Bruno - Karolina Wójciak - ebook + audiobook
BESTSELLER

Bruno ebook i audiobook

Karolina Wójciak

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Trzy tomy przedstawiające losy kilkorga bohaterów – ich piekło rodzinne w czasach, gdy byli dziećmi, a następnie wpływ wydarzeń, których byli świadkami i uczestnikami w dzieciństwie, na ich dorosłe życie. Portrety tak zwanych dobrych, przykładnych rodzin, które do perfekcji opanowały stwarzanie pozorów, ukrywając ciągnący się latami horror przemocy domowej, zaniedbywania dzieci czy problemów alkoholowych. Wraz z powrotem Bruna do domu wracają mroczne i skrywane przez dziesięć lat sekrety. Co tak naprawde wydarzyło sie w dwóch sasiadujacych ze sobą domach?

"Pamietałam dzień, w którym Bruno nie wrócił do domu.Szukaliśmy go wszędzie. Poruszyliśmy niebo i ziemię, ale nigdzie go nie było. Z każdym dniem ludzie powoli tracili nadzieję, grupa poszukujących wykruszała się, aż pozostał tylko Henio, Ernest, rodzice Bruna i ja. Płakałam cały tydzień, a kiedy mama mówiła, żebym zaprosiła kogoś do domu, by wypełnić po nim pustkę, protestowałam i krzyczałam, że nigdy nie zapomnę Bruna. Zapomniałam."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 447

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 15 min

Lektor: Karolina Wójciak

Oceny
4,6 (1189 ocen)
840
270
57
13
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Urfreya

Nie polecam

Dlaczego w żadnej recenzji nie jest napisane ze to powieść „young adult”? Ciężko przebrnąć przez infantylne rozterki głównej bohaterki zauroczonej głównym bohaterem jak i przez rozmowy z koleżankami, zarówno poziom języka na jakim napisała jest ta książka jak i tematyka plasuje ta powieść wśród powieści dla młodzieży. Niestety ciężko przebić się przez te nudne opisy i rozmowy które zajmują polowe książki żeby dobrnąć do końca i dowiedzieć się co się wydarzyło ..
51
Adziolandia

Dobrze spędzony czas

Świetna książka. Piekło rodzinne za zamkniętymi drzwiami i uśmiechanie się żeby stwarzać pozory ... No niby nic nowego, ot codzienność wielu rodzin. Jednak za tą historią kryje się coś więcej. Polecam. 4 gwiazdki tylko dlatego że "Ernest" był dla mnie o niebo lepszy ;)
20
MagdaMos82

Dobrze spędzony czas

Generalnie dobrze się słuchało, ale to niedokończone zakończenie popsuło ogólna ocenę książki.
10
zkotemczytane

Nie oderwiesz się od lektury

Bruno to pierwszy tom serii Powrót Karoliny Wójciak, ta opowieść zostanie w Was na długo. Czy zastanawialiście się kiedyś, jak wielkie znaczenie ma dla nas dzieciństwo? Co skrywa się w domach idealnych rodzin? Jaką cenę ponoszą ci, co pragną być perfekcyjni? Dziś opowiem Wam o książce, która powoduje ciarki, nie daje o sobie zapomnieć i jest wstępem do serii, którą pochłoniecie w jeden weekend. Zainteresowani? Bruno, wróć! Dwie mieszkające obok siebie rodziny, a jakże wiele sekretów i kłamstw. W jednym domostwie mieszka Bruno i Ernest, w drugim zaś Gaja, z której perspektywy poznajemy praktycznie całą historię. Wszystko zaczęło się od przyjaźni, gdy sąsiedzi uśmiechnęli się do siebie przez płot i mogli chwilę ze sobą porozmawiać. Małe dzieci uczyły się, czym jest zabawa, lojalność, poznawały świat, który był dla nich zagadką. Każda z rodzin pragnie być idealna, nieskazitelna, a nagle okazuje się, że żyją w piekle, ich własnym. Stwarzają pozory fałszywymi uśmiechami, zakładając tym sam...
10
Terkaerka1

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Dostępne w sprzedaży:

Tożsamość nieznana, NN

Matylda

Dom pełen kłamstw

Nigdy nie wygrasz

Wyrok

To będzie nasza tajemnica

W przygotowaniu:

Seria Powrót, Tom II Ernest

Seria Powrót, Tom III Gaja

Korekta: Katarzyna Wróbel

Projekt okładki: Karolina Wójciak

Zdjęcie z okładki: canva.com

Łamanie i skład: Mateusz Cichosz | Poskładane Studio DTP

Copyright Karolina Wójciak

West Vancouver, czerwiec 2020

All rights reserved.

ISBN: 978-83-948013-7-3

Monice i Pawłowi Stojakom

Gaja 2002

Kiedy miałam cztery lata, w domu obok wydarzyła się ogromna tragedia. Starsze małżeństwo, które tam od zawsze mieszkało, zostało brutalnie zamordowane. Byli to zwykli ludzie, jakich pełno w naszym małym miasteczku, którzy nie wyróżniali się niczym na tle innych rodzin. Może poza tym, że nie mieli dzieci, a mieszkali w dość dużym domu. Co niedzielę, z uśmiechem na ustach, chodzili pieszo do kościoła, trzymając się pod rękę, a raz w tygodniu – zawsze tego samego dnia – jeździli na zakupy, korzystając z usług lokalnych taksiarzy. Wszędzie razem, nierozłączni i szczęśliwi – aż wywoływali tym uczuciem mdłości u sąsiadów. Nigdy się nie kłócili, nigdy nie skupiali na sobie uwagi poza tym ich wyraźnym, namacalnym wręcz szczęściem, co nieraz stanowiło temat sąsiedzkich rozmów. Ludzie, przyzwyczajeni do narzekania i do wylewania żalów każdemu, kto się nawinie, komentowali ich życie za każdym razem, gdy tylko mieli okazję stanąć i poplotkować, nie rozumieli bowiem, że można wieść egzystencję z pozytywnym nastawieniem. Tak, jakby nie umieli rozmawiać, a zrzędzenie było ich jedynym sposobem na kontakt z drugim człowiekiem.

Właśnie z tego powodu to starsze małżeństwo unikało sąsiadów. Cenili sobie prywatność, traktując siebie nawzajem jak centrum wszechświata. Wyczuleni na swoje potrzeby, serdeczni i tak niezwykle cierpliwi. Nastawieni pozytywnie i kompletnie niezainteresowani niczym poza ich małym światem. Od sąsiadów, którzy mieli okazję przyglądać się im przez wiele lat, słyszałam też pozytywne opinie. Podziwiali ich za wytrwałość i miłość, podając zawsze za przykład idealnego starzenia się w związku. Tym bardziej wszystkich zaskoczyło to morderstwo, nie wyglądało bowiem na to, by mieli jakichkolwiek wrogów. Z nikim nawet nie rozmawiali poza krótkim, ale serdecznym „dzień dobry”, wymienionym w drodze do kościoła czy na zakupy. Kto więc miałby powód, by tych bezbronnych i tak dobrych staruszków zamordować w ich własnym domu?

Na początku sądzono, że był to napad na tle rabunkowym, który ze względu na walkę i opór małżeństwa zakończył się tragicznie. Ludzie wtedy mówili o tym, jak należy się zachować w trakcie napadu i jak trzeba oddać złodziejom wszystko, bo jakikolwiek opór wzmagał agresję bandytów, a wtedy mścili się na ludziach. Ta teoria jednak szybko upadła, ponieważ policjanci stwierdzili potem, że z domu nic nie zniknęło. Trudno było określić, jak duży mieli majątek, ale te rzeczy, które zwykle stanowią przedmiot zainteresowania złodzieja, jak telewizor, telefon czy biżuteria, pozostały nietknięte. Co więcej, policja twierdziła, że w żadnym pokoju nie znaleziono śladów bądź odcisków, co szybko wykluczyło typowe dla kradzieży przeszukiwanie pomieszczeń i mebli. Prawdziwe intencje mordercy nie zostały odkryte. Mimo spekulacji nikt nie potrafił wyjaśnić, co się tam naprawdę wydarzyło, a w lokalnej gazecie pojawił się jedynie krótki artykuł mówiący o tym, że w spokojnej okolicy zamordowano starsze małżeństwo w ich własnym domu, zwykłych zjadaczy chleba, którzy wiedli życie samotników. Proszono o pomoc, ale nikt nie miał nic do powiedzenia.

Za życia nikt ich nawet nie odwiedzał, więc też nikt nie zauważył, że zniknęli. Pewnie dlatego do momentu zalania okolicy smrodem gnijących od dawna ciał, nikt nie wiedział, że doszło do zbrodni. Słyszałam, jak rodzice rozmawiali o tym zdarzeniu i mówili, że wszyscy muszą trzymać języki za zębami. Byłam wtedy zbyt mała, by cokolwiek zrozumieć z ich szeptanych w ukryciu dialogów. Jednego mogłam być za to pewna – zdarzyło się tam coś takiego, o czym nie można było mówić głośno.

Z powodu braku krewnych, którzy mogliby się upomnieć o nieruchomość, dom przeszedł na własność urzędu miasta. Stał pusty przez długi czas, ale komuś w końcu przyszło do głowy, że miasto mogłoby zarobić na nim pieniądze. Z dnia na dzień został wystawiony na sprzedaż. Niestety ani nasze zapyziałe miasto, ani historia budynku nie przyciągały potencjalnych kupców. Tak naprawdę tylko ktoś, kto tutaj się wychował i czuł z tym miejscem sentymentalną więź, mógł zainteresować się kupnem. Ktoś z zewnątrz widziałby, owszem, niezły dom, ale lokalizacja z pewnością skutecznie by go zniechęciła. Gdyby zdecydował się na taki zakup, byłoby to jednoznaczne z życiem w mieście bez perspektyw.

