadła jej szara cebula i sturlała się pod nogi oficera. Kobieta jęknęła, a Schuster wstał, schylił się i wciąż na nią patrząc, podniósł warzywo. Z uśmiechem położył je na stole.
– Niech gotuje, pan oficer głodny – powiedział tłumacz.
Kobieta wróciła do pieca.
Obrane warzywa skroiła do miski, wymyła je w wodzie, wrzuciła do wrzątku. Potem zaś nać pietruszki i cztery łzy przerażenia, które jej ściekły po brodzie na dźwięk hałasu za oknem.
Na drodze wybuchło poruszenie. Ktoś krzyknął, ktoś strzelił, zapadła cisza. Ogień szalał w kominie, płomienie błądziły po garnku, a Niemiec palił w milczeniu papierosa. Kobieta gniotła na blacie ciasto na makaron. Volksdeutsch wyjął z kieszeni kartkę, rozłożył ją przed Schusterem na stole i wygładził dłonią. Ten spojrzał na nią, przeczytał, pokiwał głową.
Lista od Boga miała dziś tylko jedno nazwisko.
*
Kobieta miała na imię Helena. Wydatne piersi, gruby blond warkocz, skryty pod kraciastą chustką, na twarzy szare wypieki. Mąż Bogdan, dwóch synów, córka, chałupa stara jak sam Pan Bóg, strzępki wątłej nadziei… więcej nie miała. Stała nad kuchnią i chochlą mieszała w garnku z rosołem. Patrzyła na ścianę, zaraz nad małżeńskim łóżkiem, gdzie dwa duże obrazy chyliły się lekko ku ziemi. Na jednym Pan Jezus z barankiem na ręku, na drugim rodzice Bogdana. Portret małżeńskiej biedy: dwie blade twarze, ciemne, bezkształtne ubrania, Jezus zaś calutki w złocie.
Za oknem cisza, w piecu strzelanie ognia, przy stole niemiecki szwargot. Wyjęła chochlę, wytarła o fartuch i odłożyła ją obok na deskę służącą za prowizoryczny blat. Sięgnęła po słoik, wyjęła z niego parę ziaren pieprzu. Obraną cebulę nabiła na koniec pogrzebacza i zanurzyła w ogniu. Gdy ta nieco sczerniała, strąciła ją palcem do garnka. Potem garść soli, pieprz, liście laurowe, schowane na czarną godzinę. Zdałoby się jeszcze ziele angielskie, ale od wojny go nie ma. Nalała wody z wiadra do mniejszego garnka i zaczęła obierać ziemniaki.
Wtedy na drodze rozpętał się jazgot. Krzyki i kilka strzałów, ponownie krzyk, bardziej jak pisk, wołanie kobiety, szczekanie psa, jakieś przekleństwa po polsku i rwany płacz dzieci. Helena obróciła głowę. Nieśpiesznie, bo może w tym czasie wszystko się jakoś zmieni, obudzi się i nie będzie Niemców. Po chwili zebrała się w sobie i podbiegła do stołu. Volksdeutsch chwycił ją wtedy za ramię, szarpnął i rzucił na podłogę. Uniosła się, podczołgała do okna, podparła ręką i przez nie wyjrzała. Niemcy tłukli ludzi na drodze kolbami karabinów. Strzelali w powietrze, wykrzykiwali niezrozumiałe słowa, zaganiali stado ponownie do szeregu. W tumanie pyłu leżał skulony w kłębek Bogdan. Starszy syn klęczał nad nim, szarpał go za koszulę. Żandarm złapał chłopaka za ramię, ustawił w szeregu, uderzył w klatkę piersiową. Ten skłonił się w pas i szukał ustami powietrza. Po chwili dwójka mężczyzn z szeregu uniosła Bogdana pod ręce. Trzymali go między sobą niczym bezwładną kukłę. Mężczyzna żył, z całą pewnością oddychał, był jednak ledwie przytomny. Kobieta cicho westchnęła i się przeżegnała. Spłynęła plecami w dół ściany zaraz przy stole i tam zamarła, po chwili jednak ponownie podniosła głowę.
