Mało brakowało - Monika B. Janowska - ebook + audiobook

Mało brakowało ebook i audiobook

Monika B. Janowska

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Magda i Blanka to młode kobiety, którym bagaż doświadczeń życiowych nie odebrał, na całe  szczęście!, chęci do życia i pogody ducha. Pierwsza cierpi na nietypową przypadłość: w stresujących momentach traci głos i zdolność mówienia, druga posiada niebywałą umiejętność wplątywania się w niecodzienne sytuacje. Pierwsza staje się obiektem zainteresowania przystojnego architekta, druga zostaje porzucona przez męża dla innego mężczyzny. Pierwsza jest wziętym hydraulikiem, druga na niektórych robi wrażenie typowej blondynki.

Choć tak różne, staną się dla siebie wsparciem, a połączy je coś więcej niż przyjaźń, bo… genetyka.

Kiedy dodamy do tego tajemnicę babki Władysławy, dostaniemy wybuchową mieszankę. Nie zabraknie nawet wątku kryminalno-detektywistycznego. Tu naprawdę wszystko zdarzyć się może!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 470

Rok wydania: 2022

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 56 min

Rok wydania: 2022

Lektor: Jaskuła GabrielaGabriela Jaskuła

Oceny
4,3 (41 ocen)
23
11
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Regina289

Całkiem niezła

Fabuła posiekaną na drobne kawałki. Irytujące. Ponadto ocena prawie każdej krótkiej akcji punktacją jak na meczu, tylko w kilku pierwszych akcjach jest śmieszna. Potem staje się irytujaca.
00
Jolcyk123

Nie oderwiesz się od lektury

rewelka;)
00



Copyright © Monika B. Janowska Copyright © 2019 by Lucky
Projekt okładki: Piotr Skrzypczak
Skład i łamanie: Mariusz Dański
Redakcja i korekta: Katarzyna Pastuszka
Wydanie I
Radom 2019
ISBN 978-83-67184-15-1
Wydawnictwo Lucky ul. Żeromskiego 33 26-600 Radom
Dystrybucja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
Konwersja: eLitera s.c.

Test Pelagii

Ostatnie dni tegorocznego kalendarzowego lata wspaniałomyślnie pozwalały na delektowanie się słońcem i ciepłem, więc ludzie naprędce organizowali pożegnalne grille i ogrodowe przyjęcia, aby w należyty sposób rozstać się z tą przyjemną porą roku. Oczy wciąż cieszył widok kolorowych kwiatów i krzewów, które zdawały się zaprzeczać zachowaniu kolejności pór roku. Liście mocno i desperacko trzymały się gałęzi, nadal w znakomitej zielonej kondycji. Nawet noce, które zazwyczaj pierwsze zapowiadały chłodną jesień, też się na nią wyraźnie obraziły, pozostając nadal po letniemu ciepłe.

Monika przetarła szklany blat ogrodowego stołu, zastanawiając się nad rozmieszczeniem dzisiejszych gości. Pośpiesznie policzyła w pamięci i wyszło jej, że pożyczenia dodatkowych krzeseł od sąsiadki nie da się uniknąć. Tym bardziej, że Krystian zaprosił Jureckich, obdartusów i śmierdziuchów, od których niestety wszystko zależało w korporacyjnej gromadzie. Aż się wzdrygnęła na samą myśl o ich obecności. Wiedziała, że to konieczność, ale nie znosiła tych ludzi, choć wielu wspólnych znajomych twierdziło, że są absolutnie uroczy i nie obnoszą się ze swoim bogactwem. Monika nawet przez lunetę nie była w stanie dostrzec owego uroku i, aby ocalić swoje zdrowie psychiczne oraz wrażliwe powonienie, tylko w towarzystwie Jureckich przesadzała z drinkami, a następnego dnia leczyła potężnego kaca.

Wzdrygnęła się tak gwałtownie, że kosmyk włosów wysunął się z upiętego na czubku głowy koka. Nerwowo wsunęła go z powrotem i opadła na miękkie poduszki ogrodowej sofy. „Jak ludzie o takiej aparycji mogą być tak nieprzyzwoicie bogaci?” – pomyślała oburzona na ewidentną niesprawiedliwość społeczną i od razu zapragnęła sięgnąć po drinka.

– Jezuuu, ja się przez nich rozpiję! – jęknęła płaczliwie, kierując swój zrozpaczony wzrok ku pogodnemu niebu.

Gdy oczekiwana pomoc nie nadeszła, Monika spojrzała na swój ogród, który stanowił jej osobisty sukces, zachwycał pięknem, a w chwilach trudnych dawał zajęcie i pocieszenie. Nagle zerwała się z sofy. W nieskazitelnym zakątku pojawiła się rysa. Monika przyglądała się krytycznie swoim rabatkom. Te od skalnika na lewo toczyła jakaś zaraza, która powoli wkradała się w idealnie wystrzyżoną przestrzeń trawnika. Z niemałym trudem uklękła na kamiennej ścieżce, by z bliska przyjrzeć się roślinom, i wtedy pojawiła się przy niej matka. Monika wzdrygnęła się przestraszona, bo nawet nie usłyszała kroków, ani brzęczyka u bramy.

