Ebook i audiobook dostępne w abonamencie bez dopłat od 04.11.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
12 osób interesuje się tą książką
Prawda, która zmienia wszystko.
Po czterech latach życia w Londynie, Annemarie wraca do swojego domu w Bennebroek, próbując odbudować swoje życie. Jednak powrót do rodzinnego miasteczka okazuje się początkiem koszmaru. W ogrodzie odkrywa kości dwóch noworodków. To, co miało być miejscem spokoju, staje się symbolem mrocznych tajemnic.
Wkrótce okazuje się, że wszyscy, których znała, stają się podejrzani. Brat, przyjaciel, zmarły mąż – każda osoba w jej otoczeniu skrywa coś, co może zmienić bieg wydarzeń. Annemarie zaczyna wątpić w rzeczywistość. Wraz z narastającym poczuciem niepokoju zaczyna rozumieć, że granica między zaufaniem a paranoją jest coraz cieńsza.
Czy można odnaleźć spokój, gdy prawda, w którą wierzysz, niszczy wszystko?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 381
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Każdemu, kto czekał na moją kolejną książkę
„Zostawiłam je tam. Zostawiłam je tam, żeby umarły”.
„To wszystko poszło nie tak!” – pomyślała i ze złością postukała palcami w słuchawki, aby zmienić piosenkę. Gdy w uszach rozbrzmiało jej „Better Together” Jacka Johnsona, zezłościła się jeszcze bardziej.
– Co za gówno! – powiedziała głośno. Zatrzymała się, sapiąc ciężko. Wyszarpnęła słuchawki z uszu i schowała je do kieszeni legginsów. Oparła dłonie o kolana i pochyliła głowę. Zamknęła oczy i oddychała głęboko, starając się uspokoić. Jeden oddech. Drugi. Trzeci. Nagle usłyszała za sobą trzask łamanej gałęzi i obejrzała się wystraszona. Był wieczór. Godzina dwudziesta pierwsza, a ona wyszła pobiegać na obrzeża lasku. Biegała tą ścieżką od kilku ładnych lat, o różnych porach, i choć dźwięk łamanej gałęzi ją wystraszył, to szybko się opanowała i z drugiej kieszeni legginsów wyjęła telefon. Włączyła latarkę i starała się dostrzec zwierzę, które narobiło tego hałasu. Sarna? Wiewiórka? A może jakiś pies innego wieczornego biegacza? Świeciła latarką na wszystkie strony, ale niczego nie dostrzegła.
„Widocznie za późno ją wyjęłam” – pomyślała i schowała telefon z powrotem do kieszeni. Zawahała się przez moment nad drugą kieszenią, tą, w której były słuchawki, ale uznała, że zagłuszanie złości muzyką w niczym jej nie pomoże. Ruszyła truchtem przed siebie. Do domu miała niewiele ponad dwa kilometry, a więc mniej niż dziesięć minut biegu.
Wróciła myślami do kolacji w restauracji trzy godziny wcześniej. Powiedziała mu, że to koniec. Że ona tak dłużej nie może, że ich związek to jedno wielkie nieporozumienie i że on powinien uszanować jej decyzję.
– I po to chciałaś zjeść kolację w restauracji? – zapytał tak głośno, że kilka sąsiednich stolików umilkło i zaczęło ich obserwować.
– Proszę cię, ciszej – szepnęła gorączkowo, próbując złapać go za dłonie, ale on gwałtownie się odsunął od stolika. – Przecież oboje wiemy, że to nie ma żadnej przyszłości.
– Nie ma przyszłości? – Rozszerzył ze zdumienia oczy, a po chwili pojawiły się w nich łzy.
„Kurwa” – pomyślała. „Jeszcze tego brakuje”.
– Ja ciebie kocham – powiedział głośno. – I z tego, co mi wiadomo, ty kochasz mnie. Więc jak to może nie mieć przyszłości? A nasza przeszłość? To, co razem przeżyliśmy?
Restauracja była wypełniona ludźmi, a mimo to zrobiło się w niej teraz tak cicho, że jedynym dźwiękiem była delikatna muzyka sącząca się z głośników. Wstała.
– Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia – powiedziała, po czym wyjęła z torebki trzydzieści euro i położyła je obok swojego talerza. – I nie kocham cię.
Popatrzył na nią, jakby go spoliczkowała. Ona też wystraszyła się swojej brutalności. Przełknęła z trudem ślinę i pospiesznie opuściła restaurację.
Pokręciła głową, próbując teraz wyrzucić z głowy obraz jego zbolałej twarzy, i zapatrzyła się w ciemność przed sobą. Zostały jej ostatnie metry do zakrętu, za którym zobaczy w oddali latarnie uliczne i świecące się w oknach domów światła. Nagle jednak potknęła się na leśnej ścieżce.
– Niech to szlag – syknęła ze złością i kucnęła, próbując rozmasować bolącą kostkę. Odetchnęła z trudem. Analizowała tę kolację po raz nie wiadomo już który. I za każdym razem dochodziła do tego samego wniosku. Nieodpowiednie miejsce. Nieodpowiednie słowa. Nieodpowiednie wszystko. Podnosiła się akurat do pozycji stojącej, gdy za jej plecami ponownie tego wieczoru rozległ się trzask łamanej gałęzi. Obróciła się błyskawicznie. To już z pewnością nie było zwierzę. Serce zaczęło jej walić jak szalone, oddech przyspieszył, oczy rozszerzyły się maksymalnie, a ręce desperacko próbowały wyjąć z kieszeni telefon. Rozległ się jeszcze jeden trzask zdecydowanie bliżej niej, a nią owładnął paniczny strach. Poczuła, że musi uciekać. Odwróciła się w kierunku zakrętu, chcąc jak najszybciej znaleźć się w zasięgu świateł. I ludzi. Zdołała zrobić zaledwie jeden krok, gdy czyjaś silna dłoń chwyciła ją za usta, a ramię owinęło się wokół jej ramion i zaczęło ciągnąć między drzewa.
