Beksa - Grzelak Marcin - ebook + książka
NOWOŚĆ

Beksa ebook

Grzelak Marcin

4,8

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Historia dwóch mężczyzn: tajemniczego Adama, uciekającego przed swoją kryminalną przeszłością w Bieszczady oraz Irka, młodego szczecińskiego gangstera zmagającego się z zaburzeniami lękowymi. Przestępcza przeszłość obu bohaterów prowadzi ich losy ku sobie, lecz to kobiety biorą w ich imieniu rewanż na rzeczywistości. Akcja pozornego kryminału przeplata się z opisami choroby psychicznej i terapii, a zakończenie zmusza do odpowiedzi na niewygodne pytania.


Beksa to opowieść o ludziach i o tym, jak los potrafi spleść ich historie. Zaskakująca, smakowita i napisana pięknym językiem. Precyzyjna jak mechanizm do samodzielnego złożenia, ale bez instrukcji: na początku dostajesz trochę części i kół zębatych, składając je przez długi czas zastanawiasz się, jak to będzie działać, a na końcu okazuje się, że wszystko idealnie się zazębia, a efekt wzbudza podziw. Po raz kolejny autor udowadnia swój literacki kunszt, budując zgrabną historię ubraną w cudowne słowa, gdzie nic nie jest tym, czym się wydaje, a los igra ze wszystkimi jednakowo, nie zważając na status, pochodzenie, ani nawet to, czy się jest dobrym, czy złym.

Marek Stelar

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 257

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (6 ocen)
5
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaC1998

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra pozycja !
00
Celinaa

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna książka Pana Marcina. piękny język, tony emocji, mistrzowska fabuła z wątkiem kryminalno sensacyjnym. Mój nowy mistrz
00
MonaIrena

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała
00
Isgenaroth
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

To najlepsza książka Marcina Grzelaka. Trochę inna od wcześniejszych powieści, zawierająca wątek kryminalny. Ci, którzy znają wcześniejsze historie autora, zapewne domyślają się, że to nie o kryminał tu chodzi. Beksa przełamuje stereotypy. Przeczytajcie koniecznie.
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

podobala mi sie. dobra fabuła.
00

Popularność




...

Copyright © Marcin Grzelak

Copyright © Wydawnictwo POZA

Copyright © Ferment Qultury s.c.

Projekt okładki: Jacx Staniszewski

Redakcja: Anna Rozenberg

Korekta: Żaneta Juszkiewicz

Skład i łamanie: raraku.pl

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest wyłącznie przypadkowe.

Wydawnictwo POZA

www.wydawnictwo-poza.pl

978-83-970372-2-9

Szczecin 2024

Mojemu synowi

Rozdział 1

Wrzesień 2009 i wcześniejBuli

Mężczyzna siedzi na pieńku. Zwraca twarz w stronę rzeki, plecy kieruje do ognia. Czeka. Unosi głowę, wciąga nosem powietrze i się rozgląda: klucz ptaków tnie niebo, jakby je chciał otworzyć; wzgórza, jeszcze zielone, chociaż niedługo już zardzewieją. Lato w tym roku gwałtowniej opadło z siły. Niedługo przyjdzie mu się stąd zbierać.

Pociera uda wielkimi dłońmi, syczy coś w stronę wody, przelewającej się po kamieniach, aż w końcu unosi się, wielki jak chmura, i zakrywa słońce. Spogląda za siebie przez lewe ramię, a potem spluwa pod nogi. Zawsze tak robi, kiedy spodziewa się najgorszego. Wzdycha, obraca się w stronę stojącej opodal grupki chłopców, opuszcza ręce wzdłuż ciała i czeka. Godzi się się na to, co będzie.

Krok, drugi, trzeci i stoją przed nim: pięciu, wszyscy pijani, wszyscy wysiedli z jednego auta. Niebieski passat, z rysów znać, że pełnoletni, stoi zaparkowany przy wiatach dla turystów, zaraz przy zjeździe z drogi. Jakby spodziewał się szybko uciekać z tego miejsca. Jeszcze przez chwilę drepczą w miejscu i zdaje mu się, że piją wódkę na odwagę, a teraz patrzy po twarzach i ich poznaje. Zna wszystkich od dziecka, od kiedy zaczął przyjeżdżać w Bieszczady. Są tutaj często, prawie codziennie. Byli też w zeszłą niedzielę z tamtą dziewczyną i wie, po co przyszli teraz.

Drogą od strony Terki nadjeżdża auto. Biały dostawczak wypada zza zakrętu, potyka się o koleiny i wjeżdża na dziki parking, a potem toczy się wolno nad samą wodę. Chłopcy się płoszą, wpadają na siebie i rozsypują szyk. Mężczyzna, którego od lat tutaj nazywają Buli, uśmiecha się wtedy serdecznie, tak jak się uśmiecha na widok niesfornych dzieci, a oni stoją, jak wryci, z rękami błądzącymi w kieszeniach, drżącymi palcami szukając w nich resztek odwagi. Zdaje mu się, że zrezygnują, wsiądą do auta i może wrócą za kilka dni, żeby dokończyć sprawę, a on chyba woli, żeby to stało się dziś, żeby nie odpuszczali. Wrzesień dopiero jest, to zdąży jeszcze przed zimą wydobrzeć. Jeśli nie będą bili po głowie…

Jeden z chłopców odchodzi od grupy, wspina się na szczyt polany i siada pod wiatą, zerkając na kolegów z góry. Reszta rusza w stronę rzeki, stając po drugiej stronie kamienistej plaży. Zbierają się w kółku nad wodą, nerwowo palą i o czymś dyskutują.

Dostawczak w tym czasie hamuje nad samym brzegiem. Choć toczy się z wolna, leniwie mieli koleiny, to wzbudza tumany pyłu, które wiatr chwyta, unosi nad drzewa i rzuca z niesmakiem w zieloną gęstwinę. Silnik kaszle i gaśnie. Auto zamiera z wyraźną ulgą, a okno od strony kierowcy otwiera się i wygląda przez nie drobny mężczyzna o łobuzersko wykrzywionej twarzy. Rysiek Konopko przybywa z odsieczą, całkiem nieświadomie. Nie wie, że stając busem pomiędzy nimi, odwleka tylko na moment to, co nieuchronne.

Buli zna Ryśka od lat i wie, że ten ma serce ze złota, choć przybrudzone jest nieco codziennością. Konopko pomaga, gdzie może, oddaje, co ma, nierzadko wbrew woli obdarowywanego, jakby uzależniony był od niesienia pomocy. Jest dobry dla ludzi, że aż się robi niedobrze. Na szczęście Rysiek bije swoją żonę… Co prawda, lekko, acz regularnie, jakby tę regularność przyrzekał, bo tu tak wypada we wsi, taka tu niepisana zasada. I pije trochę. Ale tu wszyscy piją, zwłaszcza jak przyjdzie zima. Pije i bije, tak równoważąc w sobie nadmiar pokładów dobra. Buli ufa mu jak nikomu innemu na świecie.

– Co tam, Buli? Nie nudzisz się aby trochę? Robotę bym miał dla ciebie – woła Konopko, przekrzykując rzekę.

Zaciąga się papierosem i wyrzuca przez okno niedopałek. Głos ma melodyjny. Brzmi, jakby śpiewał do Buliego.

– Drewna byś porąbał na zimę, co? Trochę my naciągnęli w nocy, w lesie. Dam parę groszy. Stara coś nagotuje. W domu posiedzisz, jak biały człowiek. Butelkę otworzymy. Co powiesz?

– Czemu nie – rzecze Buli zduszonym głosem.

Nieczęsto mówi więcej niż dwa, trzy słowa. Kiwa głową na potwierdzenie decyzji i się przeciąga. Często się tak przeciąga, jakby przesypiał życie.

– Jutro podjadę z rana, to cię zabiorę. A nie zaśpij mi tu z jaką panną aby – Konopko śmieje się rubasznie.

Rysiek wsadza do ust kolejnego papierosa i odpala go. Kręci korbką, szczelnie zamykając szybę, by nie uronić drogocennego dymu i włącza silnik. Zawraca auto na raty i rusza pod górkę, w kierunku szosy. Ciągnie za sobą ogon brudnego kurzu, po który wiatr nie chce się tym razem schylić.

Jest okropnie sucho. Deszcz nie spadł od trzech tygodni, więc ziemia pyli z pragnienia. Zdaje się, że zaraz zapłonie.