– Dzień dobry – powiedziała matka, opadając ciężko na jeden z ogrodowych foteli, obficie obłożony miękkimi poduszkami.

Monika, nie mogąc otrząsnąć się z oszołomienia, nadal klęczała nad rabatką i uporczywie wpatrywała się w rodzicielkę, która dotąd nie miała zwyczaju opuszczania swojego gospodarstwa bez powodu. Rzadko nawiedzała własne dzieci.

– Coś się stało? – wydusiła z siebie Monika.

Matka westchnęła ciężko, by po chwili beztrosko wzruszyć ramionami.

– Muszę wyjechać – odezwała się takim tonem, jakby nic innego w życiu nie robiła, tylko podróżowała. – Zaopiekujesz się Pelagią?

Monika właśnie na własnej skórze przekonywała się co to znaczy: „zaniemówić z wrażenia”, „dostać obuchem w głowę” i „omal nie zejść na zawał”. Opadła z klęczek do pozycji siedzącej i niepewnie, a nawet z lekkim przerażeniem, rozejrzała się po swoim pedantycznie wypielęgnowanym ogrodzie.

– Jak to Pelagią?! – jęknęła, bliska płaczu.

– Pelagią... – powtórzyła matka i, spokojnie obserwując swoją najstarszą latorośl, czekała na odpowiedź. Choć nie miała złudzeń, że żadne z jej dzieci, przynajmniej z tych, które ma ze świętej pamięci Staśkiem, co to jej krwi napsuł przez swoje pijaństwo, ale miał chociaż tyle przyzwoitości, że zszedł z tego świata przedwcześnie, nie przejdzie testu Pelagii. Zatem wypada przepisać gospodarstwo komu innemu...

Tymczasem Monika zdołała podnieść się na nogi i mocno na nich stanąć z rękami opartymi na biodrach, broniąc dostępu do swej dumy, jakby Pelagia już szarżowała w stronę jej ogrodu.

– Wykluczone! – wykrzyknęła. – Co to za pomysł?! Pelagią powinien się zaopiekować rzeźnik! Na miłość boską! Do mojego ogrodu?! Za żadne skarby!

Wiele można znieść. Najazd niepożądanych i okropnych gości, kiełkującą zarazę na ukochanych roślinach, rozrzucone ubrania po całym domu, czy nadmiar brudnych naczyń w zlewie, ale Pelagia w ogrodzie to już stanowczo ponad wytrzymałość Moniki.

Pelagia, cokolwiek osobliwa, była tylko zwierzęciem. Co tam zwierzęciem?! Świnią po prostu! Lecz świnią wyjątkowo rozpieszczaną. Zamiast przykładnie tyć w chlewie, by stać się pożywieniem dla mięsożernej ludzkości, cieszyła się wolnością, bezkarnością i smukłą figurą. Swobodnie chadzała po całym gospodarstwie matki, nierzadko zachodząc do domu. Sypiała w legowisku i wyręczając leniwego Ścichapęka, który jako pies obronny zupełnie się nie sprawdzał, zawiadamiała o nadejściu gości głośnym chrumkaniem. Rozpasana wolność Pelagii była niezbitym dowodem dla całej rodziny, że umysł matki znacznie szwankuje, a temat oddania jej do domu opieki po uprzednim ubezwłasnowolnieniu coraz częściej pojawiał się na rodzinnych spotkaniach. Chociaż przez lata cała rodzina powinna się przyzwyczaić do niecodziennych i szalonych pomysłów rodzicielki, ten z udomowioną świnią, czy jak złośliwie określano Pelagię: chodzącą golonką, najbardziej i jednogłośnie wstrząsnął wszystkimi.

Matka bynajmniej nie obraziła się. Ani postawa Moniki, ani żadnego z jej dzieci od Staśka nie była do tego powodem. Podniosła się spokojnie z fotela, uśmiechnęła pod nosem i rzekła stanowczym głosem:

– Pelagia dożyje świńskiej starości.

I wyszła z postanowieniem, że do notariusza, który urzęduje w miasteczku, pojedzie od razu.

– Świnia! – mruknęła do siebie Monika. – Zwyczajna świnia, a tyle nerwów mnie kosztuje!

Wciąż trzęsąc się na całym ciele w słusznym oburzeniu, pobiegła do domu, by zadzwonić do rodzeństwa. Zamierzała opowiedzieć o pomyśle matki, ale ku jej zaskoczeniu pozostali także zostali „zaszczyceni” propozycją opieki nad Pelagią. Oczywiście wszyscy odmówili, ale potwierdzili, że proces ubezwłasnowolnienia należy uruchomić, i to jak najszybciej, zanim Pelagia dożyje swoich ostatnich świńskich dni w rozpasanej wolności.