– Puść… – zdołała tylko wydusić, bo poczuła w ustach zwinięty w kulę twardy materiał. Usiłowała go wypluć, ale zamiast tego zachłysnęła się i materiał przyległ jej do tylnej części gardła, powodując odruch wymiotny i szczypiące łzy w oczach. Dłoń ponownie zacisnęła się na jej ustach, a całe jej ciało zostało brutalnie popchnięte na drzewo. Poczuła przy policzku twardą korę, a za sobą przygwożdżający ją do niej silny tułów. Usłyszała charakterystyczny dźwięk rozpinanej klamry od paska spodni i spróbowała się wyszarpnąć. Nie udało jej się ruszyć nawet o milimetr. Ugięła nogę w kolanie, tę, na której się potknęła, i spróbowała go kopnąć. Zrobiła to za późno, zdążył się odsunąć. Chwytając boleśnie jej lewą dłoń i stając po drugiej stronie drzewa naprzeciwko niej, wychylił się po jej prawą rękę. Szarpnęła się, żeby uciec, jednocześnie waląc go prawą dłonią po twarzy. Kula materiału w ustach już jej nie przylegała do tylnej ściany gardła, ale była tak wielka, że nie mogła jej wypluć. Szarpnęła jeszcze raz lewą ręką, jednocześnie kierując ciało w stronę ścieżki, ale on pociągnął ją tak mocno, że przywaliła policzkiem w twardą korę drzewa. Uderzenie było tak silne, że zakręciło jej się w głowie i mimo materiału w buzi ugryzła się w język. On chwycił jej drugą dłoń, pociągnął ją do siebie i związał obie dłonie za drzewem paskiem od spodni. Ścisnął klamrę tak mocno, że aż zapiekło i zrobiło jej się jeszcze bardziej niedobrze. Materiał w jej ustach był śliski od krwi i śliny i odchrząknęła, aby go wypluć, ale on wcisnął jej go palcem głęboko do gardła i stanął za nią, przytwierdzając ją ciałem do drzewa. Usłyszała rozpinanie zamka, a potem poczuła, jak jej legginsy i majtki są z niej brutalnie zdzierane. Już nie walczyła. Chciała tylko nic nie czuć, ale zamiast tego poczuła bardzo mocne pchnięcie, a na policzkach ciężkie łzy.
– Nasza przeszłość też już nie ma dla mnie żadnego znaczenia – powiedział jej do ucha, gdy skończył, owiewając jej twarz zapachem wódki. Rozwiązał jej dłonie, a potem bez słowa wyszedł na ścieżkę, depcząc głośno po liściach i drobnych gałązkach.
Stała sama w ciemnym lesie, wciąż obejmując ramionami drzewo. Wsłuchiwała się w odgłos jego kroków, niepewna, co dalej. Wszystkie zmysły miała wyostrzone i choć mogła teraz uciec czy wołać o pomoc, to stała w bezruchu jeszcze długo po tym, jak jego kroki kompletnie ucichły. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że wstrzymuje oddech. Wypuściła powietrze przez nos. Był bezwietrzny wieczór. Wczesna wiosna. W lesie panowała całkowita cisza. Nie szumiały drzewa, nie śpiewały ptaki. Nie było słychać absolutnie żadnych dźwięków. Poza jej urywanym oddechem. Spodnie i majtki miała zsunięte aż do kostek, a nogi wciąż w rozkroku. Takim, w jakim ją zostawił. Nie było jej zimno. Gdy zdała sobie sprawę, że on odszedł i już do niej nie wróci, przestała czuć cokolwiek. Miała pustkę w głowie. Z kącika ust wyciekła jej strużka gęstej śliny i w końcu uświadomiła sobie, że wciąż ma w ustach ten obrzydliwy materiał. Chwyciła go palcami i poczuła, jak cała zawartość żołądka podchodzi jej do gardła. Zdążyła się tylko oprzeć dłonią o drzewo i zwymiotowała sobie pod nogi.
* * *
Ktoś lizał ją po policzku i z przerażeniem otworzyła oczy, podrywając się do pozycji siedzącej. Aż nią wstrząsnęło ze strachu, a wielka czarna głowa obwąchiwała teraz kałużę wymiocin tuż obok niej. Był świt. A ona wciąż była w lesie. Nie pamiętała, kiedy położyła się na zeschniętych liściach. Ani kiedy zasnęła. Albo kiedy zemdlała. Podciągnęła majtki i legginsy. Pies znów podszedł do niej i zaczął obwąchiwać jej zraniony policzek. Znała go. Piękny czarny husky syberyjski sąsiada spod czwórki. Odepchnęła jego głowę i z trudem dźwignęła się na nogi, jednocześnie wycierając sobie ręką nos. Dostrzegła jeszcze na ziemi swój telefon i jedną słuchawkę. Podniosła je, nawet nie zaprzątając sobie głowy szukaniem drugiej słuchawki. Ból w kroczu był bardzo dotkliwy, a na nadgarstkach dostrzegła czerwone piekące ślady po ciasnym skórzanym pasku, którymi były związane. Gardło miała wyschnięte i okropnie podrażnione, a język spuchnięty z lewej strony.