Buli patrzy na swoje dłonie. Na zmianę zaciska i otwiera pięści, a potem rozciąga ramiona i napina brzuch. Ma jeszcze pod tymi zwałami tłuszczu silne mięśnie, wspomnienie dawnego życia, ukryte pod tkanką codzienności. Wzdycha tak, jak się wzdycha na myśl o nielubianej robocie. Spluwa ponownie przez ramię i rzuca do chłopców, którzy idą grupą w jego stronę:

– Tylko nie po głowie…

* * *

W kwietniu minęło dwanaście lat, od kiedy wstał i wyjechał z domu. Bez słowa spakował swoje rzeczy, do worków na śmieci wrzucił kilka niezbędnych ubrań, wziął z barku kopertę z gotówką za ostatnią robotę i poszedł w stronę garaży,za osiedle.

W domu nikogo nie było, bo żona w pracy, dzieci na wsi u dziadków, nikt zatem o nic nie pytał. Tylko ten pies, co siedział przy drzwiach, jakby coś przeczuwał. Buli, który w tym czasie miał jeszcze imię, przez moment się wahał, czy go ze sobą nie zabrać, lecz zrezygnował. Jego jednego żałował, bo miał go od szczeniaka i traktował jak dziecko. On jeden był jego naprawdę, bo dzieci żona zrobiła sobie z kimś innym, zanim ją jeszcze poznał. On jeden go w ogóle szanował. Mężczyzna przyniósł go kiedyś do domu pod kurtką, szczęśliwy jak głupek, że niesie coś dzieciom w prezencie i dał im pod opiekę tak, jak się daje coś najważniejszego ale o niego nie dbały. Chłopak, starszy syn znaczy, mówił, że chce wilczura, a nie jamnika, jak jakiś pedał, a jego siostra wolała akurat koty. Taka rodzinna przypadłość, że ojciec nie ma pojęcia, czego pragną nie jego dzieci. Więcej już nie próbował.

Zwierzak zaskomlał, zwinął się w kłębek przed drzwiami wyjściowymi i czekał. Wyglądał, jakby wszystko rozumiał. Nie wziął go. Błędna decyzja, której do dzisiaj żałuje, bo razem byłoby im przecież lepiej. Mężczyzna przeszedł nad psiakiem, postawił nad nim krok do nowego życia. Był przekonany, że nigdy więcej go już nie ujrzy. Zamknął za sobą drzwi i ruszył w stronę garażu.

Garaże stały u stóp osiedla, na placu pod zadrzewioną skarpą. Wjeżdżało się do nich z ulicy, zaraz za stacją benzynową na 26 Kwietnia, lecz dało się zejść też od strony bloków, po wąskich schodach z płyt chodnikowych, które się wiły pomiędzy drzewami. Szereg blaszanych klitek, co najmniej setka, zbitych ciasno przy sobie, jak cele w więzieniu. Nędzne komórki dla posiadaczy wszystkiego oraz niczego, w które na siłę dało się wcisnąć nawet samochód. Każdego dnia, zwłaszcza wieczorami, pielgrzymowali do nich samotni mężczyźni. Szli na dół po kaflach, wciśniętych pomiędzy korzenie, by robić w blaszanych szczękach coś całkiem zbędnego: skręcać, zbijać, psuć, naprawiać rower, albo po prostu napić się w ciszy piwa. A potem wracali pod górę – mniej lub bardziej chętnie, wdzięczni za swój aluminiowy azyl, z nadzieją na kolejny wieczór.

Garaż Buliego stał pierwszy od lewej w ostatnim rzędzie, tuż obok kubłów na śmieci. Tonął we wszystkim, co w kubłach się nie zmieściło i w cieniu brzozy, utrudniającej manewrowanie samochodem. Przed bramą kępy nierównej trawy, wysokie do łydki dorosłego człowieka, dawały świadectwo nieużywania. Nikt przez tę bramę nie wjeżdżał, od kiedy mężczyzna wykupił blaszak na własność, bo nie miał auta, nigdy nie kupił i nie zamierzał. Choć prawo jazdy zrobił zaraz po osiemnastce, w wojsku, i chociaż się śmiali z niego w robocie, że chodzi po mieście pieszo jak jakiś student, to się nie złamał. Żona od kwestii auta rozpoczynała każde śniadanie. Dzieciaki wstydziły się, gdy je prowadził pieszo do szkoły lub na autobus, zerkając tęsknie na osiedlowy parking, ale samochodu nie kupił. Sam nie wiedział dlaczego. W zamian sprawił sobie kiedyś natomiast skuter.

W dziewięćdziesiątym ósmym, zupełnie legalną drogą, zakupił w niemieckim salonie piaggio zip w kolorze butelkowej zieleni. Kupił go, przywiózł do Polski, schował w garażu i na nim nie jeździł. Raz tylko wybrał się na nocną wycieczkę po mieście, na co dzień jednak krył go jak skarb. Jakby rumaka przed najważniejszą gonitwą w roku. Nikomu nie chciał pokazać, nikt o nim nie wiedział i tak było dobrze. Wspomniał o nim kiedyś jedynie żonie, Grażynie, lecz ta powiedziała, że nigdy na to nie wsiądzie, żeby zapomniał. Że inne dziewczyny to wożą się po mieście srebrną audicą, albo czym nawet lepszym, mieszkają w domach pod miastem, a nie w wielkiej płycie, a on ją na skuter chce brać jak jakąś pannę z warzywniaka. Żeby chociaż na motor, żeby Harleya miał, no coś takiego męskiego, to by kupiła sobie jakieś skórzane wdzianka i by się mogła pokazać, ale na skuter? To woli już taszczyć przez to osiedle siaty zakupów, jakby służąca. A niech się śmieją. Przywykła. A do roboty pojedzie autobusem.

Zdjął ze skutera szary pokrowiec z grubego brezentu, złożył pieczołowicie i obwiązał sznurkiem. Worki z ciuchami skleił taśmą malarską, włożył do drugich worków, by nie zamokły w czasie drogi, związał je i przewiesił, jak sakwy między siedzeniem a kierownicą. Śpiwór, namiot i buty na zmianę, cały dobytek, ułożył ciasno na kufrze, tuż za siedzeniem pasażera, a potem spiął to uważnie pasem do mocowania ładunków, których miał jeszcze kilka z czasów, gdy jeździł busamina zachód po trefny towar. Wypchnął motorek z garażu, zgasił w nim światło i był gotowy na nowe.

Spojrzał na skuter i na chwilę zwątpił, bo przeczył prawom fizyki. Objuczył go do granic możliwości. Czy to w ogóle ruszy? Chyba da radę… Ruszył bez najmniejszego problemu. Później szlifował jeszcze tę zdolność kilka razy i sam siebie ciągle zadziwiał, że można więcej. Po latach ładował na skuter tyle, co na dostawczaka. Był jak nomada na spalinowym wielbłądzie.

Garaż otwarty, w kłódce pęk kluczy. Powiesił tę kłódkę na bramie i nie wziął żadnego klucza. Zostawił je wszystkie: od domu, garażu, od bazy na Wojska Polskiego, od kawalerki rodziców… Nie wziął żadnego, bo nie zamierzał już tutaj wrócić. Żadnego listu, żadnego „żegnam”, żadnego słowa wyjaśnienia. Po prostu wsiadł na skuter, wcisnął na głowę kask w kształcie łupiny włoskiego orzecha, w którym wyglądał trochę jak hitlerowiec, odpalił maszynę i odjechał. Zostawił Szczecin za sobą. W wewnętrznej kieszeni kurtki schował kopertę z wyrokiem sądu.

Zaczęli go szukać po tygodniu. Nie wiedział, że szukają godo dzisiaj.

* * *

Droga zajęła mu cztery doby. Nocował w namiocie, rozbijał go zawsze z dala od ludzi. Mył się na stacjach benzynowych, których w kraju wyrosło nadspodziewanie dużo. Posiłki przyrządzał na turystycznej butli gazowej, którą kupił na trasie, gdy tyko wyjechał z miasta w kierunku Pyrzyc. Cztery dni, cztery noce, bez mapy, bez planu, byle daleko.

Po drodze kupował tylko to, co niezbędne i wszystko mocował do skutera. Budował wzmocnienia z listewek, dodawał kolejne plandeki, do worków pakował co rusz nowe rzeczy niezbędne do życia. Gdziekolwiek dojedzie, będzie miał wszystko, czego mu potrzeba. Budował konstrukcję pozornie bez cienia logiki i szło mu to coraz lepiej, a skuter to nie był skuter, lecz pojazd do transportu życia.

Ludzie patrzyli za nim, gdzie tylko się zjawił. Zbierali się w grupki na parkingu i kręcili głową. Nie dziwił się im. Sam by się przecież oglądał, gdyby zobaczył takie dziwadło gdzieś na trasie: ogromny facet, postać nabita ciężkimi mięśniami, dłonie jak bochny, różowa twarz trwale poznaczona niegdyś stłuczoną butelką, jedzie na tym skuterze, pocieszny niby miś w cyrku na małym rowerku. Targa na plecach swój świat jak jakiś ślimak.

