Garnet tom 5. Kara - Karolina Wójciak - ebook
NOWOŚĆ

Garnet tom 5. Kara ebook

Karolina Wójciak

4,9

263 osoby interesują się tą książką

Opis

Piąty tom serii Garnet

Montana, 1911 rok

Po powrocie do Garnet Katie postanawia zawalczyć o syna. Niestety lata, które spędzili oddzielnie, odcisnęły piętno na ich relacji, więc próby Katie są bezowocne. John i Mary wychowują jej dziecko i celowo trzymają ją na dystans. Sytuacja Katie wydaje się przesądzona aż do czasu wspólnego wyjazdu na spęd bydła. Z dala od Garnet Katie odzyskuje wiarę w siebie i podejmuje próbę zdobycia zaufania i miłości syna. W międzyczasie poznaje tajemniczego mężczyznę, który początkowo budzi jej strach, ale ostatecznie zaczyna ją fascynować.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 279

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,9 (7 ocen)
6
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
isuchocka

Nie oderwiesz się od lektury

Gorąco polecam całą serię, tylko szkoda że znowu trzeba czekać na kolejną część ❤️❤️❤️❤️❤️
10
PatrycjaKramarz

Nie oderwiesz się od lektury

Jest mi niewyobrażalnie smutno, że już skończyłam tą książkę… uwielbiam Garnet i pokochałam Katie przeszła taką przemianę,mam nadzieję, że kolejne części będą szybko bo znowu chcę widzieć te obrazy w głowie Pani Karolina stworzyła tak piękną historię i społeczność, że nie mogłam trafić lepiej.
00
Opiekunka1972

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam na kolejne części. Czytając czuję ten klimat, kolejny raz bez zawodu. Karolina❤️dziękuję
00
ka_ta

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa kontynuacja serii, bo przecież Katie też zasługuje na swoją historię...
00



© Copyright by Karolina Wójciak, 2025

Nashville, czerwiec 2025

Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Justyna Luszyńska

Pierwsza korekta: Małgorzata Starosta

Druga korekta: Agnieszka Mąka

Skład DTP: D.B. Foryś – dbforys.pl dbforys.pl

Projekt okładki: Karolina Wójciak, Gabriela Rajewska

Wykonanie okładki: Justyna Knapik – Justyna Es - Grafik

Żaden fragment książki nie może być publikowany ani wykorzystywany w środkach masowego przekazu bez zgody wydawcy.

Wydanie I

ISBN: 978-83-975658-8-3

Anecie Marciniak, Agnieszce Raszei i Katarzynie Ziembickiej.

Bearmouth, 12 czerwca 1911

Otarłam dłonią czoło i ponownie włożyłam kapelusz. Był mokry od środka. Czułam, jak po plecach spływa mi stróżka potu. Co ja bym dała za coś zimnego do picia albo chociaż możliwość spędzenia kwadransa w strumyku w Garnet. Marzyłam o zanurzeniu ciała, łącznie z głową, o chłodnej wodzie spływającej z włosów na plecy, o powiewie wiatru po wyjściu na polanę.

Zamiast tego spływałam potem od tego niemiłosiernie przygrzewającego słońca. Przywykłam już do tego, że tutaj, w Montanie, życie dostosowuje się do pogody, więc zjeżdżając teraz z Garnet na prerię, obiecywałam sobie, że to ostatni raz, kiedy jadę w ciągu dnia. Gdyby nie okoliczności, opuściłabym miasteczko jeszcze w nocy i dojechała na miejsce, zanim wzejdzie słońce. Jeśli byłabym sama, nic nie zmusiłoby mnie do zmiany decyzji. Niestety tym razem jechałyśmy w grupie, więc postanowiłam nie komentować, nie narzekać i poddać się tej torturze w ciszy. Zresztą tak jak moje towarzyszki podróży. Kobiety Montany nie marnowały energii, żeby narzekać na coś, czego nie da się zmienić.

Dojechałyśmy do rancza Isabelle. Zerknęłam na horyzont po przeciwnej stronie, wyczekując przyjazdu mężczyzn. Nikogo jednak nie dojrzałam. Tylko spalone słońcem pola prerii z majaczącymi gdzieś w oddali pojedynczymi drzewami.

Szłyśmy przez prerię powoli, stępem, bo Stella w obładowanym po brzegi wagonie wiozła z Garnet surowe ryby, przygotowane uprzednio jedzenie, ale też skóry i ubrania. Szyły je miejscowe kobiety, które dzięki pomysłowi, na jaki wpadłam, zarabiały pieniądze, stanowiąc nie lada konkurencję dla szwaczek na prerii. Najbardziej martwiły Stellę produkty spożywcze, gotujące się w tym słońcu, odkąd opuściłyśmy Garnet. Miałyśmy wyjechać w nocy, ale Penelope się zagapiła, spaliła ciasta i trzeba było je robić od nowa. To nas opóźniło, więc teraz w pocie czoła wlekłyśmy się powoli do rancza. Znosiłyśmy tę niewygodę w milczeniu. Penelope siedziała w wagonie i wachlowała się zniszczonym już wachlarzem, który kupiła wieki temu. Choć jako jedyna przebywała w cieniu, jaki dawał jej rozciągnięty nad głową kawałek materiału na metalowym rusztowaniu, nie docierał do niej powiew wiatru. Patrząc na jej czerwone policzki, trudno było wyrokować, która z nas miała gorzej.

– Katie – zawołała mnie Stella.

– Co tam? – zagadnęłam bez oglądania się.

– Może jedź przodem, żeby otworzyć?

– Jak znam Isabelle, już jest otwarte, woda w boksach dla koni naszykowana, a jej gromada siedzi na płocie i wygląda przyjazdu gości.

– No, żeby nie stać… – ciągnęła Stella zrezygnowana.

– Jak miało się coś zepsuć, to pięć minut w tę czy we w tę niczego nie zmieni – odpowiedziałam.

Przy zaganianiu bydła mężczyźni spędzają w siodle dwa, a czasami nawet trzy tygodnie. Często pracują od świtu do zmierzchu i oczywiście ponad siły. Niestety ze względu na ograniczenia kuchnia polowa serwuje im codziennie to samo, kiedy więc wracają do domu, kobiety stają na rzęsach, aby zapewnić dobry posiłek. Ten miał być wyjątkowy, smaczny, obfity i spełniający marzenie każdego wygłodniałego mężczyzny. Tak naprawdę zjedliby cokolwiek, ale skoro było to pierwsze solidne domowe jedzenie od dwóch tygodni, jak nie więcej, odkąd pędzili bydło na ranczo, każda z nas chciała sprawić im przyjemność.

Dwaj synowie Stelli pracowali obecnie dla Williama. W kopalni już nie potrzebowano nowych rąk do pracy, ograniczano zatrudnienie tylko do najlepszych i najbardziej doświadczonych górników, więc młodzikom bez wiedzy podziękowano. Stella początkowo drżała o ich przyszłość, nie chciała, aby opuszczali ją w poszukiwaniu chleba, kiedy więc William uruchomił to ranczo, stał się wybawieniem dla wielu ludzi. Płacił dobrze, hodowla się rozrastała, a wszystko dzięki temu, że każdy jego pracownik czuł się częścią rodziny. Stella, choć gotowała dla wszystkich tak samo, jak każda matka na uwadze miała przede wszystkim swoje dzieci.

Ponownie zerknęłam w stronę, z której spodziewałam się tumanu kurzu.

Nadal nic.

Chyba to mnie najbardziej irytowało – że przez obsuwę z ciastami mogłybyśmy przegapić moment ich powrotu. Stelli zapewne też ta myśl przebiegła przez głowę, dlatego chciała, abym ruszyła sama do rancza i sprawdziła, czy już są. Gdyby wrócili, widziałybyśmy szlak wydeptany kopytami wielkiego stada bydła. Omiotłam wzrokiem połacie ziemi. I choć pragnęłam zobaczyć ślady, nigdzie ich nie znalazłam. Jedynie suche źdźbła wysokiej trawy tańczyły od czasu do czasu na wietrze. Ta cisza wywoływała we mnie niepokój.

– Oby nic się nie stało – mruknęłam pod nosem.

– Pewnie robią przystanki– odparła Stella, mimo że wydawało mi się, że odezwałam się zbyt cicho, aby mnie usłyszała.

Spojrzałam na nią i skinęłam, wyrażając w ten sposób nadzieję, że jest dokładnie tak, jak powiedziała. Choć z każdą upływającą minutą przekonanie o jakimś wypadku stawało się silniejsze, walczyłam sama ze sobą i ze strachem, który mną teraz zawładnął. To był pierwszy raz, kiedy moje dziecko zniknęło mi z pola widzenia na tak długo. Timmy pojechał na spęd razem z mężczyznami. John twierdził, że dla młodego chłopaka taka praca jest lekarstwem na głupotę. Inni go poparli.

– Jak się narobi, nie będzie miał głupich pomysłów – mówili, a ja, cóż, nawet jeśli uważałam, że to za wcześnie, nie mogłam się nie zgodzić.

Nie, kiedy Mary poparła Johna i nie, kiedy Timmy mało jajka nie zniósł, bo nie mógł się doczekać traktowania go jak dorosłego. Miał zaledwie jedenaście i pół roku, a chciał być postrzegany jako pełnoletni. Owszem, dzieci na ranczu szybciej dorastały, praca kształtowała ich charakter, ale ten spęd wydawał się zbędnym wystawianiem na niebezpieczeństwa. Dwa tygodnie nocowania w namiotach, owady, węże, brak higieny i ryzyko wypadku na koniu. Drżałam na samą myśl.

Synowie Stelli, choć starsi, przysparzali jej tyle samo zmartwień. Może nawet więcej, bo od czasu zmian w Garnet pomagali w utrzymaniu. Bez nich, bez dodatkowych pieniędzy, cała rodzina musiałaby się poddać i opuścić miasteczko. Stella pokochała to niezwykłe miejsce. Chyba jak każdy, kto miał okazję pomieszkać tam dłużej.

– Daleko jeszcze? – Penelope wyjrzała z wagonu.

– Już, już, córuś – odparła Stella. – Zaraz będziemy.

Jak każda troskliwa matka, nawet dorosłego dziecka, Stella zerknęła na córkę. Wystarczył tylko rzut oka, aby wyczytać z twarzy dziewczyny, jak bardzo źle znosiła ten zjazd. Spodziewała się dziecka. Powinna była zostać w domu, ale chciała pomóc. Chyba to spalenie ciast sprawiło, że poczuła się odpowiedzialna i nalegała na przyjazd do Bearmouth. Czasami, gdy patrzyłam na rodzinę Stelli, nie mogłam wyjść z podziwu, jak sobie pomagali. Jak wrażliwi byli na siebie nawzajem. Jedno dostrzegało i rozumiało troski i zmartwienia drugiego. Wydawało mi się nawet, że Penelope chciała jechać, na wypadek, gdyby wraz z powrotem mężczyzn spadł na jej matkę ciężar nie do udźwignięcia. Tyle razy słyszałyśmy o kontuzjach w pracy, o tym, jak zmęczeni mężczyźni tylko na chwilę się odwrócili…

Potrząsnęłam głową, aby o tym nie myśleć. Jeśli pozwolę swoim myślom krążyć wokół tego tematu, zwariuję.

Na szczęście skręciłyśmy w drogę prowadzącą do rancza Isabelle. Tak jak przewidziałam, gromada dzieci ruszyła biegiem w naszym kierunku. Kennedy, która tak jak Timmy uznawała się za zbyt dojrzałą na takie szaleństwa, już nie wyrywała się na spotkanie. Czekała cierpliwie, patrząc na rodzeństwo i na nas.