– Aaron! – usłyszała wołanie sąsiada, gdzieś z głębi lasu. Pies w odpowiedzi zaszczekał głośno i nie ruszył się od niej. Pilnował jej i wołał swojego pana na pomoc.
Poklepała go po głowie, a do oczu napłynęły jej łzy.
– Szkoda, że nie spacerowaliście tutaj wczoraj – wyszeptała, a każde słowo wydobywające się z jej poranionego gardła fizycznie bolało. Ruszyła przed siebie, obejmując się ciasno ramionami i czując na zranionym policzku ślinę psa. Akt dobroci po wyjściu z piekła.
ROZDZIAŁ I
– Jak się czujesz? – zagadnął ją Joris, a Annemarie wreszcie odwróciła się od okna i na niego spojrzała. Lekko kręcone blond włosy, takie same jak jej, miał w nieładzie. Byli do siebie bardzo podobni. Oboje wysocy, oboje dość szczupli, z takimi samymi ciemnoniebieskimi oczami i długimi nosami.
W odpowiedzi na jego pytanie wzruszyła tylko ramionami i na powrót zagapiła się w okno, patrząc na krajobraz. Zdążyła zapomnieć, jak długi może być wyjazd z lotniska Amsterdam Schiphol.
– Nie tak wyobrażałam sobie powrót do kraju – odpowiedziała cicho.
Joris westchnął głośno i na moment chwycił ją za dłoń. Miał takie ciepłe ręce, a przez ostatnie pół roku tak bardzo brakowało jej obecności najbliższej rodziny, że poczuła wzbierające w oczach łzy.
– Myślisz, że to kara? – zapytała, patrząc ponownie na swojego brata. Zacisnął szczęki i przyspieszył, zmieniając pas na lewy. – To, że teraz tak obrywamy? Ty i ja?
– Kara za co? – odezwał się cicho, wracając na prawy pas.
– Za nasze dzieciństwo i wczesną młodość – odpowiedziała. – Ciepły, pełny, kochający się dom. Nigdy niczego nam nie brakowało. Łatwo kończyliśmy szkoły, łatwo znajdowaliśmy prace. Rodzice wciąż się kochają i wciąż są razem. Za piękne, aby mogło trwać wiecznie.
– I myślisz, że to dlatego twój mąż zginął, a moja żona właśnie umiera w szpitalu? – Joris powiedział to tak groźnym szeptem, że Annemarie aż się wzdrygnęła.
– Przepraszam – powiedziała, szybko ocierając z oczu łzy. – Jak się czuje Helena?
Joris odetchnął głęboko i otarł dłonią czoło.
– Jest źle, Anne. Bardzo źle. Zaledwie dwa procent ludzi z tym nowotworem dożywa następnych pięciu lat. – Joris zamilkł i z całej siły zacisnął palce na kierownicy, a Annemarie zauważyła, że brat próbuje zatuszować drżenie dłoni. – A Helena jest w pozostałych dziewięćdziesięciu ośmiu procentach. – Joris otarł sobie szybko oczy, a Annemarie odwróciła się do okna, aby go jeszcze bardziej nie krępować. To był pierwszy raz w życiu, gdy widziała swojego brata tak zrozpaczonego. – Ona nie dożyje trzecich urodzin bliźniaków.
Annemarie położyła mu dłoń na ramieniu i je uścisnęła. Otworzyła usta, aby jakoś go pocieszyć, ale wszystko, co przychodziło jej na myśl, wydawało się zupełnie nieodpowiednie. „Będzie dobrze”, gdy właśnie usłyszała, że nie będzie? „Współczuję”, gdy kompletnie nie wiedziała, co Joris w tym momencie przeżywa? „Czy mogę jakoś pomóc?”, gdy doskonale wiedziała, że nikt Helenie już pomóc nie może? Miała kompletną pustkę w głowie, a do tego Joris uparcie patrzył na drogę, więc w końcu zabrała dłoń z jego ramienia i zapatrzyła się w okno. Byli na wysokości Hoofddorp. Jeszcze kilka minut i wróci do swojego domu. Nie towarzyszyły jej żadne pozytywne emocje. Była zbyt wstrząśnięta stanem Heleny i rozpaczą swojego młodszego o dwa lata brata, aby ekscytować się tym, że po ponad czterech latach życia w znienawidzonym Londynie wraca na stałe do Holandii. Przez większość pobytu w Wielkiej Brytanii marzyła o tym dniu, a gdy on w końcu nadszedł, nic nie okazało się takie, jak sobie wyobrażała. Rodzice mieli u siebie w domu dwuipółletnie bliźniaki Heleny i Jorisa. Joris dzielił każdy dzień między pracę i szpital i dopiero gdy czekała na start samolotu, dostała od niego esemesa, że odbierze ją z lotniska. Nie było już przyjaciół, których miała przez ponad trzydzieści lat mieszkania w Holandii. A do tego wracała sama. Do domu, w którym wciąż jest mnóstwo rzeczy Brandona. Każde z nich wzięło tylko jedną dużą walizkę. To przecież miały być jedynie trzy miesiące. Maksymalnie pół roku. Gdyby tylko wiedziała, co się tam wydarzy, to nigdy w życiu nie zgodziłaby się na ten wyjazd.
Wjechali do Bennebroek. Był ostatni czwartek października i choć dopiero dochodziła siedemnasta, zrobiło się już ciemno. Annemarie wpatrywała się w oświetlone domy i mimo woli zastanawiała się, czy rano, gdy będzie jasno, poczuje się lepiej. Bo teraz czuła się nieprzyjemnie obco. Kupiła tutaj dom tuż po studiach, gdy dostała pierwszą stałą umowę o pracę i mogła wziąć na siebie kredyt. Przez dwa miesiące jeździła po wioskach i mniejszych miasteczkach nieopodal Amsterdamu, aby znaleźć miejsce, gdzie poczuje się jak w domu. I tak znalazła Bennebroek. Malowniczo położona wioska zaledwie pół godziny drogi samochodem od Amsterdamu. Idealna lokalizacja, dom oddzielony od drogi dojazdowej rzeczką, nad którą wznosiły się urocze mosty prowadzące do położonego tuż obok lasu. Wkrótce po niej wprowadzili się tutaj jej najlepsi przyjaciele. Dawni przyjaciele.
Joris zatrzymał samochód pod jej domem i wyłączył silnik, a Annemarie wychyliła się, patrząc na wielkie, pozbawione firanek okno swojego salonu. Widziała, że w otwartej kuchni po drugiej stronie domu pali się światło.
– W poniedziałek Helena dostanie wypis ze szpitala.
– Wypis… Jak to? – Annemarie oparła się z powrotem na fotelu i spojrzała zszokowana na Jorisa.
Brat patrzył niewidzącym wzrokiem przed siebie.
– Wszystkie możliwe metody leczenia zostały wykorzystane i wszystkie zawiodły – powiedział ze ściśniętym gardłem, a Annemarie kątem oka zobaczyła, że w salonie zapaliło się światło. – Najlepiej dla Heleny będzie, jeżeli umrze w domu. W otoczeniu rodziny. A nie sama w szpitalnym łóżku.
Annemarie westchnęła i przyciągnęła do siebie brata. Mimo że oboje byli jeszcze zapięci pasami, to Joris wtulił się w nią tak jak wtedy, gdy byli dziećmi, a ona jako starsza siostra pocieszała go, kiedy zranił się na placu zabaw.
Rozległo się delikatne pukanie w szybę od strony Jorisa, który wzdrygnął się na ten dźwięk. Claudia wyszła z domu i pochyliła się, uśmiechając się do nich radośnie.
– Wejdź ze mną do domu – powiedziała Annemarie, rozpinając pas.
– Innym razem, Anne. – Joris przekręcił klucze w stacyjce. – Może przyjedziesz do nas we wtorek? Rodzice przywiozą wtedy dzieci.
– Jasne, trzymaj się. – Pocałowała go w policzek i wyszła z samochodu. Zanim zamknęła drzwi, pochyliła się jeszcze i powiedziała: – Dziękuję.
Wyjęła z bagażnika swoją walizkę, a gdy tylko zatrzasnęła drzwiczki, Joris odjechał.
– Claudia – odezwała się Annemarie, wyciągając ręce przed siebie.
– Señora – odpowiedziała Claudia i serdecznie uścisnęła Annemarie.
– Przestań tak do mnie mówić – powiedziała Annemarie, odsuwając się od niej, a po chwili przypomniała sobie, że przecież Claudia nie mówi po niderlandzku. Ani po angielsku. Zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu telefonu, aby jej to przetłumaczyć, ale Claudia odpowiedziała jej płynnym niderlandzkim:
– Wiem, wiem. Mam mówić po imieniu. Chodźmy do domu, przygotowałam ci kolację.
– Claudia, ty mówisz! – Annemarie po raz pierwszy od wielu miesięcy szczerze się uśmiechnęła. Chwyciła walizkę i ruszyła za Claudią do domu. Gdy tylko przekroczyła próg, uderzył ją w nozdrza smakowity zapach czosnku, cebuli, ostrej papryki, smażonego kurczaka i parmezanu. – Czy to ají de gallina, ten gulasz z kurczaka?
– Tak! – Claudia uśmiechnęła się przez ramię, idąc przez salon do kuchni. – Pamiętałam, że ci bardzo smakował.
– To prawda. – Annemarie zatrzymała się na środku salonu i rozejrzała dookoła. – I przez cztery i pół roku w Londynie nie mogłam dostać tak dobrego jak twój.
Było tu nieskazitelnie czysto. Panele lśniły wypastowane. Wielka brązowa kanapa z leżanką wyglądała, jakby była wyprana, poduszki były idealnie białe i równo ułożone. Szafka pod telewizor i regały z książkami błyszczały jak nowe. Annemarie podeszła do telewizora i delikatnie chwyciła białą ramkę ze zdjęciem. Ona i Brandon w dniu ślubu. Objęci, profilami do obiektywu. Zapatrzeni w siebie i uśmiechający się tak, jakby nic dookoła nich nie istniało. A tego roku dziesiątą rocznicę ślubu obchodziła już jako wdowa. Zaczęła szybko przełykać ślinę, aby powstrzymać napływające łzy, i odłożyła zdjęcie z powrotem. Szkłem do dołu.
– Pięknie tu posprzątałaś. Musiałaś ciężko pracować, żeby ten dom wyglądał dosłownie jak nowy po tylu latach niemieszkania w nim – powiedziała Annemarie, przechodząc do kuchni i siadając przy stole naprzeciwko Claudii. Talerz z jedzeniem już na nią czekał. – Możesz mi wysłać Tikkie? Nie mam przy sobie gotówki.
– Tak, jasne, jak wrócę do domu, to wyślę link.