Od strony lasu w kierunku domu zbliżał się hałas: niemieckie krzyki, kobiecy pisk i głośne kroki. Helena patrzyła na drzwi wejściowe i czekała. Schuster siedział przy stole nieporuszony, patrzył na nią i ciepło się uśmiechał. Sięgnął po srebrne pudełko, wyjął z niego papierosa i rozejrzał się z zakłopotaniem. Tłumacz podał mu usłużnie ogień. Po chwili drzwi wpadły z impetem do środka.
Wciągnęli Hankę za włosy do izby, rzucili pod nogi niczym lalkę. Mundury w nieładzie, twarze mieli czerwone, wyraźnie dyszeli z wysiłku. Musiała dać im się porządnie we znaki. Helena ruszyła do córki. Uniosła jej głowę, zdjęła z czoła strąk włosów, starła fartuchem świeżą krew z górnej wargi. Dziewczyna łapała oddechy na wyścigi i się rozglądała. Żandarmi niezdarnie zasalutowali i zaraz zniknęli w sieni, a Schuster wskazał Hance ręką na miejsce po drugiej stronie stołu. Trwało to chwilę, nim zrozumiała, aż w końcu usiadła. Złączyła na udach rozedrgane dłonie, ściągnęła spódnicę na zdarte kolana, patrzyła na wystrzępione paznokcie, brud ziemi wtarty w kłykcie palców, na niegdyś czarne trzewiki i strzępy najlepszych skarpet. Schuster zaś westchnął i zaczął mówić. Patrząc na Hankę, mówił nieśpieszne do tłumacza, ten zaś tłumaczył, mówiąc do matki dziewczyny.
– Podobno chodzi do partyzantów?
Hanka spojrzała na matkę, ta otworzyła szeroko oczy.
– Do partyzantów chodzi? – powtórzył Niemiec.
– Panie kochany, jakie partyzanty? Przecież to dziecko. Siedemnaście lat…
Tłumacz uderzył kobietę w głowę otwartą dłonią. Ta zgięła się i zasłoniła twarz, chustka zsunęła jej się na plecy. Helena patrzyła na niego przez palce i kompulsywnie się trzęsła.
– Czy chodzi do partyzantów? – Ponownie zadał jej pytanie.
Kobieta milczała.
Na drodze pokrzykiwali żandarmi. Z pieca rozległo się głośne syczenie wody. Rosół kipiał wprost na rozgrzaną blachę, po izbie rozszedł się zapach przypalonego tłuszczu.
– Nie – odpowiedziała Hanka, unosząc głowę. Patrzyła dziarsko w oczy Schustera. – Nie chodzę do żadnych partyzantów – dodała.
Oficer uśmiechnął się do niej najserdeczniej.
– Hanna Pazina, rodzice Bogdan i Helena? – zapytał.
Hanka skinęła głową na potwierdzenie. Matka klęczała przy piecu, patrzyła na nią. Schuster odwrócił kartkę w stronę dziewczyny i powiedział:
– No to ja tu mam napisane, że Hanna Pazina chodzi do partyzantów. Że im daje jeść, a potem dupy daje. – Uniósł brew, przybrał kolejny wyraz twarzy, jakby wyciągał je sobie z butonierki. Położył palce na ustach, zdziwił się teatralnie i zatroskał. – No to jak już chodzi do partyzantów, to pewnie zna drogę i teraz nas tam zaprowadzi pani Hanna?
Dziewczyna parsknęła śmiechem, lecz zaraz pojęła, co robi. Schowała głowę w ramionach i nie istniała.
– Hanuś, gdzieś ty chodziła? – zapytała cicho Helena.
– Nigdzie, mama. Nigdzie żem nie chodziła… – Hanka mówiła do kolan.
– Ciii – przerwał Schuster. – Ostatni raz pytam. – Tłumacz tłumaczył. – Chodziła do partyzantów?
– Nie – szepnęła dziewczyna, wiedząc, że nie ma to żadnego znaczenia. Zaczęła poprawiać guziki bluzki. Strzepnęła coś z ramion i się wyprostowała.
