Marika i Sonia - Karolina Wójciak - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Marika i Sonia ebook i audiobook

Karolina Wójciak

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

21 osób interesuje się tą książką

Opis

Marika jest gwiazdą filmową. Ma sławę, piękny dom, przystojnego męża i miliony obserwujących na Instagramie. Ma też zazdrośników podstępnie starających się zdobyć jej przyjaźń. Musi sprawdzić każdego, kogo wpuszcza do kręgu znajomych. Do tej pory wszyscy ją zawodzili, a niektórzy zagrażali nawet jej bezpieczeństwu.



Jaka będzie Sonia, którą poznaje podczas obchodów Dnia Nauczyciela w prywatnej szkole córki? Czy rywalizacja między matkami dwóch sześcioletnich dziewczynek może stać się niebezpieczna?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 12 min

Lektor: Karolina Wojciak

Oceny
4,4 (786 ocen)
493
185
76
25
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Klaudiaszat

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka jest tak dobra ze mam pytanie ... DLACZEGO SIĘ SKONCZYŁA DO CHOLERY ??? Kocham Cię Karolino i czy jutro jak się obudzę będzie już kolejna twoja powieść? Dziekuje za miło spędzony czas .
40
Fargula

Nie oderwiesz się od lektury

Powieść chyba trochę mniej thrillerowa a bardziej obyczajowa. Nie, żeby niefajnie się czytało, co to, to nie! Czas spędzony z lekturą był jak zwykle udany, ale zabrakło mi tu tego szalonego tempa akcji, do którego tak przywykłam? Wchodzimy w życie celebrytki i kobiety starającej się do niej zbliżyć i od początku czujemy chłód i dystans przy każdorazowym ich spotkaniu. Tolerują się tylko ze względu na nierozerwalną przyjaźń ich dzieci. Powoli odkrywamy historie Mariki i Sonii, "pokiereszowanych" przez życie, które są prawdziwe i wiarygodne w swoich myślach i poczynaniach. Lawirujemy pomiędzy jedną a drugą i nie potrafimy określić, po czyjej jesteśmy stronie, która z nich jest tą dobrą, a która tą złą? Wiemy na pewno, że jedna z nich nie jest w pełni stabilna emocjonalnie i tu zaczyna się majstersztykowa "zabawa" z czytelnikiem. Dochodzimy do momentu, w którym nie zdajemy sobie sprawy, że prawda jest fikcją a fikcja - prawdą. Po czym następuje BOOM i WOW! Tyle, nic więcej nie napiszę, pr...
41
Melisa2004

Całkiem niezła

Niestety, najlepsza w tej książce okazała się okładka... Jest mi przykro, bo bardzo lubię Karolinę (obserwuję ją od kilku lat na Instagramie i z zainteresowaniem oglądam wszystkie jej stories), a jej poprzednia książka była całkiem niezła. Ta też się tak zapowiadała, ale przyjemność z lektury zniweczył plot twist, który wprowadził interesujące mnie od lat zagadnienie i przedstawił je w sposób kompletnie niezgodny z tym, co do tej pory na jego temat czytałam. Mam wrażenie, że zabrakło tu solidnego researchu/konsultacji ze specjalistami. Do tego policjantów przedstawiono w książce niczym leniwych półidiotów, którym nie chce się przyłożyć do śledztwa i przyjmują za pewnik podane im na tacy rozwiązanie, stwierdzając beztrosko, że co prawda nie znają się na czymś, ale widocznie jest tak, jak im to przedstawiono - a poniewczasie swojego podejścia żałują.
20
aniajura

Nie polecam

beznadzieja. nudna jak flaki z olejem.
20
kaapawlak

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, nie można się oderwać od słuchania audiobooka, Janusz Zadura wprowadza super klimat.
20

Popularność




© Copyright by Karolina Wójciak, 2023

North Vancouver, luty 2023

Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Paulina Zyszczak – Zyszczak.pl

Pierwsza korekta: Katarzyna Wróbel

Skład DTP: Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl

Druga korekta: Natalia Kocot – Zyszczak.pl

Projekt okładki: Karolina Wójciak

Wykonanie okładki: Justyna Sieprawska (Facebook: @justyna.es.grafik)

Źródło grafiki na okładce: canva.com

Żaden fragment książki – łącznie z okładką – nie może być publikowany ani wykorzystywany w środkach masowego przekazu bez zgody wydawcy.

Wydanie I

ISBN 978-83-67308-15-1

Sięgając po powieść Karoliny Wójciak, macie zagwarantowaną rozrywkę na najwyższym poziomie. Napięta akcja, nietuzinkowi bohaterowie i tajemnica do ostatniej strony – to tylko kilka zalet tej książki. Przeczytajcie, a znajdziecie ich więcej. Polecam.

Katarzyna Czarnecka-Kuc, @matkaksiazkoholiczka

Marika i Sonia. Dwie silne kobiety, każda z nich będzie dla Was jednak zagadką. W tej książce tylko jedno jest pewne: nikomu nie można ufać. Karolina Wójciak powraca z emocjonalnym thrillerem pełnym tajemnic. Finał tej książki zapamiętacie na zawsze!

Joanna Ćwierka, @panda_zksiazka_

Jeśli sądzicie, że Karolina Wójciak już niczym Was nie zaskoczy, to ta książka stanowi dowód na to, jak bardzo się mylicie. To jest genialne! Uwielbiam powieści, w których wkraczamy w meandry skomplikowanych ludzkich umysłów, trudnych relacji i niebezpiecznych zagrań. Tutaj tego nie brakuje. Wielkie emocje od pierwszej do ostatniej strony!

Joanna Jaworska, @uwaga.czytam

Ta historia ma w sobie to coś, co nie pozwala jej odłożyć. Przyciąga, elektryzuje, fascynuje i wciąga. Trzyma w napięciu do ostatniej strony i zaskakuje zakończeniem z nadzieją na więcej.

Malwina Paś-Myszka, @zakatek.czytelniczy

Wiecie, czym jest kac książkowy? To takie uczucie niepozwalające myśleć o niczym poza historią, którą właśnie skończyliście czytać, i jednoczenie niepozwalające sięgnąć po żadną inną książkę. Tak właśnie miałam po przeczytaniu Mariki i Soni. Wydawało mi się, że z czasem Karolina Wójciak przestanie mnie zaskakiwać, i miałam rację – wydawało mi się.

Marta Sarnecka, @bookholiczka_poleca

Aby przeżyć tę historię w pełni, lepiej nic o niej nie wiedzieć! Dosłownie! Powiem tylko, że tradycyjnie Karolina swoją historią namieszała mi w głowie, kwestionowałam wszystko i wszystkich, a na końcu zbierałam szczenę z podłogi! Polecam.

Agnieszka Bendkowska, @__pinklife

Pełna tajemnic, intryg, przepełniona niepewnością! Będziecie gubić się w lawinie kłamstw i domysłach, kto jest tu dobry, a kto zły. W tej historii nic nie będzie oczywiste oprócz tego, że Karolina ponownie Was zszokuje, i to mocno!

Agnieszka Rybska, @blonderka

Pojęcie „zwrot akcji” w przypadku tej książki Karoliny nabiera nowego znaczenia. To raczej oswojenie się ze stanem przedzawałowym w połączeniu z zażywaniem substancji psychoaktywnych.

Czytając, przepadłam całkowicie. Polecam tę lekturę z pełną odpowiedzialnością i gwarancją dobrze spędzonego czasu!

Aneta Marciniak, @amatorka_ksiazek

Łapiąc za tę powieść, musicie się nastawić na kilka godzin spiętych mięśni i zaciśniętych z przejęcia szczęk, a potem na wiele dni przetrawiania tego i wyciągania wniosków. To jest książka, która pod przykrywką rozrywki przekazuje ważne treści – i one dzięki tej przykrywce jakoś łatwiej do mnie trafiły. Brawo, Karolina! Dałaś czadu!

Katarzyna Ziembicka, @aellirenn_czyta

Karolina Wójciak to autorka, która w swoich książkach potrafi rozkochać od pierwszego zdania, prezentując czytelnikowi niebywały wachlarz emocji. Jej lekkość pióra i wrodzony talent do tworzenia zaskakujących historii sprawią, że Marika i Sonia Was zachwyci, pozostając w Waszych głowach jeszcze na długo po zakończeniu lektury.

To po prostu trzeba przeczytać! Absolutna rewelacja!

Adam Matyjaszczyk, @zaczytany.tata

Wójciak znowu serwuje czytelnikom paczkę trudnych emocji, traum i przykrości w zestawieniu z doznaniami kryminalnymi i intrygą na najwyższym poziomie. To kolejny thriller psychologiczny tej autorki, który przełamuje schematy, zaskakuje i trzyma w niepewności do ostatniej strony. Polecam!