Nikt z poirytowanych członków rodziny nie dopytał matki, gdzie zamierza udać się w podróż.

1. Breszka – na dobry początek

Drzwi puściły dopiero po uderzeniu taranem. Do tego momentu, czyli od dobrych trzech godzin, sprawiały wrażenie nie do pokonania przy zastosowaniu tradycyjnych metod. Na początek poszła breszka, którą sprawnie pozbyto się gwoździ z zabitych gęsto desek. Ich obfitość zdumiała nawet najbardziej doświadczonych robotników. Gdy na stos oderwanych desek spadł ostatni kawałek drewna oraz wysłużona mozolną i katorżniczą pracą breszka, spoceni i zdyszani robotnicy spoglądnęli posępnym wzrokiem na solidne, ale pozbawione klamki drewniane drzwi w trudnym do zidentyfikowania kolorze. Komuś wyrwało się z piersi głębokie westchnienie, lecz bynajmniej nie z zachwytu. Nieśmiałe próby wepchnięcia odrapanych wrót do środka nie przyniosły oczekiwanego efektu. Na silnych, muskularnych ramionach pojawiły się zaczerwienienia i, przypominające łupież, drobinki złuszczającej się, starej farby. Nadzieję na pokonanie starych drzwi zapowiadał klasyczny łom, który po chwili przechodził w kolejne poirytowane i coraz silniejsze dłonie.

Magda Ciumburek, wraz z parą elektryków i grupką bezużytecznych przy forsowaniu drzwi cherlawych robotników, stała przy furtce, przyglądając się ze znudzeniem całej akcji. Właściwie mogłaby nie czekać na finał i przyjść jutro, aby wycenić front robót, ale nie odchodziła. Poranna kłótnia w firmie ze wspólniczką Natalią odebrała jej energię, której starczyło jedynie na dojazd do willi na ulicy Macieja Rataja. Zawsze, gdy tylko się denerwowała jej organizm reagował spowolnieniem, czasem nawet sennością. Tempo wypowiadania słów spadało do niezrozumiałego bełkotu i po chwili Magda milkła całkowicie. Oczywiście, jak zawsze liczyła, że praca przywróci jej spokój, energię i rozsądny dystans do zamętu w firmie. Odkąd po raz pierwszy wzięła do ręki narzędzia jako hydraulik, zauważyła, że wykonywanie tych samych czynności, towarzyszące im zamieszanie, dźwięki, hałasy, działało na nią pozytywnie. Po prostu uwielbiała swoją pracę i znakomicie się w niej regenerowała.

– Coś musi trzymać z tamtej strony! – krzyknął jeden z mężczyzn stojących w kaskach na uboczu.

Natychmiast na budowlany zwiad został wysłany najmłodszy i najszczuplejszy z robotników. Wśliznął się przez częściowo odgruzowane okno, by po chwili powrócić, zaprzeczając stanowczo istnieniu jakichkolwiek dodatkowych zabezpieczeń czy nawet wewnętrznego muru. Od środka nie było też klamki. Ciężkie, poniemieckie drzwi pozostawały zagadkowo niedostępne i cała nadzieja spoczęła w taranie, który miał zostać dostarczony w ciągu pięciu minut.

Magda, aby nie myśleć o Natalii, ani o tym, jak bardzo zaczyna mieć ochotę na jabłecznik albo eklerkę z pobliskiej piekarni, usiadła na swojej skrzynce z narzędziami, spokojnie przyglądając się nowemu miejscu pracy. Cała poniemiecka willa, skryta od ulicy za drzewami i nieprzebytymi zaroślami, sprawiała wrażenie niedostępnej i prezentowała nader rozpaczliwy widok. Dziury w dachu, wybite okna na górnym piętrze, na dole zamurowane jedynie do połowy wnęki po oknach, odpadający tynk. Obrazu nędzy i zaniedbania dopełniały pourywane rynny z zielonkawym nalotem na resztkach elewacji. Willa zapewne pamiętała lepsze czasy, lecz ci, którzy owe dzieje również pamiętali, musieli ją opuszczać w pośpiechu, a potem zwyczajnie pokonał ją czas. Jeszcze miłośnicy Legnicy, lokalni patrioci i regionalni badacze potrafili z głębokimi westchnieniami żalu wspomnieć jej świetność, posiłkując się starymi fotografiami miasta sprzed II wojny światowej.

– Dzień dobry, pani Magdo. – Kobieta usłyszała miły głos Mariusza Rymskiego, legnickiego architekta zawsze obecnego na Tarninowie. Z niemałym trudem dźwignęła się ze swojej skrzynki i podała mu rękę na powitanie. Rymski, świeżo rozwiedziony rówieśnik Magdy, przystojny i elegancki, jak zawsze, onieśmielał za każdym razem, gdy się spotykali. Czuła się przy nim jak mała dziewczynka, zupełnie nieogarniająca otaczającego ją świata. Ten spokój w oczach, jakaś bijąca od niego bliskowschodnia równowaga... Magdę irytował fakt, że czuje się tak onieśmielona. – Miło znów panią widzieć – rzekł, zaglądając w jej duże zielone oczy i nie puszczając podanej dłoni.

