Pułapka na anioły - Grzelak Marcin - ebook + audiobook + książka

Pułapka na anioły ebook i audiobook

Grzelak Marcin

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Przejmująca ballada o chłopcu, którego do snu nie kołysały anioły…

Niewielka robotnicza miejscowość u schyłku komuny, w niej jedna z wielu polskich rodzin. Agresywny ojciec milicjant, uległa matka i siedmioletni Wojtek, osiedlowa ofiara, niosący piętno bycia synem „pedała”. Zło pleni się w tej rodzinie jak zaraza, a chłopiec przed traumą ucieka do świata, w którym czeka na niego niespodziewana przyjaźń… Czy zdoła ocalić siebie?

Ta wyblakła pocztówka z lat osiemdziesiątych to poprowadzona bez złudzeń i sentymentów opowieść o rezygnacji, ranach, których nie sposób zszyć słowem, i beznadziei lat minionych.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 52 min

Lektor: Konrad Biel
Oceny
4,4 (46 ocen)
31
7
6
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
miminawloch

Nie oderwiesz się od lektury

Debiut soczysty, poruszający, wypowiedziany językiem mocnym. Polecam zwłaszcza wersję audio przeczytaną tak, że byłam tam... tam w oku cyklonu. Czułam przerażenie Wojtusia, szał Tatusia i niemoc Mamusi... Polecam!
30
biedronka51

Nie oderwiesz się od lektury

swietnie napisana!
10
Lucysn

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca,koniec nieprzewidywalny.
00
JaDynia

Dobrze spędzony czas

Sentymentalna podróż rozdzierająca serce.
00
adamm0

Nie oderwiesz się od lektury

piękna opowieść, mądra,smutna i poruszająca!
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022

© Copyright by Marcin Grzelak, 2022

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Dorota Boruszkowska

Korekta: Magdalena Białek

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Grzegorz Araszewski / garasz.pl

Zdjęcia na okładce: © Sergey Nivens / depositphotos.com,

© Grażyna Rutowska / NAC

Zdjęcie Marcina Grzelaka: © f-stop studio Bartosz Mazurczak

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2022

ISBN: 978-83-67084-64-2 (EPUB); 978-83-67084-65-9 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dla Izy.

PROLOG. CHŁOPIEC Z GLINY
27 CZERWCA, ŚRODA, PO POŁUDNIU

Świat namalowany był ręką dziecka. Niebo w kolorze wytartych sztruksów, czerwcowa zieleń drzew i jeszcze ta szarość, z której lepiło się wtedy proste jak klocki domy.

Kilka kolorowych pasów, nic więcej. No, może gdzieś jeszcze drzwi, jakiś chodnik i trawnik... choć nie, trawnik jeszcze nie w tym roku. Trawnika nie było wtedy na Wałeckiej, bo świat tamtych lat kasłał piachem. Był nienachalny i prosty, pachnący robotnikami, ale wystarczający do życia – jak całe lata osiemdziesiąte.

Wałecka była najdłuższą ulicą w Karczycy. I trzeba tu chyba powiedzieć, że bycie najdłuższą ulicą w Karczycy to nie jest jakiś tam wyczyn, bo w kategorii długości ulic Wałecka nie miała konkurencji. Miejscowość przecinała siatka uliczek, a wszystkie te uliczki zaczynały się na rynku i uciekały od niego ze wstydem. Wałecka uciekła najdalej. Karczyca nie była bowiem ładna i łatwo się było jej wstydzić, tyle że nikt się brzydotą nie trapił, bo po co? Przecież była glina.

Mieścina więc stała na glinie, glinianek było wciąż sporo, a splatał to wszystko system urządzeń, którymi ta glina jeździła sobie nad miastem do jednej czy drugiej cegielni. Cegielnie były wtedy dwie, a obie ogromne i obie kopciły z kominów całą dobę – jedna po wschodniej, druga zaś po zachodniej stronie miasta.

I może Karczyca nie brzmi pięknie, bo trochę jak weneryczna choroba albo jakieś schorzenie atakujące skórę, albo jak coś, co bardzo boli, lecz nie da się tego pozbyć. No, brzydko to brzmiało, co zrobisz, ale się nikt tej Karczycy nie wstydził, bo przecież dawała ludziom cegłę i z cegły stawiała Wałecką.

W tej właśnie Karczycy roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego, który się różnił od osiemdziesiątego trzeciego nie więcej niż tym nowo powstałym osiedlem przy ulicy Wałeckiej, pomiędzy blokami stał chłopiec.

W obrazku zwyczajny, jakby się czuł do tej zwyczajności zobowiązany, bo takie były reguły gry konającego systemu. Rachityczne, niemiłosiernie podrapane nóżki obute miał w granatowe tenisówki na białej podeszwie. Idąc od nóżek w górę, na chłopca składały się jeszcze szare spodenki z małym emblematem zagranicznej firmy i biała koszulka, równie brudna, jak sterczące z niej chude ramiona zakończone dłońmi (bo czymże?), które poza naturalnymi funkcjami służyły też chłopcu do obgryzania paznokci.

Nóżki miał blade, jak babcia Marysia leżąca po śmierci w chałupie, i choć pod koszulką był równie blady, jak babcia, to ręce miał ogorzałe, brązowe – podobnie jak brązowy był podtrzymujący nad całością postaci idealnie okrągłą głowę kark.

Opisać twarz chłopca nie będzie mi łatwo, bo wykrzywiona była w grymasie wywołanym wydarzeniami sprzed chwili. Powiedzmy jednak choć tyle, że w stanie niewykrzywionym twarz dziecka przypominała coś jakby racuch – dobrze wypieczony, pucułowaty placuszek, upstrzony solidną garścią rdzawych rodzynek.

Powiedzmy jeszcze, że racuch miał oczy jasne, niebieskie – po ojcu – nad pękatymi wargami sterczał zadarty nos – piegowaty po matce – a całość tej postaci zamykała się na wysokości około stu trzydziestu centymetrów od ziemi stworzoną przez mamę chłopczyka pewną... no cóż – fryzurą.

Chłopiec nie lubił swojej fryzury, bo miał przez nią sporo kłopotów. A że kłopotów w życiu miał więcej niż czegokolwiek innego, to nieraz zbierał się, żeby mamie powiedzieć, że nie chce i tych kłopotów, i tej fryzury, i żeby choć jedno zabrała. Nie mówił nic jednak i nosił to coś całkiem dzielnie, bo bardziej niż o kłopoty dbał o swoją mamę.

Chłopiec miał siedem lat, a na imię było mu Wojtek. Mama mówiła do niego raczej Wojtuś, a tata to różnie, jeżeli już mówił. Krzysiek zaś, kuzyn chłopca, żartował sobie czasem, że częściej mówi do niego „ej, gnojku” niż jego prawdziwe imię, lecz chłopiec tego żartu nie lubił, tak jak nie lubił, gdy ktoś z taty żartował, bo taty nie należało złościć.