Nie myślał dokąd. Jechał przed siebie, gdzieś na południe, a potem na wschód. Wszystko jedno. Kiedy zobaczył Solinę, stanął na tamie i spojrzał w dół, potem na drugą stronę, na te zielone wzgórza, co rozkładały przed nim bezwstydnie nogi, to wiedział od razu, że to był dobry kierunek.

Zrobił ostatnie zakupy: jakieś jedzenie, kilka piw, sztanga czerwonych Marlboro i ruszył dalej. Swój nowy dom, swe nowe miejsce, przynajmniej na te miesiące letnie, znalazł na dzikim kempingu, pomiędzy Terką, Bukiem i Polankami. Zamieszkał nad rzeką, nad samą Solinką, dwadzieścia minut drogi od Cisnej, w sercu zupełnie mu nieznanych Bieszczad.

Nieomal przeoczył zjazd z drogi, ledwie go dostrzegł i zaczął gwałtownie hamować. Zatrzymał się, zawrócił skuter na kilka razy, bo z całym ładunkiem motorek zupełnie tracił sterowność, i wjechał na parking. Przed sobą miał sporą polanę, a dalej, w dole, brzeg rzeki, cały w jasnych kamieniach, od mostu, po którym szosa skakała na drugą stronę, aż do zakola, zdeptany nogami turystów. Podjechał najdalej, jak tylko zdołał i zaparkował.

Był wieczór. Słońce wisiało nisko, chłodząc nogi w wodzie. Nad rzeką siedziało ledwie kilka osób – turystów z daleka, co widział po rejestracjach samochodów. Mężczyzna odwiązał namiot, wziął go do ręki i ruszył na przechadzkę w górę rzeki. Ludzie zebrali się wtedy przy skuterze. Dyskutowali, robili zdjęcia, nie dowierzali, że z takim ładunkiem da się w ogóle jechać. A on szedł dalej, aż dotarł do miejsca, gdzie rzeka rozlała się szerokim gestem i wiedział, że to już koniec drogi, że to tutaj.

Brzeg z drobnych kamieni i zalesiona skarpa – tak rzeka znaczyła koryto. Po drugiej stronie wyrosła ściana gęstego lasu, a za plecami miał świerki – gęsty i rozłożysty parasol nad nowym domem. Woda płynęła leniwie, ale po deszczach musiała z łatwością dosięgać miejsca, gdzie teraz stał, więc wspiął się wyżej.

Wyjął zza paska myśliwski nóż, który zakupił od Cyganów na parkingu, gdzieś pod Krakowem. Chcieli mu sprzedać jeszcze perfumy, „Rozumisz pan, niezłe”, lecz wiedział, że trefne, bo sam kiedyś woził takie perfumy przez granicę, więc ich pogonił. Zresztą, po co niby miałby tutaj pachnieć, no i dla kogo?

Kilka solidnych machnięć, sterta gałęzi, zdeptana trawa– fundament domu po chwili był gotowy. Rozbił tam namiot, wrócił po skuter i zaparkował go obok, a potem zdjął kilka worków, w których miał najcenniejsze rzeczy i wrzucił je wszystkie do środka. Przykrył motorek brezentem i przypiął łańcuchem do najbliższego drzewa. Zdjął buty, schował je między wnętrzem namiotu a tropikiem, wsunął się do śpiwora i natychmiast zasnął.

Po kilku dniach zaczęli się zjeżdżać miejscowi ludzie. Pierwszy na miejscu był Józek, ojciec Szymona, chłopaka, który stoi teraz przed nim z kijem.

* * *

Turyści go omijali. Od czasu do czasu napatoczyła się jakaś parka młodych, szukających miejsca odosobnienia. Zjawiali się, wpadali na niego i zaraz sami znikali. On nigdy ich nie przeganiał.

Miejscowi mieli inaczej, musieli o wszystkim wiedzieć. Ciągnęli zatem jak do świętego obrazu. Niektórzy nawet z darami. Przyszli najpierw we trzech, a grupkę prowadził właśnie Józek. Zbliżali się wolno, patrzyli pod nogi, jakby ktoś w nocy zaminował teren. Zerkali ukradkiem za siebie, szukając na wszelki wypadek drogi ucieczki.

– Panie, co pan tu tak… w tych krzakach siedzisz. Co pan tu chcesz? Sam żeś pan, tak na tym motorku? A skąd to tak i gdzie to tak jedzie? – Józek pierwszy zasypał go serią pytań.

Wpadali potem codziennie, zawsze wieczorem, już po robocie. Chodzili niby bez celu, niosąc kolejne pytania w górę rzeki i zawsze trafiali do niego. Ktoś nasłał raz nawet policję, by sprawdzić, czy facet w ruskim namiocie nie jest poszukiwanym bandytą, ale posterunkowy jakiś tam z komendy, gdzieś tam po środku wielkiego niczego, bał się Buliego wylegitymować. A że mężczyzna był miły dla wszystkich, sam o nic nie pytał lecz odpowiadał choćby jednym słowem, kłamiąc za każdym razem o czym innym, to dali mu spokój i zaufali.

Pierwszy rok minął mu na poznawaniu rzeki, miejscowych ludzi i na nowo siebie. W ten pierwszy rok wytrwał od kwietnia do października. I chociaż chciał, bo bardzo szybko poczuł się tam, jak u siebie, to dłużej nie sposób było wytrzymać. Gdy pierwsze noce zaczęły mrozić podmokłą ziemię, a było to dwa tygodnie po dniu Wszystkich Świętych, spakował dobytek i ruszył, by spędzić swą pierwszą zimę na ogródkach działkowych w Sanoku. Z pomocą, której nie sposób odrzucić, przybył mu oczywiście Konopko. Rysiek w Sanoku miał działkę z altanką, którą w spadku dziedziczył po jedynej ciotce. Sam jeździł od wielkiego dzwonu, więc nawet mu była ta pomoc na rękę.

– Napalisz, zajmiesz się, to wszystko przynajmniej nie zniszczeje. Masz chłopie, jedź, tam będzie tobie lepiej. A klucze oddasz na wiosnę, jak do nas wrócisz. Będziemy tutaj na ciebie czekać – Rysiek zachęcał, lejąc do szklanki świeży bimber. Potem spakował na drogę kilka butelek. – Wracaj bezpiecznie.

Zima skuła Solinkę cienkim lodem, Buli zaś palił w piecu i czekał na wiosnę. Te kilka miesięcy nad rzeką lepiło mu się do duszy, jak plaster miodu i po raz pierwszy od lat zdołał do czegoś zatęsknić.

* * *

Wrócił nad rzekę z początkiem kwietnia. Śniegi zdążyły już puścić.

W nocy, co prawda, bywało jeszcze mroźnie, lecz wydał ostatnie pieniądze na porządniejszy namiot i dłużej nie czekał. Sanok był ciasny niczym świąteczna koszula po starszym bracie. Dusił się tam. Chciał wrócić w góry i znowu oddychać bez tego uczucia buta na szyi. Obozowisko rozbił znów tam, gdzie poprzednio. Świerki nad głową rozrosły się w niewielką wiatę, więc przeniósł pod nie palenisko. Zbudował je całkiem od nowa, tym razem zupełnie porządnie: wykopał dół i ciasno obłożył wszystko szamotem, który przytargał z samego Sanoka. Wszystko zrobił inaczej, lepiej, wszystko sobie zaprojektował. Miał dużo czasu w zimowe wieczory, żeby to dobrze zaplanować.

Ludzie zjawili się nazajutrz. Pierwszy znów Józek, tym razem z synem, z małym Szymonem, którego niósł na barana, a on się zanosił śmiechem. Potem się zbiegli kolejni, żeby zobaczyć, czy to jest prawda, że wielki facet zjawił się nad Solinką ponownie. Kazali mu mówić: gdzie był, jak to się żyło zimą samotnie, czy dużo śniegu, czy czegoś sobie aby nie odmroził, czy kogoś tam poznał, czy miał przygody i na jak długo tym razem zamierza zostać.

Mówili mu, że się zmienił. On też to czuł, że zima go rozpieściła i obrósł tłuszczem, jak prosiak. Wielki był już od dziecka i od małego miał skłonność do tycia, a z wiekiem się to pogłębiało. Tej zimy nie ćwiczył, nie robił nic, bo tylko jadł, spał, siedział i planował powrót, więc znowu był gruby. Ściął włosy na zero, bo mu zaczęły wychodzić garściami z jakiejś tęsknoty za wiosną. Twarz zgolił na gładko, przez co wyglądał jak wielka śnieżna kula. Pchał przed sobą brzuszysko – wielkie trofeum z zimowej wyprawy.