Schuster nieśpiesznie wstał z ławy i włożył rękawiczki. Poprawił pas, pod lewe ramię wcisnął oficerską czapkę. Spojrzał na obie kobiety, strzelił szarmancko z obcasów i szybko się skłonił.
– Do widzenia – powiedział łamaną polszczyzną. Zniknął w drzwiach.
Z sieni wróciło dwóch Niemców.
Pierwszy złapał Hankę za włosy i wyciągnął ją za drzwi. Drugi kopnął klęczącą matkę w brzuch, poprawił ciosem kolbą w głowę. Kobieta padła zemdlona na wiadro z wodą. Uniosła się zaraz, znowu podczołgała się do okna i przez nie wyjrzała. Ciągnęli jej córkę przez podwórze. Dziewczyna ryła butami w brudnym piachu, wiła się, lecz nie krzyczała. Za nimi szedł Oberleutnant Schuster, tuż obok kuśtykał tłumacz, Helena nie zobaczyła jednak niczego więcej. Upadła z łoskotem na podłogę, ściągając na siebie obrus i dwa talerze. Ostatnie dwa, więcej talerzy w domu nie mieli. Co ludzie we wsi powiedzą o Pazinach…
Krzyki na drodze ustały. Dało się słyszeć coś na kształt rozmowy, bardzo uprzejmej, jakby ktoś wręczał nagrodę zwycięzcy, a wszyscy gratulowali. Helena leżała w kałuży wody. Paliło ją w mostku, każdy oddech rzęził. Głowa wybuchła, lecz nadal myślała, że szkoda takiej tłustej kury i cały rosół się zaraz zmarnuje, więc dobrze by było trochę przygasić ogień pod kuchnią, zanim do reszty wykipi. Myślała jeszcze, czy aby nie dała za dużo soli, bo Bogdan strasznie nie lubi, jak jest za słone, i skąd wezmą jajka na zimę, bo przecież zarżnęła kurę, która niosła najwięcej. Po chwili Helena zemdlała.
Opodal padł strzał, a potem następny. Równo, jeden za drugim padały kolejne strzały. Dziewiąty był nieco cichszy, jakby nie od kompletu, i rozbrzmiał po chwili, gdy tamtych osiem zdążyło polecieć w góry z opowieścią. Jakby ktoś o nim zapomniał…
*
Andrzej wbiegał pod górę od Bańcerkowego Dołu. W oddali za nim kuśtykał Józek. Chłopak schodził mozolnie od strony kapliczki. Każdy krok stawiał wolniej, aż w końcu się zatrzymał, usiadł na skarpie, wcisnął głowę między kolana i schował się w sobie.
Zerwał się wiatr. Przez chwilę brodził w koronach brzózek, szarpał buczyny, potknął się jeszcze o usychającą lipę, aż w końcu się rozpierzchł na polu. Mężczyzna zaś pędził ubitą drogą. Nogawki spodni, czarnych jeszcze o poranku, do kolan pokryte były brudnym pyłem. Koszula rozpięta do połowy brzucha, włosy sklejone na czole, myśli w zupełnym nieładzie. Żadnych łez pod oczami, żadnego momentu zwątpienia, bo przecież zdąży. Historia nie zdoła się wydarzyć.
Gdy dobiegł na szczyt, do miejsca, gdzie droga łączy się z pieszą ścieżką, biegnącą od strony Bielin, zasapał się i zgubił oddech. Zgiął się, schylił do ziemi, słyszał, jak woła, czegoś chce od niego, lecz splunął na nią, bo mu mówiła głupoty. Po chwili wstał i się wyprostował. Spojrzał na wieżę kościoła, która przegryzała się przez coraz gęstsze chmury. Starł z czoła krople, przycisnął rękaw do twarzy i przetarł oczy. Sól potu piekła go niemiłosiernie. Znów ruszył do biegu i wtedy usłyszał strzały. Pierwszy, czwarty i ósmy. Po dłuższej chwili dziewiąty.