Wojtek miał pewien problem, a był on ważniejszy niż nogi, fryzura czy nawet podobieństwo do babci. Różnie się o tym mówiło – jedni mówili, że nie był lubiany, inni, że raczej był ciapą, a jeszcze inni, że był dziwny i miał przerąbane. I to przerąbanie, i to nielubienie, i to, że był ciapą podobno – to właśnie był problem chłopczyka. Powodów zaś tego wszystkiego było co najmniej kilka.

Po pierwsze więc, Wojtek był czubkiem. Co prawda on się z tym stanem nie utożsamiał, bo czuł się dość dobrze i nie rozumiał, dlaczego ktoś myśli, że gada z powietrzem. Przecież się nie da rozmawiać z kimś, kogo nie ma, no chyba że z Bogiem, lecz ten to i tak nie odpowie. Więc chłopiec się nie czuł wcale czubkiem, lecz czubkiem już był na osiedlu i basta.

Po drugie zaś, Wojtek był synem pedała. I tutaj słusznie spytacie, czy przynajmniej do tego się przyznał. No nie – mówię z góry, bo trochę popytał chłopaków z osiedla i teraz już wiedział, że musi to być jakaś bzdura, bo po co tatuś miałby pchać innemu panu siusiaka do tyłka. Nieraz się nawet szykował, by tatę o to zapytać, poprosić, czy może nie poszedłby na podwórko i nie wyjaśnił chłopakom, że siurek to do sikania jest, a nie do lizania czy tam wsadzania do pupy.

Nie spytał jednak, bo może i tata nie był już taki jak zimą, nie było „porządnego wpierdolu”, i nawet coś tata powiedział do mamy, że teraz już będzie inaczej, lecz Wojtek pamiętał dobrze, że lepiej nie pytać. Na samą myśl o „wpierdolu” wciąż popuszczał leciutko w majtki.

Po trzecie zaś i ostatnie, chłopiec miał pewien kłopot, coś jakby esencję kłopotów, co nie pomagało mu ani w byciu czubkiem, ani synem pedała. Bo Wojtek był takim kłopotem na nogach i – jak to chodzące kłopoty – błąkał się po świecie, ściągając na siebie przeróżne historie. Zupełnie jakby pojawił się nagle trzeci z tych dwóch czarno-białych panów, których w niedzielę oglądał w telewizorze, chociaż do dziś nie miał pojęcia, który to Flip, a który Flap. Zresztą jakie to ma znaczenie? Wystarczy, że on był tym trzecim i wszyscy wiedzieli, że mu na imię Wojtek.

A teraz stoi przed górą gliny. Ma mokrą twarz, nie zmoczył jej jednak deszcz, bo niebo było sztruksowe, tylko się spłakał – jak zwykle – bo płakanie miał gdzieś naturalnie wsadzone pomiędzy wdech oraz wydech.

Więc płakał przed snem, gdy leżąc skurczony w pokoju chciał bardzo zawołać do mamy, żeby go przytuliła, ale nie wołał, bo wiedział, że zamiast mamy przyjdzie tata i będzie krzyczał, a wtedy on skurczy się jeszcze bardziej i zniknie. Płakał więc w nocy, kiedy przebudzał się w mokrych spodniach od piżamy, lecz zamiast pójść do łazienki, by gdzieś ten wstyd schować, chował się w mokrym wstydzie do rana. Płakał też za dnia, gdy mu nie wyszedł rysunek, gdy nie chciał obiadu, gdy zwymiotował, gdy mama kazała mu sprzątać, a on sprzątać nie lubił, nie sprzątał więc i nie był posłuszny, i złościł się, był niewdzięcznikiem. Płakał, kiedy go Darek wołał z podwórka, by się pobawić, ale on nie chciał się bawić, choć mama kazała... Płakał, kiedy on na podwórko wyjść chciał, a Darek nie miał ochoty. Płakał dość często, a powód zawsze był względny.

Więc płakał i teraz, u stóp Góry Wariata, bo tak na tę górę gliny mówili. Oddychał zaś przy tym ciężko, jakby próbował zdmuchnąć tę chwilę.

Nie powiem wam, skąd ten płacz tym razem, bo nie chcę, żebyście żałowali Wojtka już na początku historii. Chłopiec bowiem nie lubił, gdy ktoś go żałował, był przecież mężczyzną – jak tata, a jego tata: „Nie potrzebuję, kurwa, waszej litości”. Powiem wam tylko, że wszystko się mogło potoczyć inaczej, a nawet powinno, bo chłopiec się otarł o sławę. No, prawie się otarł, lecz zamiast się otrzeć, to znów się wygłupił, i przez to miał teraz kłopoty.

Góra zaczęła pustoszeć. Z jednego okna ktoś krzyknął, że obiad, a wtedy już wszyscy ruszyli do domu, bo przecież jak jeden ma obiad, to reszta tak samo, nie warto więc czekać, aż krzykną po ciebie specjalnie.

Wojtek starł z brody smarki i ruszył do domu – do Dwójki. Starał się zlać jakoś z tłem, razem z gliną, co nie powinno być takie trudne, bo sam był w tej glinie – był z gliny.

Do przejścia miał jakieś trzysta metrów, lecz przecież był w wieku, w którym system miar i wag żyje swoim życiem, do domu więc wciąż miał daleko. Potwornie chciał zniknąć, żeby go nie było, ale nie umiał, i chociaż mruczał pod nosem zaklęcia, to nie dość, że zniknąć nie potrafił, to miał już wrażenie, że z każdym krokiem jaśnieje i wszyscy go widzą wyraźniej.

I maszerował tak – jasny jak lampa – choć w kloszu z tej gliny, i nie śmiał spojrzeć na boki, żeby go nikt nie wypatrzył. Dwójkę miał blisko, już prawie był w domu, lecz nagle dogonił go głos, a on się o ten głos potknął. Znów leżał na ziemi.

– Wojtek... Wojtek! No, ty... zaczekaj!

Ten głos należał do Darka. Darek był rówieśnikiem Wojtka, najlepszym – jedynym – kolegą. Byli do siebie podobni: obydwaj nijakiej budowy ciała, obydwaj gapili się w niebo bez celu, obydwaj kopali też piłkę i żaden z nich tego nie potrafił.

Byli kolegami, co Darek często podkreślał, a na kolegów zawsze można liczyć – co również podkreślał nierzadko. Lecz to podkreślał już taką cieńszą kreską, uboższą w odwagę, mniej zdecydowaną chyba, bo parę chwil temu, gdy chłopcy zrzucali Wojtka z Góry, a on szukał gdzieś swego kolegi, na którego przecież mógł liczyć, to Darek mu zginął gdzieś i się zapodział, i nie pomógł.

Lecz Wojtek nie miał pretensji, nie mógł mieć do najlepszego kolegi. Bo Darek mógł się przestraszyć – tak myślał, a może nie uciekł, a może się potknął zwyczajnie i przez to nie zdążył z pomocą. Nie rzucał w niego jednak piachem, nie kopał, kiedy spadał z Góry, więc tak – musiał być jego kolegą, bo nadal nie zrobił mu krzywdy. A tylko kolega nie krzywdzi.