Pewnego razu, kiedy siedzieli przy ogniu i popijali Józkowy bimber, Szymek podszedł do niego, spojrzał wnikliwie, robiąc przy tym pocieszną minę, a potem klasnął w rączki, jakby odkrył coś niesłychanego i w sobie znanym języku powiedział coś, co jego ojciec rozszyfrował jako: „Wujek wygląda jak Buli, jak ten bałwanek z bajki”.

Zaśmiali się wszyscy, bo pasowało to idealnie do jego postury. Przylgnęło i już na zawsze zostało jak nowa skóra. Nikt nie miał pojęcia, że kiedyś tak już na niego mówili. Schował zatem przed światem prawdziwe imię, nazwisko zupełnie zapomniał i znowu był Bulim.

Pieniądze skończyły mu się zaraz po powrocie. Ostatni grosz wydał na paliwo. Szepnął o tym Józkowi jakoś bezwiednie, tak od niechcenia, nie prosząc bynajmniej o żadną pomoc, a oni nazajutrz przynieśli siaty pełne jedzenia. Przyjął wszystko, ale poprosił, by więcej tego nie robili. Nie chciał niczego za darmo. Powiedział, że może pracować i dostał od ręki robotę przy wyrębie w lesie. Był silny jak koń. Śmiali się, że można by nim pole orać. Jeździł z nimi do lasu co dzień i tak zarabiał pieniądze. Niewiele ich było, starczało na tyle, żeby przetrwać nad rzeką, a więcej nie potrzebował. Do tego były zupełnie uczciwe w smaku, a tego od lat nie pamiętał.

Zbudował obóz, jak zaplanował. Z gałęzi zrobił coś na kształt ogrodzenia. Namiot postawił w cieniu świerków, które chroniły domostwo od słońca i od deszczu. Mógł palić ogień przez całą noc, nawet podczas ulewy. Był bardzo daleko od niedalekiej przeszłości. Czuł się zupełnie bezpieczny.

Nie szukał ludzi, lecz ludzie szukali jego. Poszło więc między turystów, że w lesie, nad rzeką, mieszka ogromny człowiek, co ponoć gołymi rękami zabija zwierzęta. Często wpadali, żeby go tylko zobaczyć. Kręcili się w okolicy, udając że tylko spacerują, i robili zdjęcia, a on wtedy siadał na pieńku i się nie ruszał. Pewnego dnia zjawiło się trzech chłopaków, na oko dwudziestoletnich. Byli pijani, głupi i nadmuchani testosteronem. Podeszli blisko, zbyt blisko, pili i wyzywali Buliego. Któryś z nich rzucił butelką, a wtedy on ruszył w ich stronę. Po prostu puściło to, co do tej pory trzymało go na pieńku, podniósł się więc gwałtownie, zrobił trzy kroki i zdjął koszulę. Tyle starczyło. Dwa metry mięśni, chociaż ukrytych już pod wielkim brzuchem i tatuaże na rękach grubych jak konary drzewa, zrobiły swoje. Chłopcy wsiedli do auta i grzecznie uciekli prosto do kwater w Solinie czy tam w Polańczyku.

W wakacje nad rzeką roiło się od dzieci z wiosek. Lgnęły wszystkie do niego jak jakaś stonka. Z początku były niepewne, szybko jednak przestały się bać i chciały zobaczyć, czy Buli naprawdę jest taki silny, jak o nim mówią. Dorośli byli nieufni. Siadali daleko i grzęźli w tych swoich niby rozmowach o niczym, patrząc mu uważnie na ręce. Potem zaś trochę bliżej, żeby cokolwiek usłyszeć, aż w końcu sami przyprowadzali pociechy, jak do świętego Mikołaja i zostawiali mu je pod opieką. Dzieciaki schodziły się grupką, siadały na pieńkach, a mniejsze pchały mu się na kolana. Szymon zawsze był pierwszy. Właził na niego, nawet nie pytając, wspinał się jak na wielkie drzewo i kazał się podrzucać do góry. Latał tak ponad głowami innych dzieci i wołał:

– Wujku, a cy ty to umies zabić lenkami niećfiecia?.

Buli uwielbiał dzieciaka. Obiecał, że kiedyś upoluje dla niego bestię.

Chłopiec miał wtedy pięć lat, może cztery. Wtulał się w niego jak kot i pachniał słońcem, a teraz stoi przed nim, dyszy nieprzetrawioną wódką i chce go zabić. Słońca już nie ma, są chmury, ogromna wściekłość. Wszystko zaś przez tę dziewczynę.

* * *

Wszystko tamtego dnia było, jak co wieczór: siedział na pieńku, jadł kaszę z sosem z menażki i popijał wodą, a chłopcy kąpali się w rozlewisku rzeki. Nikogo poza nimi nie było. Trochę przed chwilą wypili. Widział to, ale go nie obchodziło. Mieli po siedemnaście lat. Nie takie rzeczy robił już, kiedy był w ich wieku, więc niech tam się bawią. Byle się nie potopili. Nie będzie się wtrącał, bo niby po co? Nigdy nie wpychał łap w cudze życia.

Palili ognisko, krzyczeli, robili co zawsze. Nic innego. Wszystko było, jak co dzień: auto nad samą wodą, muzyka z radia, wieczorna bryza, co spada z gór, od strony lasu, znad drugiego brzegu; szum rzeki wokoło, a chmury na niebie, jakby je Bóg z nudy rozmazał kciukiem. Wszystko by było, jak zwykle, gdyby nie ta dziewczyna.

Szymon poznał ją w lipcu i zwariował. W Solinie, zaraz za tamą, przy samej plaży był wtedy festyn: masa turystów, piwo, obce dziewczyny. Zobaczył ją i się zakochał. Chemiczny defekt nastoletniego mózgu mężczyzny... Dziewczyna spędzała wakacje u ciotki, w Polańczyku. Była studentką z Krakowa, wybitnie inteligentną, ponoć nawet stypendystką, a przyjechała tutaj, żeby zarobić parę groszy na nowe ciuchy. Ciotka miała namiot z piwem zaraz przy zaporze. Dziewczyna stała tam w każdy wieczór, lejąc w plastik wodniste piwo, za dnia zaś leżała na plaży. Smażyła ciało w słonecznej fryturze, prężyła się do brzuchatych ojców rodzin, stając się powodem kilku małżeńskich scysji, i czytała książki.

Chłopak jeździł tam do niej co dzień. Wystawał przy barze, pił piwo za piwem i się uśmiechał. Ojciec się wściekał, bo przecież był lipiec, więc potrzebował jego pomocy w lesie, lecz on te ojcowe zaczepki zostawiał za drzwiami i wychodził. A rano, zamiast jechać do lasu, odsypiał wieczór. Miał jasny cel, który go palił w środku, łaskotał w głowie, wypełnił po brzegi i prowadził ręce. Zamierzał go spełnić bez względu na cenę. Z początku śmiała się z niego, później zaś udawała, że go nie widzi. A potem go przegoniła, gdy odwiedziła ją grupa znajomych z Krakowa, a on się ślinił do niej przez bar jak pomylony. Wyszedł wtedy z namiotu, z ledwością hamując pięści, lecz szybko wrócił. Zamówił piwo, wszedł między studentów, usiadł pomiędzy nimi i patrzył w oczy. Kiwał głową z zachwytem i marszczył czoło, dziwił się, śmiał, wzdychał na potwierdzenie słów, których nie rozumiał. Ignorowali go, lecz nie odpuszczał. Dziewczyna śmiała się w głos, patrząc na niego. Namiot oddychał jej śmiechem. Była królową w tym cyrku, a Szymon małpką do zabawiania tłumu. Trochę niesforną, ale upartą, którą wystarczy tylko przypiąć do łańcuszka i będzie cię bawić przez całe wakacje. Tak Szymon został zabawką Marioli.

Mariola była dojrzałą kobietą, nie przyjmowała odmowy, a brała garściami zachwyty. Silna, zdecydowana, na pozór słodka, całkiem niewinna, lecz kiedy trzeba wyciągała pazur. Robiła z chłopakiem, co tylko chciała. Bawiła się nim, tresowała. Mógł skoczyć z tamy, gdyby mu powiedziała, że tak sobie życzy.