Paula Sieczko, @ruderecenzuje

Wszystkim tym, których znam jako nicki z Instagrama, którzy do mnie piszą, którzy dzielą się swoim życiem oraz dają serduszko, widząc moje.

A także pozostałym, którzy nie piszą, ale czytają moje książki. Was też kocham!

21 grudnia, dzień po napadzie

Izabela Mularska odwlekała pójście do łóżka. Serial po raz pierwszy tak ją wciągnął, że musiała obejrzeć wszystkie odcinki naraz. Kiedyś dziwiła się ludziom, którzy nie potrafią sobie dawkować przyjemności i rozciągnąć oglądania w czasie, a dziś zrobiła dokładnie to samo. W jeden wieczór i pół nocy obejrzała cały sezon. Westchnęła ciężko, wyłączyła telewizor, a następnie udała się do łazienki, żeby przyszykować się do snu.

Stała przed lustrem, wycierając twarz. Odłożyła ręcznik i przysunęła się bliżej swojego odbicia. Uśmiechała się i na zmianę układała usta w typowe wielkie O zdziwionej osoby, jednocześnie podnosząc brwi, dzięki czemu naciągała nienaturalnie skórę. Robiła to, by obserwować zmarszczki w kącikach oczu i wokół ust. Liczyła je. Wszystkie były jak medale zdobyte za zasługi, a mimo to nie cieszył jej bagaż doświadczeń. Jak każda kobieta chciała wyglądać młodo do końca życia, a nie chwalić się tym, ile w życiu przeszła. Wolałaby słyszeć ludzi zgadujących jej wiek i mylących się na jej korzyść o dekadę. Już się to nie zdarzało, a szkoda.

Po cichu weszła do sypialni, w której jej mąż spał od dobrych kilku godzin. Zachowywała się ostrożnie, nie chciała go obudzić, a potem się tłumaczyć, czemu zarwała pół nocy dla głupiego serialu. Zapaliła lampkę przy łóżku i od razu spojrzała na twarz Mikołaja. Nie obudził się. Odetchnęła z ulgą. Usiadła na brzegu materaca. Sięgnęła po krem przeciwzmarszczkowy i wyciągnęła palcem ze słoiczka obfitą ilość. Gładziła, klepała i szczypała twarz, bo gdzieś kiedyś czytała, że tak powinno się robić. Dlaczego? Nie miała pojęcia. Nie pamiętała już uzasadnienia, ale czy ta wiedza cokolwiek by zmieniła? Od kilku lat powtarzała ten sam rytuał kładzenia się spać i nawet jeśli brzmiało to idiotycznie, nie chciała niczego zmieniać. Źle by się czuła z taką zmianą. Przywykła do wszystkich głupot, które robiła automatycznie. Były już jej głupotami.

Zaraz potem chwyciła telefon. Ustawiła budzik na szóstą, a on poinformował ją drwiąco, że zostały jej tylko cztery godziny i pięć minut snu. Skąd to durne urządzenie wiedziało, ile dokładnie będzie spała? Tak jakby każdy zasypiał od razu po ustawieniu budzika. Dlaczego nie wymyślili jakiejś logicznej kalkulacji typu „zaśniesz za pół godziny, więc będziesz mieć tyle i tyle snu”? Poza tym stresowała ją ta prognoza. Wolała nie wiedzieć, ile ma czasu. Przecież będzie tak samo zmęczona niezależnie od tego, jakie rezultaty podadzą jej apki monitorujące jakość snu. Nikt się nie wyśpi w cztery godziny.

Nie miała dzieci, nie musiała się martwić nikim innym poza sobą i mężem, ale teraz, kiedy zobaczyła tę bzdurną kalkulację godzin, żałowała swojej decyzji. Wiedziała, jak zmęczona obudzi się rano i jak trudno będzie jej pracować. Dobijanie się tym nie pomoże jej wypocząć, więc motywując się do zmiany nastawienia, wypuściła powoli powietrze, aby się rozluźnić i odgonić stres. Kiedyś czytała o metodzie kontrolowanego zasypiania stosowanej przez żołnierzy w warunkach polowych. Nauczyli się wyciszać organizm niezależnie od okoliczności, w jakich się znajdowali. Wystarczyło wykonać kilka prostych ćwiczeń oddechowych. Starała się wygrzebać z pamięci, co dokładnie radzono w trakcie tego procesu. Położyła się, ale jeszcze nie gasiła światła. Przez głowę przewinęły jej się sceny z serialu. Szukanie dowodów, sposób myślenia dochodzeniowców. Lubiła patrzeć na pracę policji w innych wydziałach, w innych krajach. W innych okolicznościach. Z innymi możliwościami.

Zgasiła światło gotowa na to, by zasnąć. Zamiast zamknąć oczy, patrzyła w sufit, czekając, aż jej wzrok przyzwyczai się do mroku, a kształt fikuśnego żyrandola z Ikei wyłoni się z ciemności. Zanim go jednak dojrzała, pokój wypełniło niebieskie światło telefonu. Jakieś powiadomienie – pomyślała. Zaraz zgaśnie. Światło jednak nie gasło. Zerknęła w bok. Zauważyła, że to nie wiadomość, tylko połączenie przychodzące. Animacja sugerująca naciśnięcie czerwonej lub zielonej słuchawki zachęcała do podjęcia działania. Izabela mogła zlekceważyć urządzenie. Mogła udać, że już śpi, ale przecież nie spała.

Szybkim ruchem zrzuciła z siebie kołdrę, chwyciła smartfon i wyskoczyła z łóżka. Skupiona na identyfikatorze dzwoniącego zupełnie nie zwracała uwagi na otoczenie. Uderzyła nogą w komodę i zaklęła pod nosem.

– Halo? – zgłosiła się jeszcze szeptem, wchodząc do kuchni i zapalając światło.

Odruchowo zerknęła w dół, na nogę, by sprawdzić obrażenia. Dość mocno się zadrapała. Dotknęła zranienia i obejrzała dłoń. Rana lekko krwawiła. Nie ruszyło jej to. Wytarła krew o piżamę.

– Dobrze, że nie śpisz – usłyszała poważny głos kolegi z wydziału.

– Jak bardzo źle?

– Podwójne morderstwo.

Wypuściła powietrze.

– Kurwa mać, święta idą i teraz? – zapytała zła na świat, że nawet o takiej porze roku coś się dzieje w umysłach ludzi i mordują. Krótko przed tak radosnym czasem. Nie, dobrze wiedziała, że święta to nie dla wszystkich czas radości.

Praca nauczyła ją już, jak brutalna bywa rzeczywistość. Zbrodniarz nie ma na uwadze świąt ani okoliczności – dla niego te sprawy są bez znaczenia. No chyba że chce przekazać wiadomość, to wtedy, owszem, zabije konkretnego dnia lub nawet o konkretnej porze, ale w większości przypadków morderstwa zdarzają się losowo – nawet w Boże Narodzenie.

– Wybacz, ale nasz region – mruknął.

– Wysłałeś mi lokalizację?

– Właśnie to robię. Za ile będziesz?

– Pięć minut na ogarnięcie się plus czas dojazdu.

– Super. Dzięki. Ważne, żebyś była raz-dwa, bo jest świadek.

– Masz świadka? – zdziwiła się, bo zakładała, że po dojechaniu na miejsce znajdzie tylko ciała. Obecność świadka sporo zmieniała.

– Tak. Tylko pospiesz się, bo zaraz go zabiorą.

. marika .

20 grudnia

Gdy patrzyłam na męża i córkę ubierających choinkę, przepełniało mnie szczęście. Ich rozmowy przeplatane śmiechem zatrzymały mnie w miejscu. Chciałam zapamiętać ten obraz. Zachować go w głowie do końca życia. Mój mąż i nasza sześcioletnia córka, choinka, kolędy puszczone z YouTube’a i ta wyczuwalna atmosfera radości. Tak właśnie wyglądała sielanka. Idealne życie i idealna rodzina.

– Możesz włączyć coś innego? – poprosił Kuba, zerkając na mnie przelotnie, bo musiał pilnować naszej córki, która z ogromnym zapałem wyciągała szklane bombki z opakowania.

Jej brak ostrożności powodował u męża nerwowość, co w sumie zamiast niepokoić, rozbawiało mnie doszczętnie. Niby pozwalał jej na samodzielność, niby sama wyjmowała ozdoby z pudełka i zawieszała je na drzewku, ale ręka męża krążyła asekuracyjnie pod bombkami, gotowa złapać je w locie.

– Jeszcze tylko trochę – powiedziałam, nie chcąc rezygnować z magii tej chwili.