– No, czekaj...

Szli razem bez słowa, a droga do domu zrobiła się krótsza. Jeszcze tylko przeprawa przez most z budowlanych desek na tym wiecznym błocie, które miało zostać parkingiem. Później obok budynku Spółdzielni – wąskie betonowe przejście, wciśnięte w tym tasiemcowym bloku, jak jakaś pułapka na myszy. Jeszcze mała chwila i będzie pod drzwiami.

– O..., Pele! – Zamarli. – Się w czoło nie kopnij. – Wysoki chłopiec rechotał.

Andrzej wyglądał bardzo groźnie, gdy stojąc tak z grupką goryli, splatał szerokie ręce na piersiach.

– Do taty się idziesz pożalić? Pedałka? – Stał chwilę, popatrzył, a potem machnął na nich ręką. Odwrócił się, odszedł.

– Co, nie wiesz? – Sztorcował jednego ze swoich, który odważył się jakoś nie wiedzieć. – Wszyscy wiedzą. Organista mówił... – Tu Andrzej się chyba zniechęcił. – Nieważne... Na obiad idę, na razie. – Głos ginął gdzieś dalej, odchodził.

Chłopcy zaś nie czekali, czy Andrzejowi nie przypomniało się, co mówił organista, i teraz nie zapragnie wrócić, by im to powiedzieć. Puścili się pędem przed siebie. Przebiegli przez przejście, skręcili w lewo, po kilku metrach byli pod klatką Kochańskich, a Darek pożegnał się i pobiegł do bloku obok, w którym mieszkał.

Wojtek zaś, miast uciec po schodach na górę, schować się, zniknąć naprawdę, na dobre, stał wciąż nieruchomo i patrzył.

Niebo wciąż było sztruksowe, lecz na krawędzi horyzontu majaczyły chmury – coś na kształt kołdry zwiniętej w rulon. Nie było złudzeń, kołdra rozwinie się lada moment, a słońce zniknie na resztę dnia. Inni pewnie wierzyli, że kołdra będzie śnieżnobiała, więc chociaż bez słońca, to źle raczej nie będzie. Wojtek już jednak wiedział, że będzie brudnoszara i że zakryje Karczycę czymś lepkim i obrzydliwym.

I kiedy tak patrzył, podjął decyzję. A może podjął ją już wcześniej, lecz teraz dopiero to poczuł, bo w brzuchu coś mocno wybuchło, więc kucnął, a potem wstał, złapał klamkę. Kręciło mu się w głowie, omal nie zwymiotował, więc postał tak chwilę, pomyślał. A potem spojrzał na spodnie, czy nie ma na nich mokrej plamy, a że nie było, to uznał, że skoro się nie zsikał na myśl o tym, to jest już gotowy, i poszedł.

Tak właśnie powstała ta myśl, ta decyzja w chłopczyku, mierzona brakiem plamy na spodniach. Ta myśl, żeby spytać ojca... Szedł w górę po schodach i myślał, że zrobi to: dziś przed nim stanie, nie zsika się, spyta dlaczego... dlaczego jest głupim pedałem.

Nie mogłem nic zrobić... Wybaczcie.

Anioł I
GŁUPI PEDAŁ
27 CZERWCA, ŚRODA, WIECZOREM

Kochańska od rana siedziała w ziemniakach. Dłubała im nożem w czarnych oczach, ścierała na tej starej tarce, a potem stała z patelnią, pociła się razem z kuchnią i klęła: że jej się tych placków zachciało, że Zenek cholerny, przez niego patelnia cholerna, bo stara – miał kupić, że wszystko cholerne i że się przypala, i nawet ten Wojtek cholerny, bo wraca bez klucza, jak zwykle, i ona się musi odrywać od garów, żeby chłopaka wpuścić.

Gdy jednak drzwi się otwarły, stanęło w nich to, co zostało z jej dziecka, które przecież wychodziło nie takie brudne, w koszulce koloru śnieżnobiałego, z którego była tak dumna, ściągając pranie ze sznurka, do tego bez błota na twarzy, bez krwi na brodzie i bez tej gliny w uszach... Placki gwałtownie gdzieś spadły w rankingu problemów.

Chłopiec nie płakał. Wolałaby, żeby płakał, bo wtedy by było normalnie, bo byłby do siebie podobny, a on tylko sprawiał wrażenie, jakby mu było obojętne, jakby zwyczajnie spadł z drzewa czy potknął się o krawężnik i stłukł tylko mocniej kolano. Ona jednak wiedziała, że płacze, że szlocha, że strumień gdzieś płynie, zalewa go, wciska się w każdą szczelinę.

Nie było na co czekać. Wojtuś był w wannie, ubrania już w pralce, a ona gąbką – zieloną – tą, która miała „fajne farfocle, mamusiu”, ścierała z niego centymetr po centymetrze, klatka po klatce, wspomnienia popołudnia, o które nie chciała go pytać. Może nie chciała, a może wiedziała, że pytać nie warto, że nie odpowie. A może nie miała czasu, bo się spieszyła, bo przecież to góra godzina, gdy Zenek wróci z dyżuru. Wieczór był blisko, zbyt blisko.

***

Było przed dziewiętnastą, a Zenek zalegał w fotelu. Wpatrywał się w ekran zenita i czekał na „Dziennik”. Wojtek siedział przy ojcu, po drugiej stronie ławy, i mówił, że czeka na „Dziennik”, jak tata.

Irena dymiła żelazkiem. Zerkała na nich przez parę, lecz bardziej na Wojtka, bo jakiś był pobudzony, napięty, jakby się zbierał do skoku przez przepaść, a jej się zdawało, że przepaść jest tu – w tym pokoju.

I chociaż ten wieczór podobny był do wielu innych wieczorów, bo przecież zalegli bezpiecznie, jak rzeczy w przechowalni bagażu, odłożone na miejsca, z dala od siebie, tak żeby nie kusić, nie drażnić, nie prowokować, to pomyślała: „Ten wieczór nie będzie jak inne”.

– Weź włącz telewizor. – Zenek nie patrzył na syna, obracał w palcach niedopałek.

Chłopiec w trzech krokach był przy meblościance i wcisnął wytarty guzik. Za oknem niebo wyżymało brudną kołdrę, lecz on już tego nie widział. Niczego nie widział, prócz ojca. Powrócił na miejsce i czekał, z pewnością na coś czekał, a matka widziała czekanie, czekała więc razem z chłopczykiem.