Mówiła mu, że to na zawsze, że go w tej dziurze nie zostawi. Znajdzie mu pracę, ściągnie do siebie, do Krakowa, bo jest dla niej ważny. Przy nim odkrywa inne życie. Chłopak się zmagał z technikum, bo matka pragnęła, by ktoś miał w rodzinie maturę. W nim była cała rodowa nadzieja, która go gniotła i przerastała. Ponownie powtarzał drugą klasę. Był prosty, uczciwy, ale po ojcu naiwny, więc jej uwierzył. Wierzył, że przy niej, w Krakowie, może osiągnąć wszystko. Że go w tym mieście chcą, tak jej uwierzył, i ona go chce tylko dla siebie. Wsiąkał w nią, a ona wsiąkała w niego czymś brudnym i bardzo lepkim, co miał potem wyciskać z siebie przez długie lata. Nasiąkli sobą przez lato, jak gąbki.

Wspominał o niej Buliemu wiele razy, bo często odwiedzał wujka nad rzeką. Lokalne dziewczyny kręciły się przy nim od zawsze, lecz o nich nie mówił, bo mu się należały jak micha obiadu po robocie w lesie, a tutaj się chwalił, jakby wygrał nowe życie. Przyjeżdżał co dzień na rowerze, siadał na ziemi, zaraz przy ogniu i rozmawiali. Rozmowy były jednostronne, bo Buli głównie słuchał i tylko kiwał głową, lecz chłopak mówił jak dawniej – wszystko i zawsze o wszystkim. Tylko jakoś bardziej…

Jak to zleciało. Szymon był prawie facetem. Pod nosem miał mech, w barkach zrobił się wyraźnie większy i mówił mu o niej prawie dorosłym głosem. Nie pchał się na kolana od parunastu lat. Był wielkim chłopem, lecz dla Buliego wciąż małym dzieckiem. Gdy opowiadał cokolwiek, to mówił z takim przejęciem, że chciało się go natychmiast przytulić.

– Wujek – zaczynał. – Mówię ci, wujek, co to za dziewucha jest. No złoto. Zdrowa taka, inteligentna. Książki czyta różne. Trudne takie. No żem próbował, ale to nawet nie w naszym języku. Podobno studiuje prawo. Tak mnie na nią wzięło. Ojcu to nie powiem, ale tobie to wiesz… – kontynuował z przejęciem. – Się gapią za nią. Skurwesyny, ci mówię, wujek. Ale się gapią. Ja to bym zabił, wujek, takiego, jakby do niej jaki kiedyś z łapami…

Nie musiał kończyć.

Pierwszy raz przywiózł ją nad rzekę właśnie wtedy. Nie przyszedł przedstawić dziewczyny, w ogóle nie przyszedł, jakby się wujka wstydził. Siedzieli na plaży, pili wódkę i się chlapali. Chłopak wodził za nią rozmydlonym wzrokiem, a Buli się do nich nie zbliżał. Wieczorem nie ruszał się z obozowiska. Miał rytuały i się ich święcie trzymał.

Siedział więc sobie, jadł kaszę, zamierzał iść zaraz spać, bo przecież rano robota, gdy nagle usłyszał:

– To ty jesteś ten Buli? –

Obejrzał się. Stała za nim. Pokiwał głową na potwierdzenie, ale się nie odezwał.

– Ten mięśniak, co to niby rękami drzewa wyrywa? – była pijana i mrużyła oczy. Zachwiała się, a potem oparła o drzewo. Ubrana w męską koszulę i białe majtki – nic więcej, nawet stopy bose.

Stała przez chwilę, a potem ruszyła do niego.

– Nie podchodź – szepnął. Bardziej do siebie szepnął, jakby się bał ją o coś poprosić.

Podniósł się z pieńka i stanął przed nią – wielki, zwalisty, kupa tłuszczu i mięśni. Czuł, że napina te mięśnie jak jakiś szczeniak, że wciąga brzuch, gdy ona na niego patrzy. Był tylko w upapranych spodniach, tych po robocie, bo zaraz przed snem chciał się jeszcze wykąpać w rzece. Rzemyk z niewielkim kluczykiem zwisał mu swobodnie z szyi.

– Ależ ty masz mięśnie. Mogę cię dotknąć?

– Nie… – chrząknął tylko, bo zaschło mu w ustach. – Nie – dodał pewniejszym głosem. – Nie podchodź tutaj. Tutaj się… nie podchodzi się. Za te gałęzie… Tutaj nie wolno – wskazał jej ręką na ogrodzenie.

– Ej, no weź… Coś ci przyniosłam – wyprostowała się, zaczęła rozpinać koszulę. Po chwili ją rozchyliła. – Nie podobam ci się? – chwyciła dłońmi za piersi i ścisnęła do siebie. Schyliła brodę, chciała jedną z nich dotknąć językiem, ale straciła równowagę i się zachwiała.

– Nie – odpowiedział, choć w środku poczuł, że płonie. – Idź stąd…

Cudowne miała te piersi. Dawno nie widział takich młodych. Dawno żadnych nie widział.

Dziewczyna zamarła. Przez chwilę jeszcze kalkulowała, co zrobić, a potem zrzuciła koszulę pod nogi. Stała przed nim w samych majtkach – obłędna, nieziemska, niepokojąco nie na miejscu. Włosy płynęły wzdłuż ciała po opalonych ramionach. Chciała do niego podejść, zrobiła krok, a wtedy warknął:

– Idź stąd!

– Misiu – jęknęła słodko. – Mariolce się nie odmawia. Rozumiesz?

Podszedł do niej gwałtownie, podniósł z ziemi koszulę i wcisnął jej w ręce.

– Spierdalaj stąd.

Zaczęła się nieporadnie ubierać. Ręce się trzęsły, gdy odwracała rękawy na prawą stronę. Włożyła koszulę, lecz nie zapięła guzików, a potem wbiła sobie paznokcie w brzuch i pociągnęła.

– Mariolce się nie odmawia, kutasie – szepnęła, a potem zrobiła minę, jakby ktoś niewidzialny ją uderzył. Zaczęła krzyczeć. Po twarzy pociekły jej łzy: jedna za drugą, na zawołanie.

– Pomocy! Ratunku! Szymek, ratuj! – krzyczała, jak opętana.

Biegła wzdłuż brzegu, boso, po ostrych kamieniach. Upadła, a potem wstała i biegła dalej. Krew z rozbitego kolana ciekła jej po piszczelach. Na brzuchu miała czerwone ślady.

Chłopcy dobiegli po chwili. Byli zdyszani i roztrzęsieni. Szukali jej już od paru minut, ale nie spodziewali się znaleźć tutaj. Wskazała im ręką, że tam, że tam była, dodając: „To on, to był ten wielki… Tam… Chciał mnie zgwałcić… Rzucił się… Szymuś, to ten cały Buli… Proszę cię, Szymuś… weź mnie przytul…”.

– Ale że… Buli? – chłopak spojrzał na kolegów. Niepewnie ruszył w stronę obozowiska. – Wujek, no co ty? – zapytał, wspinając się do niego po kamieniach.

– To on! To jakieś zwierzę jest – dziewczyna wykrzyczała mu zza pleców. Reszta chłopców kluczyła nieporadnie. Patrzyli po sobie, uciekali wzrokiem.

– Weź ją stąd… – powiedział mężczyzna i zapalił papierosa. Nie patrzył na nią, nie patrzył na nich. Patrzył na rzekę, jak co wieczór.

– Ale czemu… ty moją Mariolkę? Wujek, na serio ty żeś ją…?

– Weź mu, Szymek, coś zrób. Rzucił się na mnie, jak poszłam siku. Przycisnął mnie do drzewa. Trzymał mnie tak. O, zobacz, co mi zrobił – wskazała ręką na brzuch, wciąż teatralnie kwiliła.

– Przestań! Nie kłam! – zasyczał mężczyzna. Wstał, lecz zaraz usiadł i znowu te oczy w rzekę.

Trwało to chwilę. Te kilka minut walki o to, co jest prawdziwe. Minuty płaczu, kłamstwa, mikstura złego. Batalia krzyku, niedowierzania i bezradności. W końcu odeszli. Pozornie z niczym…

– Ja tutaj wrócę, wujek… – usłyszał zza krzaków głos chłopca.

Wierzył mu. Wiedział, że niedługo przyjdzie.

* * *

– No i na chuj ci to było, co?

Konopko jest już daleko, nie słychać silnika. Chłopcy podchodzą bliżej. Szymon staje z przodu na mocno rozstawionych nogach, a reszta kilka metrów za nim.

– No chodźta bliżej – dodaje, ale nie drgają.

Chłopak się miota. Robi dwa kroki w przód, potem zawraca. Podchodzi do wujka, staje o metr przed nim i patrzy w oczy, a potem się cofa z jękiem. Coś trzyma go na smyczy.