Przełknęła ślinę i subtelnie wysunęła dłoń z delikatnego uścisku. „Cholerny uwodziciel” – pomyślała. „Że też zawsze musi się do mnie przypałętać”.

– Na pewno pan wie coś o tej willi, a ja z przyjemnością posłucham. – Postanowiła skierować Rymskiego na jego pasję, którą była historia Legnicy, choć wiedziała, że architekt się rozgada i znudzi ją aż do senności. „Może drzwi wyważą, zanim zasnę na stojąco...” – pomyślała z nadzieją.

– Willa Hewiga – zapalił się od razu, patrząc w stronę budynku. – Macieja Rataja szesnaście, wcześniej Pierwszego Maja, a jeszcze wcześniej Martinstrasse. Od zakończenie budowy, czyli tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej, właściciele często się zmieniali, rzadko decydując się na zamieszkanie tutaj. Otto Hewig, tęgawy kupiec, właściciel fabryki serów, wolał swoje trzypokojowe mieszkanie na pierwszym piętrze na Ludwigstrasse dwadzieścia trzy. Potem, gdy zostawiła go żona (o egzotycznym imieniu Selma), wyprowadził się do Szczecina i sprzedał pustą willę tajnemu radcy budowlanemu Martinowi Stolle.

„Czym, do licha, mógł się zajmować tajny radca budowlany?” – pomyślała, uśmiechając się pod nosem, lekko rozbawiona dość osobliwą nazwą.

– Przez ponad dwa lata nowy właściciel wynajmował suterenę i piętro – kontynuował Rymski – sam zajmując poddasze, po czym nagle opuścił willę, wyjechał do Berlina i sprzedał cały majątek wdowie po dentyście Emmie Gimmel. Dopiero tuż przed końcem wojny, po śmierci matki, Gretchen, córka Emmy, przeprowadziła się wraz z dziećmi na pierwsze piętro, zaś poddasze wynajęła emerytowanemu nauczycielowi Gustavovi Pappe. Razem dotrwali do wiosny tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku i razem uciekli nocą do dalszej rodziny Emmy w Norymberdze. Odtąd willa stanowiła własność Armii Czerwonej i wraz z innymi pięknymi willami Tarninowa została oddzielona murem od polskich dzielnic, wchodząc w obręb tak zwanego Kwadratu, przeznaczonego do wyłącznego zakwaterowania oficerów Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej i ich rodzin. Tymczasem, choć zburzono mur, a wszystko wokół zmieniało się, piękniało za sprawą nowych właścicieli, willa na ulicy Macieja Rataja szesnaście, odwiedzana czasem przez bezdomnych, pozostała niezamieszkała przez dwadzieścia lat. Właścicielowi z Warszawy zainteresowania nieruchomością starczyło jedynie na zamurowanie okien, zabezpieczenie wejścia przed menelstwem i ogrodzenie terenu dodatkową siatką z drutem kolczastym. Po dwudziestu latach do braku zainteresowania dołączył brak pieniędzy i totalne bankructwo, a poniemiecką willę bank zlicytował i sprzedał miejscowemu biznesmenowi, oferując przy okazji dogodny kredyt na remont.

Rymski zamilkł, a zamyślona Magda dopiero po chwili usłyszała głuche uderzenia przywiezionego wreszcie tarana. Niewielka przestrzeń pomiędzy drzwiami a kolumnami przedsionka i kamienną balustradą schodów nie pozwalała na fachowy olimpijski rozbieg, więc czterech mężczyzn, robiąc zaledwie krok w przód i w tył, wykonywało zgodnie wahadłowe ruchy, starając się uderzać w środek opornej materii. Nagle drzwi ustąpiły, jakby znudzone robotniczym trudem i przekleństwami, których nie żałowano podczas całej operacji. Z hukiem wyleciały z zawiasów, efektownie wzbijając szarą chmurę kurzu, w której zniknęli czterej robotnicy z taranem, wepchnięci siłą rozpędu i ciężaru do środka. Zdumiewająca niedostępność willi została pokonana.

Porzucony budynek przygotował jeszcze jedną niespodziankę dla intruzów. A może powitalny prezent na rozpoczęcie prac remontowych? Gdy pozostali na zewnątrz robotnicy zbierali sprzęt i materiały budowlane do wniesienia, a Magda podniosła się obolała z niewygodnego siedziska, jakaś biała postać, niczym aktor z japońskiego teatru kabuki, wyskoczyła z mrocznego wnętrza willi z krzykiem:

– Panie kierownikuuuu! Panie kierownikuuuu!