***

Wojtek bardzo lubił oglądać „Dziennik”. Pokazywali tam zawsze, ile jest złego w zagranicy, bo to albo strajki, to jakieś tam wojny, to ktoś kogoś zabił, to jakaś powódź, trzęsienie czy coś tam gorszego, a tylko tu, w naszym kraju, bezpiecznie było, spokojnie. A kiedyś w „Dzienniku” jeden ważny pan mówił, że Polska pod sztandarem Partii Robotniczej rozkwita, więc Wojtek już w ogóle się cieszył, że mieszka tu, w Polsce, bo lubił ogromnie, jak wszystko na wiosnę kwitnie.

Więc kiedyś powiedział tacie, że bardzo się cieszy, że nie są w tej Ameryce, bo tam ciągle kłopoty, a przecież tu, w Polsce, wszyscy szczęśliwi są i nie ma kłopotów, tylko ta partia robotnicza i spokój. Tata nie odpowiedział mu wtedy, lecz spojrzał na niego z powagą, ze smutkiem jakimś, że pierwszy raz w życiu Wojtuś się poczuł ważny.

Oglądał więc teraz ten „Dziennik”, ale nie słyszał, co mówią, nie widział ekranu, bo zbierał siły. Wziął oddech, potarł nos, oblizał usta i stanął nad przepaścią. Spojrzał na mamę po drugiej stronie przepaści, przy desce do prasowania, a ona spojrzała na niego. Spojrzenia spotkały się i chyba wszystko stanęło, lecz chłopczyk nie miał czasu na stanie, bo czas był najwyższy, by spytać. Więc skoczył...

– Tato, dlaczego jesteś głupim pedałem?

Ojciec był bardzo szybki, lecz mama szybsza. Wojtek nie wiedział, że zdążyła jeszcze pomyśleć „no, czułam to...”, wiedział jednak i znał to, bo dobrze pamiętał... Widział, jak mama pojawia się znikąd, jak obejmuje go, przyjmuje ciosy na siebie.

„Dawno nie było porządnego wpierdolu...” – myśli Wojtek.

– Dawno nie było porządnego wpierdolu? – Zenek szarpie Ireną, ciągnie za ramiona, podnosi ją na wpół zgiętą z podłogi, znowu przewraca mocnym ciosem. Warczy tymi słowami, nie wiedząc, że chłopiec już o tym pomyślał.

Trwa to krótko, jak pojedynek w westernie, co leciał w soboty wieczorem. Kilka szybkich ciosów, kilka szarpnięć ciałem i nagle ojciec prostuje się, wychodzi, znika w kuchni.

***

Mama była cichutko, jak komandos, którego Wojtuś widział kiedyś w filmie. Był z niej bardzo dumny, lecz wolał nic teraz nie mówić. Zerkał na ojca. Przez moment myślał, że tata znów siądzie w fotelu, bo zaczynały się wiadomości sportowe, a tata tak lubił sport. On jednak tylko złapał kurtkę, zgarnął coś z szafki w przedpokoju i trzasnął drzwiami na klatkę.

Chłopczyk dygotał cichutko i wpatrywał się w telewizor, w którym łysy pan w okularach opowiadał o jakimś starym bokserze, który się nazywał Kulej i miał mówić o nadziejach polskiego pięściarstwa.

Wojtuś oglądał raz z tatą boks w telewizji, to była olimpiada, chyba w tym Związku Radzieckim, o którym tyle mówią w „Dzienniku”. Pamiętał, jak wtedy tata tłumaczył mu, że w boksie najważniejsze są trzy rzeczy: szybkość, odporność na ciosy i praca nóg. Spojrzał na mamę. Czy mama byłaby dobrym bokserem? Na pewno jest bardzo szybka – była przy Wojtku przed tatą. Jest bardzo odporna na ciosy, bo właśnie próbuje się podnieść. Pytanie tylko, czy ma dobrą pracę nóg? Zapyta ją o to, lecz później.

Podszedł do okna i odchylił firankę. Niebo zaczynało schnąć i ponownie ubierać się w sztruksy. Odwrócił się i ruszył do mamy, bo ta, jęcząc cichutko, próbowała się dźwignąć na nogi, a on był dobrze wychowanym chłopcem, więc musiał jej pomóc. Nim jednak zdążył dojść, mamusia upadła ponownie.

Szwy pękły. Wojtek zwymiotował na siebie. A potem zaczął krzyczeć i krzyczał, dławił się resztką ziemniaków, i płakał.

– Idź do Sobczakowej...

Pobiegł po schodach do góry, a przed nim krzyk, a za nim smród wymiocin.

ŻYCIOWA SZANSA I TE CAŁE SEKSY
25 CZERWCA, PONIEDZIAŁEK, POŁUDNIEWCZEŚNIEJ...

Boisko było na obrzeżach osiedla, wciśnięte jak konfitura w niewielki placek pola, gdzieś między Szóstką z jednej strony, a biegnącą w stronę glinianek betonową dróżką z drugiej. Prawie równy prawie prostokąt kępiastej trawy granice miał wyznaczone koślawą linią z gaszonego wapna, a zza tej granicy patrzyły na siebie dwie pospawane z żelastwa bramki.

Po prawdzie zaś było to zwykłe pobojowisko, pobudowlany cmentarz, gdzie pochowano wstyd po budowie osiedla. Pokaźny bałagan – a było tam tego na tony – przykryto masami zalegającej między blokami gliny, a glina, ubita boleśnie lemieszem wielkiego spychacza, posłusznie porosła czym prędzej rzadką trawą. W taki to więc gospodarski sposób załatwił towarzysz prezes dwie sprawy: pozbył się większości gruzu i znalazł dzieciakom zajęcie.

I dziś na to boisko przyszli chyba wszyscy. No, może nie wszyscy, ale są ci, co dziś powinni być, a jest ich sporo. Więc są ci, co grają na pewniaka, ci, co liczyli, że może się uda pograć choć chwilę, ci, którzy tylko chcieli popatrzeć z boku, i ci, co też przyszli, bo wszyscy szli, więc głupio się było nie podpiąć.

Wojtek też przyszedł. Nie żeby chciało mu się jakoś szczególnie, ale gdy Darek wpadł, tłukąc w drzwi, że już czas, że mecz jest i że już całe osiedle, i że „chodź, wyjdź, Wojtek!”, to tata powiedział, że albo chłopiec pójdzie tam sam, jak facet, albo go zaprowadzi za rękę, jak babę. Poszedł więc sam, bo jak to za rękę, jak baba? A teraz stał w środku tłumu, patrzył w niebo.

A niebo nad nim było całkiem żółte, jak dobra wiejska jajecznica. Nad miastem wisiały grube chmury – kłębiaste trybuny bez widzów, a pod trybunami, przy jednej z cuchnących olejną farbą bramek, dwóch wojowników zmierzało właśnie ku sobie. Czoła mieli napięte, a na tych czołach pot cisnął krople jak grochy, bo chłopcy walczyli na śmierć i na życie, po cichu liczyli „tip-topki”.

– Nasze! – krzyknął ten rudy i zdeptał stopę niższego blondyna.

Bo ważne było w tej bitwie, żeby deptać, a nie być deptanym przypadkiem, więc rudy już wiedział, że wygrał i będzie wybierał jako pierwszy.

Targ niewolników ruszył. Rudy (to Andrzej) i blondyn (to Sławek) chodzili między chłopcami, którzy się tego dnia wystawili na sprzedaż, i wybierali na zmianę co zdrowszych, co lepszych, gwarantujących im coś na boisku, cokolwiek. Paru poszło od ręki, bo wszyscy wiedzieli, że kopią nieźle, później kolejni, a ci najsłabsi czekali w napięciu, że „może dziś ja, proszę, mnie wybierz”... Zostało ostatnie miejsce.

– Kochański! – W powietrzu zagrzmiało. Niejeden wyciągnął szyję i szukał na niebie pioruna, ale nie znalazł nic, burzy nie było, a to kapitan im grzmiał nad głowami. – Kochański, wyłaź!

– Ja?

Niewielkie, chude, piegowate, przykryte dziwną fryzurą stworzenie wyszło zza pleców publiki, wprawiając tłum w osłupienie – i tym, że takie chude, i tym, że właśnie to to kapitan zawołał.

– Ty. Wyłaź, grasz.

– Co? – Tłum nie mógł zrozumieć.

– Morda tam. – Andrzej uprzejmie wyjaśnił wątpliwości. – Będziesz na prawej pomocy.

Omal nie stracił równowagi, popchnięty przez anonimowe ręce. Kolejne ręce chciały go klepnąć po plecach, kolejne szydziły przed nosem, lecz Wojtek ani nie widział tych rąk, ani nie widział niczego, ani niczego nie słyszał, choć było co słyszeć, bo tłum się już budził, już mruczał, a gdzieś w tym pomruku ginęły szepty Darka. Bo Wojtek szedł po boisku z drużyną, posłusznie, na wyznaczoną pozycję, a z każdym krokiem zdawało mu się, że świat się kurczy, że wokół coraz mniej powietrza.

Więc nabrał powietrza na zapas i spojrzał przed siebie – na niebo, które się grubą kreską spajało z linią nieczynnych glinianek. Jajeczna ściana z łoskotem zamknęła ostatnią drogę ucieczki.

***

Gwizdek mieli kradziony, sędzia był samozwańczy, lecz jakoś to poszło od razu. Sędzią był Szymczak – starszy z trójki braci, który grać w piłkę za grosz nie potrafił, ale zapału do rozstrzygania sporów miał za trzech. A gwizdek Szymczak ukradł w domu towarowym, i piłkę też tam próbował ukraść, ale go prawie złapali, więc uciekł tylko z tym gwizdkiem, i dobrze. Bo gwizdek to dla sędziego rzecz ważna, a piłkę i tak przecież dostali – skórzaną, bo ją podrzucił wczoraj jeden taki prywaciarz, co ponoć tych piłek nazwoził z dedeeru.

Mecz się rozpoczął, a las krzywych kończyn, co do tej pory się marnowały na placu, na dźwięk gwizdka ożył i zaczął się po tym placu przemieszczać. Kończyny zainteresowane były głównie sobą, kopały się hojnie po kostkach, paru się wzięło za łby przez to kopanie, a na boisku był głównie bałagan, więc Andrzej dawał karczycha jak popadnie i szybko się zrobił porządek. Zaczęły padać pierwsze bramki.

Boisko więc żyło, lecz Wojtek był cieniem i jako ten cień trzymał się swojej prawej strony, skupiony, by nie być blisko piłki, lecz z dala od akcji, bezpiecznie.

„Na niego... Faul!!! Kurwa... Co robisz, idioto... Goooool... Ej, nasza jest, nasza!!! Goń go, debilu... Mamy ich, już pękają!” – w powietrzu pachniało sportem. Wynik był wtedy chyba cztery do czterech i Szymczak miał gwizdnąć na przerwę, i już Wojtek miał być pół meczu od szczęścia... No, ale...

Drabiasty bramkarz drużyny blondyna, któremu na imię było Tomek, i poza tym, że drabiasty, i że Tomek, nikt na osiedlu nic więcej o nim nie wiedział, wyrżnął piłkę w powietrze, niewiarygodnie wysoko, a ta, spadając, odbiła się od patrzącego pod słońce Andrzeja. I tak jak ptasia kupa spada pod nogi idącego człowieka, tak spadła ta piłka na prawe skrzydło pomocy, prosto pod Wojtkowe nogi. A on jej nie chciał, jak kupy...

Dźwięki ucichły, a w brzuchu chłopczyka zabulgotało czymś dziwnym. Wojtek był sam na sam z bramkarzem, nikt go nie gonił, a świat wokół stanął.

– Bieeeeeeeegniiiiiiiiiij! – Spod bujnej czupryny w kolorze czegoś zardzewiałego, spod szeroko otwartych oczu o wielkich szarych tęczówkach, z jeszcze szerzej otwartych ust w kolorze zwykłych ust toczyła się piana, a gdzieś pośród tej piany tonęły słowa Andrzeja. Świat wystartował na nowo.

Wojtek ruszył – z początku ostrożnie, uważnie, unikając nierówności boiska, skupiony to na toczącej się przed nim piłce, to na odległości do bramki. Przyspieszał, wzrok mu się wyostrzał, siekał wzrokiem bramkarza, który tańcował między słupkami, ale im bliżej było bramki, tym i te słupki, i ten bramkarz – wszystko zdawało się puchnąć.

Nikt za nim nie biegł, a wszyscy stali, patrzyli, jak gna po pierwszego gola, po pierwszego w swej karierze. Czy rzeczywiście gnał, czy też zwyczajnie biegł albo się o te kępy potykał, tego nie wiem. Wiem jednak, że Wojtek tam nie biegł po bramkę, nie po żadnego gola czy sławę tak parł przez tę trawę. No nie! Bo chłopiec biegł tylko po zgodę – po zgodę na bycie normalnym, po akceptację, po dzieciństwo zwykłego chłopaka, takiego co jest, ale się o nim nie mówi nic ponad to, że właśnie jest. I że jest normalny.

Niech gna więc przez tę trawę, do bramki, pomiędzy słupki, które już są coraz bliżej, z sympatią obejmują bramkarza, a bramkarz wciąż rośnie, znów większy jest, słupki trzyma w dłoniach, wypełnia cielskiem całą przestrzeń...

„To teraz” – pomyślał Wojtek, bo dobiegł do pola karnego. Strzelił.

Piłka minęła słupek o dwa metry. Chłopiec stał, patrzył, jak się marzenia turlają za linię. Powoli wydobył się z ciszy. Wpierw słyszał tylko śmiech, który wychodził z drabiastego Tomka, a potem usłyszał dźwięki z tyłu, lecz nie odwrócił się, bo po co... Tyłem też przecież słyszał, że wszyscy się z niego śmieją.