Maluchy dopadły wagonu. Wdrapały się na niego, co doprowadziło Stellę do palpitacji serca. Śmiałam się, gdy nerwowo przestawiała pakunki. Nie miała jednak sumienia odbierać im frajdy.

– Dzisiaj przyjeżdża papa! – oznajmiła Florence i usiadła na koszu z rybami.

– Ryby! – zawołała Stella, a Penelope podniosła dziecko, przesunęła kosz i pokazała małej, żeby usiadła na deskach wagonu.

– Timmy! – krzyknęła radośnie Lilly, usadawiając się tuż obok Stelli.

– Przywiozłaś nam coś? – zapytał Richard i chwycił Stellę za twarz, aby na niego spojrzała.

Rechotałam w głos. Stella kochała dzieci Isabelle, ale widać było, że za bardzo wchodziły jej na głowę.

– I Anthony! – dodała Lilly, przypomniawszy sobie o bracie, którego również zabrali na spęd. Potem wymieniła synów Stelli. Każdy z nich był jak rodzina, a ich nieobecność była zauważalna.

Na werandę wyszła Isabelle. Jej zaokrąglony brzuch odcinał się wyraźnie pod sukienką. Podziwiałam ją za to, jak dzielnie i dumnie nosiła każde dziecko. Pracowała u boku Williama na ranczu, rodziła mu dzieci i uczyła je z takim zaangażowaniem, jakby ktoś jej za to hojnie płacił. Nie miała czasu na nic, ale nigdy nie narzekała. Czasami tylko wspomniała o jakiejś napotkanej trudności, ale wtedy William ją przytulał, głaskał albo całował, a ta zapominała o każdej niewygodzie. Potem ją dokądś zabierał, robił piknik czy choćby porywał do lasu na przejażdżkę, a ona uśmiechała się od ucha do ucha. Życie, jakie prowadziła, dawało jej spełnienie, choć dla kogoś z boku mogło zdawać się zbyt męczące i intensywne. Patrzyłam na nią z uznaniem. Panienka z dobrego domu, która nigdy nic nie robiła, która marzyła kiedyś o wygodnym życiu, stała się prawdziwą południową żoną ranczera i… była z tego powodu szczęśliwa.

Czasami się zastanawiałam, jaka byłaby Izzie w Londynie. Czy odnalazłaby szczęście? Czy też przeciwnie, kisiłaby się, szukając czegoś bardziej ekscytującego? Tyle że życie tutaj dla kogoś, kto nie rozumiał ambicji osadników, wcale nie było ekscytujące, lecz męczące i brudne. Z drugiej strony Izzie w Londynie żyła jak w uśpieniu. Owszem, uśmiechała się, grała, tańczyła, ale nigdy nie widziałam w niej tego, co dostrzegałam teraz. Największym wyzwaniem było dla mnie znalezienie odpowiedzi, co sprawiało, że zaszły w niej takie zmiany. Miejsce? William? Dzieci?

Siostra schowała się do środka, ale wróciła po chwili z płaczącym maluchem na biodrze. Podała go Kennedy, a sama wyszła nam na przywitanie. Machała, uśmiechając się serdecznie jak zawsze.

– Jeszcze ich nie ma! – krzyknęła, kiedy się zbliżyłam.

Chwyciła mojego konia za wodze, a ja szybko zeskoczyłam.

– Richard – zwróciła się do syna. – Weźcie konie do stajni i wróćcie rozładować wagon Stelli.

Podeszła do Stelli i przywitała się z nią. Gdy one wymieniały grzeczności, dzieci zajmowały się pracą.

– Katie – zwróciła się do mnie Lilly – a może wyjechałybyśmy im na spotkanie?

Zerknęłam na jej twarzyczkę, a potem na horyzont. Spędziłam tyle godzin w siodle, byłam spocona, bluzka i pantalony kleiły się do mojego ciała, ale chęć zobaczenia ich jak najszybciej była silniejsza niż mój dyskomfort.

– Lilly, daj Katie odpocząć, złapać oddech – strofowała ją Izzie.

Mimo kuszącej wizji schowania się w cieniu, skinęłam do małej, a ta podeszła i mnie przytuliła. Miała sześć lat, ale już było w niej widać iskrę taką jak u Isabelle.

– Idę przygotować konia! – krzyknęła, chwyciła fartuszek i sukienkę w dłonie i pobiegła do stajni.

– Nie mogą się doczekać – usprawiedliwiła ją siostra.

– Ja też.

– A ja nie mogę się doczekać, aż weźmiesz to jedzenie do domu – stwierdziła Stella.

Z wagonu zeszła Penelope. Przeciągnęła się, a niewielki jeszcze brzuch wysunęła do przodu. Pogłaskała się po nim. Kobiety Montany nie marnowały czasu na rozczulanie się nad sobą, więc Penelope, świadoma pracy, jaka nas czekała, odezwała się:

– Ma, daj pierwszy pakunek.

Stella podawała zawinięte w papier produkty. Kosze przysuwała do krawędzi wozu, aby łatwiej je było zdjąć. Isabelle rozdzielała bagaże między dzieci, oceniając ich możliwości. Niektóre zapakowane po brzegi stanowiły nie lada wyzwanie. Taki Richard, mający zaledwie osiem lat, dźwigał pakunki niczym dorosły. Siła tych dzieci zarówno imponowała, jak i przerażała.

– Katie! – krzyknęła spod stajni Lilly.

Już siedziała na koniu, więc przeprosiłam towarzystwo i wspięłam się na swojego.

– Do zobaczenia za chwilę – powiedziałam.

– Czekaj! – Izzie chwyciła konia za wodze. – Dam ci wodę, masz spierzchnięte usta, musisz być spragniona.