Postać zjawa okazała się jednym z robotników, którzy jako pierwsi dostąpili zaszczytu wejścia. Teraz, obficie obsypana kurzem i tynkiem, z wielkimi, wybałuszonymi nienaturalnie oczyma, rozsiewając piwniczą woń, przedarła się do mężczyzny w białym kasku, potrącając Magdę i nie przestając wrzeszczeć:

– Panie kierownikuuuu! Panie kierownikuuuu!

– Co się stało, Packiewicz? – zapytał spokojnie starszy pan, całkowicie ignorując fakt, że umorusany robotnik szarpie go za rękaw marynarki, niczym rozkapryszone dziecko, które ciągnie rodzica w stronę upatrzonej zabawki.

– Ściana pod schodami runęła! – ryknął Packiewicz, jakby ta informacja miała być usłyszana w drugim końcu miasta. – Tak żeśmy tym taranem pierdolnęli! No i skrzynka jakaś wyleciała! Skarb chyba niemiecki!

Wszyscy wokół się ożywili. Najmniej ów kierownik, choć szarpany za rękaw, ruszył wreszcie do wejścia.

– Kurwa – syknął pod nosem niezadowolony. – Jeszcze mi kłopotów potrzeba i opóźnień z robotą.

Tuż za nim podążył pospiesznie Mariusz Rymski, który skinął uprzejmie głową w kierunku Magdy. Natychmiast postanowiła pobiec galopem po kawałek jabłecznika, albo nawet dwa, gdyż zapowiadał się bardzo długi dzień, a nie chciała przegapić dalszego ciągu historii ze skarbem.

2. Zmiana osobowości

Do tej pory, do wrześniowego słonecznego popołudnia, Blanka Narywska była dumna ze swego łagodnego, przyjaznego ludziom i światu usposobienia. Potrafiła zachować spokój nawet w sytuacjach, w których inni ludzie tracili nerwy i reagowali agresywnie. Z opanowaniem zniosła swoją chorobę i długotrwałe leczenie, wymykając się zgrabnie śmierci za sprawą dawcy szpiku. Nie targnęła się na własne życie ani gdy w trakcie leczenia straciła pracę, ani gdy zmarł ukochany dziadek Henryk, a później mama Danuta, skazując ją na opiekę nad zdziecinniałym ojcem Włodzimierzem. Nawet niepokój ostatnich tygodni, powiązany z podejrzanym zachowaniem Marcina, ukrywaniem telefonu, nagłymi wyjściami i późnymi powrotami, nie wytrącił zdroworozsądkowej trzydziestotrzylatki z równowagi. No, może delikatnie nadkruszył mury bastionu opanowania, ale Blanka, kierowana rozsądkiem i racjonalnym myśleniem, tłumaczyła sobie jakoś wszystkie straty. Może nie była wzorem opanowania i spokoju, ale wszczynanie awantur, kłótnie czy wrzaski do tej pory były jej najzupełniej obce. Absolutnie ufała w pokojowe rozmowy, i taką właśnie planowała wieczorem przeprowadzić z mężem.

Pomimo popołudniowej pory, słońce mocno roztapiało asfalt, paliło skórę i grzało w odkryte głowy mieszkańców Legnicy, którzy w drodze z pracy tłumnie zapełniali chodniki, łapiąc ostatnie ciepło kończącego się lata. Termometry, z niemałym zdumieniem dla wszystkich legniczan, wskazywały 32 stopnie Celsjusza! Mózg Blanki w wysokiej temperaturze miał się znakomicie i z powodzeniem dzielił uwagę między utrzymaniem równowagi właścicielki na krzywych płytach chodnikowych, zakupami w pobliskim warzywniaczku, planowaniem rozmowy i rozważaniami na temat dzisiejszego telefonu z Centrum Przeszczepów... Dawca szpiku kostnego, genetyczny bliźniak Blanki Narywskiej, który trzy lata temu uratował jej życie, a który do tej pory pozostawał anonimowy, zaproponował za pośrednictwem Centrum spotkanie.

– I co pani na to? – spytała pielęgniarka z recepcji. – Nie musi się pani zgadzać, ani od razu odpowiadać. Proszę się namyślić.

Zatem Blanka, zmierzając radośnie do fryzjera, intensywnie się namyślała, dzieląc te rozważania pomiędzy inne sprawy do przemyślenia, przeglądając się z zadowoleniem w mijanych szybach wystawowych i wchłaniając ostatnie promienie bezlitosnego dzisiaj słońca. Nagle monotonny warkot samochodów na ruchliwej ulicy Złotoryjskiej przerwał ostry, przenikliwy pisk opon. Kierowca najnowszego, lśniącego bielą modelu audi A8 przeciął podwójną linię ciągłą, przeciwległy pas ruchu i z impetem wjechał na chodnik tuż pod nogi przechodzącego przed Blanką około dziesięcioletniego chłopca. Po czym, tak zatrzymawszy się wbrew przepisom drogowym na włączonym silniku, wysiadł z bezczelnym uśmiechem pewnego siebie nuworysza, by przejść na stronę pasażera, odpychając stojące w niemym przestrachu dziecko. Nic. Ani przepraszam, ani żadnego gestu skruchy. Wraz z dzieckiem pozostali przechodnie zastygli w solidarnym oburzeniu, które mocno zainfekowało także Blankę.