Zakręt, drugi, wzniesienie, kawałek w dół, potem znowu pod górę i prosta droga ponownie. Po prawej ręce las, po lewej płat pola, za polem następne, dalej kolejne i dachy domów, aż w końcu dobiegł na miejsce. Ktoś chwycił go w pasie, powalił na ziemię.
– Zostaw – wysyczał Andrzej, tarzając się w pyle.
– Andrzej, nie idź. Andrzejku, nie idź. – Ktoś mówił do niego błagalnym głosem. Dobry znajomy z Kakonina, prawie rodzina, lecz w tamtej chwili obcy człowiek.
Widział na drodze gromadę ludzi. W oddali, po prawej stronie, stara chałupa Pazinów wściekle dymiła z komina. Wyrwał się i pobiegł dalej. Wtedy na drodze stanęło mu kilku mężczyzn.
– Andrzej, nie idź – mówili jeden po drugim.
A może jeden z nich mówił, może to tylko pomyśleli, lecz Andrzej zrozumiał, że go tam nie chcą dopuścić.
Szarpał się, krzyczał, że pozabija. Widział już, jak znudzeni Niemcy ładują się jeden za drugim na pakę ciężarówki, ściągają czapki, rozpinają bluzy, częstują w milczeniu papierosem.
– Puśćcie go! – Drogą szedł Bogdan Pazina. Mieszanka pyłu i krwi, ciało w kolorze drogi. Kroczył o własnych siłach, wyraźnie jednak utykał. – Puśćcie… – dodał, a tamci się rozstąpili. – Idź do nich, Andrzej. – Pokazał ręką. Usiadł na drodze i podparł łokcie na kolanach.
Andrzej, przechodząc, położył mu rękę na głowie.
Słońce zaszło za chmurę, wcisnęło pazury w niewielki obłok i patrzyło na dół. Andrzej Łabuda kroczył nieśpiesznie bitą drogą. Ludzie schodzili przed nim na bok: mężczyźni ściągali czapki, kobiety się żegnały, łamały ręce, dzieci nieufnie wyglądały zza płotów. Wszyscy patrzyli na skarpę, tuż pod niewielkim wzniesieniem, na fragment skoszonej łąki. Z przeciwnej strony, gdzieś od Porąbek, drogą kroczył drobny starzec. Podpierał się wielkim krzyżem niczym kosturem i krzywił przy każdym kroku. Minęli się obaj bez słowa.
Andrzej wyszedł za zakręt i ich zobaczył: dziewięć bezskrzydłych aniołów, dziewięć białych jak dusza prześcieradeł. Leżeli równo, posłusznie, ramię w ramię. Na końcu szeregu klęczała Hanka Pazina, trzymając na kolanach głowę chłopca.
Dziewczyna gładziła kosmyki włosów. Kręciła pukle na palcach w niewielkie loki, potem je prostowała. Po wierzchu dłoni ciekła jej krwawa struga. Kropla za kroplą, leniwie karmiły suchą ziemię.
Szczecin, współcześnie, styczeń
Jeszcze nie otworzyła oczu, nawet nie drgnęła, żeby powalczyć o równowagę, a już wiedziała, że będzie wymiotować. Zsunęła się na krawędź łóżka, zawisła na niej, sięgnęła ręką po plastikową miskę. Miska, ibuprom, butelka wody, niewielki ręcznik – zestaw pierwszej pomocy, gotowy jeszcze przed wczorajszym wyjściem. Schyliła się bardziej, podparła ręką o podłogę. Wszystko zawisło jej nad krawędzią gardła.
Zawsze chorowała po wódce. Za każdym razem obiecywała sobie, że nie tknie czystej, może tylko kieliszek wina lub małe piwo, a potem kończyło się tak jak zawsze. W Piwnicy Kany biło jednak jakieś źródło. Coś na kształt tego w Licheniu, tyle że efekt działał w drugą stronę i ludzie pozostawiali na barze zdrowie razem z pieniędzmi. Ostatni piątek miesiąca, kolejne jam session w lokalu… Kolejny raz popłynęła tej nocy z nurtem.