Madonna z hiacyntem - Izabela Szylko - ebook

Madonna z hiacyntem ebook

Izabela Szylko

4,3

Opis

Znany aktor Jacek Jarecki, skazany za zamordowanie swojej kochanki, wychodzi po dziesięciu latach na wolność ułaskawiony przez prezydenta. Twierdzi, że jest niewinny i chce tego dowieść za wszelką cenę. Udaje mu się nakłonić Małgorzatę – wyrzuconą właśnie z pracy ambitną prokurator, aby przeprowadziła śledztwo, tym razem prywatnie, jeszcze raz.

Wiele wskazuje na to, że Jarecki został w morderstwo wrobiony, ale im wnikliwiej Małgorzata bada jego przeszłość, tym więcej zaczyna mieć wątpliwości. Do jakiego stopnia można wierzyć Jackowi, który wyraźnie coś przed nią ukrywa? Jeśli nawet nie zabił, czy znaczy to, że jest niewinny?

Jak prokurator sprawdzi się w roli obrońcy? Czy po tylu latach uda się odnaleźć mordercę?

Tymczasem Małgorzata nawet nie wie, że śledztwo, które prowadzi ma jeszcze inny, ukryty cel…

Książka nagrodzona w konkursie na powieść kryminalną miesięcznika "Detektyw".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 314

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (6 ocen)
2
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Patrycja_Szlachta1

Dobrze spędzony czas

Całkiem miło spędzony czas
00

Popularność




Izabela Szylko

MADONNA

Z HIACYNTEM

Studio O’Rety 2022

Wydanie II, elektroniczne

Text copyright © Izabela Szylko

Copyright © Studio O’Rety

ul. Ustrzycka 1

02–141 Warszawa

tel.: +48 733 05 10 50

[email protected]

Redakcja: Joanna Czarkowska

Korekta: Dorota Wojciechowska,

Maria Kaniewska

Projekt okładki: Studio O’Rety

ISBN 978–83–941369–8–7

Wydanie II, elektroniczne

Warszawa, 2022

www.orety.com.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

ROZDZIAŁ 1

Mężczyzna w zielonej marynarce, który pojawił się właśnie u wylotu ulicy Wiktorii Wiedeńskiej nigdy nie powinien był znaleźć się w tej okolicy.

Ulica Wiktorii Wiedeńskiej nie była główną arterią miasta. Nie jeździły nią autobusy ani tramwaje, nie mieściły się tu żadne ważne, ani mniej ważne urzędy. Była to niewielka osiedlowa uliczka, która jednak dzielnie starała się sprostać wymaganiom narzuconym rangą wydarzenia, które dało jej nazwę.

Mężczyzna, który od dłuższej chwili lustrował osiągnięcia najnowszej architektury, mniej lub bardziej nawiązujące do pobliskiego królewskiego pałacu, nie pasował do tego pejzażu. Właściciele tutejszych willi nie po to grubo przepłacali, by mieć adres w Wilanowie, żeby potem ktoś taki urządzał sobie niedzielne wycieczki koło ich domów.

Wygląd Józefa nie wzbudzał zaufania. Miał długie włosy spięte na karku gumką, przez co kolczyk w uchu szczególnie rzucał się w oczy. Jego zielona marynarka była mocno wypłowiała, a czarne, dżinsowe spodnie zgodnie z aktualną modą wytarte na kolanach. Gdyby był trzydzieści lat młodszy, taki strój pewnie nikogo by nie drażnił, ale siwe włosy i głębokie zmarszczki na czole wyraźnie wskazywały na wiek, w którym mógłby być dziadkiem, a więc do czegoś zobowiązywały. Tylko porządne zamszowe buty, doskonale dobrane do koloru marynarki, czarny golf z szetlandzkiej wełny i dyskretny zapach markowej wody kolońskiej mogłyby uważnemu obserwatorowi nasunąć podejrzenie, że Józef nie pojawił się tutaj w celu domokrążnej sprzedaży długopisów, a w o wiele poważniejszej sprawie. Na tej ulicy przywiązywano jednak większą wagę do pozorów, niż do szczegółów.