– Ta kolęda leci już trzeci raz – wypomniał mi z lekkim wyrzutem. Doskonale wiedział, jak bardzo mi zależało, aby wspomnienia córki z dzieciństwa były idealne. – Jeśli nie chcesz wyłączyć, to chociaż miksuj lepiej. Nie da się słuchać w kółko tego samego.

– Robię to dla Lilki. – Posłałam mu błagalne spojrzenie, a on jedynie pokręcił głową. Darował sobie komentarz, za co byłam mu wdzięczna. To przecież tylko muzyka, a ja, zamiast wybierać piosenki, wolałam na nich patrzeć. Cieszyć się kubkiem gorącej herbaty, naszą rodziną i szczęściem, jakie nas spotkało.

Podeszłam do córki i pogłaskałam ją po blond włosach. Wzięłam w palce jeden z loków i wyprostowałam go, a potem puściłam, by patrzeć, jak sprężynka wraca do swojego pierwotnego, idealnego kształtu. Kuba nachylił się i podniósł małą, by mogła powiesić ozdobę wysoko, blisko czubka. Wtedy rozległ się dzwonek wideofonu.

– Sprawdzę, kto to – powiedziałam. – A wy bawcie się dalej.

Odstawiłam kubek z herbatą na stolik kawowy i ruszyłam do drzwi. Przez wideofon zobaczyłam człowieka zaglądającego w kamerę ze zbyt małej odległości. Jego zniekształcona i dość groźnie wyglądająca twarz skupiła moją uwagę i chyba właśnie przez to się zawahałam. Nie poznałam go, ale podniosłam słuchawkę. Dochodziła dwudziesta pierwsza. Czego mógł chcieć tak późno?

– Kurier – rzucił, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.

Uśmiechnęłam się szeroko. To pewnie prezent na święta od Kuby. Nacisnęłam guzik otwierający drzwi. Wyciągnęłam z szafy wnękowej futro, narzuciłam je na siebie i stanęłam w progu, patrząc na wielki nieoznakowany bus podjeżdżający pod dom. Jeden z ludzi machnął mi na powitanie, a następnie otworzył tylne drzwi pojazdu. Zniknął w środku i po chwili wyskoczył razem z wózkiem do transportowania towaru.

Co to może być? – pomyślałam, kiedy pozostali dwaj mężczyźni dołączyli do niego. Dobiegł mnie dźwięk przesuwania czegoś po podłodze samochodu przeplatany z ich niecenzuralnymi słowami. Obrażali się i wyzywali nawzajem, zachowując się skandalicznie, a przecież przywieźli komuś prezent.

Patrząc, ile wysiłku kosztowało ich uporanie się z pakunkiem, doszłam do wniosku, że musiał być bardzo ciężki. W końcu udało im się dociągnąć wielki karton do brzegu auta. Siłując się z nim, we trzech zapakowali go na wózek, a potem podjechali z nim do mnie. Na widok czterech niewielkich schodów, które musieli pokonać, zaklęli. Nie odzywałam się, bo rozumiałam ich złość. Użerając się z takim ciężarem, pewnie sama bym bluzgała ile wlezie. Dla nich był to dzień pracy. Nie miało znaczenia, czy dowożą paczkę przed świętami, czy w środku roku. Postrzegali to jako obowiązek. Uprzejmość to dobra wola, a nie rozkaz od przełożonego. Mogłabym na nich donieść do firmy, ale przecież nadchodziły święta. Teraz każdy spieszył się, żeby w końcu zwolnić i wypocząć.

Uśmiechnęłam się do nich, dając im odczuć swoje pozytywne nastawienie.

– Mamy wnieść do środka? – zapytał jeden z nich, ale jego pytanie nie wskazywało na to, od kogo chciał uzyskać odpowiedź.

– Poproszę – odparłam, sądząc, że chodziło o mnie, i uchyliłam szerzej drzwi. W tym samym momencie jeden z nich warknął na tego pytającego, żeby nie pierdolił, tylko brał się do roboty. Zmieszałam się z powodu tych ich odzywek.

Szarpali się z tym kartonem, a ja mogłabym przysiąc, że usłyszałam pluśnięcie. Takie jak w akwarium albo w basenie. Pudło miało ponad metr wysokości i około metra szerokości. Wyglądało, jakby przywieźli w nim przerośniętą pralkę, na dodatek pełną wody. Szukałam logo, jakiegoś oznaczenia firmy, ale niczego nie dojrzałam. Co więcej, karton nie był nowy. A może to prezent dla Lilki? Może to faktycznie akwarium? Tyle razy prosiła o zwierzęta, bo mój kot nigdy jej nie zaakceptował. Potrafił ją nawet zaatakować, więc nic dziwnego, że go nie polubiła. Może Kuba postanowił wynagrodzić jej to, co się stało ostatnio? Tyle przeszliśmy. Strach, przerażenie i ból skleiły nas na nowo, ale u Lilki mogło to wywołać trwały uraz psychiczny. Sądziłam, że udało mi się ją przed tym uchronić, ale może się myliłam i mąż zapragnął zatrzeć wszelkie ślady złego?

– Kto to? – Kuba z małą trzymającą go za rękę pojawił się w korytarzu.

Zerknęłam na jego twarz, starając się wyczytać z niej jakieś informacje. Nie uśmiechnął się, nie puścił do mnie oka ani nie skomentował wielkiego pakunku. Patrzył na mnie, oczekując odpowiedzi, ale jej nie uzyskał. Nie rozumiałam, co się działo, ale zanim się odezwałam, popatrzyłam na córkę. W jej spojrzeniu widziałam radość w nadziei na prezent.

– Zamawiałaś coś? – zapytał Kuba, a ja poczułam zawód. Pokręciłam głową, dając do zrozumienia, że to nie mój zakup. Zrobił krok do przodu i zatrzymał mężczyznę wlokącego wózek w głąb korytarza. – To pomyłka. My niczego nie zamawialiśmy. Trafiliście pod zły adres – tłumaczył, ale facet nadal wciągał przesyłkę do środka. – Niech pan zawróci. To pomyłka.

– To nie pomyłka! – wypalił z pewnością siebie jeden z ludzi, a potem zamknął za kolegami drzwi, jakby to on był tutaj gospodarzem.

Karton stał między nami, a dwaj mężczyźni patrzyli na trzeciego, jakby czekali na polecenie. Poruszyli się, ale nie skierowali do drzwi, czego się po nich spodziewaliśmy. Wręcz przeciwnie – przeszli w głąb domu.

– Do środka! – Sposób, w jaki jeden z facetów wypowiedział te słowa, zmroził mnie, ale dopiero gdy zobaczyłam broń, zapadłam się w sobie. Zrozumiałam, że to faktycznie nie pomyłka.

Czarny przedmiot błyszczał w świetle, kiedy ten człowiek celował prosto w Kubę. To mogła być zabawka, blef na dużą skalę, ale bałam się zareagować. Zbyt dużo miałam do stracenia. Zamurowało mnie.

– Do pokoju! – polecił mężczyzna, uderzając pistoletem w klatkę piersiową Kuby. – Wszyscy. – Machnął bronią w kierunku salonu. – I ani mru-mru, żadnego hałasu. Żadnego kontaktu. – Obszedł karton. Zajrzał do pokoju, jakby się upewniał, że nikogo poza nami nie ma, a potem wrócił wzrokiem do partnerów. – Chłopaki, do roboty!

. marika .

9 tygodni przed napadem

Zawsze chciałam być aktorką. Wyobrażałam sobie siebie siedzącą przed tym lustrem okolonym specjalnymi, gołymi żarówkami gdzieś na planie filmowym kolejnej niesamowicie ważnej produkcji. Widziałam dookoła ludzi, którzy wychodzili z siebie, by mnie zadowolić, podczas gdy ja odpychałam ich i prosiłam, żeby nie przeszkadzali mi w powtarzaniu kwestii. Widziałam całą scenę bardzo wyraźnie: profesjonalne makijażystki, styliści, reżyser, no i aktorzy. Najlepsi ludzie, najlepsze filmy. Nagrody, czerwone dywany. Festiwale.

Teraz siedziałam w samochodzie przed szkołą dziecka i powtarzałam sobie, że dam radę. Wejdę do klasy i odegram rolę tak, jakby to był plan filmowy. Przez chwilę się pouśmiecham, udam, że nie widzę tych oceniających spojrzeń, a potem wyjdę z tego potwornego miejsca z podniesioną głową. To przecież tylko szkoła i Dzień Nauczyciela. Mimo to, choć nie powinnam, sięgnęłam do torebki po miniaturową butelkę whisky. Zgarnęłam ją w monopolowym, bo te małe flaszki łatwo ukryć i zabrać ze sobą w miejsca, w których rzeczywistość będzie zbyt trudna do zmierzenia się z nią na trzeźwo.