Tymczasem kierowca otwierał właśnie drzwi pasażera, a właściwie pasażerki, a jeszcze właściwiej anorektycznej brunetki skąpo odzianej w różowe i niebieskie pastele, balansującej niepewnie na wysokich, srebrnych butach i obwieszonej obficie złotą biżuterią. Mężczyzna szarmancko cmoknął ją w dłoń, cudem unikając zadrapań od szponiastych, czerwonych pazurów, i delikatnie ujął za ramię, by odprowadzić do pobliskiej bramy.

Przynajmniej taki miał zamiar...

Blanka po raz pierwszy w życiu, z nieznanych sobie przyczyn, przeżyła ekspresową zmianę osobowości, czując w praktyce i na własnej skórze co oznacza powiedzenie, że krew zawrzała w żyłach. Siła oburzenia stojących wokół przechodniów uniosła ją niczym fala i popchnęła do przodu, zagradzając drogę zapatrzonej w siebie parze.

– Ty piracie drogowy! – ryknęła nieludzkim głosem Blanka. – Ty barania łąko! Ślepa komendo! Bydlaku jeden!

Tłum zamruczał w aprobacie, para cofnęła się zaskoczona, a Blanka wrzuciła drugi bieg: #wonderwoman #supermenka.

– Na znakach się nie znasz?! Prawo jazdy masz, kocmołuchu?! Knurze niedouczony! Omal dziecka nie potrąciłeś na chodniku!

– Wszystkich nas jak kaczki by wytłukł! – krzyknął ktoś z tłumu, który z każdą chwilą się powiększał, i z racji ciekawości, i braku przejścia, gdyż auto tarasowało ruch przechodniów.

– Bandyta! Dzieciobójca!

– Co to za hołota?! – parsknął mężczyzna, poprawiając krawat i spoglądając na swoją towarzyszkę.

Warkot wciąż pracującego silnika samochodowego nie zagłuszył potężnego ryku wzburzenia wzbierającego tłumu. Mężczyzna, straciwszy nieco pewności siebie, ale chcąc zaimponować towarzyszce jako samiec alfa, odepchnął stanowczo stojącą na wprost w pozycji bojowej Blankę. Na ułamek sekundy straciła równowagę, ale nie animusz. Czyjeś ręce powstrzymały ją przed upadkiem i po chwili ruszyła już na pełnym gazie. Nieludzko rycząc, zaatakowała kierowcę własną torebką. Pierwszy cios w ramię nawet nie został zauważony przez mężczyznę, który skupił się na wyprowadzeniu poza krąg ludzki swojej anorektycznej brunetki. Blanka, poddając się całkowicie swojej nagle przepoczwarzonej naturze, nie żałowała ciosów i torebka raz za razem trafiała w różne części ciała ofiary.

– Ratunku! – zapiszczała anorektyczna brunetka i sparaliżowana strachem, niezdolna do obrony ani żadnego ruchu, wbijała swoje szpony w ramię mężczyzny, niezamierzenie zadając mu dodatkowy ból.

– Ratunkuuuu!!! – ryknęła jak echo zdziczała Blanka ze wzburzoną fryzurą i mściwym błyskiem w oku. – Policjaaaaa! Ratunkuuuu! Biją mnie! Biją mnie! Ratunku!

Jak na zawołanie dwaj mundurowi przebili się przez zbity tłum i pospiesznie oceniając sytuację na podstawie wydawanych przez Blankę okrzyków, pochwycili mężczyznę. Fachowo skuty kajdankami, kierowca audi został odprowadzony do radiowozu wraz z wczepioną weń pazurami towarzyszką. Tłum wynagrodził Blankę za Oskarową rolę gromkimi brawami. Tymczasem gwiazda ulicy Złotoryjskiej spojrzała smutno na swoją torebkę z naderwanym uchem i postanowiła odpowiedzieć swojemu dawcy na prośbę o kontakt. Wiedza na temat właściciela podarowanego jej trzy lata temu szpiku kostnego wobec dzisiejszych wydarzeń stała się absolutną koniecznością.

3. Przydział nowych facetów

– Nie będę już pracowała z tym Stefanem! – oznajmiła Magda bez wstępów, wchodząc nazajutrz do biura Natalii.