– Dodaj tam dwadzieścia pięć euro napiwku, dobrze? Nie chcę sobie nawet wyobrażać, jak tu musiało być brudno.
– Och, jakie to miłe z twojej strony, dziękuję.
– A ty nie jesz? – Annemarie spojrzała pytająco na Claudię.
– Nie, nie – odpowiedziała pospiesznie Claudia i podniosła się. – Czy… czy chcesz, abym przychodziła raz w tygodniu, tak jak przed wa… to znaczy twoim wyjazdem? Mam teraz swoją firmę sprzątającą, a dwie dziewczyny, które ze mną pracują, są tak samo solidne jak ja.
Annemarie westchnęła. Zatrudnili Claudię wtedy, gdy ich życie waliło się raz za razem, a Annemarie uważała za swój sukces to, że wyszła z domu do pracy. Gdy pewnego ranka oboje z Brandonem ze zdumieniem zobaczyli, że jest kompletnie pusta lodówka, nie ma papieru toaletowego, podłoga w kuchni się klei, a na meblach jest tyle kurzu, że widać go od wejścia, Brandon wyszedł po zakupy i wrócił z oderwanym od dużego ogłoszenia paskiem z numerem telefonu. Jeszcze tego samego dnia przyszła do nich Claudia. Dwudziestojednoletnia wówczas, piękna Peruwianka, mówiąca wyłącznie po hiszpańsku.
– Myślę, że raz w miesiącu będzie wystarczająco. – Annemarie uśmiechnęła się słabo. – Sama nie będę w stanie tyle nabrudzić, co razem z Brandonem.
– Jasne, rozumiem. – Claudia stanęła nad nią i uścisnęła lekko jej ramię. Dokładnie tak, jak Annemarie dotknęła Jorisa w samochodzie. – Tak jak wtedy? Gdy ty jesteś w pracy, ja przychodzę i sprzątam? No i coś tam gotuję?
– Tak, tak jak wtedy. Co prawda pracę muszę najpierw znaleźć, ale… ale… – Annemarie zaczęła drżeć warga i przyłożyła dłoń do ust.
Claudia przytuliła ją mocno i powiedziała miękko w jej włosy:
– Z czasem ten ból osłabnie. Nauczysz się z tym żyć. A ja ci ułatwię to życie pięknie posprzątanym domem i porządnym peruwiańskim jedzeniem.
Claudia się odsunęła, a Annemarie otarła szybko łzy z twarzy.
– Dziękuję – powiedziała. Claudia podniosła rękę i wyszła, zamykając za sobą cicho drzwi.
Annemarie chwyciła widelec i wbiła wzrok w obłędnie pachnący gulasz na talerzu. Miał kolor słonecznie żółty, podany był na ryżu, a całość wieńczyła połówka idealnie ugotowanego jajka na twardo. Odłożyła widelec i zapatrzyła się w drzwi wyjściowe z kuchni do ogrodu. Światło w ogrodzie nie było zapalone, a przez wąską szybę w drzwiach nie zdołała nic zobaczyć. Zastanowiła się, czy były w stanie ładnie urosnąć, niepielęgnowane przez nikogo. Już się podnosiła z krzesła, ale po chwili klapnęła na nie z powrotem. Na dzisiaj wystarczy. Przywita się z nimi jutro rano. Gdy będzie jasno. Ten dzień był tak ciężki i przygnębiający, że nie da rady udźwignąć jeszcze tego. Chwyciła talerz z jedzeniem i przeszła do salonu. Ułożyła się na leżance i z talerzem na kolanach włączyła telewizor. Było przed osiemnastą i na NPO 1 leciały akurat reklamy. Dziwnie było słyszeć język niderlandzki. Wzięła do ręki widelec. Próbowała przez chwilę delektować się wybornym ají de gallina, ale myśli kręciły jej się uparcie wokół tego, co miała za kuchennymi drzwiami. Cztery symboliczne grobki jej dzieci.
To był rok, w którym mieli obchodzić z Brandonem czwartą rocznicę ślubu. Ona miała trzydzieści cztery lata, a Brandon trzydzieści dziewięć. Było im ze sobą tak dobrze, że Annemarie miała wrażenie, że z każdą rocznicą kochają się jeszcze bardziej. Na wszystko ich było stać, mieli dobre prace, cudownych przyjaciół i życie pozbawione większych trosk czy problemów. Nigdy nawet nie rozmawiali o dzieciach. To, że mieli siebie, im wystarczało i potrzeba bycia matką przyszła do Annemarie niespodziewanie. Był pierwszy dzień wiosny i owinięta w ręcznik po porannym prysznicu stanęła przed lustrem, by umyć zęby. Otworzyła szafkę nad umywalką i wyjęła z niej pastę i szczoteczkę. Jej wzrok padł na oliwkę dla dzieci, której używała od czasu do czasu po peelingu ciała. Maleńki bobas na etykiecie uśmiechał się do niej rozkosznie, a ona poczuła przyjemne motylki w brzuchu. Wyobraziła sobie, jakby to było smarować tą oliwką jakieś małe pulchne ciałko, całować je, wdychać jego zapach i przytulać do swojej piersi. Zamknęła oczy i zobaczyła siebie i Brandona leżących w łóżku z takim słodkim bobasem między nimi. Ich bobasem. Nagle drzwi do łazienki otworzyły się i wszedł Brandon. Wrócił akurat z porannego treningu i uśmiechnął się do niej szeroko.
– Będę ci przeszkadzał, jak wejdę teraz pod prysznic? – zapytał, patrząc na nią. Zawsze, gdy coś do niej mówił, to skupiał się całym sobą na tym, co mu odpowie. Jakby nic innego się nie liczyło.