– Po co żeś…?

– Szymuś, ja nic…

– Nie mów do mnie. Nnn… nie! – zaczyna się jąkać. Na twarzy ma purpurę nieba.

Na niebie szarzeje, z zachodu ciągną ciężkie chmury.

– Ja nic nie zrobiłem – szepcze Buli.

– Mordę zaaamknij! – warczy i podchodzi do niego. Pluje śliną spomiędzy żółtych zębów. – Chodźta bliżej, powiedziałem! – krzyczy.

Chłopcy robią krok do przodu. Ręce trzymają wciąż w kieszeniach.

Buli nie rusza się z miejsca. Oddycha mocno, pierś unosi mu się w rytmie serca. Jakiś mechanizm, koła zębate pracują w środku, ale nie mogą trafić na właściwe tryby. Walczy ze sobą. Robi, co może, żeby to wytrzymać. Spogląda na niebo i bierze głęboki oddech. Chmury ciągną nad nimi szarą masą, powietrze robi się zbyt ciężkie. Chyba idzie burza. Mężczyzna zamyka oczy i czeka na pierwsze grzmoty.

Szymek rozpędza się, bierze zamach kijem, w ostatniej chwili jednak się zatrzymuje. Spód butów tryska seria kamyków. Drży, miota się w sobie, wiotczeje, zaraz tężeje. Na twarzy ma czerwone wypryski.

– Aaa! – robi krok w przód, zbliża twarz do mężczyzny i wykrzykuje. Bierze zamach, lecz znów zatrzymuje się, jakby ktoś złapał go za rękę. – Aaa! Kurwa, no – odrzuca kij i się obraca.

Dyszy i patrzy na kolegów. Unosi ręce do góry, chwyta oburącz za głowę i szlocha. Krótki płacz, szybkie łzy, znowu spojrzenia na wujka.

– No chłopaki – szepcze do nich. – Weźta, no… Proszę. Pomóżta.

– Szymek – zaczyna jeden z nich. Robi pół kroku do przodu. – Może to… Dajże spokój – twarz ma czerwoną od wódki. Oczy chcą daleko uciec.

– Co spokój? Co? – Szymon podchodzi do niego i łapie za koszulę. – Jaki spokój, kurwa… No przecież… – patrzy błagalnie po pozostałych. Odpycha chłopaka. – No weźcie, ej… No przecież Mariolkę chciał zgwałcić!

– Może chciał, może nie chciał. Ona w sumie obca jest…

Szymek uderza kolegę otwartą dłonią.

– Nigdy… więcej… tak… nie… gadaj… – sylabizuje. – Pedały! – krzyczy, patrząc na resztę chłopców.

Żaden nie kwapi się, żeby podejść do przodu.

– Wódkę daj… Wódkę! – rozkazuje Szymon.

Podchodzi do najmniejszego i wyjmuje mu z ręki butelkę. Bierze duży łyk, odrzuca w krzaki, wzdycha i spogląda na niebo. Zaczyna kompulsywnie rechotać, a potem schyla się, mruży oczy. Sięga ponownie po kij i podchodzi do Buliego.

Cios w nogi, mężczyzna stoi… Cios w brzuch, mężczyzna zgina się, lekko kołysze… Cios w głowę i Buli upadając, łapie się za skronie. Chłopiec podchodzi, tłucze go drągiem, uderza po całym ciele.

– Nie w głowę – krzyczą, biegną do niego. – Bo go zabijesz! – Szymek… Szarpią go, lecz ten nie chce odejść.

– Broń się, no żesz, wujek! – chłopak zawodzi. Płacze, złość kapie z oczu, twarz ma już mokrą, lecz nie przestaje. – Taki żeś silny? Co? Niedźwiedzia byś mi upolował? Co? Rękami? Wujek… Wujek, weź się broń… No weź coś zrób! Wujek… Proszę cię, broń się, wujek – upada przed nim, odrzuca kij i klęka. Łapie w dwie dłonie jego głowę i przytula.

– Zostaw! – ktoś kopie w plecy Szymona, reszta odciąga go dalej i ciśnie do ziemi.

A Buli leży, wyciąga rękę przed siebie, chce coś powiedzieć. Głowa zalana krwią, oczu nie widać. Pluje czerwoną mazią, z ust zamiast słów lecą bańki.

Chłopak wyrywa się im z rąk i podbiega. Klęka, szarpie, woła do niego:

– Dlaczego? Dlaczego żeś się, kurwa, nie bronił? Dlaczego, wujek?

Bierze ponownie jego głowę w dłonie, siada na ziemi i kładzie ją sobie na kolanach.

– Szy… Szymuś… Szymeczku – Buli krwawi słowami. Wskazuje ręką, by się do niego nachylił.

– Wujek… – chłopiec przyciska ucho do jego ust. Twarz w jego krwi. Wstrzymuje oddech.

– Ja nigdy już… już nigdy… nikogo… nie… Nikogo już nigdy nie uderzę.

– Co? – Szymon nie może go zrozumieć.

– Ja tobie… synek… upoluję kiedyś niedźwiedzia.

Buli uśmiecha się, mówi te słowa i zaraz mdleje.

* * *

Otworzył oczy, lecz światło nie przyszło. Ciemność dusiła go, jakby obudził się nie w porę. Chciał usiąść, lecz w jaki sposób usiąść, gdy nie wiesz gdzie góra, gdzie dół, gdzie niebo, a gdzie jest piekło…? Zgarbiony, słaby, w zupełnej nicości. Worek obity kijem przez ukochane dziecko.

Po chwili usłyszał pierwsze dźwięki – kanciaste, o ostrych końcach, raniły uszy. Wołanie w studni, dźwięk nadchodzący z daleka i jedno słowo, powtarzające się na okrągło: „Wujek… Wujek… Wujek…”. Po chwili zaś: „Buli, no Boże drogi, weźże się obudź”. Aż w końcu wrócił.

Próbował wstać, lecz ból przycisnął go znów do ziemi. Podnosił głowę, lecz zaraz opuszczał, bo świat mu wirował i szumiał. Po chwili poczuł czyjeś silne ręce, poddał się, dał się podnieść, aż w końcu wszystko wróciło na swoje miejsce. Pomogli mu usiąść przy ogniu, na wielkim pniaku, który przytargał w to miejsce wiele lat temu. Rozwierał powieki, lecz musiał pomagać sobie dłonią. W końcu zaczął widzieć. Słońce raziło go niemiłosiernie, kapiąc przez gęste gałęzie świerków. Woda szumiała żwawo, musiało w nocy porządnie padać. Ogień, na ogniu garnek, przy garnku Józek i miesza w nim wielką łyżką.

– Masz, zupy zjedz – powiedział, podając miskę. – Kobita zrobiła. Gorąca. Masz Buli. Zjedz co.

Opodal, na trawie, z dala od obozu siedział Szymon. Kolana wcisnął pod brodę, trzymał za nie rękami i się bujał. Jechał na niewidzialnych sankach. Oczy zamglone i wielkie, wpatrzone w wujka, jak w coś bardzo ważnego, co miał przez chwilę tylko popilnować i nic nie robić, ale to zepsuł.

Józek powiedział Buliemu, co się wydarzyło po tym, gdy stracił przytomność. Chłopcy wezwali pomoc, sami go nieśli na noszach do karetki. A dalej był szpital, gdzie go dokładnie sprawdzono: żebra złamane, wstrząśnienie mózgu, ale się z tego wyliże – tak mówił lekarz. Nie miał przy sobie papierów. Szukali dowodu, by podać PESEL, bo chciano go z tego szpitala wyrzucić jako przybłędę. Dowodu jednak nigdzie nie było: ani w namiocie, ani przy motorze, ani w kieszeniach, więc wypisali go jako bezdomnego już nazajutrz. Poleżał przez noc, dostał kroplówkę, a rano kazali go zabierać. Wzięli go więc na busa Konopki, okryli kocem na starych paletach i przywieźli tutaj.

Siedzi tu ciągle, przez całą dobę. Tak od trzech dni – Józek pokazał ręką na syna. – Nie chce się ruszyć, pierun jeden – dodał.

– Aha – Buli wystękał. Sięgnął ręką pod bluzę. Odnalazł rzemyk z kluczykiem i odetchnął. Wziął miskę i zaczął chlipać zupę.

– A tę sukę to pogonił w diabły. Podobno uciekła po wszystkim do Krakowa.

– Aha – Buli zdawał się go nie słuchać. Zagryzł zupę chlebem.

– Dlaczego ty…? Chłopaki mówili, że nawet się nie broniłeś. Dlaczego, Buli? Przecież ty byś ich gołymi rękami… Dlaczego żeś się dał pobić dzieciakowi? – zapytał Józek .

– Ech… – Buli westchnął do miski i dalej milczał. Uśmiechnął się niezauważalnie. Ugryzł więcej chleba.

– Choć że tu – ojciec zawołał syna. – No chodź, Szymek – prosił. Mówił miękkim głosem.

Szymon podniósł się i otrzepał spodnie. Patrzył na nich, lecz nie podchodził. Coś go trzymało w miejscu, wrósł korzeniami w igliwie. Po chwili jęknął, szepnął pod nosem coś niesłyszalnego i ruszył. Buli wskazał mu ręką na miejsce obok siebie, na drugim pieńku, a chłopak przetarł twarz dłonią i usiadł.

– Wujek… – zaczął, lecz wujek mu przerwał.

– Ciii – usta bolały go z każdym ruchem. – Nie… Aua…. Nie trzeba. Nic nie mów. Nie trzeba – objął go ręką i przytulił.

Józek stał obok, trzymał miskę. Patrzył na nich w milczeniu i coś mu się działo od tego patrzenia głęboko w środku, ale nie umiał pojąć, co, więc to zostawił i się odwrócił.

– Wujek…

– Ciii. Już wszystko dobrze…

Szymon położył mężczyźnie głowę na kolanach i zapłakał.

– Jutro… – oddech, westchnięcie i grymas bólu. – Jutro upoluję dla ciebie… niedźwiedzia – Buli się zaśmiał, kaszlnął, złapał ręką za żebra.

Józek poczuł na twarzy krople wody. Starł je rękawem i się rozejrzał: niebo czyste, rzeka daleko, a jednak pada.

To z oczu deszcz pada – zaraz pomyślał i szybko upewnił się, że nikt nie widział.

Buli zjadł zupę do końca, pogłaskał chłopca po głowie, wstał i wyściskał jego ojca. Wolno poczłapał do namiotu. Po drodze sprawdził jeszcze, czy skuter jest dobrze przypięty do drzewa, czy gazu w butli wystarczy na kilka dni do przodu, zapałki, aby nie zamokły, co ma do jedzenia… A potem wsunął się do namiotu, okrył śpiworem i zaraz zasnął.

Nazajutrz pojechał prosto do Sanoka, gdzie spędził ostatnią noc w altanie Konopki. Rano zostawił w drzwiach klucze i ruszył na północ, w stronę Szczecina. Nigdy nie upolował dla Szymka niedźwiedzia.

Rozdział 2

Wrzesień 2009, terazIrek

Najtrudniej było wejść po schodach, wciągnąć te sto dwadzieścia kilo na samą górę. Człapał z wysiłkiem, jakby na każdy kilogram ciała przypadał drugi kilogram czegoś złego.

Długo krążył po mieście, zanim zaparkował. Kilka razy przejeżdżał przed wejściem do kamienicy, ale nie stanął, tylko poszukał miejsca bezpiecznie daleko. Nim wysiadł, rozejrzał się jeszcze, a potem naciągnął na oczy czapkę, założył kaptur na głowę i ruszył chwiejnym krokiem przed siebie. Szczecin iskrzył się wrześniowym słońcem. Niskie popołudniowe promienie skakały po kamienicach, a okna błyszczały w nich jak rybie łuski. Ulice dyszące w spalinach, gołębie ospale drzemiące w cieniu, czas rozjeżdżany kołami samochodów. Miasto w swoim zwyczajnym rytmie. Nic dzisiaj, nic jutro. Liczyło się tylko to, co jest teraz.

Wszedł na ogromny plac cięty stalową nitką torów, gdzie w cieniu drzew stały szachownice. Ławeczki z betonu, przy każdej zaś imitujący planszę stolik, na których mężczyźni grali popołudniową partię. Beztroscy, skupieni, z myślą w tym jednym miejscu, jak gdyby życia pozostawili na wycieraczce, zaraz przed wejściem. Szach mat, butelka piwa, papieros z filtrem, niczego więcej. Żadnego lęku, żadnej obawy, że jutro może nie nadejdzie.

Ruszył w ich stronę, bo coś go szarpnęło z energią, lecz zaraz opadł z sił i się zatrzymał. Zatrzymał się w miejscu i zawisł. Czas złapał go w pajęczynę. Przez krótki moment, jaki się ledwie wyczuwa na krawędzi siebie, wszystko było inaczej, prawie jak dawniej. Stał po kolana w tej chwili i dał jej przepływać. Wszystko, co w środku, zgadzało się z tym, co na zewnątrz.

– Uważaj! – dźwięk gdzieś z zaświatów. Ktoś go popycha. – No co ty…? – przeciągły dzwonek.

Coś mu kołacze, że chyba trzeba przed tym dzwonkiem uciekać, lecz on wciąż stoi. Potem zatacza się, wpada na kogoś i się przewraca. Czuje, jak jakieś ręce go łapią pod pachy, szarpią i chcą go podnieść.

– No obudź się! – ktoś ściąga mu kaptur, klepie w policzek i patrzy w oczy.

– Ja… – nie umie mówić, nie wie, co zrobił. Niczego nie może sobie przypomnieć. Czas się rozlewa w kałużę, wszystko to dzieje się nazbyt wolno.

– Pod tramwaj byś wlazł…

Widzi przed sobą staruszka. Wytrzeszcza oczy. Wciąga kaptur na głowę, wstaje i patrzy na dziadka z góry. Jest mniejszy od niego o trzy głowy.

Mężczyzna, jak strzępek życia, faluje w słońcu: maszt kręgosłupa, a na nim żagiel skóry. Na głowie ma ciasny wędkarski kapelusz, a pod nim powieki, które wciąż marszczy na dowód, że nie ma oczu. Niczego nie widział, niczego nie powie, o niczym nawet nie chce słyszeć. Pod pachą pudełko szachów, w kieszeni butelka wina. Mówił coś jeszcze do niego, mówił o życiu, że młodzi niczego nie chcą uszanować, lecz on się odwrócił i ruszył w stronę przejścia dla pieszych.

Zostawił za sobą Plac Grunwaldzki, przeszedł na drugą stronę ulicy i ruszył dalej przez Piłsudskiego, aż w końcu za rondem wszedł w Monte Cassino. Stanął przed bramą, wyjął niewielką kartkę z kieszeni spodni, rozłożył ją i się przyglądał. Patrzył z nadzieją, to na nią, to znowu na numer domu, sprawdzał, czy się nie myli, bo chciał się mylić. Okropnie źle jest trafić we właściwe miejsce, gdy chcesz się zgubić.

Nacisnął guzik domofonu i usłyszał sygnał. Pchnął drzwi i wszedł na górę po skrzypiących schodach. Stękały żałośnie, męczyły się razem z nim, gdy po nich stąpał, a on przystawał co chwilę, by przetrzeć czoło. On, który jeszcze niedawno miał płuca jak koń pociągowy, był mokry ze zmęczenia już na drugim piętrze. Zupełnie stracił formę przez te tygodnie. Przerwał treningi, wziął wolne w pracy i dał sobie chwilę, żeby się z tego wydobyć, lecz teraz czuł, że zakopuje się w gównie po uszy. Z każdym dniem było tylko gorzej.

Żeby tam było cicho, żeby nie było nikogo, żeby nikogo nie spotkać…

Żeby tak sobie usiąść gdzieś w ciemnym kącie i jeszcze trochę odpocząć. Drugie piętro, trzecie, zaraz kolejne, poddasze, wszedł i chciał uciekać.

Długi, wąski korytarz, nad głową skosy, po bokach miał szereg drzwi z mleczną szybą, nad nimi tabliczki: jakieś usługi, albo księgowość, import, tipsy, wróżbita i damsko--męska toaleta.

„Papier swój, gaś światło, tylko do użytku służbowego…” – na kartce w kratkę znać było mokre palce.

W środku paliła się żółta żarówka bez klosza.

Zwalczył pragnienie ucieczki. Został i ruszył przed siebie, choć ciało miał z galarety. Doszedł do końca korytarzyka, gdzie znalazł stolik, dwa krzesła, nad nimi otwarte okienko, a dalej podwórko jak wielki garnek, pełne po brzegi zapachów i dźwięków. Oparł się o parapet, wziął wdech, a pierś mu urosła, jakby miał połknąć świat, wyssać z niego powietrze, lecz tylko jęknął.

– Pan do kogo? – głos padł z drugiego końca.

Kobieta okrągła jak pączek. Kobieta – pączek, z pączkiem w serwetce, z twarzą świecącą, upapraną lukrem. Stała przy drzwiach, pod wielką tabliczką z napisem „Instalacje grzewcze”.