Na wszelki wypadek nie siadała na krześle przed biurkiem wspólniczki, ani nie patrzyła jej w oczy. Skupiła wzrok na kryształowej popielniczce, która leżała na parapecie. Magda postanowiła wypowiedzieć się od progu, nie dopuszczając do głosu Natalii, aby zdenerwowanie nie odebrało jej szansy na spokojne wyłuszczenie swoich racji. Na wszelki wypadek łyknęła też jedną z tabletek na sen z szuflady nocnego stolika, dotychczas nie niepokojonych od czasu rozwodu z Norbertem.

– Nie obchodzi mnie, jakim cudownym jest fachowcem, przystojnym i zbudowanym facetem, jak bardzo uwielbiają go klientki. Ja nie jestem w stanie skupić się na pracy!

– Nie zawsze udaje się złapać drobne zlecenie dla jednego hydraulika – wtrąciła Natalia, starając się nadludzkim wysiłkiem zachować spokój. Co prawda w jej przypadku zdenerwowanie nie przekładało się na spowolnienie wypowiedzi albo całkowite zamilknięcie, ale tydzień temu rzuciła palenie i byle powód wystarczał, aby reagowała agresywnie. Na szczęście udawało jej się do tej pory opanowywać chęć rąbania kluczem francuskim wszystkich oponentów. – A może bardzo mu się podobasz? – dodała, bagatelizując sprawę wzruszeniem ramion.

Magda nabrała powietrza w płuca, nie przestając studiować faktury popielniczki, co miało ją nieco uspokoić. Intensywność patrzenia w martwy przedmiot powinna go poruszyć. Jednak solidna popielniczka z czasów PRL-u, kiedy cieszyła się największym zainteresowaniem i gdy jako produkt kryształowy stanowiła obiekt marzeń niejednej pani domu, nawet nie drgnęła.

– Trzeba coś z tym zrobić – kontynuowała Magda. – Jestem przyzwyczajona do głupowatych i szowinistycznych docinków, ale te... te jego teksty do mnie uważam za... za nazbyt śmiałe! Nie będę z tym lowelasem pracowała!

– Nazbyt śmiałe? – powtórzyła Natalia ze szczerym niedowierzaniem, po raz kolejny odpędzając wizję duszenia Magdy własnymi rękami. – Co to za wersal jakiś? Jesteśmy w pracy. Czy ty sobie nie możesz poradzić? Każ mu się odwalić i już!

Magda porzuciła popielniczkę i ze łzami w oczach spojrzała na Natalię.

– Kiedy nie mogę – powiedziała bardzo wolno.

Wspólniczka, pomimo wszechogarniającego ją głodu nikotynowego i towarzyszących mu morderczych myśli, zrozumiała, że zdenerwowana nachalnością Stefana Magda stała się milczącą i doskonałą ofiarą, która nie potrafiła się normalnie obronić słowem, a pięścią zwyczajnie nie zwykła argumentować swoich racji. Postanowiła interweniować. Ostatecznie stał przed nią nie tylko znakomity hydraulik, ale i przyjaciółka, z którą wspólnie siedem lat temu zakładały firmę budowlaną, Spółdzielnię Bez Nałogów, i z którą przetrwały nieufność, brak zleceń, niechęć i zawiść męskiego środowiska, w które ośmieliły się wkroczyć.

– W porządku – powiedziała Natalia, sięgając po swój telefon. – Ja z nim porozmawiam.

– A co z Aloszką? – spytała Magda, opadając na krzesło.

Aloszka, młody chłopak z polskiej rodziny na Ukrainie, nie pojawił się w pracy od trzech dni. Całe trzy miesiące pracował bez zarzutu, przychodził punktualnie i dokładnie wykonywał swój przydział robót. Pomimo swoich dwudziestu trzech lat, doskonale sobie radził z hydrauliką i elektryką. Magda potrafiła dostrzec pracowitość i fachowość chłopaka, a nade wszystko ciszę, w której podobnie jak ona lubił pracować. Niestety, pewnego dnia nie przyszedł, nie zadzwonił, a koledzy, z którymi wspólnie wynajmował mieszkanie, poinformowali jedynie, że spakował się i wrócił na Ukrainę.

– Nadal nic nie wiem – odpowiedziała Natalia. – Próbowałam się skontaktować z nim, ale nie odbiera telefonów. Napisałam list na ten adres, który podał, ale jeszcze za wcześnie na odpowiedź, bo dopiero dzisiaj wysłałam.

Natalia odruchowo zerknęła na szufladę biurka, gdzie spoczywała ostatnia paczka papierosów. Sprawa z Aloszką, którego także zdążyła polubić, mocno ją zdenerwowała, szczególnie, że plotki mówiły o jakichś porachunkach albo narkotykach. Zacisnęła mocno szczękę, walcząc z chęcią sięgnięcia do szuflady.

– Nie będę pracować ze Stefanem – powróciła do przerwanego wątku Magda. – Jemu się wydaje, że jak jestem sama, to szukam faceta...

W tym momencie w kieszeni roboczych spodni Magdy zabrzęczał telefon, którego zapomniała wyłączyć, przygotowując się do tej rozmowy. Na wyświetlaczu pokazał się napis „Mama”.