Po kilku długich miesiącach nadeszła zima. Nikt nie dbał o dom, więc zaczął popadać w ruinę. W końcu nieruchomość przekazano na cele komunalne. Założenie miało być takie, że jedna z biednych rodzin dostanie szansę zamieszkania w dobrej dzielnicy – coś, na co nie mogliby sobie nigdy pozwolić. Biorąc jednak pod uwagę, że zarówno dom, jak i umiejscowienie należały do lepszych w mieście, urząd nie chciał go oddawać do użytkowania za darmo. Wyznaczyli czynsz – znacznie obniżony względem ceny rynkowej. Jakkolwiek pięknie nie brzmiał ten pomysł, w praktyce ściągnął kiepskich lokatorów. Przez pierwsze kilka lat mieszkali tam dziwni ludzie, których prędzej czy później wyrzucano za nieuiszczanie opłat lub inne przewinienia. Rodzice, w obawie przed podejrzanymi mieszkańcami, zabraniali mi wychodzenia samej po zmierzchu przed dom czy też zabawy w ogrodzonym ogródku. Oboje złościli się, że w takich warunkach nie można normalnie wychowywać dziecka. Jeden dom w całej dzielnicy psuł atmosferę i budził strach wśród mieszkańców. Tata nawet udał się kilka razy do urzędu miasta z prośbą o interwencję, o przyjazd urzędnika i przemówienie lokatorom do rozsądku. Szamotaninie nie było końca, bo ani urząd, ani osoba odpowiedzialna za mieszkania komunalne nie chciała brać za ten dom odpowiedzialności. Wszystko przez to, że mieszkania socjalne zwykle prezentowały niższy standard, a ludzie, którzy je dostawali za darmo, uciekali z koszmarnych warunków, więc o te ciut lepsze, komunalne, naprawdę dbali. Tutaj lokatorzy płacili, więc mieli inne podejście, co osobie od komunalnych wiązało ręce. Gdyby wyznaczyli normalną stawkę za wynajem, nie obniżoną, wprowadziłby się ktoś odpowiedni, a problem sam by zniknął. Jednak urząd nie mógł już odkręcić zakwalifikowania tego domu do działu komunalnego. Tata w kółko powtarzał, że chytry burmistrz, chcąc koniecznie zarabiać na nieruchomości, ukręcił sam na siebie bat.

W rezultacie kończyło się na pisemnych upomnieniach, a dom z roku na rok sypał się coraz bardziej. Teren zielony zarastał jak dżungla, a ogródek wypełniły śmieci. Jednego dnia tato poszedł do lokatorów, ale nie potrafił przekonać ich do zadbania o posesję. Najpierw na siebie krzyczeli, a potem doszło do szarpaniny i tato oberwał. Poleciała mu nawet krew z nosa. Przyjechał komendant, ale zamiast poprzeć tatę i wymusić na ludziach ogarnięcie domu, naskoczył na niego, używając takich zwrotów jak „nękanie” czy „wstęp na teren prywatny”. W oczach funkcjonariusza to tato niepokoił sąsiadów, a nie odwrotnie.

Pomysł urzędu zupełnie się nie sprawdził, ponieważ następni lokatorzy wpłacili jedynie pierwszą opłatę za wynajem i kaucję, a potem przez kolejne pół roku nabijali rachunki na koszt miasta. Zostali wyrzuceni w obecności komendanta, bo mimo że nie dbali o posesję i opłaty, nie chcieli dobrowolnie opuścić posesji. Po nich średnio dwa razy w roku pojawiał się ktoś nowy, jednak sytuacja za każdym razem się powtarzała. Nie pomagały prośby, by dać ten dom za darmo komuś, kto naprawdę potrzebuje pomocy, kto doceniłby taki wartościowy prezent. W urzędzie, na widok taty, urzędnicy ostrzegali siebie wzajemnie przed jego nękaniem, jednocześnie prosząc go kulturalnie, by w końcu odpuścił. Jednak on z uporem maniaka wracał z kolejnymi pismami i propozycjami. Postawił sobie za cel znalezienie właściwego lokatora, a urząd przystał na jego ofertę. Żeby nie było zbyt łatwo, burmistrz oddał tacie pole do działania, ale nie ustąpił z jednym i najważniejszym warunkiem: próg dochodu miał być niski, żeby rodzina, którą tato będzie chciał tam wprowadzić, kwalifikowała się do zamieszkania w tym miejscu. Nikt z naszych znajomych nie miał aż tak trudnej sytuacji, by skorzystać z oferty, a ci, którzy chcieli aplikować, zarabiali zbyt dużo. Słyszałam nawet, jak tato sugerował swojemu koledze z pracy, by zataił dochody i zaniżył środki na utrzymanie swojej rodziny. Zapewniał, że urząd aż tak szczegółowo nie będzie sprawdzał podań i deklaracji. Oni jednak bali się konsekwencji i stchórzyli, co zdenerwowało tatę do tego stopnia, że krzyczał w domu tak, jakby to była nasza wina.

Pamiętam, jak rodzice siedzieli w kuchni przy stole i wymieniali nazwiska potencjalnych zainteresowanych. Później tato dzwonił do nich i opowiadał tak pięknie o tej lokalizacji, o ogródku i o jasnych pomieszczeniach, że sama chciałam przenieść się do domu obok. Choć potrafił fantastycznie reklamować, każdy odmawiał, co wywoływało u taty wściekłość. Gdy kończyła im się lista, poddali się. Innych znajomych nie mieliśmy, więc sprawa ugrzęzła w martwym punkcie. Musieliśmy nauczyć się żyć z dziwnymi sąsiadami i notorycznymi problemami.

Tak mijały lata, aż trafiła się długa przerwa między lokatorami. Słyszałam, jak sąsiedzi żartowali, że każdy, kto należał w mieście do szemranego towarzystwa, już tam mieszkał i skończyły się łachudry, którym urząd mógłby wynająć ten dom. Wiedzieliśmy jednak lepiej, że ta chwilowa cisza to nie powód do radości, choć mama zdawała się nie szukać dziury w całym i ewidentnie uśmiechała się częściej. Pewnie nic by się nie zmieniło przez kolejne lata, gdyby rozwiązanie nie przyszło samo. Po raz pierwszy sprowadziła się rodzina z małymi dziećmi. Para z dwoma synami. Wyglądali na normalnych, kochających się ludzi. Mama powtarzała, że właśnie na takich sąsiadów czekaliśmy. Ciągle sterczała w oknie i widząc ich wprowadzających się, podekscytowana krzyczała od czasu do czasu, że niosą kanapę, całkiem ładnie wyglądającą, albo szafę ze zdobieniami. Raz nawet zapiszczała, bo mąż podziękował żonie za pomoc, całując ją w policzek – tak jakby to było coś nadzwyczajnego, co w sumie po awanturach i podejrzanych typach faktycznie uznaliśmy zgodnie za cud. We dwie tkwiłyśmy w oknie i śledziłyśmy każdy ich ruch. Tata złościł się, że mama aż tak przeżywała ich wprowadzkę, ale nic nie było w stanie odciągnąć jej od patrzenia na sąsiadów. Prosił ją, tłumacząc, że nastraszy ich tym śledzeniem przez lekko uchyloną szczelinę w firankach. Na dodatek powtarzał, żeby nie chwaliła dnia przed zachodem słońca, bo to miejsce jest przeklęte i prędzej czy później będzie żałowała, że się tu wprowadzili. Nie zrażało jej to. Szepnęła do mnie coś, co mnie zastanowiło. Jej słowa sugerowały, że to jej zawdzięczamy normalnych sąsiadów. Tata tego nie usłyszał, a ja nie wiedziałam, jak rozumieć jej wypowiedź.

Chcąc im pokazać, jak bardzo ucieszyliśmy się z ich przyjazdu, mama upiekła ciasto i zaniosła im do domu na powitanie. Stanęłyśmy we dwie na ich ganku, bo tato odmówił udziału w tej – jak to określił – procesji z darami. Gdzieś w środku było mi żal, że mama nie zostawiła nam nawet kawałka tego pysznie wyglądającego ciasta, ale nie miałam odwagi poprosić, by zmieniła zdanie.

Po długim czasie stania bezczynnie przed drzwiami doczekałyśmy się. Otworzyła nam kobieta. To, że była szczupła, wiedzieliśmy już wcześniej, bo jej drobna postura rzucała się od razu w oczy nawet z daleka, gdy obserwowałyśmy ją przez okna. Nie miałyśmy jednak pojęcia, jak dziwnie wyglądała. Jakby wcale nie jadła. Jakby miała zaraz umrzeć z głodu. Gdy tylko ją zobaczyłam, ucieszyłam się, że to ona zje to ciasto. Potrzebowała tego bardziej niż ja.

Mama niczym ptaszek wyświergotała przywitanie w imieniu wszystkich sąsiadów, mimo że tylko my przeżywałyśmy ich wprowadzenie się w takim stopniu. Gdy tylko skończyła przygotowany przez siebie tekst, za plecami kobiety pojawił się mężczyzna. Jego surowy wyraz twarzy sprawił, że chciałam uciekać. Gapił się na mnie tak, jakbym powiedziała lub zrobiła coś, co go bardzo uraziło. Spuściłam wzrok speszona jego przejmującym spojrzeniem. Czekałam, aż odejdziemy, ale nikt nic nie zrobił, nic nie powiedział, aż w końcu mama, starając się wypełnić ciszę, zaczęła nerwowo gadać od rzeczy. To z kolei sprawiło, że ja zaczęłam się jej przyglądać uważnie. Wyglądała żałośnie, a wszystko przez to, że nie przyjęli jej podarunku tak, jak się tego spodziewała. Patrzyli na nią podejrzliwie, aż w końcu odebrali jej głos, tłumacząc, że przez kartony i konieczność rozpakowania się nie mogą jej zaprosić do środka. Mama od razu zaoferowała pomoc, ale kobieta spojrzała na nią tak, jakby jej propozycja była nie na miejscu. Mężczyzna odszedł bez słowa wyjaśnienia. Najpierw odprowadziłam go wzrokiem, a potem zerknęłam w górę, na mamę. Było jej przykro, ale nie przestawała się uśmiechać. Nadal chciała zrobić dobre wrażenie. Wręczyła kobiecie ciasto. Tak jak się spodziewałam, chuda jak wiór sąsiadka nie chciała przyjąć prezentu. Mama była bliska łez – widziałam to. Ta ponura kobieta musiała też to dostrzec, bo posłała mamie nieśmiały uśmiech i przejęła od niej blaszkę.

– Jeszcze gorące – skomentowała.

– Dopiero co z pieca wyjęłam – wytłumaczyła mama. – Pomyślałam, że przy rozpakowywaniu nie będziecie mieć czasu na gotowanie, a przecież trzeba jeść.

– No tak – przyznała sztywno, a potem zapadła cisza.

Przez chwilę kobiety, nie wiedząc, jak kontynuować rozmowę, mierzyły się, stojąc na progu, aż w końcu mamie przypomniało się, że stoję tuż obok.

– To moja córka – przedstawiła mnie. – Gaja.

Kobieta pomachała do mnie, siląc się na niewielki uśmiech.

– Ma pani dzieci? – zapytała mama, choć doskonale wiedziała, że kobieta ma dwóch synów. Widzieliśmy ich przez okno.

– Tak, dwóch synów – potwierdziła, a potem krzyknęła w głąb domu: – Chłopcy!

Dobiegło nas dudnienie na drewnianej podłodze, a zaraz potem dwóch chłopców zbiegło na dół. Jeden z nich był dużo starszy niż ja, a drugi w moim wieku. Obaj mieli piękne blond włosy. Takie jasne, jakich nigdy wcześniej nie widziałam. Starszy popychał młodszego w drodze do drzwi, ale obaj śmiali się przy tym w najlepsze. Widząc, jak dobrze się bawią, poczułam ukłucie zazdrości. Nigdy nie doczekałam się rodzeństwa. Od małego skazana byłam na koleżanki, które nie zawsze miały dla mnie czas. Siostra lub brat non stop byliby obok mnie. Miałabym towarzysza zabaw, mogłabym mieć gościa na noc każdej nocy. Nikt by nie mówił, że jestem za mała, by ktokolwiek u mnie nocował. Wszystko byłoby takie proste.

– To Ernest. – Pokazała starszego. – A to Bruno. – Położyła obie ręce na ramionach młodszego.

– W której będziesz klasie? – zapytała mama młodszego.

– W drugiej – rzucił z uśmiechem na ustach.

– To tak jak Gaja! – Radość mamy była zbyt duża, bo nikogo to nie ekscytowało tak jak jej. – Będziecie w tej samej klasie! Fantastycznie! Nie mogło się lepiej złożyć! No co za fantastyczny zbieg okoliczności!

Oboje spojrzeliśmy na siebie, badając, co to dla nas oznacza. Zaczęłam się nawet bać, że mama każe mi się z nim kolegować tylko dlatego, że dzielił nas jedynie płot. Oboje byliśmy nastawieni do siebie sceptycznie, a starszy brat w końcu rzucił:

– Idę na górę… myślałem, że coś chciałaś…

Za taki ton głosu dostałabym lanie. Moja mama nie przepuściłaby mi, gdybym zwróciła się do niej w ten sposób. Czekałam na reakcję jego matki, ale ona tylko wzruszyła ramionami i przeprosiła, tłumacząc, że dzień im ucieka, a jeszcze się nie rozpakowali. Obaj odwrócili się na pięcie i pobiegli schodami na górę. Patrzyłam za nimi, bo nigdy wcześniej nie byłam w tym domu. Nie dojrzałam niczego poza schodami. Ponownie zapadła cisza. Niezręczna i przeciągająca się w czasie, która powodowała, że obie mamy uciekały gdzieś wzrokiem. Moja po raz kolejny zapewniła, że gotowi są z tatą nieść pomoc, gdyby tylko czegoś potrzebowali, a mama chłopaków zmieszana zapewniała, że poradzą sobie bez problemu.

– Mamo! – usłyszałyśmy z góry krzyk jednego z chłopaków. – Nie ma światła w łazience!

– Mój mąż ma wszystkie narzędzia – zaoferowała szybko moja mama. – Mogę go przysłać. Jest akurat w domu. Chętnie pomoże…

– Nie trzeba – rzuciła szybko kobieta, którą z pewnością poirytowała mamy przesadna uprzejmość. – Damy sobie radę.

Na dodatek powoli zamknęła drzwi. Chciała od nas uciec. To pewne. Mama wzięła głęboki oddech, sięgnęła po moją dłoń i wróciłyśmy do siebie w milczeniu. Nawet ja wiedziałam, że nadgorliwość mamy mogła zniechęcić tych ludzi do pozostania tu na dłużej. Zamiast sprawić, żeby nowi sąsiedzi mogli się tu czuć jak w domu, z pewnością ich przestraszyła, tak, że poczuli się osaczeni. Pozbawieni prywatności.

Nic się nie zmieniało przez kolejne dni. Gdy tylko spotykaliśmy się czy na podjeździe, czy przypadkiem na ulicy, mama przyjacielsko machała do nich, a oni ją lekceważyli, udając, że jej nie dostrzegli. Konsekwentnie odrzucali próby kontaktu. Nawet mi było głupio, bo widziałam, że jej zachowanie było wręcz nachalne. Nie docierały do niej żadne argumenty. Marzyła o sąsiadce, do której mogłaby chodzić na kawę, z którą rozmawiałaby o dzieciach i problemach wychowawczych – choć ja nie sprawiałam żadnych. Takimi wyobrażeniami żyła mama i robiła wszystko, by je urzeczywistnić. Im zależało na prywatności i spokoju. Zupełnie nie rozumieli postępowania mamy. Traktowali ją jak dziwaka. Tylko dlatego, że cieszyła się z normalnej rodziny, która miała zagwarantować nam bezpieczeństwo i spokój. Chciała, by zostali jak najdłużej, bo już nie było głośnej muzyki, awantur ani podejrzanych ludzi kręcących się po ulicy. Dzięki nim zapanowała nuda, na co wszyscy czekali z niecierpliwością. Teraz każdy domek w sąsiedztwie miał przystrzyżony trawnik, a poszczególne rodziny żyły tak, jakby znalezły raj na ziemi. Tato żartował, że mama by nawet za nich czynsz płaciła, żeby tylko zostali, żeby tylko nie sprowadził się nikt inny i nie zaburzył sielanki.

Gdy nadeszły wakacje, mama w końcu pozwoliła mi wychodzić na dwór samej, podczas gdy ona zajmowała się domem. Zapomniałam całkowicie o nowych sąsiadach. Chcąc pokazać im, że jestem inna niż mama, nawet nie patrzyłam w stronę ich domu. Bawiłam się gdzie indziej. Wychodziłam pojeździć na rowerze albo spotkać się z dwiema koleżankami z sąsiedztwa. Pakowałam w plecak lalki, książki, blok i kredki i znikałam na tak długo, aż głód nie ściągał mnie z powrotem do domu. Wtedy wracałam. Zawsze czekał na mnie obiad i tysiąc pytań o mój dzień. Rzecz jasna z przejęciem opowiadałam, co się wydarzyło i jak się bawiłyśmy, a mama słuchała tego jak najlepszej audycji radiowej.

Sytuacja zmieniła się, kiedy moje dwie najlepsze koleżanki wyjechały do dziadków na resztę wakacji. Kiedy się o tym dowiedziałam, płakałam tak, jakby miały już nigdy nie wrócić, jakbym straciła je na zawsze, co po części było prawdą. Dla takiego małego dziecka, jakim wtedy byłam, okres półtora miesiąca wydawał się wiecznością. Zostałam sama. Nie miałam nikogo w pobliżu, a żeby jechać dalej, do kogoś innego, musiałam błagać mamę, żeby mi towarzyszyła. Mimo że atmosfera w naszej dzielnicy się uspokoiła, nie mogłam wyruszać na przejażdżki poza najbliższą okolicę sama. Suszyłam jej więc głowę, żeby mnie zabrała, bo samej mi się potwornie nudziło. Zgodziła się zaledwie raz albo dwa, bo jak mówiła, rozpoczął się sezon na przetwory, a nasz dom wyglądał jak skup warzyw i owoców. Wszędzie walały się skrzynki z jabłkami, śliwkami czy innym dziadostwem. Mama w kółko myła, wypełniała i układała słoiki. Nie uśmiechało jej się spędzić pół dnia na piciu kawy z mamą jednej z moich koleżanek, podczas gdy śliwki czekały na przetworzenie. W związku z tym zbywała mnie za każdym razem. Nawet nie prosiła mnie o pomoc, bo według niej spowalniałam pracę, zamiast ją przyspieszyć. Chcąc mieć mnie z głowy, kupiła mi drogi zestaw różnokolorowej kredy, bym mazała po ulicy. To skutecznie wypełniało mi czas.

Któregoś razu dołączył do mnie Bruno. Zamalowałam już asfalt przed swoim domem i kolorowałam część przed ich podjazdem.

– Co robisz? – zapytał, podchodząc bliżej.

Nie odpowiedziałam.

– Wiesz, że jesteś na mojej części ulicy?

– Nieprawda – zaprzeczyłam. – Ulica jest wspólna. Podjazd jest wasz… a nawet nie wasz, tylko tego, kto jest właścicielem tego domu. Wy tu jesteście tylko lokatorami – przypomniałam mu, ale nie zrobiło to na nim wrażenia. Nie odszedł, jak zakładałam, że zrobi.

– Mogę spróbować?

– Nie możesz. – Podniosłam się i podeszłam do wiaderka z kredą na wypadek, gdyby sam po nią sięgnął.

– Mogę ci pokazać, jak się maluje komiksy – zaoferował, starając się mnie przekonać.

– Nie, dzięki. Wolę malować swoje…

– To musisz iść na swoją stronę – rzucił już bardziej stanowczo.

Zerknęłam w kierunku naszego podjazdu. Cały był zamalowany. Moje miasto miało już tyle ulic i zabudowań, że mogłabym zacząć się nim bawić, ale mimo to malowanie było ciekawsze niż korzystanie z płaskiej infrastruktury. Dodawanie szpitala, biblioteki i innych budynków sprawiało mi większą frajdę.

– Masz. – Podałam mu różowy kolor, licząc, że odmówi.

Wziął ode mnie kredę i ku mojemu zaskoczeniu ruszył w kierunku zamalowanej części.

– Co robisz? – zapytałam, gdy się schylił.

– Twoje miasto nie ma znaków – zauważył. – Musisz mieć znak stopu czy zakaz wjazdu, czy zakaz parkowania.

– Nie muszę.

Bruno pokazał na koniec naszej ulicy – tej prawdziwej, gdzie stał czerwony znak stopu.

– Wszystkie miasta mają znaki, żeby ludzie wiedzieli, jakie obowiązuje prawo. Jak chcesz, żeby to było prawdziwe miasto, musisz je dodać. Inaczej mieszkańcy nie będą wiedzieć, jak jeździć.

– A skąd wiesz, jakie znaki są potrzebne?

– Mój brat za rok chce zdawać egzamin na prawo jazdy, więc jak jedziemy gdzieś samochodem, tato go przepytuje.

– Okej – zgodziłam się. – Ale nie możesz malować po moich budynkach.

Skinął głową i przystąpił do pracy. Kilka razy doszło między nami do nieporozumienia, kiedy Bruno uznał, że powinniśmy zmienić infrastrukturę miasta tylko dlatego, że nie pasowało mu stawianie dwóch dużych budynków obok siebie. Protestowałam wtedy i straszyłam, że go wygonię, on z kolei odgrażał się, że zmaże wszystko, co jest po jego stronie. Kiedy mówił, że weźmie szlauch ogrodowy i poleje wodą moje dzieło, ustępowałam, nie mogąc sobie wyobrazić takiego potwornego zmarnowania tego pięknego miasta. Siłą zmuszał mnie do godzenia się na jego warunki. Nie podobało mi się, że nie zostawiał mi wyboru, ale wolałam to niż patrzenie, jak moje rysunki znikają pod strumieniem wody.

W ciągu kilku następnych dni dorysowaliśmy tyle ulic, że zużyliśmy wszystkie kawałki kredy. Ku mojemu zaskoczeniu Bruno przyniósł dwa małe metalowe samochodziki. Jeden dla mnie i jeden dla siebie. Każde z nas miało swój dom i jeździło do pracy, do lekarza i wszędzie, gdzie tylko się dało. Bawiliśmy się tak w najlepsze. Jednego dnia mama wyszła przed dom, by zobaczyć nasze miasto. Pokazywałam jej, gdzie co namalowaliśmy i jak Bruno dodał znaki. Bardzo jej się podobało rozmieszczenie budynków, ale najbardziej wychwalała jego wiedzę na temat komunikacji. Drażniło mnie, że to Bruno zebrał pochwały, chociaż cała koncepcja była moja, on zaś dołączył, gdy już wszystko było gotowe. Mimo to nie protestowałam. Cieszyłam się, że mama wyszła popatrzeć na mnie. Zaraz potem zaprosiła nas na obiad. Oboje. To był pierwszy raz, kiedy Bruno został u nas na posiłek. Od tamtej pory nieważne, jak długo byliśmy na zewnątrz czy w ogrodzie, za każdym razem jadł z nami.

– Smakuje ci – stwierdziła mama.

– To najlepsze, co do tej pory jadłem – powiedział z pełną buzią.

Tata mnie zawsze za to krytykował, więc zerknęłam na mamę, spodziewając się, że zaraz mu coś powie. Patrzyła jednak na niego z uśmiechem, jakby aprobowała takie zachowanie. Sposób, w jaki na niego patrzyła, sprawiał, że czułam zazdrość. Byłam przyzwyczajona do całej jej uwagi zawsze skupionej na mnie. Teraz traktowała mnie jak powietrze zachwycona Brunem, który jadł jak świnka, mlaskał i nie obawiał się mówić z pełnymi ustami.

– A twoja mama nie gotuje? – zapytałam od razu.

– Tak, ale tylko jak tata wraca i krzyczy, żeby ugotowała – wyjaśnił, wpakowując sobie duży kawałek kotleta mielonego do buzi.

Przeżuwał, pokazując mi zawartość. Z pewnością chciał mi w ten sposób zrobić na złość.

– Co robi twój tata? – Tym razem mama dopytywała o jego rodzinę.

– Tata pracuje w magazynie. Jeździ wózkiem widłowym i przewozi palety.

Bruno zademonstrował rękami, jak wózek podnosi paletę i jak ją przekłada w inne miejsce.

– A mama?

– Mama… – zawahał się Bruno. – Mama pracuje w domu.

– Praca chałupnicza? – zapytała.

– Chyba tak – skrzywił się niepewny, czym naprawdę zajmowała się jego matka, albo po prostu nie rozumiał, co znaczyło to określenie.

Ja też nie do końca rozumiałam, dlaczego mama o to dopytywała, ale słuchałam w milczeniu. Dla mnie żadne z tych pytań nie miało znaczenia. Wolałabym, żeby to mnie zapytała o miasto lub cokolwiek innego.

– Jadłeś coś dzisiaj? – Posłała mu uśmiech tak ciepły, że ja bym go od razu odwzajemniła, ale Bruna to w ogóle nie ruszyło.

– Chyba nie – odpowiedział cicho i wrócił do krojenia mielonego widelcem.

Nie potrafił się nawet posługiwać nożem, a mama w ogóle nie zwracała mu uwagi. Tak jakby była zupełnie ślepa na brak kultury, który prezentował. Na coś, za co mnie zawsze musztrowali. Tata nie dopuszczał, bym siedziała przy stole krzywo albo żebym nieodpowiednio trzymała sztućce. Zawsze wydawało mi się, że tak jest w każdym domu, ale teraz, widząc pobłażliwość mamy, czułam złość.

– Nie jadłeś śniadania? – Mama odwróciła się, by zerknąć na zegarek. – Matko święta, przecież ty powinieneś zjeść do tej pory przynajmniej dwa posiłki.

– Ernest dał mi jabłko – przyznał, zupełnie nie przejmując się tym, o czym mówił.

– Posłuchaj – mama dotknęła jego dłoni – możesz do mnie przychodzić, kiedy tylko będziesz chciał. Nawet gdy Gaja będzie poza domem. Kiedy tylko jesteś głodny, powiedz mi, a dam ci jedzenie. Czy w domu, czy na zewnątrz. Rozumiesz?

– Tak – potwierdził i spojrzał na nią. – Robi pani najlepsze obiady!

Mama uśmiechnęła się tak szeroko, że pokazała wszystkie zęby. Wyciągnęła też rękę i pogłaskała Bruna po głowie. Kiedy wstała od stołu, by przynieść kompot, pocałowała go w głowę. Byłam na nią zła. Ta czułość, to pokazywanie mu, jak bardzo go polubiła, działało mi na nerwy. Widząc, jak nagle zaopiekowała się nim z takim zaangażowaniem, odsunęłam myśli o posiadaniu rodzeństwa, bo dotarło do mnie, że mama dzieliłaby czas, uwagę i miłość między nas dwoje. Wolałam jednak być sama.

Rozumiałam, dlaczego mama tak się nim przejęła. Miała bardzo dobre serce, a mama Bruna nie dbała o dzieci tak, jak powinna. Nieraz słyszałam, jak mama mówiła, że ubrania Bruna były brudne albo że cały tydzień chodził w tych samych spodniach. Poza tym zawsze jadł z nami i nigdy nie wyniósł żadnego jedzenia na dwór ze swojego domu, niezależnie od tego, czy bawiliśmy się przed domem, na ulicy, czy też w ogrodzie. Nigdy nie wołano go na posiłek i nigdy nie mówił, że miał pełny brzuch. Wręcz przeciwnie, zawsze był głodny.

Gaja 2012

– Gaja! – zawołała z dołu mama.

– Co? – odkrzyknęłam z pokoju. Trochę zbyt szorstko, biorąc po uwagę, że dzisiaj, do tej pory, zapomniała o mnie i o nic mnie nie nękała.

Obiad był już gotowy, wykonałam swój zakres obowiązków, więc czego więcej mogłaby ode mnie chcieć? Tylko tego, żebym znów pomogła jej w czymś w domu. Drażniła mnie konieczność pracowania w kuchni, gdy czekało na mnie tyle ciekawszych zajęć. Mama tego nie rozumiała i ciągnęła mnie do przygotowywania obiadu. Potrafiła siedzieć cały wieczór i lepić pierogi, które potem leżały na każdej powierzchni płaskiej. Taką ich liczbą mogłaby wykarmić pół oddziału wojska. Pytana o to, dlaczego tyle robiła, zawsze odpowiadała, że na zapas, by nie robić dwa razy. Nigdy nie zapytała mnie, czy sprawiało mi to radość. Po prostu ściągała mnie do kuchni, a kiedy mówiłam, że przecież można pierogi kupić, nie trzeba ich lepić, stojąc przy garach przez cały wieczór, zachwalała smak domowych. Mamie całkiem przewróciło się w głowie i stała się totalną kurą domową, której jedyną radością były porządki i gotowanie. Nie miała ambicji, by zrobić coś ze swoim życiem, a gdy podrzucałam jej książki, zawsze znajdowała sobie coś innego do zrobienia. Potrafiła prasować skarpety i majtki, kiedy wszystko inne miało już idealne kanty. Nie umiałam znaleźć z nią wspólnego języka. Z mojego punktu widzenia zachowywała się jak wielofunkcyjny robot, którego na dodatek nie można było wyłączyć.

– Chodź na dół… proszę! – zawołała, stojąc u podnóża schodów.

– Idę! – odkrzyknęłam z góry, wiedząc, że musiała mieć jakiś powód, dla którego krzyczała przez cały dom.

Nie lubiła takiej formy komunikacji, więc westchnęłam ciężko, ale zrobiłam, o co prosiła. Schodząc po schodach, słyszałam strzępki rozmów dwójki ludzi. Początkowo sądziłam, że dyskutowali o czymś ekscytującym, ponieważ mama wydawała z siebie same ochy i achy. Spodziewałam się wiadomości, które poruszą mnie tak samo jak ich. Powoli pokonywałam schody, nie mogąc doczekać się sprawdzenia, z kim mama tak szczebiotała. Wtedy ujrzałam policjanta. Henio stał przy drzwiach, a w rękach miętosił czapkę. Zerknął na mnie w górę i skinął na przywitanie. Zrobiło mi się gorąco. Czyżby ktoś doniósł o tym, jak wczoraj wieczorem po raz kolejny weszliśmy do magazynu i spędziliśmy pół nocy na ziarnach kukurydzy? Kilka razy ochroniarz przepędzał nas, strasząc, że w końcu wezwie policję. Na nasze szczęście większość nocy przesypiał w cieciówce tak twardym snem, że mogliśmy tańczyć mu pod nosem, a on i tak by się nie obudził. Może tym razem miarka się przebrała i zgłosił sprawę? Widział nieraz nasze twarze, zresztą znał nas z okolicy. Potrafiłby nas wskazać z podaniem dokładnych adresów zamieszkania.

– Mamy gościa – zaanonsowała go mama, jakbym była ślepa.

– Dobry wieczór – przywitałam się niepewna, co powinnam zrobić.

Obmyślałam taktykę. W najgorszym przypadku miałam zamiar wyprzeć się wszystkiego w żywe oczy. Powiedzieć, że mnie tam wcale nie było. Chciałam kłamać, że spędziłam wieczór gdzieś indziej… tylko gdzie? Może mogłabym powiedzieć, że poszłam do jednej z koleżanek? Jeśli policja przychodziła do mnie jako pierwszej, może mogłabym coś wymyślić, a potem, gdy Henio wyjdzie, szybko zadzwonić do kolejnej z koleżanek, by sprzedała funkcjonariuszowi taką samą wersję. To by nas ochroniło. Kto by wątpił, że dwie nastolatki malowały sobie paznokcie przez pół wieczoru?

– Przychodzę do ciebie – odezwał się glina – bo mam dobrą wiadomość.

Mama kiwała głową z uśmiechem, a mnie przyszło do głowy, że może jednak wcale nie znalazł się tu dlatego, że ktoś doniósł. Tego z pewnością nie nazwałby niczym dobrym. Wręcz przeciwnie, straszyłby mnie paragrafami, grożąc nieletnim, takim jak ja, za wchodzenie na teren prywatny i niszczenie mienia.

– Bruno się znalazł – zakomunikował spokojnie.

– Co?! – Poczułam, jak nogi się pode mną ugięły. – Jak to możliwe?

– Spokojnie. – Policjant podszedł do mnie i posadził mnie na schodku. – Usiądź sobie. Ale zbladłaś…

– Ale jak to się znalazł? Po tylu latach? Gdzie był? Co robił?

– Spokojnie. – Poklepał mnie po ramieniu, ale ja miałam ochotę strącić jego rękę. Nie potrzebowałam, żeby mnie uspokajał, a raczej by odpowiedział na pytania. – Tak, jeden z policjantów szedł przez miasto, gdzieś daleko stąd, i go rozpoznał. Widział kiedyś jego zdjęcie jako osoby zaginionej, a u nas dzieci to się mocno nagłaśnia, wysyła do wszystkich placówek w kraju, więc skojarzył twarz. Zgarnęli go, a on potwierdził, że żył na ulicy…

– Ale… – przerwałam mu.

Nie byłam jednak w stanie wydobyć z siebie głosu. Jak to możliwe, że po tylu latach ot tak się znalazł? Gdzie on był do tej pory? No i najważniejsze: dlaczego nie wrócił? Czemu czekał, aż ktoś go znajdzie? Przecież mógł w każdej chwili wsiąść w autobus i przyjechać tutaj… gdyby tylko chciał.

– Są takie przypadki, że ludzie odnajdują się właśnie po wielu latach – tłumaczył. – Czasami pamiętają dom, rodziców, a czasami nie… Bruno niestety nic nie pamięta. Być może był za mały, a może wydarzenia po tym, jak zniknął, wpłynęły na niego do tego stopnia, że wyparły dziecięce wspomnienia. Podejrzewam, że żyjąc na ulicy jako dzieciak, musiał przejść przez koszmar. Cholera wie.

Patrzyłam na niego oniemiała. Nie mogłam zrozumieć, jakim cudem Bruno nie pamiętał swojego życia sprzed zniknięcia. Ja umiałam przywołać w pamięci każdy dzień. Każdy jeden wspólnie spędzony dzień. Nasze rozmowy, nasze pakty. To, gdzie razem chodziliśmy, gdzie się bawiliśmy. Wszystko, co razem przeżyliśmy. Zarówno te dobre wspomnienia, jak i te złe. Nawet takie, które z wielką ochotą wyrzuciłabym z głowy jak śmieci do kosza, ale nie udawało się to. Wystarczyło słowo, gest czy nawet mniejszy drobiazg z nimi związany, a powracały.

– I tutaj jest ogromna prośba – kontynuował funkcjonariusz. – Rodzice Bruna mówią, że z tobą spędzał najwięcej czasu… zanim zniknął. Może byłabyś w stanie mu pomóc?

– Ja? – Mrugałam z niedowierzaniem, że właśnie o to mnie zapytał, a kiedy skinął głową, przełknęłam głośno. – Ale w jaki sposób? – Zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc, czego ode mnie oczekiwano.

– Porozmawiać z nim, przypomnieć mu, co robiliście w dzieciństwie – podpowiedział. – On jest teraz bardzo zagubiony. Z dnia na dzień odzyskał dom, rodziców, rodzinę.

– A Ernest?

– Ernest dostał wiadomość i mają go ściągnąć ze służby. Nikt nie wie, ile to potrwa, bo jest na misji, przypisany do oddziału, i nie może ot tak wyjechać. On jest zbyt wysoko postawiony, żeby go po prostu oddelegowano. Muszą najpierw wszystko zorganizować, potem wsadzić go w samolot, żeby mógł przyjechać. To potrwa kilka dni, jeśli nie dłużej.

– Ale jest pan pewien, że to Bruno? – zapytałam.

– Ha! – krzyknął, uśmiechając się od ucha do ucha. – Poczekaj, aż go zobaczysz. No kropka w kropkę tak samo wygląda.

– Posłuchaj – zwróciła się do mnie mama – to jest ten sam dzieciak, z którym spędzałaś całe dni. Nie ma tu nikogo i na dodatek nie pamięta swojego życia. Może miał jakiś uraz głowy albo jakiś wypadek… może obudził się gdzieś… po wypadku… czy coś… i nie wiedział, jak trafić z powrotem do domu… – urwała. Spojrzała szybko na nas dwoje, a potem wróciła do mnie wzrokiem. Podeszła, położyła mi dłoń na ramieniu i kontynuowała: – Postaw się na jego miejscu. Wyobraź sobie, jak trudne to musi być dla niego. A co by było, gdybyś to ty tak zniknęła, miała w pobliżu przyjaciela, a on odmówiłby ci pomocy?

– Ale minęło tyle czasu – wyjąkałam. – Ja go nie znam. To, że kiedyś bawiliśmy się w chowanego, ma się nijak do tego, co jest teraz. Minęło dziesięć lat. Ja go nawet nie pamiętam. Dla mnie jest kimś obcym.

– Gdzie on teraz jest? – zwróciła się do policjanta mama.

– W domu. Zbadali go w szpitalu, nic mu nie było, więc go przywiozłem… – Urwał, co sprawiło, że podniosłam wzrok. Nawet nie zauważyłam momentu, w którym spuściłam głowę i zaczęłam dłubać w paznokciach.

Gdyby Henio przyszedł z takimi wieściami zaraz po tym, jak Bruno zaginął, popłakałbym się ze szczęścia. Teraz było inaczej. Nauczyłam się żyć bez niego, bez przyjaciela, jakim dla mnie był. Kiedyś, jako dzieciaki, rozumieliśmy się bez słów, teraz wszystko się zmieniło…

– Myślałem, że się bardziej ucieszysz – rzucił z przekąsem, patrząc mi prosto w oczy. – Pamiętam, jak płakałaś, kiedy zniknął, jak pomagałaś go szukać. Wydawało mi się, że zareagujesz inaczej. Leciałem tu do was jak na skrzydłach, nie mogłem się doczekać, aż wam przekażę tę wiadomość, a tu…

– Heniu… – Mama podeszła do niego i tym razem to jemu położyła dłoń na ramieniu. To był firmowy znak mojej matki. Taki kontakt, który był oficjalny, ale zarazem lekko przyjacielski. – Oni byli tylko dziećmi. Życie toczyło się dalej. Każdy już o nim zapomniał.

Westchnął. Poprawił sobie czapkę na głowie i ruszył do drzwi, ale widać było, że nie mógł pogodzić się z tym, jak przyjęłam jego wiadomość. Zatrzymał się i odwrócił do nas tak, jakby czekał na mnie, na to, że go zatrzymam. Nie potrafiłam wydobyć z siebie głosu.

– Dziękuję, że nam przekazałeś te fantastyczne wieści – dopowiedziała mama, widząc, że policjant nie kwapił się do wyjścia.

– Mam takiego przyjaciela, który wieki temu wyjechał za granicę – zaczął spokojnie, trzymając klamkę w dłoni. – Bywa tak, że przez lata się nie widujemy, czasami nawet nie po drodze nam zadzwonić do siebie, ale gdy przyjechał w zeszłym roku, pokonałem dwieście kilometrów, żeby się z nim zobaczyć. Mówi się, że w prawdziwej przyjaźni nie ma znaczenia, ile czasu minęło, bo przyjaciele pozostają tacy sami. Jestem tego dobrym przykładem, bo na początku wydawało mi się, że nie będziemy mieli wspólnych tematów, ale kiedy tylko się spotkaliśmy, czułem się tak, jakbyśmy się widzieli wczoraj. Nic się nie zmieniło.

– To naprawdę miłe z twojej strony – podsumowała mama.

– Chociaż spróbuj – zwrócił się do mnie. – Pamiętasz, jak Bruno rzucił się na tego chłopaczka od Kowalskich za to, że ci zniszczyli rower?

Skinęłam głową.

– Na pewno się bał, na pewno dużo ryzykował, a mimo to rzucił się na niego, bo był twoim przyjacielem. Takich rzeczy się nie zapomina.

Ponownie skinęłam. Zaschło mi w gardle. Nie wiedziałam, co powiedzieć, ani tym bardziej – co zrobić. Pamiętałam dzień, w którym Bruno nie wrócił do domu. Szukaliśmy go wszędzie. Poruszyliśmy niebo i ziemię, ale nigdzie go nie było. Z każdym dniem ludzie powoli tracili nadzieję, grupa poszukujących wykruszała się, aż pozostał tylko Henio, Ernest, rodzice Bruna i ja. Płakałam cały tydzień, a kiedy mama mówiła, żebym zaprosiła kogoś do domu, by wypełnić po nim pustkę, protestowałam i krzyczałam, że nigdy nie zapomnę Bruna. Zapomniałam.