– Chciałabym mieć z tobą dziecko – wypaliła, patrząc na niego i wrzucając do zlewu pastę i szczoteczkę.
– Co?
– Chciałabym być mamą.
Brandon podszedł do niej i pocałował ją w policzek. Rozebrał się ze stroju do biegania i wszedł pod prysznic. Zanim odkręcił wodę, powiedział:
– Dobrze, Anne, wieczorem zrobimy sobie dziecko.
Woda zaczęła lecieć, a Annemarie powiedziała głośno, podnosząc z umywalki swoją szczoteczkę i nakładając na nią pastę:
– To nie było romantyczne.
Woda przestała lecieć, a Brandon wyszedł mokry spod prysznica i wziął ją na ręce.
– Nie, nie, nie! Ja muszę iść do pracy – powiedziała ze śmiechem, gdy wszedł z nią do kabiny i postawił tuż pod dyszą prysznica. Zerwał z niej ręcznik i przerzucił nad drzwiami kabiny.
– A ja chcę mieć z tobą dziecko – powiedział i odkręcił wodę. – Teraz.
* * *
– Gratulacje, czwarty tydzień – powiedział lekarz, gdy zaledwie półtora miesiąca później nie dostała okresu.
Pochwaliła się przed rodzicami, przed Jorisem, przed przyjaciółmi, a Brandon poinformował swoją rodzinę w Wielkiej Brytanii. Od teraz każdego wieczoru kładli się spać wdzięczni za to, jakimi są cholernymi szczęściarzami. Wszystko w życiu przychodziło im tak łatwo i dokładnie tak, jak tego chcieli.
Wszystko się skończyło po zaledwie ośmiu dniach. Serce jej pękło, świat usunął się spod nóg, a łzy nie chciały przestać lecieć.
– To wygląda na endometriozę – powiedział Jasper, jej przyjaciel ginekolog, do którego pojechała do Amsterdamu się przebadać, gdy w szpitalu w Bloemendaal zalecili jej witaminy, spacery i próbowanie ponownie. – Naprawdę nie miałaś żadnych objawów? Ból w czasie współżycia? Obfite miesiączki i krwawienia pozamiesiączkowe? Przewlekłe zmęczenie? Ból w miednicy?
Jasper wymieniał dalej, a ona na każde pytanie tylko kręciła głową.
– Jesteś w grupie bezobjawowej. – Westchnął i zaczął coś pisać na klawiaturze komputera. – Musimy ci jeszcze zrobić kilka dodatkowych badań, żeby wykryć wszystkie ogniska i ustalić plan leczenia.
Annemarie nic nie powiedziała. Jasper patrzył na nią ze smutkiem w oczach, a po chwili cicho zapytał:
– Czy chciałabyś w przyszłości ponownie zajść w ciążę?
– Jasper, zadajesz mi takie pytanie tuż po tym jak…
– Wiem! – przerwał jej, unosząc dłonie w obronnym geście. – Przepraszam. Ale muszę o to zapytać i muszę ci powiedzieć o statystykach.
– Jakich statystykach? Właśnie zawalił mi się świat, mam w dupie statystyki.
Jasper chwycił jej dłoń obiema rękami i mocno trzymał.
– Z pewnością zapragniesz spróbować ponownie za jakiś czas – powiedział delikatnie, a ona patrzyła na niego zrozpaczona. – Musisz wiedzieć, że ciąże u kobiet z endometriozą są obciążone wysokim ryzykiem. Nie mamy jeszcze całościowych wyników, ale na USG to już wygląda na drugi stopień. Zrobimy jeszcze laparoskopię, bo wydaje mi się, że to jest jednak trzeci stopień.
– A ile jest stopni tej choroby? – zapytała Annemarie, czując tępy ból w głowie.
– Cztery – odpowiedział cicho Jasper. – Czwarty jest najcięższy, ale trzeci równie ciężki, jeżeli chodzi o naturalne zapłodnienie. Oraz o prawdopodobieństwo donoszenia ciąży do końca pierwszego trymestru. Jest bardzo niewielkie. Mówiąc szczerze, to, że w ogóle zaszłaś w ciążę, bez żadnego leczenia przed, to było wielkie szczęście.
Annemarie wyrwała mu dłoń i wyszła z gabinetu. Wpadła na Brandona, który dopiero teraz tutaj dotarł. Objął ją, a ona szepnęła w jego szyję:
– Zabierz mnie do domu.
Szli przez korytarz, a choć Annemarie bardzo chciała powstrzymać płacz, przynajmniej dopóki nie znajdzie się w samochodzie, to czuła na policzkach palące łzy.
Wiosna za oknem przestała ją cieszyć, a gdy próbowała odpowiedzieć sobie na pytanie, co dalej, miała w głowie tylko ciemność. Przesiedziała tydzień zamknięta w sypialni, z zasłoniętymi szczelnie oknami. W poranek, gdy szykowała się w łazience do powrotu do pracy, otworzyła szafkę nad umywalką i jej wzrok padł na oliwkę dla dzieci. Poczuła piekące łzy w oczach, gdy patrzyła na wizerunek rozkosznego bobasa. Chwyciła butelkę, otworzyła mały kosz na śmieci pod umywalką i wrzuciła tam z rozmachem oliwkę. Patrzyła przez chwilę na samotną butelkę w maleńkim koszu. Jak na złość upadła tam wizerunkiem bobasa do góry. Annemarie zawiązała worek i zeszła z nim na dół. Przeszła z domu do garażu, gdzie obok samochodu mieli kontenery na śmieci. Wrzuciła tam oliwkę i wróciła do łazienki. Wcale nie poczuła się lepiej.
Drugi raz miał miejsce niemal równy rok później. Straciła tamtą ciążę w ósmym tygodniu. Cieszyła się z niej przez jedenaście dni, choć jednocześnie miała w głowie słowa Jaspera, że z dużym prawdopodobieństwem nie dotrwa do końca pierwszego trymestru. Jej reakcja była inna niż za pierwszym razem. Sterta dokumentacji medycznej poniekąd ją na to przygotowała, ale mimo wszystko poczuła tak potężny smutek, jak jeszcze nigdy wcześniej. Cały poprzedni rok kręcił się wokół leczenia i gdy już myślała, że się udało, że mają tę ciążę, to serce pękło jej po raz drugi.
– Choroba postępuje, Am – powiedział Jasper, patrząc w jej zapłakaną twarz. Był jedyną osobą na świecie, która nazywała ją Am. – A ty latem skończysz trzydzieści pięć lat. Masz trzeci stopień, zrosty zaatakowały więzadło krzyżowo-maciczne i są bardzo rozległe. Udało ci się w tę ciążę zajść, mimo wszystko, ale biorąc pod uwagę twój wiek i zaawansowanie choroby, sugerowałbym, abyście już więcej nie próbowali naturalnie.
– To znaczy, że będę bezpłodna? – zapytała cicho, a jej głos brzmiał jak wystraszony pisk. Siedzący obok Brandon ścisnął jej dłoń.
– Niecałkowicie. Macie szansę na zostanie rodzicami dzięki in vitro. – Jasper uśmiechnął się do niej, a Annemarie poczuła zalewającą jej ciało nadzieję. – Zabieg musielibyśmy wykonać jak najszybciej i sugerowałbym, abyśmy użyli twoich komórek rozrodczych. Są jeszcze drożne i ciągle pracują, a choć ich jakość jest znacznie obniżona przez chorobę, to wciąż dają szansę na zapłodnienie. I donoszenie ciąży.
Annemarie skupiła wszystkie wysiłki na przygotowaniu się do zabiegu in vitro. Choć za oknem była piękna wiosna, powietrze rześkie i uzdrawiające, dzień coraz dłuższy, a promienie słoneczne coraz cieplejsze, to w ogóle ją to nie cieszyło. Nie pozwoliła sobie na rozpacz po drugim poronieniu, tylko przestawiła się na planowanie trzeciej ciąży. Tak było łatwiej. Tak mniej bolało. Nadzieja na trzecią ciążę zakończoną sukcesem trzymała ją przy życiu.
Przez dwanaście dni każdego ranka wstrzykiwała sobie w brzuch leki hormonalne. Miała przez to okropne nudności i bóle głowy i z ledwością udawało jej się przetrwać osiem godzin za biurkiem w pracy.
– Bardzo ładnie – powiedział z uśmiechem Jasper, patrząc w monitor USG, gdy przyszła na kontrolę po ostatnim zastrzyku. – Pęcherzyki mają odpowiedni rozmiar, nie musimy więcej stymulować jajników do ich tworzenia. Dostaniesz za chwilę zastrzyk z gonadotropiną, dzięki której osiągniemy ostateczne dojrzewanie komórek jajowych. A potem, za półtora dnia, przyjedziesz tutaj na punkcję jajników. Odstęp między zastrzykiem a punkcją musi wynosić około trzydziestu sześciu godzin. Zabieg będzie wypadał na godziny szczytu w Amsterdamie. To ważne, abyś odpowiednio zaplanowała swój przyjazd i się nie spóźniła, bo dwunastodniowe kłucie się w brzuch pójdzie na marne. Chodzi o to, że musimy pobrać twoje komórki jajowe, które są dojrzałe, ale jednocześnie nie dojdzie jeszcze do pęknięcia pęcherzyków Graffa i do uwolnienia oocytów, czyli komórek dających początek nowej komórce jajowej. My w czasie punkcji jajników będziemy ci pobierać płyn z tych pęcherzyków Graffa, który zawiera te dojrzałe komórki jajowe. Rozumiesz, o co chodzi?
Annemarie pokiwała głową, a Jasper się roześmiał.
– Znam cię, Am, widzę, że nie rozumiesz. Ale zaufaj mi. Ja rozumiem i jak zrobisz, tak jak mówię, to będzie dobrze.
Trzydzieści cztery godziny później oboje z Brandonem zjawili się w klinice.
– Mało to romantyczne, co? – mruknął do niej Brandon, gdy siedzieli w poczekalni. Ona miała mieć nakłuty jajnik, żeby pobrać z niego komórkę jajową. A Brandon miał w tym czasie oddać swoje nasienie.
– Ty przynajmniej będziesz tego świadomy – powiedziała. – A ja dostanę znieczulenie ogólne.
– Jeżeli to będzie wyglądało tak jak w hinduskich klinikach, czyli dziesięć kabin obok siebie, jeden metr kwadratowy i ścianki oblepione wycinkami z „Playboya”, to uwierz mi, kochanie, wolałabym też dostać znieczulenie ogólne.
Annemarie parsknęła śmiechem, a Brandon ją przytulił i pocałował w głowę.
– Dobrze cię widzieć uśmiechniętą.