– Przepraszam, ale to mama... – odezwała się, niepotrzebnie ściszając głos do szeptu. – Była na wynikach, więc...

Natalia machnęła ręką, dając tym gestem wyraz pełnego rozumienia. Znała histeryczne podejście pani Ireny do kwestii zdrowotnych i mogła jedynie współczuć przyjaciółce tak hipochondrycznej rodzicielki.

– Mamo, teraz nie mogę rozmawiać, ale jak po wynikach? – spytała spokojnie Magda. Odpowiedziała jej cisza. – Halo?! Jesteś tam?! Mamooo!!! – spanikowała, obawiając się wybuchu szlochu matki, być może ze zdiagnozowanym rakiem.

– Oj, nie krzycz tak! – oburzyła się Irena Drogowska. – Zapomniałam o tych wynikach na śmierć.

– Wystraszyłaś mnie...

– To nie ja wydzieram się w słuchawkę! – wykrzyknęła Irena i zaraz dodała spokojniejszym głosem: – Uchylenie wyroku sądowego na siedem liter, druga „a” i czwarta „a”?

– Na miłość boską! – jęknęła Magda i rozłączyła się, nie udzielając odpowiedzi.

– Coś się stało? – spytała Natalia.

– Cóż, to skutki uboczne twojej rady, aby odciągnąć moją matkę od myślenia o kolejnych schorzeniach – westchnęła z uśmiechem Magda. – Nie wiem, co gorsze. Podsunęłam jej te krzyżówki, ale teraz mnie nimi zadręcza. Potrafi wydzwaniać po kilka razy i dopytywać o jakieś hasło.

Natalia roześmiała się do wtóru z Magdą.

– Może nauczmy ją korzystać z Internetu? – podsunęła. – Może kogoś pozna?

– Wystarczy, że jej korzystanie od czasu do czasu ze Skype’a, by porozmawiać z moją siostrą albo z moimi synami, przyprawia mnie o apopleksję! Przepraszam, ale napiszę jej tylko, że to kasacja. – Gdy już SMS z odpowiedzią został wysłany, opadając na krzesło, przed którym do tej pory się wzbraniała, spytała: – Na czym stanęłyśmy?

– Że powinnaś poszukać faceta...

– Nie. Mnie już starczy – powiedziała Magda stanowczo.

Natalia bezpiecznie nie kontynuowała tematów osobistych w pracy. Zresztą teraz w jej, dość napiętym, stanie wszystko mogło się zakończyć straszną awanturą. To rzucenie palenia to nie był dobry pomysł. Jednak uległa mężowi, który dopatrywał się w nałogu Natalii przyczyny niezachodzenia w ciążę. Skoro sam rzucił palenie rok temu, nie potrafiła upierać się przy swoim. Trzy lata starań, badań i rozkładania lekarskich rąk to aż nazbyt wiele, aby lekceważyć jakąkolwiek możliwość.

– A co z tą willą? – Natalia przypomniała sobie nagle.

Magda streściła wspólniczce wczorajsze zmagania z drzwiami. Zanim jednak mogła wejść do środka, przyjechała ekipa saperów, aby zbadać małą, pordzewiałą skrzyneczkę. Gdy została otwarta, okazało się, że zawierała stare gazety, a na jakichś receptach albo innych niemieckich papierach zostały napisane dwa listy. Jeden dość łamaną polszczyzną, jakby Niemiec pisał. Adres na początku umieścił i prośbę, aby dostarczyć do jakiejś Sławy, ale dalej nikt nie czytał, bo pismo było dość niewyraźne, tekst zamazany, a papier bardzo delikatny. Wszystko zabrał Rymski, od którego zdołała uzyskać nieco informacji, proponując w zamian kawałek jabłecznika.

– Niesamowite! Polski list w ścianie poniemieckiej willi? – zdumiała się Natalia, powstrzymując kolejny automatyczny odruch sięgnięcia do szuflady po paczkę papierosów.

– A drugi list – kontynuowała opowieść Magda – jak stwierdził Rymski, napisany był w języku rumuńskim.

– Rumuńskim?! – wykrzyknęła zaskoczona Natalia, a po chwili pacnęła się otwartą dłonią w czoło. – No właśnie! Przecież mam tego Czecha Zdenka!

Magda zastygła w bezgranicznym zdumieniu.

– W porządku. – Zadowolona Natalia uśmiechnęła się, sięgnęła po raz drugi po telefon i tym razem wybrała numer z zapisanych kontaktów. – Wyślę Stefana na drobnicę.

– Ale... co ma ten Czech do Rumuna? – zdobyła się na pytanie Magda, starając się uporządkować tok myślenia przyjaciółki i swój.

– Razem ze Zdenkiem pójdziesz na tę willę. Ale jakiego Rumuna? – zreflektowała się Natalia, wstrzymując połączenie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki