Małżeństwo gwiazdy - tom 1 - Norden Kamil - ebook

Małżeństwo gwiazdy - tom 1 ebook

Norden Kamil

0,0

Opis

Rauty, intrygi i skandale

Dwudziestolecie międzywojenne. Ryta Valdi, kiedyś Małgorzata Kręcik, jest gwiazdą kina i teatru. Dziennikarze rozpisują się o jej kolejnych podbojach, samochodach i gażach. Życie na świeczniku nie jest jednak ani łatwe, ani tak przyjemne, jak by się mogło wydawać. Każdy dzień jest walką o przetrwanie.

Ryta z uporem prze do przodu, jest nienasycona, niestety podejmowane przez nią decyzje prowadzą nieuchronnie do katastrofy. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy na horyzoncie pojawia się konkurencja w postaci młodej i pięknej Broniki Rolskiej, która za wszelką cenę stara się odebrać Rycie jej dotychczasowe życie.

Czy Ryta utrzyma swoją pozycję?
Czy zdobędzie upragnione zaszczyty i tego jedynego?
Czy jej trudna przeszłość wyjdzie na jaw?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agatabab

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniały obraz dwudziestolecia między wojennego w celebryckim światku, gwiazdy, skandale, wielkie pieniądze😀
00

Popularność




ROZDZIAŁ I

– Czy ożeni się? To tylko ode mnie zależy. Gdybym chciała, to od roku byłabym hrabiną Różatycką...

– Tak... tak... Za moich czasów hrabiowie mieli pieniądze na brylanty i powozy dla aktorek... Dzisiaj muszą się żenić...

– Ralf ma piękny majątek nad wielkim błękitnym jeziorem, ze starym zamkiem, z ogromnymi la­sami, w których są jelenie, pięćsetletnie dęby i w ogóle różna zwierzyna.

– Wiem... wiem... już trzy razy wyznaczano mu licytację.

– No, to głupstwo... jakoś tam będzie... Mamuńciu, jak mamuńcia uważa, czy kostium dobry?

Stara aktorka, zwana przez wszystkich w teatrze mamuńcią, roześmiała się.

– I toto, Rytko, nazywasz kostiumem?! Jesteś przecież kompletnie naga!

– Trudno, skoro mam grać Monnę Vannę...

– Rozebrana jak do wanny... Moja droga... Bogorska, kiedy to śpiewała, była ubrana w trykot od stóp do głów.

– Bo wtedy całe życie było w trykocie i w tych barchanowych... A działy się rzeczy gorsze niż obec­nie...

– Jeżeli nawet, to w każdym razie ze „sznytem” i z „fasonem”... Daj no, Rytuś, papierosa... Słuchaj, mam dla ciebie świetną okazję... Sprzedam ci za bez­cen moją sobolową pelerynę, bo właśnie chwilowo...

Ale Ryta Valdi, gwiazda Teatru Lirycznego, znała dobrze transakcje handlowe mamuńci Wolskiej.

– Gdyby tylko te sobole nie były tak blisko spo­krew-nione z tresowanymi szprotkami i mniej wyraźnie napoczęte przez mole...

– Ryto... jesteś niedelikatna dla starszej koleżanki, która... ale dajże mi przynajmniej dwadzieścia złotych...

W garderobie zadźwięczał dzwonek, a jednocześnie ozwał się głos inspicjenta:

– Pani Valdi, proszę na scenę!

Ryta osłoniła nagość prężnego, brzoskwiniowego cia­ła płaszczem z doskonałej imitacji gronostajów. Włosy jej z natury ciemnoblond – przy pomocy sztuki kos­metycznej imitowały platynę, a drobna twarzyczka, z chabrowymi, ogromnymi, niewinnie zdziwionymi oczy­ma, imitowała do złudzenia lat osiemnaście. Złośliwi i serdeczne przyjaciółki twierdzili, że śpiew jej udaje głos, a aparycja – urodę. Ale to nie było prawdą. Valdi miała głos prześliczny, o metalicznym dźwięku i ciep­łej barwie, który odpowiednio kształcony mógł predestynować nawet do operowych partii Mimi lub Butterfly, a twarz, chociaż niezupełnie regularna, pro­mieniowała nieopisanym wdziękiem i urokiem. Wybit­na fotogeniczność czyniła Rytę Valdi upragnioną vedettą filmową. Zbudowana trochę chłopięco, w liniach nieskazitelna, mogła zaryzykować ukazanie się w roli Monny Vanny. Dyrektor Teatru Lirycznego wznowił specjalnie dla niej tę przedwojenną operetkę, osnutą na słynnej sztuce Maeterlincka.

Ryta wybiegła na scenę, a w chwilę potem inspicjent zawezwał Wolską. Garderobiana pogasiła świat­ła przy lustrach i porządkowała na toalecie. Zapukano do drzwi.

– Proszę!

– Panna Valdi na scenie?

– Tak... A... to pan hrabia... proszę… proszę bar­dzo, pan hrabia... zechce zaczekać na pannę Valdi...

– Ależ, mój Ralfie, my dear boy, doprawdy nie wiem, czy to wypada... It is shocking...

– Niechże mama wejdzie… Ryta nie uznaje żad­nych ceremonii...

– Doprawdy? O! – Starsza dama, olbrzymiej jak na kobietę posta­wy, ubrana w suknię z czarnej mory, weszła do gar­deroby, rozglądając się wokół z zainteresowaniem. Przede wszystkim zwróciły jej uwagę licznie rozrzucone i rozwieszone na ścianach fotografie Ryty. – To ona? – zapytała swoim niskim, tubalnym głosem.

Hrabina Magdalena Różatycka, z domu księżnicz­ka Świrgiełło, miała męskie prawie rysy twarzy, czarny me-szek na górnej wardze i na policzkach, dragońskie ruchy i głos o basowych niemal tonach.

– Tak... to fotografie Ryty... Prawda? Jaka ślicz­na...

– Owszem... przeważnie nieubrana...

– To fotografie z ról...

– To ona grywa same takie gołe role?

– Skądże znowu! Ryta słynie ze swoich uroczych toalet...

– Muszą dużo kosztować...

– Naturalnie...

– My dear (mój drogi), a ile tak ona w ogóle mo­że zarabiać?

Ralf Różatycki uczuł się trochę zakłopotany za­pyta-niem matki. Zląkł się, czy nie słyszała tych słów garderobiana. Szybko podał przyniesiony bukiet róż.

– Poproszę o włożenie tych kwiatów do wody...

– W tej chwili, panie hrabio...

Matka i syn pozostali sami w garderobie. Ralf nie był wcale podobny do matki. O ile ona przedstawiała uderzająco męski typ kobiety, o tyle on w swojej ładnej twarzy rasowego płowego blondyna i w miękkich, le­niwych ruchach miał coś ze wschodniej odaliski, bezwolnej, a zarazem rozkapryszonej. Czarne brwi i ciemne, niezwykłe długie rzęsy kontrastowały z płową jak dojrzałe żyto czupryną. Bladoróżowe usta, wykro­jone tak prawidłowo, że aż banalnie, dla bystrego fizjonomisty zdradzały zupełny brak energii i łagodną zmysłowość. Ręce bajecznie piękne – za piękne jak na mężczyznę, wypieszczone – małe paznokcie, powle­czone różowym lakierem.

Młody Różatycki był tak delikatny, że niepodobna go sobie było wyobrazić przy jakiejkolwiek pracy. Uni­kał też najstaranniej wszystkiego, co na pracę zakra­wać mogło. Nawet sporty uprawiał niechętnie. Samo­chodu nie prowadził sam, ale posługiwał się zawsze szoferem. Pasjonował się tylko kartami i wyścigami, tracąc na nie resztki mocno już nadszarpniętej magnac­kiej fortuny.

Był zresztą dobry i uczynny chłopak. Jeżeli miał pieniądze – co w ostatnich czasach zdarzało mu się coraz rzadziej – to pożyczał chętnie każdemu, kto go o pożyczkę poprosił, nie pytając nigdy o termin zwrotu. Jeszcze zaś chętniej i częściej pożyczał sam, nie trosz­cząc się również o to, kiedy odda. Złośliwi opowiadali, że osiągnął rekord w ilości wypuszczonych weksli. Mieszkał w luksusowym hotelu, gdzie od kilku miesięcy nie regulował rachunków, i codziennie wracał do domu o białym dniu, po nocy przepędzonej na hazardzie gry lub w najdroższych dancingach. W dancingu – w czasie za­bawy sylwestrowej poznał Rytę Valdi.

– Mamo, jakże mama może tak głośno pytać o za­robki Ryty?

– A o co chodzi? What is?

– Po pierwsze, to niedelikatnie... po wtóre, gdyby ona się o tym dowiedziała...

– A gdyby się nawet dowiedziała? To i cóż...

– Mogłaby zerwać ze mną...

– Co takiego?! Przecież ty, hrabia Różatycki, chcesz się z nią żenić! Żenić...

– Ach! Żeby mama wiedziała, ile to mnie trudu kosztowało, zanim zdołałem ją namówić do przyjęcia moich oświadczyn...

– Słuchaj, Ralfie, zwariowałeś... You are foolish, my child (Jesteś wariatem, moje dziecko). Taka panna Valdi... A jak ona właściwie naprawdę nazywa się?

– Nie wiem...

– Dowiemy się o tym z metryki przy zapowie­dziach. Oh! God! (O mój Boże)... To może być ładna chwila... Tak na przykład panna Pasternak albo panna Pistolet... Czy ona aby naprawdę tyle zarabia? Bo mo­że wszystko blaga i w takim razie należy się jak najprę­dzej wycofać...

– Ależ, mamo, ja ją kocham! Do szaleństwa!

– Dzieciństwo! To już szósta z rzędu aktorka, w której kochasz się do szaleństwa! Poważne jest tylko to, że Różatycze trzeba koniecznie ratować... za wszelką cenę ratować... I albo ta panna może nam w tym dopo­móc, albo nie... A cóż, za darmo taka panna Ba­lon czy panna Miednica ma zostać hrabiną Różatycką, kuzynką Świrgiełłów i Tęczyńskich!

– Mamo, na miłość boską! Gdyby mama wyrwała się z czymś podobnym przy Rycie! To byłaby katastro­fa! Ona taka ambitna! Wrażliwa.

– You are stupid (Głupi jesteś). Bardzo głupiutki jesteś, mój Ralfie! Ta panna na pewno jest mądrzej­sza od ciebie i rozumie, że...

Nie dokończyła, bo w tej chwili otwarły się gwał­townie drzwi i do garderoby wpadła Ryta zadyszana, rozpłomieniona... Płaszcz osunął się z jej ramion i w całej swej przepysznej nagości ukazała się oczom Różatyckich.

Hrabina osłupiała. Przygotowana była wprawdzie na wiele, ale jednak to pierwsze wejście przyszłej sy­nowej było zbyt silne w swoim teatralnym efekcie.

– Ryto... kochanie... to mama moja przyszła, aby cię poznać...

– Ach... jakże mi… – Ryta, zmieszana, porwała co prędzej szafirowe jedwabne kimono, haftowane w złote smoki i stylizowane irysy, i osłoniła obnażone ciało. – Strasznie się cieszę... Witam... panią... panią... panią... hrabinę...Jaka pani dobra... ogromne było dzi­siaj powodzenie… – Nie bardzo wiedziała, co właściwie mówi i jak się zachować. Czy uścisnąć rękę przyszłej teściowej, czy może ją w rękę pocałować. – Puścić mnie po prostu ze sceny nie chcieli... Osiem razy kurty­na szła do góry i dlatego...

Straszna baba – przeniknęło przez mózg Rycie – taka jakaś groźna... imponująca... prawdziwa arystokratka!

Różatycka opanowała się już i wyciągnęła rękę do Ryty.

– I mnie bardzo miło, że poznaję panią... Osobę, dla której mój syn ma tak wielką sympatię... I tyle już słyszałam o pani!

– Pani hrabina... doprawdy bardzo łaskawa... Pro­szę usiąść na tym fotelu, będzie wygodniej... I może czekoladek... – podsuwała hrabinie ogromne atłaso­we pudełko z czekoladkami.

– Dziękuję, słodyczy nie jadam.

To było powiedziane uprzejmie, ale tak jakoś od­pychająco i chłodno, że Rytę dreszcz przebiegł.

To monstrum lodowiec w sobie nosi czy co?

– Mama, Rytko... – powiedział Ralf – jest najdo­kładniej poinformowana o naszych projektach...

– Ach! Tak... – bąknęła Ryta – to przecież jesz­cze nic pewnego.

Nowa fala zdumienia ogarnęła hrabinę. Jak to ta „osoba” o fałszywym nazwisku i niewiadomym pocho­dzeniu, szwendająca się nago po scenie i za kulisami, pozwala sobie kwestionować dar szczęścia, zaszczyt należenia do rodziny Różatyckich... Nie wydaje się bynajmniej oszołomiona, ale tak jakoś zachowuje się, jak­by to ona robiła łaskę! To bezczelność! Różatycka jest poirytowana, niemniej to zachowanie się Ryty im­ponuje jej.

Musi istotnie zarabiać bardzo dużo! Tylko pie­niądze dają taką pewność siebie... Co za czasy!

I z uśmiechem, który usiłuje być miłym, mówi:

– Skoro kochacie się, drogie dzieci...

W mózgu ma odfotografowane Różatycze, cyfry zaległych podatków... niewypłaconych służbie i oficja­listom pensji... długów obciążających hipotekę i mnóst­wo drobniejszych dłużków...

– Skoro kochacie się... – powtarza jeszcze sło­dziej.

Ryta rozpromienia się. Zmrożone przed chwilą ser­ce topnieje pod wpływem tej odrobiny serdeczności. Hrabina Różatycka, z domu księżniczka – taka ma­jestatyczna! Taka zachwycająco brzydka! – nazywa ją drogim dzieckiem, chce mieć za synową...

– Ralf jest bardzo kochany... strasznie dobry... tyl­ko dla artystki rozstanie się ze sceną... chociaż ja kocham wieś... przyrodę... uwielbiam ciche życie domowe...

– Któż mówi o rozstaniu się ze sceną?! – zaopo­nowała gorąco pani na Różatyczach. – Sztuka przede wszystkim!

– Jednakowoż... Bywają w teatrze sytuacje kłopotliwe... Ot, chyba dzisiejszy mój kostium... Rola piękna, ale kostium…

– Jeżeli rola tego wymaga... trudno. A czy za takie nieubrane role to więcej płacą?

– Mamo... – pociągnął matkę za rękę przestra­szony Ralf. – Nie dzisiejszego wieczoru.

– Dajże spokój... Panna Valdi jest na pewno roz­sądną osobą i doskonale porozumiemy się... Ralf jest jeszcze taki naiwny i dziecinny...

– Mamo, zdaje się, że przeszkadzamy Rycie w przebraniu się do następnego aktu... Proponuję tedy, że po skończonym przedstawieniu przyjedziemy po nią i zjemy razem kolację w restauracji...

– Ach! To będzie cudownie – klasnęła w ręce Ryta.

Hrabina była mniej zachwycona tym projektem wspólnej „rodzinnej” kolacji, protestować jednak nie chciała.

– Pannę Valdi proszą do telefonu.

Aparat telefoniczny znajdował się w budce na ko­rytarzu. Ryta wróciła po kilku minutach. Była zamyś­lona i jakby nagle postarzała.

– Dziękuję za tak miłe odwiedziny i przepraszam bardzo, ale muszę się ubrać... Do widzenia, do jutra... zatelefonuj do mnie, Ralfie, koło południa...

– Jak to? A kolacja po teatrze?

– To chyba nie dzisiaj... Jestem bardzo zmęczo­na...

– Przecież sama mówiłaś, że to będzie cudownie.

– Głowa mnie rozbolała...

– Tak nagle?

– Miewam takie raptowne bóle głowy! O! Tu w skroniach.

– W takim razie odwiozę cię do domu po przed­stawieniu... może lekarz będzie potrzebny...

– Cóż znowu... Trochę spokoju i będę zupełnie zdrowa! Dlatego, proszę cię, nie przyjeżdżaj... kiedy mnie głowa boli... wolę być sama.

– Ależ...

– Nie nalegaj, Ralfie – powiedziała Różatycka, przeszywając twarz aktorki spojrzeniem bystro pa­trzących czarnych oczu – artystki miewają swoje ka­prysy... Musisz się do tego przyzwyczaić, moje dziec­ko... Więc do widzenia...

– Do widzenia... Przepraszam bardzo za zawód, ale ten nieznośny ból głowy... To przejdzie do jutra... Nie gniewaj się, Ralf...

– Gniewać się! Rytuś... lękam się tylko...

– Nie lękaj się. Wszystko będzie dobrze.

Pożegnali się. Ralf westchnął cichutko i poprowadził matkę do czekającego przed teatrem samochodu.

– To dziwne, że ją tak nagle napadł gwałtowny ból głowy po tym telefonie. I wyraźnie nie życzyła so­bie, żebyś ją odwiózł do domu.

– Bo ona taka nerwowa... Przecież mama nie przy­puszcza chyba, że...

– Kiedy chodzi o takie damy, można wszystko przypuszczać... Należałoby zbadać bliżej jej życie...

– Śledzić, szpiegować?

– Prawda, że tyś do tego niezdolny... Ja bym się tym zajęła... tylko w jakim celu... Trudno przecież mieć złudzenia... Słuchaj, dzisiaj w porannej gazecie czyta­łam, że ona podpisała kontrakty na dwa filmy i umowę z zagraniczną wytwórnią płyt gramofonowych. Jakiś impresario angażuje ją na koncerty do Hiszpanii, Portugalii i Londynu. Czy to wszystko prawda?

– Najprawdziwsza!

– W takim razie nie ma co mówić. Żeń się! Tyl­ko przed ślubem ja z nią porozmawiam... Różatycze trzeba ratować, a potem zobaczymy!

Po ostatnim akcie operetki Ryta Valdi rozcharakteryzowała się szybko i odesławszy garderobianą, po­śpiesznie ubierała się. Była już w kapeluszu i w futrze, kiedy bez pukania drzwi garderoby otwarły się. Wszedł Irski, partner Ryty Valdi w Monnie Vannie.

– Cóż to znaczy – żachnęła się Ryta – wcho­dzisz bez pukania!

– A po cóż te chińskie ceremonie między nami?

– Chińskie czy nie chińskie, wypraszam to so­bie.

– Jakim ty tonem mówisz do mnie... Zmieniłaś się bardzo, Ryto!

– Trudno, żeby się w ogóle nie zmieniać! Zresztą nie mam teraz czasu na rozmowy. Śpieszę się.

– Czy do tego hrabiowskiego „bubka”?

– Do kogo mi się podoba.

– Odwiozę cię.

– Dziękuję... obejdzie się.

– Muszę z tobą pomówić.

– To coś ważnego może śmiało poczekać do jutra. Teraz nie mam czasu. Dobranoc. – Chwyciła torebkę i rękawiczki i wybiegła.

Irski nie rezygnował z pościgu. Znalazł się na ulicy w chwili, kiedy Ryta mówiła szoferowi taksówki adres. Podała nazwę cichej bocznej uliczki i małej, taniej kawia­renki.

Przecież tam się chyba z Różatyckim nie spoty­ka. Więc z kimże? Czyżby był kto inny?

Wsiadł do drugiej taksówki i kazał jechać w ślad za Rytą.

– Proszę stanąć naprzeciw tej kawiarenki – po­wiedział szoferowi. – Poczekamy…

Czekali przeszło dwadzieścia minut. Wreszcie Ryta Valdi ukazała się na ulicy – pod ręką z bardzo młodym blondynem w studenckiej czapce. Aktorka opierała się poufale na ramieniu chłopca i mówiła coś do niego bardzo żywo, kiedy przechodzili obok taksówki. Irski wytężył słuch i zdołał uchwycić urywek rozmowy.

– Nie, mój mały, tego trochę za wiele. Jesteś za­nadto lekkomyślny.

– Kiedy doprawdy, tak się złożyło, że musiałem tyle wydać...

– Zawsze ci się tak składało, że ci nie wystarcza. No, dobrze, dodam ci tym razem, ale oszczędzaj tro­chę...

– Jakaś ty skąpa.

– Zaraz skąpa!? Pracuję tylko ciężko na pienią­dze...

– Będę i ja pracował...

– Kiedy to tam będzie! No, masz... – Ryta wy­jęła z torebki banknot i podała chłopcu.

Student wziął pieniądze i pocałował swoją towarzyszkę w rękę. W najlepszej komitywie poszli dalej i zniknęli za chwilę na zakręcie ulicy.

Irski skamieniał ze zdumienia.

Taki smarkacz! I wyciąga od niej pieniądze! Więc chyba kocha się szalenie w tym mleczaku! A Różatycki?! Kto tę kobietę rozumie?!