Starałam się nie myśleć o ludziach wokół. Nie szukać ich wzroku. Nie skupiać na sobie ich uwagi. Akademia miała się zacząć za moment, a im bliżej godziny rozpoczęcia, tym bardziej zżerał mnie stres. To miało być moje pierwsze publiczne wejście do klasy córki.

Odkręciłam nakrętkę i udając, że szukam czegoś blisko podłogi, poniżej fotela, nachyliłam się. Picie czegokolwiek w takiej pozycji jest trudniejsze niż najbardziej wymagające pozy w jodze, a jednak w desperacji znalazłam sposób. Krzywiąc się i kaszląc, opróżniłam buteleczkę. Schowałam ją pospiesznie pod fotelem. Gdyby mnie ktoś teraz zobaczył albo, nie daj Boże, zrobił zdjęcie dokumentujące ten haniebny czyn, nie wybroniłabym się ze swojej wpadki. No bo jak można wytłumaczyć picie alkoholu na parkingu szkoły podstawowej własnego dziecka?

Wyciągnęłam z torebki gumy do żucia. Najpierw włożyłam do ust dwie, ale potem dodałam kolejne dwie – na wszelki wypadek, gdyby ktoś jednak zechciał ze mną porozmawiać.

Wysiadając z auta, postarałam się o fałszywy uśmiech, który towarzyszył mi od zawsze wtedy, gdy interakcje z ludźmi zmuszały mnie do zachowania pozorów, i ruszyłam w stronę budynku. Im bliżej niego się znajdowałam, tym bardziej nachalnie gapili się na mnie rodzice. Stukałam szpilkami o nierówne płyty chodnika, pokonując drogę między swoim bmw i8 a obskurnym gmachem prywatnej szkoły pobierającej za kształcenie tak dużo, jakby to były co najmniej studia.

– Dzień dobry – przywitałam się z grupą, która wymownie zamilkła, gdy podeszłam. Żadna z osób bacznie obserwujących każdy mój ruch nie odpowiedziała.

Nie zdziwiło mnie to. Patrzyli ostentacyjnie, ale kontakt inny niż wzrokowy im urągał. Rozmawianie ze mną nie wchodziło w grę, nie wiedziałam jednak, że zwykłe „dzień dobry” też jest zakazane. Lekcja na przyszłość: wchodzić do budynku w milczeniu. Skoro mnie zlekceważyli, udałam nieporuszoną i wkroczyłam do środka, a następnie odszukałam klasę córki. Gdziekolwiek się ruszyłam, czułam na sobie spojrzenia. Z przyklejonym do twarzy uśmiechem mijałam czekających na korytarzu rodziców. Woleli gadać na zewnątrz do ostatniej chwili, bo mieli z kim. Ja, nawet gdybym przystanęła obok, nie zostałabym włączona do rozmowy. Zbyt dobrze znałam ich tok myślenia, by liczyć na lepsze traktowanie.

Weszłam więc do sali i zajęłam miejsce w pierwszym rzędzie. I tak będą się na mnie gapić, więc co za różnica, czy stanę na przedzie, czy pod ścianą. A tak przynajmniej zobaczę swoje dziecko. Niczego więcej nie potrzebowałam do szczęścia.

Machnęłam do córki. Na widok jej radości odetchnęłam. Warto było tu przyjechać. Dla tego jednego uśmiechu, dla pokazania jej, jak ważne są dla mnie wszystkie jej pierwsze przeżycia w szkole. Moja przeszłość nie mogła jej tego odebrać. Dla dziecka nie miało znaczenia, kim jest matka i co zrobiła. Lilka nie postrzegała mnie przez pryzmat moich błędów, więc kiedy sprawa dotyczyła jej, sama musiałam o nich zapomnieć.

– Proszę państwa – zwróciła się do nas nauczycielka, ale zamiast kontynuować przemowę, napisała na tablicy wielkimi literami: „Dzień Nauczyciela”. – Najpierw będzie apel, a następnie poczęstunek w klasie. – Dopisała te dwa punkty tak, jakby ludzie mieli problem ze zrozumieniem tego nieskomplikowanego planu na następne półtorej godziny. – Proszę o chwilę cierpliwości, bo zanim pójdziemy na salę gimnastyczną, mam do państwa bardzo ważne pytanie. – Zawiesiła głos i rozejrzała się po zebranych. Wszyscy uważnie jej słuchali. Nawet dzieci. – Kto z państwa byłby tak uprzejmy zrezygnować z udziału w akademii i zostać tu, w klasie, żeby rozłożyć produkty dla dzieci?

Zaledwie dwie matki podniosły ręce, co ewidentnie rozczarowało nauczycielkę. Nie rozumiałam, dlaczego rodzice nie chcieli uczestniczyć w przygotowaniu przekąsek. Sama się nie zgłosiłam, bo obawiałam się ich nastawienia. Mogli odmówić dotykanego przeze mnie jedzenia, a przez to rozpętałaby się niepotrzebna nikomu burza. Chcąc pomóc córce, wtapiałam się w tłum, pozostawałam niewidoczna, wręcz starałam się zniknąć. Gdy jednak na nią zerknęłam, ugięły się pode mną nogi. Lilka wskazywała mnie palcem, co zwróciło uwagę wszystkich. Milczałam, choć córka patrzyła na mnie wyczekująco.

– Pani Lubańska? – wywołała mnie po nazwisku nauczycielka. Czułam, jak na to wezwanie skręciło mnie w żołądku.

– Oczywiście. – Udałam nieporuszoną. – Z chęcią pomogę.

Ta deklaracja odbiła się echem w postaci szumu komentarzy za moimi plecami, jednak nie zrobiło to wrażenia na nauczycielce. Zaprosiła dzieci do ustawienia się w pary, a potem wyprowadziła je na korytarz. Rodzice, rzecz jasna, pomaszerowali za nimi.

Zostałyśmy we trzy. Kobiety najpierw popatrzyły po pomieszczeniu, przeniosły wzrok na leżące na jednej z ławek siatki z zakupami, a potem bez słowa przystąpiły do pracy.

– Każda z nas ma robić, co chce? – odważyłam się zapytać, bo nie tak sobie to wyobrażałam. Brakowało organizacji, a przede wszystkim komunikacji.

– Niech pani przyszykuje talerzyki – dostałam w odpowiedzi polecenie tak oschłe, jakby kobieta skarciła mnie tym krótkim zdaniem.

Skinęłam głową, ruszając do siatek. Druga matka, ta, która do tej pory milczała, podążyła za mną. Dotknęła mojego ramienia, więc odwróciłam się szybko. Spojrzałam najpierw na jej dłoń, a potem na szeroki uśmiech.

– Nie miałyśmy okazji się poznać – powiedziała radośnie.

Urwała się z księżyca? Nikt tu do mnie nie zagadywał. Nikt nie traktował mnie jak człowieka, więc automatycznie obudziła się we mnie czujność. Walczyłam ze sobą, czy ją zignorować, aby oszczędzić sobie rozczarowania jej osobą, czy zachować się uprzejmie. Może nie ogląda telewizji, może faktycznie nie wiedziała, kim jestem? Może patrzyła na mnie tak jak na pozostałe matki w tej klasie? Może dawała mi kredyt zaufania, podczas gdy ja, uprzedzona i traktująca ten kontakt wrogo, nawet na to nie zasługiwałam. Tak przywykłam do negatywnie nastawionych ludzi i ich oceniających spojrzeń, że chyba nie potrafiłam już dostrzec bezinteresownej uprzejmości.

– Sonia. – Wyciągnęła rękę, zachęcając mnie do kontaktu fizycznego.

Zamiast uścisnąć podaną dłoń, zmrużyłam oczy, zastanawiając się, o co jej chodzi. Inną zniechęciłby mój chłód. Na niej nie robił on wrażenia. Szczerzyła się, czekając na moją reakcję. Tak nie wyglądają dobre intencje. Pewnie chciała mnie skompromitować. Może nawet obrazić. Wyśmiać przy pozostałych matkach, gdy wyjdę. A może faktycznie zależało jej tylko na tym, żeby mnie poznać? Czekała na mój gest z uśmiechem od ucha do ucha, więc nawet jeśli nie miała szczerych intencji, odmówienie tej pseudoprzyjacielskiej oferty poznania się nie wchodziło w grę. Nie w miejscu publicznym.

– Marika – przedstawiłam się, ściskając jej drobną dłoń.