Nie ruszał się, tylko tak stał i patrzył na linię, która łączy niebo z gliniankami. Majaczył, coś widział... postać, z początku bladą, lecz już się rysuje – chłopiec, na oko szesnastoletni, dziwny, chyba nie z tego osiedla. Wysoki, wyższy od Krzyśka, włosy do ramion, jasne, koszula biała, z długim rękawem, spodnie też długie, i raczej białe. A kiedy tak stał – mocny, jasny – to zdawał się trzymać niebo na barkach.

Patrzył na Wojtka, ten szukał czegoś w pamięci. Czyżby się kiedyś spotkali? No chyba tak, ale kiedy? Może przed rokiem, gdy tata bił mamę, gdy na osiedlu mówili, że Wojtek to czubek, że gada z powietrzem?

Lecz ten tutaj nie był powietrzem, bo przecież na Wojtka patrzył. Zaraz odwrócił się jednak i odszedł, a przecież powietrze nie może się tak odwrócić, odejść. Chłopczyk zamrugał, potarł suche oczy, a potem zapomniał, co zobaczył.

***
25 CZERWCA, PONIEDZIAŁEK, WIECZÓR

Nie wrócił do domu od razu. Po pierwsze dlatego, że posiał gdzieś klucze, a rodzice pewnie nadal siedzieli u Zawiślaków, więc wracać do domu od razu nie było sensu. Po drugie zaś, i to był powód ważniejszy, dobrze mu było tu, gdzie był, bo był sam – na gliniankach.

Siedział na skarpie. Patrzył na niebo, a niebo patrzyło na niego i było dziwnie nieprzyjazne. Rozmyślał – trochę o czerwonym niebie, a trochę o Panu Jezusie, bo co, jeśli na przykład ten Jezus – wkurzony na niego i niedobrą Karczycę – uwięził ich teraz w pułapce i z tej pułapki można wyjść tylko przez to czerwone niebo? A co, jeżeli tylko wybrani będą mieli szansę stąd uciec? I co, jeśli on, Wojtuś, wybranym wcale nie jest i będzie tu siedział na zawsze? A może, jeśli się ładnie pomodli, to Jezus po cichu pokaże mu jakiś fortel, by dało się uciec z Karczycy?

Pytał, lecz niebo milczało i czerwieniało tylko groźnie. Wojtkowi zdało się, że to nie żadne glinianki, a jakiś ogromy piec, wielka cegielnia, w której wkurzony Jezus wypala sobie cegły na kościół.

***

Zebrał się, gdy niebo szarzało. Piec wygasł, zaczęło się robić zimno, więc chociaż zamierzał pozostać w kryjówce do rana, to pierwsze późnowieczorne dreszcze wygoniły go do domu.

Przechodził przez puste boisko. Z daleka wypatrzył w swoim szarym bloku ten jeden świecący kwadracik, więc wiedział, że już wrócili z imienin i teraz włóczą się pewnie po mieszkaniu, popiskując głupawo jak świnki.

Chłopiec nie lubił, kiedy rodzice pili alkohol, bo mama, gdy była pijana, zdawała mu się taka dziecinna i bardzo się za nią wstydził. Ale gdyby przyszło mu z jakiegoś niepojętego powodu zadecydować, kiedy i jak mogą rodzice ten cały alkohol pić, wolałby, żeby to było jak dzisiaj, czyli wspólnie, niż żeby tatuś wychodził gdzieś sam albo pił wódkę z kolegami z komendy.

Bo wracał wtedy tata późno w nocy i już od drzwi się obijał o boazerię. Nie hałas był jednak najgorszy, i sam tata też wtedy najgorszy nie był, bo kiedy był całkiem pijany, nie trzeba się było go nawet bać, tak jak taty pijanego tylko trochę. Bo tata pijany tylko trochę był groźny, a tata pijany zupełnie był jak zepsuta kukiełka, co właśnie uciekła z teatru i teraz chce tylko się od tej boazerii oderwać, paść na wersalkę i chrapać.

Najgorsze było wtedy czekanie, a w tym czekaniu widok mamy, która na taborecie w kuchni paliła i dziwnie się przy tym bujała. Wyglądała wtedy jak indiański szaman i nie przypominała wcale Wojtkowej mamy. Chciał wtedy pomóc, lecz chociaż czuł, że powinien, że taki jest jego obowiązek, bo syn musi pomóc mamie, to nie wiedział jak, więc tylko siedział, bujał się razem z mamą i czekał.

Dziś będzie inaczej, bo stoi przed klatką i słyszy, że wszystko w porządku, że świnki są w dobrym humorze i łobuzują w najlepsze.

Po chwili nacisnął lekko klamkę, ostrożnie uchylił drzwi od mieszkania. Pod butem miał zwitek papieru. Nachylił się i rozprostował kartkę – rząd nieporadnych liter, krótka wiadomość: „Nie pszejmuj siem tu był darek”.

Wszedł dalej, przedpokój tonął w dymie. Był cicho, bo myślał, że jeśli zakradnie się do pokoju, to nikt go nie zauważy, a jeśli nie zauważy, to i nie będzie już dziś o nic pytał...

– Wojtuś! – Mama patrzyła rozmydlonym wzrokiem, a chłopiec się zaczął jej wstydzić.

– Strzeliłeś coś? – Z dużego pokoju wytoczył się tata, którego nie trzeba się bać, bo był bardzo pijany.

– E... nie, ale wygraliśmy – wypalił chłopiec, i wtedy zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, jak mecz się zakończył.

– To dobrze, synek. To idź teraz... Zenek! – Irena strzepnęła z pośladka żylastą rękę.

– Idę, idę... – Wojtek zamknął za sobą drzwi, nieco mocniej niż trzeba, bo właśnie zrozumiał, że tata ma dziś ochotę na seksy.

Wciąż nie rozumiał fascynacji dorosłych tymi całymi seksami. A doskonale już wiedział, o czym mowa, bo chociaż nikomu jeszcze nie mówił, to kiedyś przecież ten seks już miał.

To było ostatniej zimy, kiedy kilka dni ferii spędzał wraz z tatą u cioci, w Białogardzie. Ojciec doglądał wtedy babci Heli, która dostała nawrotu choroby oczu i dwa tygodnie spędzić musiała w lokalnym szpitalu, czekając na operację w Koszalinie. A że w lokalnym szpitalu opiekowali się słabo, to tata musiał wziąć wolne, więc wziął wolne i zabrał Wojtka ze sobą.

Wojtek pamięta, że tata nie był wtedy zadowolony, ale on się nawet z babcinej choroby cieszył, bo mieszkali w dużym, bogatym domu, u dalszej kuzynki tatusia. I nie dość, że dom duży był i bogaty – jak u Zawiślaków, a może nawet bardziej – to jeszcze ta ciocia-kuzynka miała córkę, Mariolkę, starszą od Wojtka o cztery lata. I kiedy tata był z babcią w szpitalu, a ciocio-kuzynka w pracy w Peweksie, to w dużym bogatym domu ta właśnie Mariolka się Wojtkiem opiekowała.