Kiedy więc Józef zatrzymał się przed jedną z rezydencji na ulicy Wiktorii Wiedeńskiej i zaczął podejrzanie się jej przyglądać, jego zachowanie spotkało się ze słuszną reakcją sił powołanych do takich właśnie reakcji. Zza willi wyłonił się barczysty facet w czarnym garniturze i ciemnych okularach. Nawet nie zadając sobie trudu, by dopiąć marynarkę, spod której wyglądała lufa pistoletu podszedł do ogrodzenia.

– E! Widzę pana. Tu się nie stoi. Proszę stąd iść.

Na Józefie słowa mężczyzny nie zrobiły większego wrażenia. Nawet celne skądinąd spostrzeżenie – widzę pana – nie sprowokowało Józefa do oczywistej reakcji – a kuku, ja też pana widzę. Stał dalej tak jak stał i przyglądał się willi z jeszcze większą zuchwałością.

– Proszę stąd iść – powtórzył ochroniarz, a Józef, wydawało się, w odpowiedzi na wezwanie ruszył z miejsca.

Zanim jednak mężczyzna zdążył ucieszyć się, że jego polecenie tak sprawnie zostało wykonane Józef wykonał kolejny ruch. Ochroniarz z przerażeniem dostrzegł przez swe ciemne okulary, że obiekt jego obserwacji podszedł do furtki i nacisnął dzwonek. Tego już było za wiele. Ruszył energicznie w kierunku Józefa, wyszarpując po drodze pistolet z kabury. I tu spotkało go kolejne zaskoczenie. Usłyszał brzęczyk domofonu, drzwi furtki otworzyły się i Józef został wpuszczony na teren posesji. Ochroniarz zatrzymał się osłupiały, ale zanim zdążył zrobić kolejne głupstwo komórka w jego kieszeni zaczęła wygrywać motyw z serialu „07 zgłoś się”. Już sam dźwięk melodyjki przypisany zapewne do konkretnej, dzwoniącej osoby spowodował, że mężczyzna w ciemnych okularach wyprężył się. Lewą ręką wyciągnął telefon, a prawą z pistoletem na wszelki wypadek schował za plecami.

– Tak... tak! Oczywiście! Tak jest!

Nie było wątpliwości, że ta sama przenikliwość, która w odpowiednim momencie nakazała mu ukrycie broni, zawiodła w ocenie mężczyzny w zielonej marynarce. Ochroniarz wsunął więc telefon do kieszeni, pilnując, by prawa ręka z pistoletem nie opuściła przypadkiem kryjówki za jego plecami. Wolną ręką wykonał zachęcający gest w stronę Józefa, starając się przybrać jednocześnie przyjazny wyraz twarzy, co jednak przychodziło mu z dużym wysiłkiem. Żeby ukryć zmieszanie i odciągnąć uwagę Józefa od ściskanej za plecami broni, podbiegł szybko do willi i usłużnym gestem otworzył drzwi.

– Dzień dobry. Proszę bardzo, proszę do środka.

Józef, zupełnie się nie śpiesząc podszedł do wejścia. Przystanął na wycieraczce i z przesadną starannością zaczął wycierać buty. Gdy wszedł wreszcie do środka ochroniarz natychmiast wykorzystał ten moment, by wsunąć wreszcie pistolet do kieszeni. Widmo bezrobocia spowodowanego nieuzasadnionym atakiem na bezbronnego gościa swojego chlebodawcy chwilowo zostało zażegnane. Mężczyzna odetchnął z ulgą i pewnym krokiem wszedł do domu, zamykając za Józefem drzwi.

Józef nigdy wcześniej nie był w tym miejscu, więc rozglądał się po obszernym hallu przechodzącym w salon z dużą ciekawością. Na dworze zaczął już zapadać zmrok, ale w domu nie zapalono jeszcze świateł. Józef zdążył tylko ogarnąć wzrokiem grube, pluszowe kotary w oknach, kanapę i krzesła obite tą samą bordową tkaniną oraz stylowe ciemne meble, nawiązujące do epoki wiktoriańskiej, gdy ochroniarz wskazał mu drogę.

– Tędy proszę, do gabinetu, łatwo pan znajdzie – ochroniarz zastygł w pozie drogowskazu wskazując dłonią okazałe schody wyłożone mahoniowym drewnem. – Trzeba na górę, do samego końca.