Henryk

Kiedyś wydawało mi się, że gdy pójdę do szkoły policyjnej, będę potem, niczym w filmach, gonił przestępców. Zawsze uda mi się rozwiązać sprawę, a nagrody posypią się jak śnieg zimą. Prawda wyglądała zupełnie inaczej. W dziurze zabitej dechami kompletnie nic się nie działo. Nasze miasteczko było zbyt małe na jakąkolwiek przestępczość, a działania policji sprowadzały się do łagodzenia konfliktów. Zwykle wzywano nas albo do wypadku, albo do awantury, albo do innego błahego nieporozumienia. Po dojechaniu na miejsce musiałem się bawić w rozjemcę, a nie pełnić służbę. Czasami niczym psycholog prosiłem o wyjaśnienie, o zaproponowanie rozwiązania, by potem z kolei jak sędzia zdecydować o dalszym postępowaniu w danej sprawie. Ludzie nie traktowali mnie z należytym szacunkiem, bo przecież byłem dla nich tylko Heniem. Sąsiadem, gliną, darmozjadem. Według nich bowiem to oni mnie utrzymywali i to ja powinienem im świadczyć usługi, skoro otrzymywałem pensję z ich podatków. Tak to postrzegali. Wydawało im się, że mogli mi powiedzieć, co myślą, bo korzystałem z ich pieniędzy. Gdy zatrzymałem kogoś za przekroczenie prędkości, od razu słyszałem, że zaraz zaczyna się nowy rok szkolny i wydatki obciążą budżet albo że remont czy budowa domu w trakcie i brak funduszy. Czyjś ślub, pogrzeb lub inny równie nieistotny powód, którym w żaden sposób nie można było wytłumaczyć złamania prawa. Mimo to zawsze, ale to zawsze ludzie uciekali się do wyjaśnień, których ja z kolei nie mogłem przerwać ani zbagatelizować, bo jak miałem powiedzieć, że śmierć i pogrzeb ukochanego dziadka nic nie znaczą, a następnie wlepić mandat. Zawsze kończyło się na pouczeniu, bo gdybym wypisał mandat, okazałbym się bezdusznym skurwysynem bez sumienia. Mandaty mieszkańcy postrzegali jako zbieranie pieniędzy w celu wzbogacenia komendy, a nie jako faktyczną karę za łamanie prawa. Nawet w twarz mi mówili, że wypisuję je, ponieważ zbliża się moja rocznica ślubu i muszę mieć dla żony na prezent. Mojego tłumaczenia na temat funkcjonowania komendy nikt nie chciał słuchać. Ich problemy zawsze były ważniejsze.

Gdy musieliśmy łapać na radar, wysyłałem chłopaków na wyjazdówkę. Tam każdemu wlepialiśmy maksimum i ratowaliśmy budżet oraz statystyki, by potem raportować wyżej, jak pilnie pełniliśmy obowiązki. Nikomu nigdy nie chciało się sprawdzić numerów rejestracyjnych pojazdów, które zatrzymywaliśmy. Wszyscy, co do jednego, byli z innego województwa lub miasta. Nie znali ani mnie, ani chłopaków z komisariatu. Tak wyglądała nasza praca, a gdy zdarzyło się kilka razy, że ktoś komuś po pijaku wjechał w podwórko lub w auto, przyjeżdżałem na miejsce, ustalałem winę, kto komu i ile zapłaci i na przypieczętowanie układu siadaliśmy z flaszką. Po takiej imprezce czasem sam wracałem na podwójnym gazie. Nikt mi jednak tego nie wypominał, no… poza żoną. Moja małżonka zawsze miała zdanie w każdej sprawie. O moje popijanie już od dawna suszyła mi głowę. Na początku jej się zdawało, że rzucę nałóg, ale nie mogłem, ze względu na pracę.

Najgorzej było, kiedy po raz pierwszy miałem do czynienia z zabójstwem. Tyle lat nic się nie działo, a tu nagle dwa trupy. I to na dodatek stare małżeństwo. Gdy ich zobaczyłem, chciało mi się płakać. Oboje zostali uduszeni. Garotą. Z mieszkania nic nie zniknęło, żadnych śladów walki. Wszystko wskazywało na to, że była to egzekucja. Tak jakby to małżeństwo nie mieszkało w tej dziurze, tylko gdzieś indziej, gdzie takie potworne czyny były na porządku dziennym. Sposób, w jaki ich zabito, sugerował, że zanim zmarli, komuś podpadli, bo zrobili coś potwornego, i za to spotkała ich taka kara. Nie wierzyłem jednak w ten scenariusz, nie w ich przypadku. Ci ludzie nikomu nie wyrządzili krzywdy, chodzili non stop do kościoła. Kobieta zbierała na kwiaty i dekorowała ołtarz na każde święta. Każdy ich znał na tyle dobrze, by powiedzieć, że byli dobrymi sąsiadami, a to, co z nimi zrobiono, zasługiwało na potępienie. Choć starałem się, jak mogłem, nigdy nie znaleźliśmy sprawcy. Niby mieliśmy jakieś ślady, przyjechali nawet z powiatowej, żeby pobrać próbki do laboratorium, ale donikąd nas nie doprowadziły, ponieważ było zbyt dużo fałszywych tropów, takich jak ślady sąsiadów, którzy ich w przeszłości odwiedzali, albo księdza, który przyszedł do nich po kolędzie. Musiałem zamknąć sprawę, a w duszy przeprosić ich, że nie udało mi się doprowadzić do skazania ich oprawców. Zasługiwali na sprawiedliwość, ale nie dostali jej… bo nie umiałem znaleźć winnego.

W tej robocie nie można traktować porażek personalnie, ale często nie da się inaczej. Boli cholernie – zwłaszcza gdy zna się ofiary osobiście. W sytuacjach kiedy bezsilność odbierała mi chęć do wstawania rano, by nadal pełnić służbę, sięgałem po alkohol. Tak było najłatwiej i najszybciej. Zapominałem o świecie, o tym podłym życiu. Przestawało mi zależeć. Gdy leżałem pijany, w mojej głowie panowała pustka. Nie gnębiły mnie myśli o trupach ani wyrzuty sumienia. Ten sposób radzenia sobie z rzeczywistością nie podobał się rzecz jasna mojej żonie. Pamiętam, jak raz leżałem ledwo przytomny na kanapie, a ona weszła do domu.

– Wstawaj, łachudro! – krzyczała mi tuż nad głową. – Pijaku ty, ty moczymordo! Gdzie się tak zalałeś? W robocie, co?

Szturchała mnie bez litości, a ja nie mogłem nawet ruszyć palcem. Wlałem w siebie taką ilość wódki, że nie byłem w stanie utrzymać kontaktu z otoczeniem. Leżałem jak kłoda, metabolizując alkohol. Ślina ciekła mi z ust, a gdy chciałem coś do niej powiedzieć, stać mnie było jedynie na bełkot.

– Ty komendancie od siedmiu boleści, chlajusie – grzmiała. – Wstawaj, bo jak ci kopa zasunę, to podniesiesz dupę raz-dwa. Nie będę kolejny raz sprzątać po tobie. Zaraz się obszczysz, jak to zwykle bywa, i kanapa będzie śmierdziała. Nie będę po tobie prać! Idź stąd! Do piwnicy!

– Już, Halinko… – prosiłem, żeby dała mi spokój, ale dopóki się nie podniosłem, nie przestawała krzyczeć.

– Odznakę ci powinni zabrać! Jaki ty przykład dajesz? Wszyscy wiedzą, że do kieliszka zaglądasz. Niedługo ludzie nawet nie będą do ciebie po sprawiedliwość przychodzić, tylko sami między sobą będą sprawy załatwiać.

– Nie… przejmuj się…

– Ksiądz podobno niedawno z ostatniego namaszczenia pijany na rowerze jechał, a ty codziennie w mundurze nachlany ze służby wracasz. Co się dzieje w tym kraju? Młodych ludzi nam trzeba, żeby te wasze pijackie mordy wywalić z posad.

– Halinko…

– Wstawaj, bo tak ci zasunę, że czub buta w dupę ci wsadzę!

Wtedy jej przytakiwałem i przenosiłem się do piwnicy. Miałem tam starą polówkę, z której nieraz spadłem, bo mi się złożyła, gdy na niej siadałem. Leżałem tak, aż oprzytomniałem, a potem wracałem na górę, brałem prysznic i udawaliśmy, że nic się nie stało. Kiedy wytrzeźwiałem zupełnie, kładliśmy się spać do jednego łóżka, a jeśli nadal czuła ode mnie alkohol, wracałem na polówkę. Nie sprzeciwiałem się. Sam pewnie robiłbym tak samo, gdybym musiał żyć z pijakiem. Nie miałem więc do niej pretensji, wręcz przeciwnie – jak mogłem, schodziłem jej z drogi, ustępując we wszystkim. Tak wyglądało ponad trzydzieści lat naszego małżeństwa. Rzecz jasna nie zawsze było tak źle.

Na początku bardzo się kochaliśmy. Tworzyliśmy normalną rodzinę, ale potem przerosły nas problemy. Nie doczekaliśmy się dzieci, bo żona nie mogła ich mieć. Ileż ona zastrzyków wzięła, ile tabletek się nałykała, ile wizyt u lekarzy zaliczyła, to tylko dobry Bóg raczy wiedzieć. Patrzyłem na nią, na jej starania i nie mogłem uwierzyć, że aż tak jej zależało. Kiedy lekarz powiedział, że nie będziemy mieć dzieci, ja przyjąłem to do wiadomości, ona nie. Chciała walczyć, więc robiła, co mogła. Od tradycyjnej medycyny, hormonów, przez inseminację, aż po zioła i szamanki, które miały jej pomóc w zajściu w ciążę. Nic nie pomogło. Każda inseminacja kończyła się poronieniem. W końcu któregoś dnia przyszła do mnie i wspomniała, że moglibyśmy adoptować dziecko, ale wtedy już popijałem i podobno mój nałóg by nas zablokował. Ludzie zeznaliby na moją niekorzyść, a my skompromitowalibyśmy się w powiecie. Do tej pory nikt wyżej nie wiedział, co się działo na komisariacie ani u mnie w domu. Żona też wstydziła się mówić o tym głośno. Choć krzyczała na mnie w domu i szarpała mną jak szmatą na wietrze, gdy wychodziliśmy gdzieś razem, zawsze zabierała mnie do domu, zanim urwał mi się film. Czasem prosiła o pomoc któregoś ze znajomych, a niekiedy sama prowadziła mnie aż do podwórka. Tam albo mnie rzuciła pod bramą, albo dociągnęła do środka – jeśli jeszcze miała siłę. Jak to mówiła, leżałem na swoim, nie na ulicy, i wtedy już nie było wstydu. Przez to moje picie zaprzepaściłem naszą szansę na adopcję. Mimo że kilka razy próbowałem odstawić butelkę, nałóg okazywał się silniejszy. Choć nie, to nie nałóg, to robota sprawiała, że potrzebowałem znieczulenia.