I właśnie Mariolka pewnego poranka oznajmiła chłopcu, że nudzi się przepotwornie i dlatego teraz właśnie zamierza się bawić z nim w męża i żonę, po czym ściągnąwszy z siebie ubranie, usiadła przy kochanku i rozkazała głaskać się po plecach. Wojtek więc głaskał dziewczynkę, trochę zdrętwiały, a trochę dumny, i z poważną miną słuchał słów małżonki, szepczącej, że robi jej właśnie najlepszy seks w życiu.

Zatem – chłopiec seksy już miał i wcale mu się nie spodobały. I nie zamierzał więcej zaprzątać sobie nimi głowy, podciągnął więc kołdrę pod brodę, przycisnął głowę poduszką i próbował zasnąć.

Dziś mama nie przyjdzie, by sprawdzić, czy klęknął aby do pacierza.

***

Było wciąż przed północą, gdy chłopiec dał przygnieść się kołdrze i zasnął. Irena tymczasem, stojąc przed łazienkowym lustrem, prowadziła ożywioną dyskusję z odbiciem. Mówiła podnieconym półszeptem, a lustrzane alter ego chyba podzielało jej entuzjazm, bo z rumieńcami odpowiadało, że również jest w rewelacyjnym nastroju, że ten ostatni okres rzeczywiście był nie najgorszy i że może to jest właśnie ten moment.

– Tak, było źle, bardzo źle – mówiła do lustra. A gdyby Irena z lustra była choć trochę złośliwa, to powiedziałaby pewnie, że „całe to złe, durna babo, zaczęło się przecież już dawno, już na tym pieprzonym pomoście”. Ale Irena z lustra nie była złośliwa, a obie Ireny były pijane i chciały, żeby je Zenek przeleciał.

Obie Ireny pragnęły, żeby je chwycił teraz w dłonie i złożył w jedną całość, w jedną właściwą Irenę. I żeby wziął tę właściwą, żeby ją wziął tak jak swoją, i kochał, i żeby po wszystkim wyszeptał, że jest tą jedyną, że jest tylko jego, że na nią tak czekał i że każdego dnia dziękuje za nią Bogu, w którego nie wierzy. I niech jej też powie, że właśnie zrozumiał, że zawsze rozumiał, tylko na chwilę to zgubił, ale że teraz już znalazł – niech powie – że już to rozumie na nowo i że nie odda i nie wypuści już nigdy...

Z Zenkiem zaś było inaczej. Zenek nie rozmawiał z jakimś Zenkiem z lustra, nie myślał i nie dziękował za nic, tylko się zwalił w fotelu – po męsku – jak po trzydniowym weselu, parował i było mu dobrze. Wykańczał puszkę duńskiego sikacza, którego na odchodne dostał od Zawiślaka. Czuł się jak wór i był worem, i jako ten wór był wyjątkowo na miejscu.

Dogaszał papierosa, gapiąc się w obraz kontrolny telewizora. Przez moment zadumał się, zastanawiał, jakim trzeba być pojebem, żeby stworzyć coś tak absurdalnego jak obraz kontrolny i jeszcze puszczać to po nocach ludziom – takim samym pojebom, którzy się w ten obraz kontrolny gapią – gdy drzwi od pokoju skrzypnęły. Na tle mlecznej szyby stanęła Irena.

Kobieta musnęła kosmyk włosów. Wysunęła prawą stopę przed siebie, wspięła się lekko na palce i skrzyżowała nogi. Długie miała te nogi, a Zenkowi przez moment się zdało, że tymi nogami dotyka sufitu i że ten sufit tańczy jej pod stopami. Gdy sufit zaś przestał wirować, a nogi wróciły na miejsce, liliowy szlafrok zsunął się po nich z szelestem.

Widzi ją. Te nogi już chyba nieco chudsze i chyba też bledsze, zbyt blade, a może to światło telewizora, papierosowy dym lub on jest tak bardzo pijany. Lecz łydki wyraźne, uda nadal mocne, a biodra wciąż takie jak trzeba. Brzuch płaski, wręcz chudy, nie zapadnięty, a nad nim piersi – duże, ładne.

Podchodzi do niego, a on wbija jej palce w pośladki, przyciąga do siebie i ugniata. Zostawia ślady palców, pcha dłonie ku plecom, twarz zbliża do brzucha, całuje pod pępkiem i czuje ją, mimo dymu.

Dłoń chwyta za pierś, mocno gniecie, zbyt mocno, boleśnie, jak te pośladki, a druga się plącze w kępce rudych włosów, o których przecież nie wie, że rude, bo dłonie nie widzą kolorów, ale wie, że są gęste i wykrojone w trójkąt.

Irena oddycha, pierś się unosi z oddechem, i widzi go z góry, jak rośnie. I chce coś powiedzieć, ale nie mówi, bo po co mówić, po co te usta zajmować słowami, gdy one chcą czego innego.

A potem już klęczy przed tym fotelem, a on niczym król z tego fotela spogląda na nią. Zenek lekko schylony, Irena na nim, oplata mu plecy nogami, a on ją ciągnie za włosy jak wariat. A teraz już stoją, on odwraca ją twarzą do ściany... Teraz już ona o tę ścianę oparta... A on w nią wchodzi, wypełnia ją, gryzie w szyję...

Kocha ją coraz mocniej, przestaje ją czuć, przestaje widzieć, a ona, choć go nie widzi, to czuje go coraz gwałtowniej i coraz gwałtowniej widzi tę ścianę, choć nie chce. Jest już tą ścianą, bo ją w tę ścianę wcisnął i tam ją trzyma, ona wyrywa się, bo nie jest już dobrze, bo boli ją taka gwałtowność. Lecz on tego nie widzi, nie widzi niczego, bo widzi tylko tę ścianę i swoją rękę, która ją przy tej ścianie trzyma. I więcej nie widzi, bo przez zamknięte oczy nie widać. Ale zamknięte oczy widzą to coś, to coś gdzieś tam indziej, tam, gdzie jest teraz, z dala od tej ściany i od niej.

Kobieta płacze, ściana płacze z kobietą, scena miłości już nie jest taką sceną, a rozkosz już nie jest rozkoszą, lecz grozą, gwałtem na tej rozkoszy.

– Zenek...? – Lecz Zenka tu nie ma. Nikt nie wie, gdzie jest, nikt go nie znajdzie, bo Zenek nikomu nie zdradził, dokąd poszedł.

– Zenek... – Kobieta wciąż walczy, ciężka dłoń zasłania jej usta, odbiera oddech, nie daje przywołać Zenka.

– Zenek!!!!!! – Wbija paznokcie w dłoń męża, zrywa ją, łapie powietrze, bije rękami o ścianę, zostawia na niej krwawe rysy. – Zenek... gdzie... gdzie ty, kurwa, jesteś!?! – Irena się miota, a Zenek już wrócił, już kończy jak pies w ulicznej suce. Jest obojętny.

– Z kim ty byłeś... Zenek... Z kim byłeś? Z kim... Zenek... dlaczego...