– Ja do… do tego… no… – patrzył na nią, ona patrzyła na niego. Ruszył w stronę schodów, ponownie gotów uciekać.

– Aha.

Tym krótkim „aha” splątała mu nogi. Został na miejscu.

Trwało to chwilę, a potem kiwnęła głową na potwierdzenie, że zrozumiała, niech nie ucieka, to żaden wstyd, było tu takich wielu przed nim i wielu będzie. Mierzyła go jeszcze przez chwilę wzrokiem, jakby jej mimo wszystko trochę nie pasował do otoczenia, a potem włożyła pączka do ust, wytarła palce w serwetkę i mlaszcząc, zamknęła się w swoim biurze.

Wrócił pod okno i usiadł na krześle. Zza ściany słyszał rozmowę. Zdjął kaptur i czapkę, przeczesał włosy mokrą ręką. Pot został na nich jak warstwa żelu. Po prawej miał drzwi, nad nimi zegar. 16.53… Ma jeszcze chwilę. Przyszedł za wcześnie, więc może jednak? Może za tydzień?

Nie! – karci sam siebie.

„Samemu, to może se pan palcem… No wie pan… tu trzeba fachowca. To samo nie przejdzie…” – tak mówił lekarz.

Sam już próbował wszystkiego. Złączył kolana, zapadł się w krześle i tylko czekał.

16.58… Z czasem się nie da dyskutować. Czas jest jak matka, zawsze wie swoje i zawsze lepiej. Nawet jak niczego nie wie… Przy drzwiach srebrna tabliczka z czarnym nadrukiem: „Psychoterapia, Grzegorz Barański, czynne od poniedziałku do piątku, proszę czekać…”.

16.59… Ktoś złapał za klamkę. Nie zdążył uciec. Czapka wypadła mu z rąk i potoczyła się po podłodze. Szukał kaptura, lecz było za późno, więc schylił się po tę czapkę i ją pośpiesznie włożył, a gdy się podniósł, ujrzał w drzwiach gabinetu dziewczynę. Patrzyła na niego, jakby ją złapał na czymś okropnie brzydkim. Wielkie, przekrwione oczy na bladej twarzy, w otoczce z grubej i czarnej kreski, chciały się zapaść pod ziemię jak on, lecz nie umiały.

* * *

Słowo wypowiedziane kilka razy zmienia znaczenie. Bywa, że puchnie, łaskocze, nie chce się zmieścić do uszu. Słowo wypowiedziane sto razy brzmi idiotycznie. Podobnie jest z imionami, chociaż niektóre brzmią śmiesznie już od początku.

Ojciec wybrał inaczej, babcia pragnęła, by dać mu imię po jakimś dalekim kuzynie, ale stanęło na pomyśle matki. Ubrali go w imię, które wstyd nosić, lecz nie wypada go ściągnąć przy wszystkich. Jak nieudany prezent, taki świąteczny sweter.

– Z czym pan do mnie przychodzi, panie Irku? – mężczyzna siedział na krawędzi krzesła.

Irek naprzeciw niego, na drugim krześle. Dwa krzesła, twarz w twarz, gotowi na pojedynek.

– Śmiało, od czegoś musimy zacząć – zachęcał chłopaka.

Matka błagała, żeby nikomu nie mówił. Sama nie chciała też o tym w ogóle słyszeć. Wtedy sama robiła się jeszcze bardziej chora, bo jej choroby były podatne na infekcje. Taka przypadłość, co ma potencjał na nagrodę Nobla – choroby, które potrafią zachorować. Wzywała świętych, których naprędce tworzyła, pchała im w gęby jakieś słowa i klęła na wszystko, żeby się lepiej pomodlił, to mu wszystko wtedy na pewno przejdzie. „Nie idź tam, synu… Ludzie nie lubią cudzej słabości”. Jakby znów słyszał ojca…

Jest tu, więc wszystko powie. Jej nie powiedział nawet, że wychodzi z domu.

Za pierwszym razem po prostu zaczął się dusić. To przyszło znienacka, tak całkiem niewinnie, że po oddechu nie nadchodzi drugi. Oddychasz, powietrze robi wszystkie te niezbędne rzeczy, po prostu żyjesz, bo przecież wcale nie myślisz na co dzień o oddechu, a życie dzieje się samo z siebie, poza kontrolą… I w końcu powietrza nie ma. Dziesiątki sygnałów, takie drobiazgi, które wpadają na chwilę, by zaraz zniknąć, były już wcześniej, lecz ich nie czytał. A gdy już przyszło, było zbyt późno na myślenie. Złapało go późnym wieczorem, miał tego dnia wolne. Rzucił się szybko do okna, zaczął się dławić powietrzem, lecz czuł, jakby ktoś stał mu na piersiach. Serce kopało bez rytmu, w uszach świszczało jakby w pędzącym pociągu, świadomość na krawędzi omdlenia. Zawał, ta pierwsza myśl: Dzwoń po karetkę. A potem to dziwne uczucie, kiedy już zdołał się jakoś uspokoić, jak gdyby obcy wlazł mu na plecy i się przytulał…

Kolejny dzień spędził w łóżku, licząc, że jakoś to wszystko wyleży. Wpatrzony w „Taniec z Gwiazdami”, w Kasię Cichopek, co odtańczyła mu zmysłową rumbę, leżał bez zmysłów i czekał, aż wszystko minie. Wierzył, że rano wstanie i będzie lepiej, że słońce uleczy, bo słońce przecież leczy najlepiej, lecz gdy się podniósł, było tak samo. Matka, z którą wciąż mieszkał w dwupokojowym mieszkaniu na Pogodnie, chciała go uratować melisą. Parzyła ziółka, dziwne mikstury z przepisów z telegazety, skakała przy Irku jak czarownica, lecz czar nie działał, więc się poddała, wracając przed telewizor. Chłopak zaś się zapadał. Na moment zdołał jeszcze wystawić ponad siebie głowę, żeby zobaczyć, że jest naprawdę marnie, lecz znowu upadł i już tam został. Potem było już tylko gorzej. Zadzwonił do szefa, skłamał, poprosił o dwa tygodnie wolnego i zaczął tonąć.

Dwunastu lekarzy: krew, USG i rezonans, holter, potem spirometria, onkolog, kardiolog, pulmonologia, kilku znachorów pierwszego kontaktu. W przychodni miał złotą kartę pacjenta i był ze stróżem po imieniu. Gdyby istniała nadzieja poparta jakąś medyczną wiedzą, że ginekolog będzie potrafił doradzić mu, co ma zrobić, to poszedłby tam i rozłożył nogi. Wszystkim mówił to samo: że zaczął się dusić, zakłuło go w piersiach, myślał że chyba ma zawał, że zaraz zemdleje, a oni w rewanżu mówili mu, że jest zdrowy. Im bardziej wmawiali mu, że nic się nie dzieje, tym bardziej czuł się jedną nogą w grobie. I sen…

Brak snu, te noce chodzenia po domu, grzebania w szafkach, tabletka nasenna matki łamana w nocy na dwie części, bo nie wziął wieczorem i wypił dwa piwa, myśląc, że jakoś to wszystko zwalczy bez leków. Tortura za dnia, gonitwa myśli, a każda myśl myśli, co będzie w nocy. Jedzenie, krojone w coraz drobniejsze puzzle, topił w kolejnych szklankach wody, lecz wszystko, co zjadł, już chwilę potem z siebie wyrzucał. Melisa, spacer, relaks, mleko przed snem, babcine rady na trwogę, a potem joga…

Wyginał się zatem i medytował, wisiał na linach, chłonął energię, błądził w meandrach kosmosu, otwierał czakry, lecz zamiast światła lało się błoto. Ugrzązł w tym błocie po pachy i wciąż w nim siedzi.

Miesiąc życia bez życia, aż znalazł lekarkę, która mu powiedziała wprost, co się dzieje:

– Proszę pana, to nie jest nic fizycznego, panu nic nie jest... To znaczy, w sensie medycznym panu nic nie jest, nie ma pan żadnej choroby. To znaczy ma pan chorobę, ale nie taką fizyczną… Ale po kolei, bo mi tu pan miny stroi. Może pan sobie robić te wyniki do usranej śmierci i nic się nie zmieni. Przecież pan widzi, o tu: spirometria w porządku, EKG, echo serca też bez zarzutu, krew dobra, żadnego stanu zapalnego, neurologicznie jest pan bez zarzutu, w głowie nic nie ma… Jak pan w ogóle załatwił to skierowanie na rezonans tak szybko? Nieważne. No w każdym razie… naprawdę nikt panu tego wcześniej nie wytłumaczył?