Pod względem urody Sonia nie należała do takich, które przyciągają wzrok na dłużej. Nie była brzydka, ale na miano pięknej też nie zasługiwała. Dokładnie taka, której twarz zapomina się po pierwszym spotkaniu. Ubrała się skromnie: w ciemne jeansy i kwiecistą bluzkę. Chociaż makijaż wykonała nieźle, o wiele bardziej pasowałyby do niej beże i brązy, a nie szarości pozbawiające jej skórę barwy. Przy jasnych włosach te odważne kolory sprawiały, że wyglądała tandetnie. Ludzie nawet nie mają pojęcia, jak dużo czasem trzeba zainwestować w siebie, by wyglądać tanio. Jej udało się to fantastycznie. Choć niewątpliwie włożyła spory wysiłek w przygotowanie się, kompletnie nie trafiła w obecne trendy ani nie wzięła pod uwagę swojego typu urody, co w rezultacie zaowocowało niedopracowaną stylizacją przeciętnej kobiety. Miała potencjał, ale go nie wykorzystywała. Szkoda.

– To niby katolicka szkoła, a traktują tu panią gorzej niż na sądzie ostatecznym – zażartowała. Zaskoczyła mnie tym, bo od razu poruszyła temat, który ja wolałabym przemilczeć.

– Nie „pani”, po prostu Marika – poprawiłam, puszczając jej komentarz mimo uszu.

Obawiałam się powiedzieć, co naprawdę sądzę o rodzicach w tej placówce. O ogólnym nastawieniu ludzi do mnie, właśnie dlatego, że już wielokrotnie mnie zdradzono. Nieraz ktoś chciał się wybić moim kosztem, zdobyć moją przyjaźń tylko po to, by wbić mi nóż w plecy, pobiec do pozostałych matek, zacytować mnie i dodać od siebie barwne opisy. Często nawet nie miało znaczenia, co powiedziałam. Gdyby chodziło jedynie o znajomych, zlekceważyłabym takie akcje, ale problem polegał na tym, że chęć zaistnienia poszerzała się o ciekawe doniesienia z prywatnego życia. Moi tak zwani znajomi lecieli potem do szmatławców ze zdjęciem zrobionym mi ukradkiem na urodzinach córki albo w trakcie wspólnego wyjścia, albo podczas spożywania posiłku w restauracji. Nie wspominam już o zdradzaniu pikantnych szczegółów okoliczności powstania takiej fotografii. Ewentualnie rozkręcali moim kosztem aferę w postaci sensacji typu: Marika skrytykowała nową fryzurę X albo Marika ostro o akcji charytatywnej Y. Czasami nawet nie wymieniłam imienia danej osoby, tylko powiedziałam coś na zupełnie inny temat, ale nikogo nie interesowało, czy plotka zawierała choć krztynę prawdy. Liczyła się klikalność, popularność i obrzucanie się gównem w sieci.

Unikałam tego jak ognia. Pilnowałam się przy obcych, a bliskich… trzymałam na dystans. Bałam się, bo wielokrotnie oberwałam zarówno od tych, po których mogłam się spodziewać zdrady, jak i od tych, którzy wydawali się moimi przyjaciółmi. Nauczyłam się już, że swoim spowiadaniem się z problemów sprawiam pseudokoleżankom radochę. Cieszą się z mojego nieszczęścia, choć w cztery oczy fantastycznie grają, udają poruszone i zainteresowane moim życiem. Robiły to wyłącznie dla pięciu minut sławy, dla zgarnięcia jednorazowej wypłaty od którejś z gazet i dla satysfakcji pogrążenia mnie choćby na chwilę. Właśnie przez to zostałam sama – już nie umiałam stwierdzić, kto patrzy na mnie życzliwie, a kto jedynie udaje. Odcięłam się od wszystkich, bez wyjątku. Za dużo wycierpiałam, aby kogokolwiek w swoim otoczeniu obdarzyć zaufaniem.

Wyjęłam z foliowej torby talerzyki, rozerwałam opakowanie i zaczęłam wykładać plastikowe naczynia na ławki, idąc po kolei, rząd za rzędem. Sonia zajęła się sobą, ale po jakimś czasie znów wyrosła koło mnie jak spod ziemi. Zacisnęłam usta wkurzona jej uporem.

– Moja córka – zaczęła, kładąc winogrona na talerzu – bardzo lubi Lilkę. Mówiła o niej nieraz. Chce ją do siebie zaprosić.

Milczałam. Moje wybory wpłynęły na życie córki, odbierając jej normalne dzieciństwo. Żałowałam każdej podjętej decyzji. Nawet tej, którą właśnie zamierzałam zwerbalizować. Lilka nie mogła iść do czyjegoś domu. To było wykluczone. Nie zasługiwała na takie wyrzeczenia na samym początku podstawówki, ale w obecnej sytuacji nie miałam innego wyjścia.

– Cześć – usłyszałam za plecami i się obejrzałam.

Zamarłam na widok Kuby. Nie mówił, że przyjdzie, więc zaskoczył mnie swoim nagłym pojawieniem się w klasie naszej córki. W zasadzie… wszystkiego bym się spodziewała, ale nie tego. Podszedł do mnie, położył dłoń na mojej talii i niezręcznie pocałował mnie w policzek. Niezręcznie, bo ja chciałam się wykręcić od tej czułości na oczach innych, a on założył, że się nie ruszę, więc zderzyliśmy się, zakłopotani nieumiejętnością odczytania własnych sygnałów. Wyglądało to pokracznie.

– Czemu nie jesteś na apelu, tylko robisz na zapleczu jak kuchta? – rzucił rozbawiony, a Sonia spojrzała na niego z taką dezaprobatą, jakby przeklął.

Uśmiechnęłam się sztucznie, usiłując zatuszować jego wpadkę swoim urokiem. Dla lepszego efektu zaśmiałam się nawet na głos, ale Sonia do nas nie dołączyła. Co więcej, stała tuż obok i przerzucała spojrzenie między nami, przywodząc mi na myśl piłeczkę w trakcie meczu ping-ponga. Rejestrowała każde słowo, a mój mąż, nieświadomy ryzyka, jakie niesie ze sobą nasza swobodna rozmowa, mógł pogrążyć nas jeszcze bardziej. Musiałam zacząć działać.

– Kuba. Sonia – przedstawiłam ich sobie.

Zapadła krępująca cisza. Już miałam wziąć coś z siatki i odejść, ale Sonia odezwała się ponownie:

– Maja chciałaby się spotkać z Lilką.

– Oczywiście – zgodził się od razu Kuba, jakby zapomniał o naszym stylu życia. – Wpadnijcie do nas.

Zamrugałam zdumiona, nie wiedząc, jak odebrać jego zaproszenie. Czy to nadal żart, czy naprawdę chciał je ugościć?

– Kiedy by państwu pasowało? – Sonia kontynuowała temat, traktując zaproszenie jako niepowtarzalną okazję. Miała rację, bo ja bym jej nigdy nie zaprosiła. Może kiedyś na odczepne zaoferowałabym wyjście na plac zabaw albo jakąś kawiarnię, czyli miejsce publiczne, ale nigdy nasz dom.

– Choćby dzisiaj.

– Ojej, dzisiaj? To świetnie! – Sonia wręcz piszczała z radości. Zachowywała się tak, jakby do domu gwiazdy zaproszono ją, a nie jej córkę. – Dziękuję bardzo! Maja się ucieszy. – Dopiero w czwartym zdaniu powiedziała o własnym dziecku. – Od początku roku szkolnego mówi tylko o Lilce – kontynuowała radosnym tonem. – Razem siedzą, razem się bawią. Obiecałam jej, że dzisiaj zagadam do państwa. Nie wybaczyłaby mi, gdybym tego nie zrobiła.

Odeszłam z miskami pełnymi chipsów i postawiłam je na biurku nauczycielki. Czułam się osaczona, ale nie wiedziałam, co zrobić. Jak zareagować. Co powiedzieć. Zastanawiałam się, czy to część planu Kuby i czy powinnam podłapać jego pomysł, czy może przeciwnie – poprosić go na bok i wytłumaczyć, jak się skończy ta jego lekkomyślność.

Zabrakło mi jednak czasu na reakcję, bo wróciły dzieci. Nie mogły się doczekać tych niezdrowych przekąsek oraz soków z koncentratu i cukru, więc przepychały się w drzwiach mimo próśb nauczycielki o spokój. Lilka na widok Kuby aż pisnęła z zachwytu i wyrwała się do niego biegiem. Nauczycielka nie zdążyła jej powstrzymać, więc pozostałe dzieci ruszyły jej śladem i wpadły do pomieszczenia niczym szarańcza. Rzuciły się na jedzenie, za to Lilka złapała tatę za rękę i uwiesiła się na nim jak panda na opiekunie w zoo. Zadawała mu pytania, angażując go w swoje życie szkolne. Pozostałe maluchy, nie zwracając uwagi na rodziców, opychały się jedzeniem, podczas gdy nasza córka pokazywała tacie swoje prace na tablicy, a także miejsca, w których są schowane gry, podręczniki czy inne potrzebne do zajęć rzeczy.