ZABÓJCA TATY
26 CZERWCA, WTOREKWCZEŚNIEJ

Nazajutrz od rana Kochańscy celebrowali międzynarodowy dzień udawania.

Zenek udawał, że u Zawiślaków było wybitnie, że bardzo sobie ceni takich znajomych i że rodzinę sobie bardzo ceni, no a seks z żoną to w ogóle bezcenny, wiadomo. A skoro wieczór był taki udany – udawał – to teraz kacowe należne jest jak psu buda. A że miał kaca naprawdę, to więcej udawać nie musiał, spakował więc tylko parę rzeczy i zwinął się na swoje ranczo nad rzeką.

Irena pochodziła z rodziny, w której tradycję się zwykło szanować, a więc i ona celebrowała, udając, wspomnienie wieczoru z Zenonem, który był delikatny, jak zawsze wypieścił, jak nigdy przytulił, nie puścił i zasnął. I zaraz udawała już dalej, że jest radosna, i w tej udawanej radości krzątała się po łazience, kompletując do prania skarpetki, czego udawać nie trzeba, bo pogubione są zawsze.

Wojtek udawał zaś swoje. Udawał, że zagrał wczoraj mecz życia, że był nieustępliwy, strzelił co najmniej trzy gole, a teraz musi odpocząć, bo jest zmęczony sławą i wyrazami sympatii. A w ogóle to w nocy niczego nie słyszał, więc w czym problem?

Myślał, co zrobić ze sobą, bo przecież dziś na dwór nie wyjdzie. Pogoda żyleta, wakacje i w ogóle, ale nie wyjdzie dziś, no nie ma siły. Pogrzebie u ojca w komodzie, wybierze coś do poczytania, do udawania, że czyta, tak jak to nieraz już robił. No musi być dziś niewidzialny.

Więc złapał za grube tomisko, sam nie wie dlaczego, może dlatego, że stare i takie grube, a może zwyczajnie – bo stało pierwsze z lewej. A potem za drugą książkę – trochę już cieńszą, taką o Tolku Bananie, w czerwonej okładce, też ładną. Położył obydwie na kocu i leżał.

Dzień płynął nieśpiesznie, jak rzeka, w którą się Zenek wpatrywał przepitymi oczami. Oczy były czerwone, napuchnięte i piekły. Twarz też miał czerwoną, napuchniętą, i piekła go strasznie, jakby ktoś prał go po gębie całą noc. Może sumienie?

Wojtek udawał, że czyta, Irena nie mogła połączyć skarpet w pary, więc prała cokolwiek, byle prać, cokolwiek robić, a dzień udawania mijał, bo taka jest rola dnia – mijać czym prędzej. A gdybyśmy ich chcieli na koniec rozliczyć i sprawdzić, kto udał najlepiej, kto się wywiązał z zadania, to wyjdzie nam, że tylko dziecko wytrwało. Irena się bowiem poddała, leżała we łzach na wersalce. I Zenek się poddał, zostawił rzekę samej sobie, był w domu i mościł się w małym pokoju.

Wojtek zaś był niewidzialny i musiał być w tym bardzo dobry, bo nawet nie dostał obiadu. „Dobrze być niewidzialnym” – tak myślał. Choć chłodno jest i brzuch boli z głodu – to dobrze.

***
27 CZERWCA, ŚRODA, RANO

Następny poranek obudził chłopca głodem. I tu już nie było czego udawać, bo głodny był bardzo i tyle. Do tego uwierały go wczorajsze majtki, bo cały był teraz wczorajszy, a musiał chyba założyć jakieś ciasne, i przecież tak zasnął wieczorem. Ale te majtki są suche – to dobrze – to znaczy, że się dzisiaj nie zsikał, więc był nawet z tych majtek dumny, choć ciasne. Chciał zerwać się z łóżka, pobiec do mamy, żeby się szybko pochwalić, że suche ma majtki po nocy, ale nie zdążył, bo w drzwiach pojawiła się głowa kuzyna.

– Wstawaj, śmierdzielu. – Krzysiek szczerzył krzywe zęby.

– Krzysiu... muszę coś zjeść. Brzuch... – Wojtek podkurczył nóżki pod brodę.

– Jak tam mecz? Strzeliłeś coś?

– Eee... no tak. Andrzej mnie wybrał. Dobrze grałem... – wystękał, gramoląc się z łóżka.

– No tak... Ty... „Udręka i ekstaza”? Co ty za pornosy oglądasz? – Siedział już w nogach Wojtkowego łóżka i patrzył na postać nagiego mężczyzny na okładce książki.

– Co to są pornosy? To te takie o dziewczynach?

– No nie, o wielbłądach. – Krzysiek odrzucił książkę na łóżko.

Krzysiek nie lubił czytać. Nie widział powodu, by czytać cokolwiek, no chyba że mowa o tych pornosach. A że w zasadzie niewielkie miał doświadczenie w czytaniu czegoś innego niż te ojcowe pornosy, które też przecież bardziej oglądał, niż czytał, to trudno, żeby to lubił jakkolwiek. Zmęczył co prawda w podstawówce te parę książek, które wcisnęła w niego stara Bilińska, lecz bardziej z rozsądku lub braku wyboru niż dla satysfakcji.

Bo książki są dla gamoni, dla tych, co życia nie mają własnego, nie wiedzą, co ze sobą zrobić. A Krzysiek miał bardzo konkretne marzenie, konkretny plan – w przyszłości chciał być po prostu stolarzem. I bardzo poważnie to swoje marzenie traktował, zamierzał je spełnić i wiedział, że tak się stanie, więc kiedy Bilińska mu truła o jakimś liceum, powiedział jej przy całej klasie, że nie wybiera się do żadnej szkoły dla głupków, ale otwiera przewód naukowy w lokalnej zawodówce o profilu stolarskim.

– Ruszaj dupę, idziemy się przejść.

– Zjeść muszę...

– Kupię ci coś pod drodze. – Krzysiek zadzwonił kieszenią. – Czekam na dole. – Stanął w drzwiach. – Idziemy na glinianki.

***

W sklepiku u szalonego Antka kupili kilka bułek i kefir. Poszli w kierunku glinianek. Niebo było koloru brudnoszarego, dyszało im nad głowami. Coś było w tym niebie takiego, że strach go było dotykać, pachniało czymś lepkim i obrzydliwym. Czerwiec już od początku miał wobec świata jakiś afront.

Chłopcy maszerowali w milczeniu, idąc ścieżką do kryjówki. Krzysiek wysoki, sprężysty – ten, który umiał się bić – i Wojtek, podskakujący przy nim niezdarnie, jak chore szczenię – ten, który nie musiał się bić, bo miał Krzyśka. Kiedy tak szli obok siebie, to byli tak różni, że aż zabawni, gdyby jednak zbliżyć się do nich i poczuć tę aurę, która wypełnia przestrzeń, to można by się dowiedzieć, że za to szczenię ten większy gotowy był zabić.