Byłam. Tyle że nic nie miało znaczenia, kiedy w głowie pojawiła się jedna myśl: już za chwilę zobaczę syna.

Mimo to poczekałam, aż Izzie przyniesie menażkę. Drugą podała córce.

– Tylko proszę, uważajcie – dodała, kładąc dłoń na brzuchu.

– Oczywiście – zapewniłam i puściłam oko do Lilly.

– I jakbyście ich nie spotkały zbyt prędko, proszę, wracajcie. Oni mogli się zdecydować na kolejny nocleg. William przed wyjazdem wspominał, że będą na bieżąco decydować – tłumaczyła przejęta.

– Ależ oczywiście. Tylko wyjedziemy im na spotkanie. Jeśli ich nie zobaczymy, wrócimy.

– Katie. – Siostra podeszła bliżej. – Ten diabeł wcielony to jeszcze małe dziecko. – Skinęła głową w stronę Lilly. – Ja wiem, że my też szalałyśmy na koniach po lesie, ale zdaje mi się, że byłyśmy wtedy starsze.

– Masz rację. – Zaśmiałam się. – Zdaje ci się.

Izzie westchnęła ciężko, a ja skinęłam do Lilly na znak, że na nas czas. Niczego nie musiałam mówić. Oczywiście ruszyłyśmy galopem z miejsca.

– Katie! – krzyknęła za mną Izzie.

Córka, tak samo jak matka, jeździła tak, że niejeden mężczyzna by jej pozazdrościł. Gdybym nie znała możliwości Lilly, nie ryzykowałabym. Z nią nie obawiałam się niczego. William zawsze żartował z jej talentu, bo z pewnością wolałby, aby to któryś z synów tak świetnie odnajdywał się w siodle. Za każdym razem, kiedy na nią patrzyłam, przypominała mi się Izzie z czasów naszego dzieciństwa na wsi. Dzięki niej na nowo stawałam się beztroską dziewczynką bez żadnych zmartwień. Z idealnym życiem. Bez strachu i tego trzymającego kurczowo za gardło poczucia odpowiedzialności, jakie dręczy dorosłego.

Pędziłyśmy tak, aż konie się zmęczyły. Nigdzie nie było widać kurzu charakterystycznego dla stada pędzonego przez prerię. Zatrzymałyśmy się.

– Mnie się wydaje, że papa wybierze tę drogę – odezwała się Lilly i wskazała przestrzeń z jednej strony.

– Do tej pory wracali z tej. – Wskazałam dłonią kierunek, z którego zawsze nadjeżdżali.

– Ale był flash flood1. Tam jest za nisko, może jeszcze stać woda – zauważyła przytomnie. – Papa nie będzie pędził bydła w błoto.

– Prowadź – poprosiłam, a ona znów pognała konia do galopu.

Pędziła jako pierwsza. Jej blond włosy wystające spod za dużego kapelusza rozwiewał wiatr. Gdyby nie tasiemka pod brodą, straciłaby go już dawno.

– Heya! – krzyknęła na konia, kiedy ten zwolnił, wbiegając pod górkę.

Gdy tylko stanęłyśmy na wzniesieniu, zobaczyłam ich. Ciemne bydło otoczone tumanem kurzu. Mężczyzn dookoła stada kierujących je w odpowiednią stronę. Pomiędzy monotonnym muczeniem zwierząt dobiegał nas od czasu do czasu czyjś krzyk lub gwizd. Nie mogłyśmy jechać do nich na wprost, bo weszłybyśmy w szkodę, blokując im drogę do domu, więc czekało nas objechanie ich bokiem.

– Tędy! – krzyknęła Lilly i poderwała konia do galopu.

Co chwilę patrzyłam na stado. Szukałam wzrokiem Timmy’ego. Myślałam, że będę w stanie go rozpoznać, ale nie udawało mi się to. Nie w tym zgiełku, nie przy takim kurzu unoszącym się dookoła. No i nie, kiedy każdy jeździec włożył bandanę na twarz, aby nie wdychać drażniącego nos pyłu.

Najpierw galopowałyśmy w przeciwnym kierunku, a potem do stada. Lilly jako ta lżejsza, na wypoczętym koniu, oddaliła się zaskakująco szybko. To ja goniłam ją.

Na chwilę przed dojechaniem do stada dziewczynka zaciągnęła na twarz bandanę, której ja niestety akurat dzisiaj nie zabrałam. Wykręciła konia, dołączając w ten sposób do kowbojów. To, jaką frajdę sprawiało jej pomaganie im, widać było na pierwszy rzut oka.

Zatrzymałam konia, aby odszukać swojego syna. Dojrzałam Williama w tym samym czasie, kiedy on spojrzał w moją stronę. Pokazałam mu ręką Lilly. Chciałam, aby wiedział, że jego córka jest wśród ludzi i bydła. On, jakby wiedząc, co zaprząta moją głowę, wskazał mi Timmy’ego. Dzieliło nas całe stado. Obok niego dojrzałam oczywiście Johna. Pilnował go. Tak jak obiecał. Odetchnęłam, widząc go całego i zdrowego. Już tyle razy słyszałam historie, jak to podczas spędu ktoś niechcący spadł z konia, a stado go zadeptało, albo zleciał z siodła i złamał kark. Albo co gorsza, dopadła go jakaś choroba i wieźli ciało przewieszone przez siodło. Gdy emocje opadły, a ja się uspokoiłam, widząc syna, zdałam sobie sprawę z fizycznego bólu, jaki mi dokuczał od momentu dołączenia do spędu. Paliło mnie w przełyku. W ustach zaschło od wysiłku, a na języku czułam piach. Dusiło mnie od kurzu, jaki wdychałam bez żadnej osłony przez kilka dobrych minut. Schowałam twarz w zgięciu łokcia i kaszlałam. Po chwili jednak odpuściłam, bo ból od kaszlu zdawał się gorszy niż ten gryzący od kurzu. Sięgnęłam po menażkę Izzie. Upiłam łyk wody. Potem następny. Łzy ciekły mi po policzkach. Gdybym miała na sobie inne ubranie niż tę ciasną koszulę wkasaną w spódnicę, zaciągnęłabym materiał na twarz. Pozostawiona bez wyjścia, starałam się oddychać przez nos.