– Pani van Vliet – powiedziała Roliene, piękna zielonooka pielęgniarka z długimi czarnymi włosami, i Annemarie wstała. Pocałowała Brandona w usta i szepnęła, patrząc na niego z uśmiechem:
– Baw się dobrze!
Klepnął ją w pupę, gdy się odwróciła, i Annemarie przez chwilę poczuła beztroskę, jaka im towarzyszyła od momentu poznania do pierwszego poronienia. Za chwilę jednak uświadomiła sobie, dokąd idzie, i ramiona jej opadły. Jakiś głos w jej głowie szepnął cicho: „To też się nie uda”.
Poroniła na początku piątego tygodnia. To właśnie wtedy w ich życiu pojawiła się Claudia. Annemarie była tak zrozpaczona, że potrzebowała pomocy Brandona przy wstaniu z łóżka i przygotowaniu się do wyjścia do pracy. Bolało ją całe ciało i jedyne, czego wtedy chciała, to nie wstawać w ogóle. Żadne z nich nie miało głowy do dbania o dom. Oboje myśleli, że doznali już takiego bólu przy dwóch poprzednich poronieniach, że bardziej boleć nie może. Okazało się, że za każdym razem bolało tylko mocniej. Fizycznie i psychicznie.
Miała po tym kolejne dwa transfery, ale nie udało jej się zajść w ciążę. Nie mieli już więcej zarodków, a to znaczyło, że cała procedura in vitro musiała się zacząć od nowa.
Była załamana. Miała wrażenie, że im bardziej chce, tym bardziej się nie udaje. Przez chwilę rozważała nawet, czy się nie poddać, ale pragnienie posiadania dziecka było tak wielkie, że gdy tylko znowu mogli, rozpoczęli kolejną procedurę.
Był grudzień, a oni siedzieli z Brandonem ponownie w klinice, czekając na swoją kolej. Annemarie zastanawiała się, ile jeszcze będzie w stanie tego znieść. Brandon trzymał ją za rękę i kilka razy próbował zagaić rozmowę, ale Annemarie była tak zdenerwowana, że nie potrafiła wykrztusić żadnego słowa w odpowiedzi. Znała już w tej klinice niemal wszystkich z imienia. Miała wrażenie, że spędza tu więcej czasu niż we własnym domu. I choć wszyscy byli dla nich serdeczni i bardzo wspierający, to wolałaby nigdy tego miejsca nie poznać.
– Pan Clark i pani van Vliet – powiedziała Roliene, spoglądając na nich życzliwie. Wstali i podeszli do niej. – Wie pan, gdzie iść i co robić – uśmiechnęła się do Brandona, a on bez słowa poszedł na koniec korytarza – a pani za mną na punkcję.
Dwa tygodnie później test beta hCG wyszedł pozytywny.
– Mamy to, Am – powiedział ucieszony Jasper, patrząc na nią znad komputera. – Żyj normalnie, myśl pozytywnie i widzimy się za cztery tygodnie na USG. Gdyby coś się działo, masz mój numer.
Do tej pory najdłużej donosiła drugą ciążę. Do ósmego tygodnia. Dlatego, gdy tym razem zaczął się dwunasty tydzień, Annemarie odetchnęła z ulgą. Właśnie zaczęła się wiosna i Annemarie po raz pierwszy od dwóch lat z radością patrzyła na zazieleniający się krajobraz. Umówili się nawet z Brandonem na kolację po pracy, żeby to uczcić. Szła ulicami centralnego Amsterdamu do argentyńskiej restauracji, którą tak lubili, mijana przez tabuny rowerzystów, samochodów i pieszych, raz za razem przecinając most i patrząc z zachwytem na rzeczne kanały stolicy. Świat wydawał jej się taki piękny. Gdy czekała, aż światło na przejściu dla pieszych zmieni się na zielone, jej wzrok padł na Hemę. Zerknęła na zegarek. Była za piętnaście szósta. Miała jeszcze piętnaście minut, a restauracja była już naprawdę blisko. Gdy zapaliło się zielone światło, przeszła przez drogę i pchnęła drzwi sklepu. Poszła na sam koniec działu odzieżowego, do ubranek dziecięcych. Już tak niewiele zostało, aby skończyli pierwszy trymestr ciąży, że może sobie pozwolić na ten jeden mały zakup. Wybrała parę śnieżnobiałych skarpetek. Z uroczą koronką dookoła kostki. Były tak malutkie, że Annemarie aż się uśmiechnęła, wzruszona gładząc palcem mięciutką bawełnę. Zapłaciła i wyszła ze sklepu, momentalnie porwana przez tłum przechodniów. Chwilę później otworzyła drzwi restauracji, a Brandon pomachał do niej ze stolika na końcu. Pokaże mu te skarpetki pierwszego dnia czternastego tygodnia ciąży. Już niedługo.
Była połowa trzynastego tygodnia i Annemarie wracała tego dnia pociągiem po pracy, z Amsterdamu do Bennebroek. Brandon musiał zostać dłużej w biurze, a ona przeżyła tak paskudny dzień w wydawnictwie, że nie miała siły na niego czekać. Była okropnie zmęczona, do tego zaczął ją pobolewać brzuch, dokładnie tak, jak gdyby miała dostać miesiączkę. Pociąg był zatłoczony, cudem udało jej się znaleźć miejsce siedzące i gdy już dojeżdżali do Haarlemu, zadzwoniła do Jaspera.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Agnieszka Ewa Rybka, 2024
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: Brand Kingdom
Redakcja: Paulina Jeske-Choińska
Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska
Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński
PR & marketing: Andżelika Wojtkiewicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8402-556-7
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.