Gdy kiedyś próbowałem powiedzieć żonie, dlaczego piję, że to przez dobre serce, przez te wszystkie problemy na służbie, śmiała mi się w twarz. Nie rozumiała mojego poświęcenia ani tym bardziej tego, z czym musiałem się borykać na co dzień. Jak mogłem mojej własnej żonie wytłumaczyć, że ludzie mnie nie szanowali, skoro ona sama też mną pomiatała. W jej oczach znaczyłem mniej niż śmieć. Była ze mną dlatego, że dostaliśmy służbowy dom, a pensja komendanta wpływała co miesiąc, niezależnie od tego, czy coś osiągnąłem, czy nie. Dostawałem też trzynastki i inne nagrody, które mi się w ogóle nie należały. Gdyby nie to, już dawno by mnie wyrzuciła. Tak przynajmniej mówiła. Została ze mną dla wygody i po to, by ludzie nie wytykali jej palcami. Ot, małomiasteczkowa mentalność i strach przed byciem samotną kobietą. Rozwódką.

Kolejnym ciosem był dla mnie przypadek tego dzieciaka, który zaginął. Nie wypiłem kropli przez tydzień albo i dłużej – do czasu, aż miałem nadzieję. Gdy już dotarło do mnie, że go nie znajdziemy, poszedłem w tango. Piłem cały boży tydzień. Na moje szczęście nikt mnie nie wyrzucił ze służby, a ludzie zdawali się mnie rozumieć. Po raz pierwszy mówili mi, że nic nie mogłem zrobić, że los tego dzieciaka był już przesądzony. Najgorsza była ta mała ruda dziewczynka, która jako jedyna w tym mieście patrzyła na mnie jak na bohatera. Wierzyła, że przyprowadzę chłopaka z powrotem. Chciałem to dla niej zrobić, pomóc, zwłaszcza po tym, jak straciłem wcześniej jej zaufanie, ale nie umiałem. Nie wiedziałem jak. Najpierw motałem się, szukając śladu, organizując przeszukiwanie terenu, aż zrozumiałem, że sami go nie znajdziemy. Upłynęło dużo czasu na wykonywaniu podstawowych działań, więc zgodnie z protokołem wezwałem posiłki. Sprawę, jak wszystkie inne duże przestępstwa czy wydarzenia, przejęła powiatowa, poszły komunikaty na cały kraj, ściągnięto helikoptery ze stolicy, pojawiły się prośby o pomoc w telewizji, ale mały zniknął. Jakby nigdy nie istniał. Nikt nie widział jego zniknięcia, nikt go nie pamiętał. Rodzina miała problem, by określić, co miał na sobie w dniu zaginięcia, a o zdjęcie małego upominaliśmy się dobrych kilka godzin, zanim dano nam takie, na którym miał chyba trzy lata. Z tymi informacjami było niezwykle trudno dowiedzieć się czegokolwiek.

Zaginięcie Bruna to była kolejna sprawa, która pozostała w aktach jako niewyjaśniona, a ja nie mogłem nic zrobić. Czułem się bezużyteczny, jak zawsze.

Tego dnia, zanim dowiedziałem się, że go odnaleziono, siedząc przy biurku, obiecałem sobie, że dotrwam do końca tygodnia bez flaszki. Miała to być moja ostatnia próba rzucenia nałogu. Wmawiałem sobie, że teraz, jako starszy, bardziej doświadczony i zobojętniały na otoczenie, dam radę. Już po kilku godzinach suszyło mnie tak, że nie mogłem wytrzymać. Jedyne, o czym myślałem, to wódka. W południe kilka razy otwierałem szufladę, w której miałem schowaną butelkę, ale nie tę prawdziwą, szklaną, w której kupiłem alkohol. Przelewałem go do butelki po napoju energetycznym. Przez jej matowe szare ściany nie było widać czystego płynu w środku. Sam nie wiem, dlaczego to robiłem. Nie musiałem się kryć, bo każdy na komendzie wiedział, że popijałem. Chyba po prostu bardziej dbałem o pozory niż o to, co naprawdę o mnie myślą. Tak jak żona, która zabierała mnie z miejsc publicznych po to, żeby mnie rzucić pod domem jak zdychającego psa.

W południe dostałem telefon. Znaleźli dzieciaka. Tego małego, którego zgubiłem dziesięć lat temu. Po raz pierwszy w życiu pomyślałem, że wreszcie skończyła się zła passa, bo przecież ja nie pomogłem w jego sprawie, znalazł się sam. Jak znak z nieba, jak sygnał, że dobrze zrobiłem, porzucając alkohol. Widziałem w tym nawet nagrodę. Jakby ktoś lub coś chciało mi dodać otuchy.

Poczułem, jak wróciło we mnie życie. Dokładnie tak samo jak w tych serialach, gdy reanimują kogoś i nagle jego serce zaczyna bić na nowo. To samo stało się ze mną. Krew zaczęła mi krążyć szybciej, a ja zapomniałem nawet o flaszce w biurku. Skupiłem się na najważniejszym. Wzywali mnie, by pomóc już tu, na miejscu. Ruszyłem biegiem do radiowozu.

Chłopak został przetransportowany do naszego szpitala na badania, by upewnić się, w jakiej kondycji go znaleziono. Zaprosili mnie, żebym przejął go z rąk funkcjonariuszy z miasta, w którym go rozpoznano. Miałem jechać i potwierdzić, czy to on, zanim przekażemy informację rodzicom. Miałem to zrobić tak, by nie łudzić ich fałszywą nadzieją, gdyby się okazało, że to jednak ktoś inny. Zobaczyłem chłopaka. Blondyn, cholernie wysoki, ładny z buźki jak malowany, a poza tym cichy, spokojny i wdzięczny za okazanie pomocy. Choć to było pewnie tylko moje wrażenie ze względu na jego ubiór i postawę, które jasno świadczyły o tym, że miał za sobą trudne życie. Przyglądałem mu się, wysilając szare komórki. Niemniej jednak nie umiałem jednoznacznie powiedzieć, czy to był on, czy nie. Gdy zaginął, dostaliśmy od rodziców zdjęcie przedszkolne wykonane na kilka lat przed zniknięciem, gdzie wyglądem bliżej mu było do niemowlęcia niż do dorosłego chłopa, który stał właśnie przede mną. Starałem się odgrzebać w pamięci tę fotografię, ale poza blond włosami niczego nie umiałem sobie przypomnieć. Była gdzieś w aktach ta stara fotka, a ja jak głupiec wybiegłem z komendy i jej nie wziąłem, bo sądziłem, że dam radę chłopaka zidentyfikować z pamięci. Nie potrafiłem. Patrzyli lekarze, cwaniaki z powiatowej i patrzyłem ja. Nikt nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności. Doszliśmy wspólnie do wniosku, że kto jak kto, ale matka nie powinna mieć wątpliwości. Oddali mi dzieciaka, choć on był roślejszy i z pewnością silniejszy niż ja. Zabrałem go do domu.

Po drodze opowiadałem mu o miejscowości, żeby odświeżyć mu nieco pamięć. Nie wiedziałem, o czym gadać z takim młodym człowiekiem, więc mówiłem, kto był proboszczem, kto dyrektorem szkoły, kto szefem przychodni. Nie wydawał się zainteresowany, więc wspomniałem mu o rudej. Zainteresował się, ale tylko na chwilę, bo zaraz potem podjechaliśmy pod domu. Tam ktoś z powiatowej wysłał specjalistę. Łysawego cwaniaka, który miał pomóc na początku obu stronom, by to spotkanie przebiegło bez uszczerbku na zdrowiu Bruna.

Gdy tylko weszliśmy z nim do środka, matka go rozpoznała, wzięła go w objęcia i płakała jak bóbr. Całowała go i przepraszała. W kółko pytała, czemu nie wracał. On stał jak cielę w objęciach kobiety, która ledwo sięgała mu do klatki piersiowej, i wzruszał ramionami, nie wiedząc, co powiedzieć. Wtrącił się łysol i zaprosił ich, by usiedli. Chwilę z nimi posiedziałem, żeby wyłapać, co się wydarzyło, ale ani chłopak nie pamiętał, co się stało przed jego zniknięciem, ani rodzice nie przypominali sobie, by cokolwiek wskazywało na to, że młody ucieknie – tak bowiem ostatecznie zaklasyfikowano sprawę. Głównie dlatego, by nie siać postrachu w miasteczku. Wszyscy mieszkańcy jednogłośnie założyli, że było to porwanie, ale poprosiłem, żeby nikt nie wypowiadał głośno tego słowa, skoro nie było na to dowodów. Ludzie mają to do siebie, że wpadają w panikę. Po co im to? Minęło tyle lat i żaden inny dzieciak nie zaginął. Teraz trzeba było zadbać, by ten włączył się w życie społeczności, a znów zapanuje nuda i zwyczajność.

Wstałem, żeby pójść do rudzielca i przekazać jej dobre wieści. Niczego tak nie potrzebowałem jak radości w pracy. Spodziewałem się wybuchu szczęścia i zastanawiałem się, jak mam jej przekazać tę wieść, by go nie przyciskała zbyt mocno na początku. Żeby mu dała trochę przestrzeni na oswojenie się z sytuacją. Dziewczyna należała do tych upartych i nieustępliwych, więc kombinowałem, co jej powiem, żeby nie przytłoczyła go swoją osobą. Przynajmniej na początku. Jakże się rozczarowałem, kiedy okazało się, że nawet nie chciała go zobaczyć. Nic. Jakby przestał się dla niej liczyć. Jakby go zapomniała. Nie wierzyłem własnym uszom. Choć nie miałem pojęcia o dzieciach, zwalałem to na jej młody wiek, na bycie cielakiem, bez wrażliwości i uczuć. Nie… w jej przypadku to niemożliwe.

Gaja 2002

Gdy pierwszy deszcz zmył nasze miasto, płakałam całe popołudnie. Wydawało mi się, że latem nie powinno padać. Byłam przekonana, że moje rysunki dotrwają aż do początku nowego roku szkolnego albo do momentu, w którym mi się znudzą. Choć to tylko świadczyło na moją niekorzyść, denerwowałam się, jak mama zapewniała, że kupi mi nowy zestaw z kredą. Wymyśliłam, że nie zrobię już nic, co daje się tak łatwo zniszczyć. Zbudowaliśmy z Brunem fort. Użyliśmy przedmiotów znalezionych w naszych garażach i stworzyliśmy sobie domek. Był taki ciasny, że gdy w nim siedzieliśmy, musieliśmy wystawiać nogi na zewnątrz. Mimo to przebywanie w nim sprawiało nam frajdę.

Kiedy tata zobaczył naszą budowlę, zaśmiał się z naszej psiej budy – jak ją określił – i zaoferował, że postawi nam domek na drzewie z prawdziwego zdarzenia. Taki z drabiną, dachem i oknami. Kupił produkty i narysował plan. Uczył nas, jak się czyta oznaczenia i jak przygotowuje się materiał do pracy. W związku z tym, że mu pomagaliśmy, szło to bardzo powoli, trudno bowiem było mu jednocześnie budować i pilnować dwójki dzieci palących się do wbijania gwoździ. Domek budowaliśmy prawie całe lato, ale efekt okazał się niesamowity. Tata dbał o szczegóły, takie jak bezpieczna drabina, firanki w oknach i światło. Doprowadził nam prąd, dzięki czemu mogliśmy tam siedzieć nawet po zmierzchu. W obawie o szczęśliwy powrót Bruna do domu tato poluzował jedną deskę w dzielącym nasze podwórka płocie. Gdy zabawa dobiegła końca, Bruno uchylał ją i wracał do siebie.

Pod koniec wakacji przyzwyczaiłam się do obecności Bruna do tego stopnia, że po raz pierwszy w życiu czułam się tak, jakbym miała rodzeństwo. Fajne rodzeństwo. Przestałam być o niego zazdrosna, ponieważ mama straciła nim zainteresowanie. Owszem, karmiła go i pytała o jego potrzeby, ale równie szybko nas zbywała, żebyśmy tylko dali jej spokój. Dzięki niemu ja też miałam zajęcie i już nie męczyłam jej, by poświęcała mi czas. Od tego miałam Bruna, który spędzał z nami całe dni. Czasami tata się irytował i pytał mamę, czy ten dzieciak nie ma domu, ale mama wzruszała tylko ramionami.

– Nie do końca takich sąsiadów się spodziewałam – tłumaczyła pewnego razu, gdy usiedliśmy przed telewizorem, by obejrzeć wspólnie film.

– A czego się spodziewałaś? – zapytał i zwrócił się w jej stronę.

Siedzieli na kanapie obok siebie, a ja na podłodze, zawinięta w koc. Mama, zanim usiadła, przygotowała dla nas popcorn. Uwielbiałam takie wieczory.

– Że będę miała koleżankę. Kogoś, z kim wymienię się poglądami, będziemy mogły pilnować dzieci, gdy któraś z nas pojedzie coś załatwić.

– No cóż. Ty świadczysz jej takie usługi codziennie – skrytykował ją otwarcie. – Siedzisz jej z dzieckiem, a ona nawet nie przyjdzie podziękować. Za to, co on tu zjadł, przynajmniej powinna ciasto ci upiec albo chociaż raz zaprosić do siebie.

– Wiesz, że oni się do nas nie odzywają, więc jak możesz oczekiwać, że zaprosi mnie na posiłek.

– To przegoń tego małego.

Nie chciałam, by przeganiali Bruna. Poza nim nie miałam nikogo. Zarówno Ola, jak i Dominika wracały od dziadków na dzień przed rozpoczęciem szkoły.

– Gaja się z nim naprawdę fajnie bawi.

Gdy tylko usłyszałam zapewnienie mamy, odetchnęłam.

– Ona pewnie zarabia, a ty jej za darmo dzieciaka pilnujesz – nie ustępował. – Zrobiła z ciebie niewolnicę. Na jej pomoc nie możesz liczyć. Co to za sąsiedzi? Zrobili sobie żłobek z mojego domu! – wypomniał zbulwersowany. – A ty jak koń z klapkami na oczach nie widzisz albo udajesz, że nie widzisz!

– Zaraz zacznie się film – uciekła sprytnie od tematu mama.

Złość taty na przesiadywanie Bruna nasilała się z każdym dniem, z każdym tygodniem, a gdy wracał do domu po pracy, przepędzał go jak bezdomnego kota. Potem narzekał na niego. Porównywał go do zarazy. Za każdym razem gdy tylko powracał temat Bruna, mama pomagała mi udobruchać tatę. Odwracała jego uwagę, zmieniała temat, a czasami nawet kłamała. Słyszałam, jak ze szczegółami opowiadała, jak mama Bruna przyniosła jej pieczeń. Tata nie wiedział, że to mama ją wcześniej upiekła, więc kiedy kłamała mu w żywe oczy, uśmiechał się zadowolony, że sąsiedzi w końcu docenili jej wysiłki. Nie umiałam stwierdzić, czy mama zdawała sobie sprawę, że widziałam ją w kuchni, gdy piekła mięso, ale wiedziałam też, że robiła to dla mnie, po to, żebym miała przyjaciela. Siedziałam więc cicho.

Gdy wakacje dobiegły końca, wszystko miało wrócić do normy. Idąc do szkoły, cieszyłam się tak, jakbym wygrała los na loterii. Ku mojemu zaskoczeniu Ola usiadła z Dominiką, a o mnie zapomniały. Co chwilę rozmawiały o tym, jak było na wsi. Okazało się, że ich rodziny mieszkały blisko siebie i co weekend organizowały im spotkanie. To z kolei sprawiło, że bardzo zacieśniły się między nimi więzi. Za każdym razem gdy chciałam się włączyć do rozmowy, nie potrafiłam. One nadal żyły wakacjami, a co gorsza – dokuczały mi z powodu Bruna. Pisały moje i jego inicjały w sercu i śpiewały piosenki, że połączyła nas wielka miłość. Protestowałam za każdym razem, ale im bardziej się denerwowałam, tym bardziej ze mnie żartowały. Pytały, co robiłam z nim w domku na drzewie, a kiedy tłumaczyłam, że się bawiłam, zasłaniały sobie usta i śmiały się do łez. Rzecz jasna uroda Bruna także była przedmiotem żartów. Jego jasne włosy, brwi i rzęsy miały być oznakami genetycznej modyfikacji. Nazywały go wybrykiem natury. W jednej z rozmów Ola rzuciła, że jej mama powiedziała, że gdyby ktoś rozebrał go do naga i wystawił na słońce, to spaliłby się na popiół. Z kolei Dominika zapewniała, że rodzice Bruna poczęli go w laboratorium i dlatego tak wyglądał. Mama Dominiki, która była bardzo wierzącą kobietą, zapytała podobno księdza, czy takie coś byłoby możliwe, a ksiądz zapewnił, że wyroki boskie są niezbadane i może taka właśnie spadła na nich kara – w postaci bardzo jasnych dzieci. Z jednej strony chciałam go bronić, ale z drugiej zastanawiałam się, czy czasem nie miały racji. Bruno faktycznie różnił się wyglądem od pozostałych. Może był zmodyfikowany genetycznie jak marchewki na polu.

W związku z tym, że nasze miasteczko należało do tych małych i w szkole były pojedyncze klasy w przypadku każdego rocznika, oboje trafiliśmy do tej samej. Biorąc pod uwagę, że moje przyjaciółki usiadły razem i że ludzie wiedzieli o naszej wakacyjnej przyjaźni, zostaliśmy posadzeni w jednej ławce. Według nauczyciela miało to zapewnić Brunowi łatwiejszy start, a mi pomóc w matematyce, ponieważ on był dużo lepszy niż ja w tym przedmiocie. Sam fakt, że nauczyciel powiedział to na głos, sprawiło mi przykrość. Nie chciałam być w niczym gorsza, a już na pewno nie od Bruna. W ogóle mi się to rozwiązanie nie podobało. Byłam zła i na nauczyciela, i na Bruna. Nauczyciel odprawił mnie, kiedy podeszłam do biurka i zaprotestowałam. Nawet nie chciał słuchać moich argumentów. Wróciłam więc na miejsce.

– Czemu jesteś taka zła? – zapytał Bruno. – Ja nie chciałbym siedzieć z nikim innym.

– A ja… – urwałam i spojrzałam na niego. Chciałam mu powiedzieć, że wybrałabym koleżanki, a nie jego, gdyby dano mi wybór.

– Nie przejmuj się – uśmiechnął się do mnie. – Będziemy się fajnie bawić. Nauczę cię matematyki.

– Nie potrzebuję – syknęłam w złości.

– One i tak będą ci dokuczać. – Pokazał na Olę i Dominikę, które szeptały coś do siebie, nie odrywając od nas wzroku. – Mama zawsze mówi, że jeśli ktoś mi dokucza, to powinienem udawać, że mnie to nie obchodzi. Wtedy taka osoba przegrywa.

– Ty jesteś chłopakiem, a ja dziewczyną – wypomniałam mu od razu. – My… się inaczej bawimy.

– Przez całe lato tak samo się bawiliśmy.

Patrzył na mnie zdezorientowany, a ja złożyłam ramiona na piersiach i odwróciłam od niego głowę obrażona. Nie chciałam z nim siedzieć, ale pozostawiona bez wyboru chociaż w ten sposób okazałam mu niezadowolenie. Bruno miał być tylko substytutem na czas wakacji, a nie na zawsze. Brakowało mi dziewczyn i zabaw z nimi. Tylko dziewczynki potrafiły się tak bawić.

– Jeśli chcesz… – odezwał się po chwili Bruno – ja też mogę się bawić lalkami albo tym zestawem do herbaty.

– Nie wiesz jak! – podniosłam głos, a nauczyciel od razu mnie skarcił.

– Możesz mnie nauczyć – szepnął. – Kiedyś twoje miasto nie miało znaków i nauczyłem cię wszystkiego.

I choć miał rację, nie mogłam mu tego przyznać. Nie sądziłam, że przyjdzie mi spędzać z nim czas non stop. W szkole, po szkole i w domu. Na domiar złego jego mama wymyśliła, że Ernest był już na tyle odpowiedzialny, że mógł przyprowadzać nas oboje ze szkoły. Miało to być swego rodzaju odwdzięczenie się za pomoc podczas wakacji. Moja mama początkowo była sceptyczna, ale potem przystała na tę propozycję. To przypieczętowało mój los. Każdy się z nas śmiał. Chłopaków nazywano albinosami, a mnie po raz pierwszy zaczęli przezywać Rudą. Przez lato spędzone na dworze moje włosy zmieniły kolor na ognisty. Jedynym plusem było to, że miałam ciemne brwi i rzęsy, co zapewniało mi jakiś kontur. W przeciwnym wypadku wyglądałabym jak ruda wersja Bruna.