Mężczyźni się przekrzykiwali, bydło muczało. Co chwilę słyszeliśmy gwizd mający pomóc w nawigowaniu stada.

– Hej, ty! – krzyknął ktoś do mnie. – Tam! – Pokazał, gdzie potrzebował mojej pomocy.

Pognałam konia. Zajęłam miejsce w linii i pilnowałam, żeby bydło nie rozeszło się na boki.

William się kręcił, raz jadąc z przodu, raz sprawdzając, jak wygląda tył. Spędzali sto, może sto pięćdziesiąt krów z pastwiska w górach na ranczo. Młode zostaną oznakowane. Chore i stare sprzedane na mięso. Nie znałam się na tym, ale podziwiałam Williama za to, jak szybko i wprawnie przeszedł na hodowlę bydła. On jako pierwszy ulotnił się z Garnet, zbudował ranczo, kupił setki hektarów ziemi i zajmował się tym tak, jakby nic innego nie robił od urodzenia.

Pędziliśmy bydło pod jego dyktando, aż do samego rancza, gdzie czekali na nas wszyscy. Choć nie brałam udziału w całym spędzie, ponieważ dołączyłam na samym końcu, to widok kobiet machających do mężczyzn wzruszył mnie. W każdej z nich widziałam miłość i radość. Pewnie stałyby tak dłużej, gotowe wyściskać bliskich, ale… musiały przystąpić do pracy. Dzieci wiedziały, co robić, więc same z siebie zamykały bramki, pomagały z nalewaniem wody do poideł i kręciły się gotowe wypełniać każde polecenie. Pod naszą nieobecność przyjechali też Frank i Billy. Oni nie brali udziału w spędzie. Nie nadawali się. Żaden z nich nie umiał aż tak dobrze jeździć ani nie znał się na bydle. Pomagali za to na miejscu. Głównie budując zagrody, naprawiając pastwiska i pilnując obejścia podczas nieobecności Williama.

William, czerwony od wysiłku, wydawał polecenia, kręcąc się po koralach niczym diabeł tasmański. Wszędzie go było pełno. Zatrzymał się, dopiero gdy zobaczył Izzie. Zeskoczył z konia, podbiegł do niej, porwał ją w ramiona, oderwał od ziemi i obrócił w powietrzu. Pocałował ją dokładnie tak samo, jak wtedy przy ołtarzu. Niezależnie, ile czasu mijało, oni zachowywali się tak, jakby dopiero co się w sobie zakochali.

Przyglądałabym im się dalej, ale mignął mi Timmy. Szybko skierowałam konia w jego stronę. Nawet mnie nie zauważył. Całą jego uwagę skupiał John.

– Hej, co…? – zaczęłam, ale urwałam na widok tego, z jakim trudem John zsuwał się z siodła. On nie zsiadał, Timmy go wręcz ściągał.

Dotknął ziemi jedną stopą, a drugą trzymał w powietrzu. Timmy, brudny niczym kret, który sekundę temu wygrzebał się z gleby, chwycił Johna pod rękę i prowadził go do domu. Nie obejrzał się na mnie. Inny mężczyzna dopadł kulejącego Johna z drugiej strony. Zeskoczyłam z konia. Podałam wodze jakiemuś kowbojowi i pobiegłam za nimi.

– John, na litość boską, co się stało?! – zapytałam, zaglądając mu na twarz.

Wcześniej z daleka niczego nie było widać. Grymas na twarzy w połączeniu z syczeniem przy każdym kroku pokazywały, jak wiele kosztował go każdy krok. Nic jednak nie mówił. Albo nie mógł z wycieńczenia, albo z wysiłku, jaki wkładał w skakanie na jednej nodze. Nigdy nie widziałam go w takim stanie. Jego spojrzenie, kolor skóry i ciężki oddech budziły we mnie strach. Choć John był duży i silny, ledwo trzymał się na nogach.

– Papa miał wypadek – oświadczył w końcu Timmy.

– Wypadek? Ale co się stało?

– Coś mnie ugryzło – stęknął John.

Chciałam zapytać co, ale doszliśmy do werandy domu. Mary, która do tej pory podawała kowbojom wodę, przybiegła do nas. Płakała tak, jakbyśmy przynieśli go na wpół martwego. Ten, chcąc ją uspokoić, delikatnie się uśmiechnął. Mimo to nie zatuszował grymasu bólu.

Usiadł na schodach werandy, a Timmy klęknął przed nim, żeby zdjąć mu but. Kiedy to zrobił, wykręciłam twarz. Smród, jaki dosięgnął moich nozdrzy, zdradził, jak poważny był stan Johna. Śmierdziało zgnilizną. Rozkładającym się mięsem. Przełknęłam z trudem. Nagle zaschło mi w gardle. Mary zaszlochała i objęła Johna. Przytulała go do piersi, zanosząc się od płaczu.

Timmy, zupełnie niezrażony smrodem, choć przecież znajdował się najbliżej nogi, z niesamowitą delikatnością zdejmował Johnowi skarpetę. Ta nasączona płynami z rany przyklejała się do ciała.

– Jezu… – syknęłam i zerknęłam na twarz Johna.