Chodziłam za nimi, nasłuchując komentarzy otoczenia. Nie potrafiłam się od tego odciąć. Zamiast poświęcić uwagę dziecku, skupiałam się na czymś, co mnie niszczyło – na opiniach. Ogłuchłam na głos Lilki i Kuby, za to wyłapywałam wszystkie pozostałe. Ludzie odważnie komentowali to, jak się ubraliśmy, jak się zachowywaliśmy, jak Lilka trzymała Kubę za rękę, a mnie pomijała. Jak się z nim bawiła, a mnie ignorowała. Nie zauważali, że nastroszona niczym dzikie zwierzę w potrzasku byłam gotowa do walki, bo każde ich słowo docierało do mnie i raniło jak dźgnięcie nożem.

– Mama powiedziała, że dzisiaj jedziemy do ciebie! – zawołała radośnie podbiegająca do nas piegowata dziewczynka z dwoma kucykami.

Może to przypadek, a może jej matka miała poczucie humoru i specjalnie wystylizowała własne dziecko na Pippi. Uśmiechnęłam się, co pewnie wyglądało dobrze, bo zamiast złości i irytacji na mojej twarzy pojawiły się szczere emocje. I to jeszcze pozytywne. Radość nie z powodu wizyty tej dziewczynki, lecz z powodu jej uroczego wyglądu.

– Naprawdę?! – zapiszczała znów Lilka, przytulając koleżankę tak mocno, że ta aż zaprotestowała.

Biłam się z myślami, widząc radość córki. Jeśli jej się spodoba to spotkanie, zechce kolejnych, a ja będę zmuszona jej odmówić i zniszczyć w niej zaufanie do ludzi, mówiąc wprost, ale w troskliwy sposób, jakim są dla nas zagrożeniem. Uprzedzenie Lilki przed udawanym zainteresowaniem należało do moich obowiązków. To, że ja cierpiałam przez fałszywych przyjaciół, wystarczyło i nie pozwolę, by dotknęło to kogokolwiek w moim kręgu. Walczyłam więc o siebie, ale też o Lilkę. Jeszcze tego nie rozumiała, dlatego musiałam zrobić wszystko, by oszczędzić jej tego przykrego doświadczenia rozczarowania się kimś, kogo pokochała. To, że zostanie wystawiona przez Maję, miała pewne jak w banku. Jeśli nie teraz, to za kilka lat.

Taką cenę płaci się za sławę. To coś, o czym nikt ci nie mówi, gdy wkraczasz w ten kolorowy świat rozpoznawalności. Brak prywatności to nic. Komentarze obcych też da się znieść. Hejt boli, ale z czasem człowiek uczy się, że krytykują tylko ci, którzy robią mniej. Żadna z tych rzeczy jednak nie sięga tak głęboko jak brak życzliwych ludzi w otoczeniu. Bezinteresowna przyjaźń nie istnieje. Nikt już mnie nie lubi za to, jaka jestem – każdy patrzy tylko na to, kim jestem albo co zyska na tej znajomości. Byłam stara, kiedy nauczyłam się funkcjonowania w tym świecie, nikt mnie nie uprzedził, nie wziął na stronę ani nie zdradził tajników show-biznesu czy efektów ubocznych bycia sławną. Dla nikogo nie miało to znaczenia. Nikt nie kochał mnie na tyle, żeby się o mnie martwić. Skoro już nieraz leżałam na ziemi pokonana, musiałam tę nauczkę wykorzystać z głową – inaczej nie miałaby sensu. Dlatego, widząc, jak moja maleńka córka dopiero wchodzi w życie – z ufnością, radością i szczerością wypisaną na twarzyczce – musiałam działać. Skoro sama wielokrotnie wahałam się podczas oceny czyichś intencji, jak mogłam wymagać od córki, żeby to umiała? Jedyną opcją było odcięcie się, zanim jeszcze ktokolwiek ją skrzywdził, bo dla Lilki zrozumienie funkcjonowania świata i ludzi to za dużo. Jak można skutecznie wyjaśnić sześcioletniemu dziecku, że szkoda jego czasu i energii na tę słodką dziewczynkę?

Sonia pojawiła się obok nas niczym zjawa.

– To co? Po szkole?

Kuba tym razem zerknął na mnie, wiedząc, kto weźmie odpowiedzialność za zabawianie gości.

– Oczywiście. Zapraszam – potwierdził.

Dziewczynki zaczęły skakać z radości, trzymając się za ręce.

– Mogę prosić o adres?

Miałam ochotę uciec. Złapać Lilkę za rękę i puścić się biegiem do samochodu, a potem jechać do domu, gdzie za szczelnie zamkniętą bramą ochronię córkę przed całym złem. Musiałam jednak walczyć z instynktem. Wmawiać sobie, że nic z tego spotkania nie wyniknie, że będzie jedynie rozrywką. A potem na spokojnie wyjaśnię Kubie, jak bezmyślnie postąpił.

– Podaj numer, to wyślę ci namiary – poprosiłam, czując całą sobą, że nie powinnam zapraszać tej kobiety do siebie.

Lilka wsiadła do samochodu Soni, a ja i Kuba – do swoich. Opuszczając parking, od razu zadzwoniłam do męża.

– Mam nadzieję, że jedziesz do mnie – syknęłam wściekła.

– Nie, jadę do siebie.

– To ty ją zaprosiłeś – wypomniałam mu.

– I co z tego?

– Nie możesz tak robić. Wiesz, jak ludzie nas traktują.

– To nowa szkoła. Nie każdy jest taki sam – upierał się w typowym dla siebie stylu, bo nie chciało mu się zabawiać gościa, którego sam zaprosił.

– Każdy. Każdy jest taki sam!

– Ta kobieta wygląda na normalną – zapewniał, jakby ją znał.

– Jak one wszystkie! – podniosłam głos. – Nie rozumiesz tego? Taki właśnie jest schemat ich działania. Najpierw są miłe i do rany przyłóż, a potem nagle zmieniają zdanie, zaczynają nagrywać rozmowy i wrzucać zdjęcia online.

– I już teraz wiesz, że tak zrobi.

– A ty się łudzisz, że nie? – odparłam poirytowana jego naiwnością.

– To koleżanka Lilki.

– Mała tak, ale stara nie.

– Nie czepiaj się jej – skrytykował mnie, bo wiedział, komu przyjdzie się użerać z tą przyjaźnią.

To ja będę skakać koło Lilki, by ją ochronić. Ja będę ją woziła na spotkania, a potem pocieszała, gdy Majka ją zawiedzie.

– Trzeba było jej nie zapraszać – syknęłam, tracąc fason.

– To spław ją szybko i już.

– To ty ją zaprosiłeś, więc ty ją spławisz! – krzyknęłam, choć złość niczego nie zmieniała.

– Czemu się unosisz?

– Jak mam się nie unosić, gdy jakaś obca, wścibska baba jedzie właśnie do mojego domu wbrew mojej woli?!

– Trzeba było coś powiedzieć – stwierdził durnie.

– Jak? Co? – zapytałam, a potem zmieniłam ton, chcąc, aby kolejne zdanie brzmiało tak, jakby wypowiedziała je skończona idiotka. – „Ej, sorry, mój mąż się zagalopował, my cię jednak nie zapraszamy, nie przyjeżdżaj”…

– Nie panikuj. Będzie dobrze. Pogadaj z nią chwilę…

– Nie chcę z nią gadać, zaprzyjaźniać się ani nie chcę, żeby potem Lilka cierpiała z tego powodu.

– Nie pierdol głupot, to nie będzie problemu.

Ta rada zadziałała na mnie jak płachta na byka.

Wzięłam głęboki oddech, aby nie stracić panowania nad sobą. Ostatnie, czego teraz potrzebowaliśmy, to kłótnia tuż przed wizytacją tego babsztyla niczym sanepidu w knajpie. Oceni wszystko, co zobaczy, przyczepi się do najmniejszych nieprawidłowości, a potem wykorzysta to, żeby nas pogrążyć. Na własnym terenie, nieprzygotowana nie obronię się tak łatwo jak w szkole. Gdybym jeszcze miała czas na obmyślenie planu, może udałoby mi się ją oszukać, a tak?

Widziałam w lusterku wstecznym siedzące mi na zderzaku auto Kuby. Stwierdziłam, że zmienię taktykę i zamiast robić mężowi wyrzuty o to zaproszenie, poproszę go o pomoc.