Nawet nie jęknął. Nic. Siedział oparty o filar werandy. Jego biała koszula, którą włożył w dniu wyjazdu, zmieniła kolor na żółto-brązowy. Pot i kurz wgryzły się w materiał, a zacieki pod pachami i wokół szyi zdradzały, jak ciężko pracowali. Mary rozpięła mu dwa pierwsze guziki koszuli, jakby chciała ułatwić mu oddychanie. Te miejsca jego skóry, które słońce spaliło, kontrastowały czerwonym kolorem z tymi schowanymi pod ubraniem.

– Trzeba posłać po doktora – stwierdziła przytomnie Mary.

– Ja pojadę – rzucił ktoś z boku.

– John… – Przemogłam się i podeszłam bliżej. Dotknęłam jego czoła. Był rozpalony.

– Mogę w końcu odpocząć – stwierdził. Zaraz po tym opadła mu głowa. Zdawało się, że zemdlał.

Mary chwyciła go za czoło, przechyliła jego ciało tak, aby opierał się głową o werandę, a ciałem o nią. Miał zamknięte oczy, ale nadal oddychał.

Moje dziecko, przytomnie oceniając sytuację, poprosiło o wodę. Timmy zaczął przemywać ranę. Patrzyłam na niego i podziwiałam go za siłę. Za oddanie Johnowi. Od małego wpatrzony był w niego jak w obrazek. Kochał go i traktował jak rodzica. Choć bolało mnie to, że nigdy nie poznał swojego prawdziwego ojca, nazywał „papą” zupełnie niespokrewnionego z nim mężczyznę, z czasem odpuściłam. Okazało się, że tych kilka pierwszych lat zdecydowało o naszym losie bezpowrotnie.

Czasami się zastanawiałam, czy wtedy pod sądem dokonaliśmy dobrego wyboru. Wyjechałam razem z nimi do Garnet i próbowałam wejść do życia Timmy’ego powoli, bez drastycznych zmian, a może powinnam była postąpić przeciwnie – oderwać go siłą od Johna i Mary, a następnie zmusić do nazywania mnie mamą. Może gdybym go wtedy dostała w pełni, nasza relacja wyglądałaby inaczej?

– Katie – zwrócił się w końcu do mnie po imieniu, co robił od zawsze. Nigdy, nawet kiedy John mu tłumaczył, że mieli go tylko w opiece, a to ja go urodziłam, nie przestał nazywać Mary mamą. Ja byłam tylko Katie. Ani ciocią Katie, ani mamą Katie. Po prostu Katie. – Czy mamy w domu jakiś alkohol?

– Przyniosę – zapewniłam.

Zaraz obok pojawili się William, Izzie i gromadka ich dzieci. Jedno spojrzenie mojej siostry na Johna wystarczyło, aby zabrała maluchy z dala od tego widoku. William zaklął i pobiegł do środka. To on przyniósł alkohol. Wlał trochę do ust ledwo przytomnego Johna, resztą płynu z butelki polał nogę. John aż zawył, gdy alkohol penetrował przeżarte na wylot mięśnie jego nogi.

– Pytałem go, czy jest bardzo źle, to mówił, że nie aż tak – tłumaczył się zszokowany stanem Johna William.

– Papa nie chciał nas opóźniać – wyjaśnił Timmy. – Oszukał nas wszystkich, bo nie chciał nas martwić. Jemu… – Załamał mu się głos. – Jemu się wydawało, że… – Już nie dał rady dokończyć zdania. Każdy wiedział, co chciał powiedzieć. John miał nadzieję, że wyzdrowieje. Tym razem jego silny organizm go zawiódł.

Jeden z kowbojów przybiegł zgłosić Williamowi problem z bydłem. Ten, rozdarty, nie wiedział, co zrobić. Chciał pomóc Johnowi, ale tu jedynie doktor mógł coś zaradzić. Wobec tego William wrócił do pracy, a my we troje siedzieliśmy z Johnem na werandzie i czekaliśmy na lekarza. Timmy nie opuszczał Johna ani na krok. Mary obmywała ciało męża i przykładała mu do czoła szmaty zamoczone w zimnej wodzie, którą ja wymieniałam, gdy tylko dała sygnał. John majaczył albo chciał coś powiedzieć, ale blokowała go gorączka i przez to niezrozumiale bełkotał. Z każdą upływającą minutą jego stan zdawał się pogarszać. Aż nie do wiary, że dojechał tu przytomny i zszedł z konia świadomy. Tak, jakby wiedział, że musi dowieźć Timmy’ego bezpiecznie do domu, a potem po prostu się poddał. Nawet oczu nie mógł uchylić, kiedy do niego mówiliśmy.

Doktor przyjechał po dłuższym czasie. Na jego polecenie mężczyźni zabrali Johna do środka i ułożyli go na stole w kuchni.

Wszyscy wiedzieliśmy, co powie lekarz, zanim to zrobił.

– Nogę trzeba amputować na wysokości kolana. Może nawet powyżej – zawyrokował.

Timmy zaklął i po raz pierwszy odszedł od Johna. Schował twarz w dłonie, żeby zamaskować łzy. Chciałam do niego podejść, pocieszyć go. Powiedzieć, że rozumiem jego ból. Znałam go na tyle dobrze, by wiedzieć, jak zareaguje. Nie pozwoli mi na to. Zamiast mnie u jego boku znalazła się Stella. Spokojnie z nim rozmawiała, ale mimo że prosiła, aby odpoczął, wykąpał się albo zjadł, nie chciał nawet słyszeć o pozostawieniu Johna. Wrócił więc do niego, chwycił za rękę i trwał przy nim poważny i skupiony, podczas gdy doktor przygotowywał chorego do zabiegu. Założył mu opaskę uciskową i zabezpieczył nogę. Choć mina medyka niewiele zdradzała, wiedzieliśmy, jak poważny jest stan Johna.

– Czego pan potrzebuje, doktorze? – zapytałam.

– Trzeba go przewieźć jak najszybciej do szpitala w mieście, tam mam odpowiednie narzędzia.

– To nie będzie pan operował tutaj?

– Nie, w szpitalu mam lepsze warunki. Nie wiemy, jak organizm zareaguje na amputację.

– Och – wyrwało mi się. Zrozumiałam to, czego nie wyraził werbalnie. John mógł tego nie przeżyć. Nawet jeśli amputują nogę.

– Przestrzegam przed zwłoką – odezwał się, kończąc zalecenia. – On nie ma za dużo czasu.

William od razu zorganizował wagon. Przygotował ten z materiałem na metalowym rusztowaniu, aby zapewnić Johnowi cień w trakcie transportu. Po krótkiej wymianie zdań postanowiono, że pojedziemy Mary, Timmy i ja. Dla mnie nie starczyło miejsca na wozie, więc odnalazłam szybko swojego konia, wsiadłam na niego i ruszyłam za nimi. Jechaliśmy powoli. Wagon podskakiwał na wertepach. Mary płakała. Słyszałam jej szloch i ciche rozmowy między nią a Timmym.

Dziki Zachód nauczył nas, że nic tu nie jest pewne. Człowiek nie może odsapnąć i z przekonaniem odpuścić, przestać się pilnować. Śmierć widziałam nieraz – to, jak niespodziewanie przychodzi. Anderson, który sprzedał sklep i miał cieszyć się życiem w Helenie, zmarł zaraz po tym, jak się osiedlił na prerii. Zasnął. Margie wypłakiwała sobie oczy, przeklinała, że całe życie spędzili w Garnet, czekając na spokojną starość, której nie dożył. Została sama. Odeszła niecały rok po nim. Ludzie mówili, że to z żalu umarła. Inni, że oboje już byli starzy i chorzy. Jeszcze inni twierdzili, że to praca trzymała ich przy życiu, a kiedy sprzedali sklep, stracili sens.

Niezależnie, jak było, strata bolała. Zwłaszcza że zżyłam się z nim. Spędziłam z nim niejedno popołudnie, rozmawiając o wszystkim i o niczym. Choć wiedział o moim stanie, nigdy nie dał mi odczuć, że mnie oceniał. Okazał mi dużo zrozumienia i wsparcia. W zasadzie zastąpił ojca. Żałowałam, że nie odbyłam z nim rozmowy od serca, nie podziękowałam i nie przytuliłam. Zdawało mi się, że mam jeszcze czas. Na swoją obronę mam tylko to, że byłam młoda i głupia. Nie pomyślałam, że wdzięczność trzeba okazywać od razu, nie czekać z nią. Mówić ludziom, jak dużo znaczą i jak bardzo są ważni. Teraz, poturbowana przez doświadczenia, wyrzucałam sobie, jak niewłaściwie postępowałam, i to jeszcze wobec ludzi, którzy okazali mi tyle serca. Często dopadała mnie myśl, że zbyt dużo myślałam o sobie, a tak niewiele o innych. Traktowałam ludzi jak tło w moim życiu. Dopiero to pasmo strat wstrząsnęło mną na tyle, abym się zmieniła.

Zwłaszcza kiedy przyszło nam się zmierzyć ze śmiercią dziecka Isabelle. Urodziło się sine. Doktor robił, co mógł, ale nie udało mu się go uratować. Po tej śmierci przyszła kolejna. Dziecko Penelope. Według mieszkańców jakiś górnik przyniósł odrę i od tego się zaczęło. Umarło wiele dzieci i starszych osób. W tamtym nieszczęsnym okresie pogrzeby odbywały się co kilka dni.

Teraz, choć bardzo tego nie chciałam, moje ciało się napinało, wiedząc już, co nas czeka. Od początku, od momentu opuszczenia Garnet, wyczuwałam coś złego. Instynkt skupiał moją uwagę na dziecku. Jemu nic się nie stało. Nie fizycznie, ale śmierć Johna będzie dla niego potwornym ciosem. Timmy tego nie przeżyje.

– Ojcze nasz… – zaczęłam pod nosem, modląc się o zdrowie dla Johna.

Koń szedł za wagonem ze spuszczoną głową, a ja zaglądałam do środka, licząc na cud.

Tak dojechaliśmy pod szpital. Doktor skrzyknął kilku mężczyzn i razem przenieśliśmy Johna do środka.

– Nic tu po was – stwierdził lekarz, rozcinając spodnie pacjenta. – Poczekajcie na zewnątrz.

– Ale… – zaczął Timmy, medyk jednak nie dał mu nawet dokończyć.

– Czas tutaj ma ogromne znaczenie, operację muszę wykonać sam. Nie jesteście mi w stanie pomóc. Proszę. – Wskazał drzwi.

Posłusznie wyszliśmy. Ci, którzy widzieli ranę Johna, kręcili głowami. Opowiadali historie, których byli świadkami. Niezależnie od tego, jak się zaczęło, finał był zawsze taki sam – tak poważnie ranni umierali. Zerkałam na Timmy’ego, starając się wyczytać coś z jego zachowania. Trzymał się dzielnie. Mary od czasu do czasu wzdychała. Nie potrafiłam odgadnąć jej myśli, ani nawet nie znałam jej na tyle, by wiedzieć, jak odbierze moje słowa, jeśli powiem coś, aby ją pokrzepić. Kiedyś, owszem, była moją pokojówką, miałam do niej śmiałość i nigdy nie zawahałbym się wyrazić swojego zdania, jeśli czułabym potrzebę je wygłosić, dzisiaj jednak dzieliła nas przepaść.

Zaczęło się od sądu. Znienawidziła mnie za to, że chciałam odebrać jej dziecko. Nawet po tym, jak ustąpiłam, nie zmieniła nastawienia. Pozostałam tą, która zaburzyła spokój i bezpowrotnie zmieniła ich życie. Choć tłumiłam wszystkie emocje, żal, jaki nosiłam w sobie od opuszczenia Garnet z papą, tę niemoc, kiedy próbowałam tulić swoje dziecko, ale ono mnie nie chciało i uciekało do obcej kobiety, Mary nigdy nie spojrzała na mnie łaskawie. Nie interesował jej mój ból ani to, ile dla nich poświęcam. Z pokorą godziłam się na wszystkie ustępstwa dla Timmy’ego, ale też dlatego, że ta kobieta uratowała mnie tej przeklętej nocy w Butte. Zajęła moje miejsce, mimo że była świadoma intencji bandytów. Doskonale pamiętałam jej pewność w działaniu. Ani przez chwilę nie pomyślała o sobie. Moje bezpieczeństwo stawiała ponad swoje. Gdyby nie ona, gdyby to mnie postrzelono w brzuch, Timmy nie przeżyłby tego napadu. Ja pewnie też nie. Kilka razy próbowałam z nią o tym porozmawiać, ale konsekwentnie odmawiała. Czasami mi się zdawało, że trzyma mnie na dystans, bo obawia się, co mogłabym zrobić, gdyby wpuściła mnie do swojego serca i pozwoliła sobie na polubienie mnie. Timmy wyczuwał, jak napięta jest sytuacja między nami, a że to ja byłam ta „obca”, stawał po stronie Mary.

Mimo mieszkania razem w domu Izzie w Garnet, mijaliśmy się. Starałam się nie wchodzić im w drogę, nie narzucać. Nie komentować, gdy coś mi się nie podobało. Robiłam wszystko, żeby byli szczęśliwi, żeby coś zmieniło się między nami. Marzyłam o stworzeniu rodziny, ale dwie matki to o jedną za dużo. John bał się cokolwiek powiedzieć, bo obawiał się, że gdy dziecko mnie polubi, zabiorę im je. Patrzył na mnie, zachodząc w głowę, co myślę. Nie było obiadów spędzonych na radosnych rozmowach, tak jak spodziewali się Izzie z Williamem. Wiele razy towarzyszyła nam przytłaczająca cisza. Kiedy John szedł do pracy, a Timmy do szkoły, dom kurczył się do rozmiarów naszej pierwszej chaty. Obecność Mary stawała się nie do zniesienia. Dlatego też wychodziłam. Czasami siadałam przed sklepem Andersona w Garnet albo chodziłam w odwiedziny do Stacy. Zaczęło się od rozmów, aż w którejś wypłynął temat naszych strojów. W ten sposób wpadłam na pomysł szycia ubrań, co stało się moim źródłem dochodów. Tak naprawdę zawdzięczałam sukces uwierającej mnie niewygodzie dzielenia domu z Mary.

Ona też musiała się ze mną męczyć, bo kiedy John oznajmił nam, że wyruszają z bydłem, Mary spakowała się i została na ranczu Izzie. Z nią się dogadywała lepiej niż ze mną. Pewnie ze względu na to, że ja jako jedyna zaprotestowałam i nie przyjmowałam argumentów Timmy’ego, kiedy próbował wyjaśnić, dlaczego musi jechać z bydłem. Jako matka chciałam mieć choć minimalny wpływ na wychowanie syna, ale nie udało mi się go powstrzymać. Mary nawet słowem nie pisnęła. Ona, niezależnie od tego, co myślała, zawsze robiła wszystko, co John nakazał – nawet jeśli się z tym nie zgadzała – i było widać, jak bardzo jest temu przeciwna. Złościłam się na nią za brak zdania i odwagi, za to jej tchórzostwo i unikanie konfrontacji.

Teraz patrzyła na Timmy’ego i mierzyła się z konsekwencjami milczenia. Ona mogła zabronić Johnowi tej wyprawy. Kto to widział – kamerdyner z Anglii kowbojem? John, który ledwo jeździł konno, który całe życie spędził na salonach, usługując papie, teraz, chcąc spełnić zachciankę Timmy’ego, ruszył ślepo za kowbojami.

– Katie – usłyszałam.

Zbliżał się do mnie pan Barner. Właściciel sklepu w Bearmouth, do którego od czasu do czasu przyjmował nasze ubrania, serwety czy haftowane poszewki.

– Wszystko w porządku? – Wskazał na szpital. – Co tutaj robisz? Mam nadzieję, że to nikt z twoich bliskich…

– Jeden z ludzi doznał urazu podczas spędu – wyjaśniłam ogólnikowo.

– Och – jęknął i zerknął na okna, przez które niczego nie można było dostrzec. – Będzie dobrze – zapewnił.

– Yhy – mruknęłam pod nosem.

– Spadł z konia? – ciągnął temat.

– Nie wiem…

– Wąż – wyjaśnił Timmy. – Szybko odcięliśmy miejsce ukąszenia. Wykroiliśmy je nożem. Zdawało się, że wszystko zrobiliśmy dobrze, ale… w tej temperaturze… otwarta rana… – ciągnął półsłówkami.

Nawet nie wiedziałam, że mieliśmy do czynienia z ukąszeniem. Cała stopa i łydka wyglądały jak jedna wielka otwarta rana. Spuchnięta i babrząca się rana. Jak on jechał na koniu? To musiało bardzo boleć. Sprawiało też, że szanse na przeżycie Johna malały jeszcze bardziej. Nie otrzymał żadnych leków po ukąszeniu. W ranę wdało się zakażenie. Tutaj nawet ucięcie nogi może nie pomóc. Gorączkował. Stracił też przytomność.

– Przykro mi. – Barner odgadł myśli wszystkich zebranych.

Przypisy

1 Powódź błyskawiczna. Pojawia się na skutek nagłych i intensywnych opadów. Często ma miejsce na suchych terenach, gdy stwardniała ziemia nie jest w stanie wchłonąć wody (wszystkie przypisy pochodzą od Autorki, chyba że zaznaczono inaczej).

Spis treści

Bearmouth, 12 czerwca 1911