– Wiesz dobrze, jak wygląda nasze życie…

– To trzeba było nie mieć dziecka – stwierdził oschle.

Miał rację. Nie pomyślałam, że moja córka będzie wystawiona na pożarcie wszystkich tych, którzy szczerze mnie nienawidzili. Sądziłam, że zdołają nas odseparować. Przecież to mnie nie lubili za to, co zrobiłam, a dziecko to oddzielna istota z czystym kontem. Myliłam się.

– Możesz choć raz zrobić coś dla Lilki?! – warknął, tracąc cierpliwość.

– Mogę. – Zaraz po tym jednym słowie wypowiedzianym lodowatym tonem rozłączyłam się.

Po chwili dostałam od Kuby SMS-a: „Nie pij, gdy zajmujesz się Lilką”. Jednak wyczuł alkohol. Źle zrobiłam. Nie powinnam pić, idąc do szkoły ani tym bardziej prowadząc samochód. Zjadał mnie stres, to prawda, czy to jednak wystarczające wytłumaczenie? Kuba miał rację: alkohol u matki opiekującej się dzieckiem to karygodny grzech.

Nie odpisałam, nie przeprosiłam ani się nie tłumaczyłam. Wcisnęłam za to gaz do dechy, żeby dotrzeć do domu pierwsza. Prowadziłam jak wariatka, ścigałam się z własnymi lękami.

Podjeżdżając pod bramę, nadal walczyłam ze sobą, żeby nie odwołać wizyty. Skłamać o jakiejś nagłej awarii, cieknącym kranie w kuchni czy czymś podobnym… Ale jak by to wyglądało, gdybym odesłała tę kobietę po tym, jak przywiezie mi dziecko pod dom, po tym, jak Kuba wręcz rozkazał mi zrobić coś dla córki. Za późno na wycofanie się. Teraz musiałam to tylko przetrwać. Ukryć się pod pancerzem i zdradzić jak najmniej.

. sonia .

Zanim dziewczyny wsiadły do samochodu, wysłałam takiego samego SMS-a do mamy, siostry i przyjaciółki: „Jadę zaraz do domu Mariki Lubańskiej!”.

Telefon co chwilę pikał, sygnalizując nadchodzące wiadomości. Tej kobiety nikomu nie trzeba przedstawiać. Każdy ją zna, ale ona nie każdemu pozwala na kontakt. Wiele razy udzielała w gazetach czy telewizji wywiadów i zawsze powtarzała to samo. Nieważne, co i jak powie – ludzie nie przestaną jej źle odbierać. Przez to, że sama w kółko gadała o hejcie, który spadał na nią non stop, i wręcz oczekiwała negatywnej reakcji na własne działania, tak właśnie się działo. Powinna odpuścić. Zapomnieć o przeszłości i cieszyć się z tego, co ma. Nie umiała. Ludzie nie kojarzyli już jej z niczym innym, jak tylko z nieustannym użalaniem się. Tym ciągłym powtarzaniem, jak jej źle i jak ta sława ją przerasta. To płakanie na wizji wszystkim wychodziło już bokiem. Zwłaszcza że wystarczyło na nią zerknąć w trakcie tych nagrań czy na zdjęciach. Mogła sobie pozwolić, na co chciała, wyglądała obłędnie, miała życie, jakiego jej zazdroszczono, ale… narzekała na sposób, w jaki to zdobyła. Wszystko było nie tak. I ludzie dookoła niej, i jej praca. Narzekanie, narzekanie i jeszcze raz narzekanie. Zacięła się jak zdarta płyta, a szkoda, bo była niezwykle interesującą kobietą.

Udzieliło mi się podekscytowanie dziewczynek, bo przecież ja, zwykła śmiertelniczka, miałam się napić kawy – o ile zostanę nią poczęstowana – w domu gwiazdy. Z kimś znanym. Z kimś z pierwszych stron gazet. Nie byłam jej fanką, ale urzekały mnie jej sława, rozpoznawalność i status. Moją ciekawość budziło też coś zupełnie innego: to, jak żyje, czym się otacza, czy nosi kapcie w domu, czy chodzi boso. Jakie ma meble, jakie lubi kolory. Czy więcej czasu spędza w kuchni, czy w salonie. Co robi, kiedy Lilka jest w szkole. Niby banalne sprawy, a jednak mnie interesowały. Pragnęłam zobaczyć kogoś sławnego w jego domu, bez kamer, bez udawania. Prawdziwego i szczerego. Każdy z nas, widzów, prędzej czy później zastanawiał się, czy celebryta jest taki sam przed kamerami jak poza nimi, czy zupełnie inny. Ile z tego zachowania to naturalne reakcje, a ile przećwiczone pozy. Nie sposób udawać na dłuższą metę, kiedyś musi przyjść moment, w którym nawet najlepsi aktorzy się poddają. I na to właśnie liczyłam. Na poznanie Mariki taką, jaka jest w rzeczywistości.

Nie zdziwił mnie widok jej pięknego podjazdu ani posiadłości. Skoro jeździła sportowym bmw, dom i wszystko inne musiały pasować do obrazka. Kogoś takiego jak ona nie zadowala byle co. Już to wpływało na mnie dziwnie. Czułam się wyróżniona. Skoro otaczała się najlepszymi rzeczami, to i ludzi nie wybierała przypadkowo, prawda? Może oznaczało to, że ja, niczym to bmw, byłam najlepsza w swojej klasie?

Parkując obok jej auta, naprzeciwko garażu na cztery samochody, czułam się tak, jakbym odwiedzała królową brytyjską. Spodziewałam się lokaja, ochroniarzy i służących, ale nie – Marika osobiście przywitała mnie w drzwiach. Miała na sobie te same ubrania co w szkole: skórzane legginsy, czarną jedwabną bluzkę wpuszczoną z przodu w spodnie, a z tyłu wiszącą niby niedbale, ale tak stylowo, że skręcało mnie na jej widok. Nawet szpilek nie zdjęła.

Gdy tylko zatrzymałam swoją hondę accord, wyszła do nas. Pomogła Lilce wysiąść i zabrała fotelik. Położyła go na ganku, zerkając ponad moim autem na podjazd. Pewnie nie mogła się doczekać męża. W tym czasie zerknęłam ukradkiem na telefon. Nawet nie zdążyłam przeczytać wiadomości, bo Marika znalazła się tuż obok mnie.

– Przepraszam za to, co zaraz powiem, ale osoby spoza naszego kręgu zaufanych ludzi nie mają pozwolenia na wnoszenie telefonu do mojego domu – powiedziała surowo. – Czy mogłabyś go zostawić w samochodzie?

Jakim cudem zarejestrowała cokolwiek, skoro była tak zajęta? Musiała bacznie śledzić każdy mój ruch, nie widziałam innej możliwości wyłapania tego subtelnego sprawdzenia telefonu. To mnie lekko sparaliżowało. Nic tak nie stresuje jak świadomość bycia obserwowanym.

– Mogłabyś? – ponowiła pytanie wobec mojego braku reakcji.

– Okej – zgodziłam się, ale pomyślałam, że ta prośba jest nad wyraz dziwna. – Nie mam zamiaru niczego nagrywać ani robić zdjęć – zapewniłam, ale na Marice nie zrobiło to wrażenia. Podobnie jak nic, co powiedziałam wcześniej.

Faktycznie, nie sprawiała wrażenia miłej. Była spięta, wręcz sztywna. Chyba nawet wyniosła. Tylko że ona nie obnosiła się z tym, co miała, lecz raczej z tym, jak bardzo nie chciała kontaktu z ludźmi. Trudno rozmawia się z kimś takim.

Zostawiłam smartfon w schowku i zamknęłam auto, spełniając jej prośbę. Skinęła głową, nagradzając mnie tym gestem za posłuszeństwo.

– Zapraszam. – Ton jej głosu zmienił się tylko odrobinę, a ja wcale nie czułam się tutaj mile widziana. Wręcz przeciwnie. Jak intruz.

Dziewczynki wpadły do środka, trzymając się za ręce, a potem wbiegły na górę i zniknęły nam z pola widzenia. Weszłyśmy do domu. Obserwowałam Marikę z zamiarem naśladowania jej. Jeśli zdejmie buty, zrobię to samo. Jeśli zatrzyma się w korytarzu, ja też przystanę. Nie chciałam, by czuła się osaczona. Dopiero teraz pomyślałam, jaki dyskomfort musiała odczuwać z powodu mojej obecności. Wcześniej nie przyszło mi do głowy, że pozostawiłam ją bez wyboru, zmuszając do tego spotkania. Gdy wpraszałam się do niej, miałam na uwadze tylko dzieci i ich potrzeby. To chyba naturalne, że nas, dorosłych, siedzących razem, nie wyobrażałam sobie aż do tej chwili. Dla zwykłych śmiertelników byłoby to normalne spotkanie matek po szkole, przy Marice… czułam się tak, jakbym musiała zdać egzamin. Wykazać się czymś, choć nie wiedziałam nawet, w jakiej konkurencji biorę udział. Owszem, zostałam wyróżniona zaproszeniem, ale może jednak za mało sobą prezentowałam. Co jeśli nie jestem najlepsza w swojej klasie?

Nie, zaraz. Nie mogę dopuszczać do głosu strachu przed nieznanym. Muszę być pewna siebie. Ludzie pewni siebie budzą zaufanie. Wystarczy skupić się na pozytywach. Przecież weszłam do domu Mariki Lubańskiej! Rozpierała mnie radość, jakbym miała zaraz odebrać jakieś świadectwo czy dyplom za zasługi wręczane osobiście przez prezydenta USA. Albo jakbym zgarnęła owację na stojąco za występ. Przebywanie w obecności tej kobiety to właśnie takiego kalibru wyróżnienie.

Przeszła do kuchni, ale zanim się odezwała, usłyszałyśmy hałas blisko drzwi wejściowych. Wychyliła się lekko poza wyspę i krzyknęła w stronę korytarza:

– Tutaj!

– Idę – odparł jej mąż.

Znów zapadła cisza. Podziwiałam wystrój, czekając, aż staną przede mną oboje. Nie wiedziałam, czy powinnam o coś zapytać, zagadnąć, opowiedzieć o sobie, czy w milczeniu poczekać, aż dzieci się znudzą, zakończymy spotkanie i jakby nigdy nic wrócimy do codzienności. Przy koleżankach tematy zwykle się nie kończyły. A to dzieci, a to mężowie, życie, jedzenie, obiady, lekarze, leki i inne cuda. Teraz nic. Kompletnie nic. Marika, jakby wyczuwając napięcie, sięgnęła po pilota leżącego na blacie nieopodal mojej ręki i nacisnęła guzik, a potem głosowo poleciła, by Asystent Google wylosował dla nas muzykę.

Te jasne pomieszczenia, ta muzyka i ta sytuacja były nierealne. Niby mi się to podobało, niby mi imponowało, ale jednocześnie zalatywało normalnością. Niczym nie różniło się od tego, jak ja spędzałam czas w swoim domu. Co więcej, u mnie było przyjaźnie i lekko, a tu z każdą upływającą chwilą czułam się coraz bardziej niemile widziana. Chłodem wiało i od osób, i od ścian.

Mąż Mariki wszedł do kuchni. Tym razem darował sobie całusa, który w szkole wypadł im tak dziwnie, jakby nigdy ich sobie nie dawali. Stanął obok żony, po drugiej stronie blatu, podczas gdy ja siedziałam na hokerze.

– Zrobić kawy? – zaproponował.

– Poproszę – odezwałam się w końcu, a Marika skinęła głową. Musiał to zinterpretować jako prośbę, bo od razu przystąpił do pracy.

I zaczęło się coś na kształt show. Kuba się krzątał, szykował naczynia, ale zdawało się, że nie wie, co gdzie jest. Marika pędziła mu na pomoc, wskazując odpowiednie szuflady i szafki. Jedyny mebel, z którego zlokalizowaniem nie miał kłopotu, to lodówka, ale ta, wielka i niezabudowana, świeciła w tej kuchni jak latarnia przy ciemnej ulicy. Po raz enty poczułam się dziwnie. Jak to możliwe, że ktoś, kto tu mieszka, nie ma pojęcia, gdzie są łyżeczki czy kubki? Rozkład przedmiotów w szafkach domownicy znają przecież na pamięć i sięgają po nie prawie po omacku.

– Co robisz na co dzień? – zagaił Kuba, jakby faktycznie chciał mnie poznać.

– Prowadzę bloga lifestyle’owego – przyznałam, a Marika mimowolnie zmierzyła mnie wzrokiem, jakby oceniała, czy pasuję do tego amerykańskiego słowa, które stało się u nas synonimem stylu i smaku.

– Z powodzeniem czy to początki? – zapytała.

– Gdzieś pośrodku. – Starałam się brzmieć lekko. – Mija czwarty rok, mam trochę obserwujących, ale wiadomo. Mogłoby być lepiej.

– Tak dobrze jak u nas? – kontynuował Kuba, podczas gdy ekspres wydawał z siebie głośne dźwięki, mieląc i przygotowując kawę.

– No ja o dwóch milionach Mariki mogę tylko pomarzyć. Nawet gdybym pokazała się nago, jak piekę muffiny z otrębów i marchwi, nie osiągnęłabym takich liczb. Nawet gdybym ubijała pianę cyckami.

Marika ni to się zaśmiała, ni to prychnęła. Na pewno nie było to nic miłego, a ja powinnam się ugryźć w język, zamiast chwalić się znajomością dokładnej liczby obserwujących Marikę. Wiedza na temat takich danych nie mogła wpłynąć korzystnie na zmianę ich sposobu patrzenia na mnie. Wiedziała teraz, że ją sprawdziłam, ja z kolei miałam świadomość, że jej się to nie podobało. Pewnie odbierała mnie jako tę, która niby udaje niezainteresowaną, ale bardzo chce zobaczyć ich życie od środka. Zaprzeczanie na nic by się zdało, bo po części taka była prawda.

– A są z tego pieniądze? – Kuba postawił przede mną filiżankę espresso.

– Na razie niewielkie. Na szczęście mąż ma dobrą pracę.

– A co robi? – zainteresował się.

– Jest policjantem.

– O. – Marika wydobyła z siebie ten jeden dźwięk, a ja nie potrafiłam stwierdzić, co oznaczał.

Ta kobieta przypominała bryłę lodu. Można było podziwiać z daleka jej piękno, kryształową strukturę, przejrzystość okazywanych emocji, ale bez szans na coś więcej. Dało się dostrzec gołym okiem, że moja obecność tutaj jej nie pasuje, i gdyby nie dzieci, wystawiłaby mnie za drzwi.

Po raz kolejny zapadła niezręczna cisza. Narastała we mnie chęć ratowania sytuacji, choć nie miałam pojęcia, co powinnam powiedzieć. Postanowiłam jednak spróbować.

– Mogę się tylko domyślać, jak wygląda życie kogoś takiego jak ty – rzuciłam w nadziei, że jeśli wyłożę kawę na ławę, Marika wyluzuje choć odrobinę. – Rozumiem ten brak zaufania, tę ostrożność, ale robię to dla dziecka. Jeśli nie chcecie organizować takich spotkań, nie ma sprawy. Wytłumaczę Majce. One się naprawdę zaprzyjaźniły, ale jeśli nie ma innego wyjścia, przekieruję jej sympatię na kogoś innego. To tylko szkoła i tylko dzieci. Mamy dopiero październik, więc to nie trwa jakoś superdługo.

– Nie. – Kuba podszedł bliżej. – Marika jest po prostu przewrażliwiona. Zapomina… – Urwał, a ja wiedziałam, że nie dokończył zdania, bo żona skutecznie powstrzymała go spojrzeniem.

– To nie tak – wyjaśniła swoją niemą interwencję. – Chcę dla Lilki normalnego życia. Chcę, żeby była traktowana jak inne dzieci. Nie wyobrażam sobie, żeby jakikolwiek konflikt między rodzicami czy dziećmi odebrał jej frajdę z tej szkoły. Nie wyobrażam sobie zmiany szkoły przez źle dobranych ludzi, z którymi miałaby nawiązać bliższy kontakt, bo prywatnych szkół ze sprawdzoną kadrą nie znajdę za wiele, a nie uśmiecha mi się wozić córki godzinę w jedną stronę.

– Ty ją wozisz?

– A kto inny?

– Nie wiem, jakiś ochroniarz? Ktoś na posyłki…

Tym razem oboje zaśmiali się szczerze.

– Mamy ochronę – przyznała Marika. – Imprezy, większe wyjścia. Często nawet centra handlowe, gdzie ludzie zachowują się jak bydło. Ale szkoła to coś prywatnego. To miejsce, w którym jestem tylko matką, a Lilka dzieckiem.

Kuba wypił kawę i wstał, by odstawić filiżankę do zlewu.

– Muszę iść do pracy – stwierdził.

– Kuba – wymówiła jego imię Marika, ale nic więcej nie dodała.

Chciała, by został, ale on przeprosił i wyszedł.

Ponownie odniosłam wrażenie, że zobaczyłam coś, czego nie powinnam być świadkiem. Znów poczułam się jak intruz. To piękne życie, które podziwiamy u gwiazd, ma jednak wiele odcieni szarości skrywanych przed publiką.