Gdy Józef dotarł na drugie piętro, rzeczywiście nie miał kłopotów ze znalezieniem gabinetu. Były tam tylko jedne drzwi i do tego uchylone. Zatrzymał się na chwilę, żeby złapać oddech i dyskretnie zerknął do środka. W gabinecie panował taki sam półmrok, jak w całym domu. Na wielkim biurku pełnym papierzysk paliła się jedynie zielona lampka, dająca łagodne, przyćmione światło. W jej cieple wygrzewał się czarny kot. Fotel za biurkiem był pusty. Józef pchnął drzwi i wszedł do środka.

ROZDZIAŁ 2

Gabinet miał nietypowy, okrągły kształt. Jego wystrój stylizowany był na zamkową wieżę. Ściany z jasnoczerwonej cegły nie zostały otynkowane. Zamiast normalnego okna, tuż pod wysokim sufitem, umieszczono rząd małych, półokrągłych świetlików, które teraz zasłonięte były pluszowymi zasłonami. Ciężkie regały z egzotycznego ciemnego drewna, na pewno robione na specjalne zamówienie, bo musiały przecież jakoś dopasować się do obłych kształtów wieży, od góry do dołu wypełnione były książkami. Na środku pokoju stało wielkie biurko, za nim fotel, obok drugi taki sam fotel i jeszcze mały stolik. Niektóre z regałów, oprócz półek na książki miały masywne drzwiczki zamykane na klucz i właśnie przy jednym z takich, przypominających sejf mebli stał Woliński. Ubrany był w tweedowy garnitur, który ze względu na pokaźne gabaryty właściciela pewnie również wykonany był na specjalne zamówienie. Mógł mieć pięćdziesiąt kilka lat, ale jego bujne, ciemne włosy zupełnie pozbawione były siwizny, więc mimo swej tuszy wyglądał dużo młodziej. Na widok mężczyzny Józef uśmiechnął się.

– Musisz podszkolić ochronę – zauważył nie bez złośliwości.

– Złego licho nie weźmie – Woliński nie przejął się tym ostrzeżeniem.

– Nie chodzi o bezpieczeństwo, tylko o maniery.

– Nie chce mi się. Musiałbym szkółkę założyć. Co tydzień mi przysyłają kogoś nowego. A to chorobowe, a to redukcja zatrudnienia. Dzisiaj mi przysługuje stacz, jutro nie... Nie warto.

Woliński podszedł do stojącego wciąż przy wejściu Józefa.

– Witaj, kopę lat.

Mocno uścisnęli sobie ręce. Woliński zaczął nadrabiać zaległości w pełnieniu obowiązków gospodarza.

– Siadaj – wskazał ręką na fotel obity miękkim, ciemnozielonym pluszem, niewątpliwie ulubionym w tym domu elementem wystroju wnętrz – tu chyba będzie najwygodniej. Napijesz się czegoś?

– A co masz?

– Wszystko.

– No tak, obrosłeś w piórka – Józef szerokim gestem dał do zrozumienia, że jest pod wrażeniem domostwa właściciela, ale tym razem w jego głosie można było wyczuć raczej podziw niż drwinę. – Może być... Glenfiddich?

– Z wodą sodową?

– Nigdy. Szkoccy górale, by mi nie wybaczyli.

Woliński otworzył kluczykiem jedną z szafek w gabinecie. Za rzeźbionymi drzwiczkami mieścił się całkiem spory barek, zastawiony po brzegi butelkami alkoholi. Woliński wyjął z niej whisky i rozlał do szklanek, napełniając je w jednej trzeciej.

– Glenfiddich! Osiemnastka! – Józef nie krył zaskoczenia. – Rzeczywiście, masz wszystko.

– Mówiłem – Woliński wzruszył ramionami.

– Ale lodu pewnie nie masz?

Woliński bez słowa otworzył sąsiednie drzwiczki, za którymi kryła się lodówka. Wrzucił do whisky kilka kostek lodu, podał Józefowi szklankę, a sam usiadł za biurkiem.

– Od dawna jesteś w kraju?

– No, już prawie pół roku.

– To chyba zostaniesz na stałe?

– Taki mam zamiar.

– No i jak ci się tu teraz podoba? – sądząc po tonie głosu Wolińskiego nie było to pytanie, tylko ironiczny komentarz do aktualnej sytuacji społeczno–politycznej.

– Owszem, niczego – Józef nie zamierzał dać się wciągnąć w polityczne utyskiwania.

– Głupi moment sobie wybrałeś na powrót, wszyscy mówią, że lepiej już było.

To była, niestety, prawda. Józef zdał sobie sprawę, że od momentu swojego powrotu właściwie nie spotkał zadowolonej osoby. Po kilkunastu latach spędzonych za granicą już zdążył zapomnieć, że stan taki jest permanentną właściwością mieszkańców kraju nad Wisłą, którzy na pytanie – jak leci? – odpowiadają – stara bida – zupełnie, jakby ich jedynym celem życiowym było wzbudzanie współczucia na skalę przemysłową. Jednak takie słowa w ustach Wolińskiego, człowieka sukcesu, w końcu ministra sprawiedliwości, uświadomiły Józefowi, że przez te wszystkie lata niewiele się zmieniło.

– No, ty chyba nie masz na co narzekać – Józef jeszcze raz ogarnął pokój szerokim ruchem ręki, ale Woliński zbagatelizował ten gest.

– W tym kraju tylko ryby nie narzekają. Nawet nie wiesz, jak mam już dość tego syfu. Najchętniej, to ja bym właśnie teraz stąd wyjechał.

– Tak tylko mówisz – Józef nie przejął się deklaracją kolegi, bo choć od swego powrotu podobne słowa słyszał z wielu ust, nie powodowało to jednak nigdy istotnych konsekwencji.

– Naprawdę. Do jakiegoś ciepłego kraju, gdzie pomarańcze rosną, cytryna dojrzewa – Woliński niemal się rozmarzył – komórki nie działają. Z dala od tych układów, układzików, układuńków – ostatnie zdanie wypowiedziane jednak zostało z taką dozą zgryźliwości, że Józef westchnął.

– Cóż, władza kosztuje.

– Żeby to jeszcze była władza! A tu ciągle się musisz tłumaczyć przed jakimiś kretynami, ciągle czegoś od ciebie chcą.

– Chyba nie oczekujesz współczucia?

– Szkoda gadać – Woliński machnął ręką. – Lepiej powiedz, co u ciebie? Jeszcze cię zniechęcę i ojczyzna znowu straci wielkiego artystę.

– Bez obaw – Józef gładko przełknął ironię. – Nigdzie nie mam takiej wiernej publiki, jak tu. Nawet policja znalazła mnie od razu.

W tej właśnie chwili czarny kot, który do tej pory wylegiwał się leniwie w cieple lampy prychnął nagle i zeskoczył z biurka na podłogę. Józef mógłby przysiąc, że stało się to dokładnie w momencie, kiedy wypowiedział słowo policja. Zerknął na swego kolegę nieufnie, ale jego zachowanie nie budziło niepokoju. Woliński wstał właśnie, wskazując na pustą szklankę.

– Jeszcze raz to samo? – wydawało się, że temat policji nie specjalnie go zainteresował.

Józef kiwnął głową. Woliński wziął od niego szklankę, podszedł do barku i nalał od razu podwójną porcję.

– A czego oni znowu od ciebie chcą, po tylu latach? – postawił szklankę na skraju stolika i popchnął ją palcem w kierunku Józefa, starając się sprawiać wrażenie, że pyta tylko z ciekawości.

– Mam wiele przydatnych talentów.

– Pamiętam, czytałem w „Ekspresie”: „Jasnowidz z Powiśla pomaga rozwikłać mroczne tajemnice”.

Józef, niestety, też dobrze pamiętał ten artykuł. Był środek sezonu ogórkowego, a dziennikarka, która do niego przyszła, bardzo młoda i bardzo ładna płakała, że nie ma czym zapełnić kolumny. Znany artysta, który współpracuje z dzielną milicją obywatelską idealnie by się do tego celu nadawał. Józef jednak z uporem twierdził, że nawet jeśli jego udział w rozwikłaniu pewnej afery kryminalnej można było nazwać współpracą z milicją, to stało się to zupełnie niechcący. I absolutnie, sprawa ta nie miała żadnych związków z siłami nadprzyrodzonymi. W związku z powyższym nie ma o czym pisać i dziennikarka mogłaby wreszcie sobie pójść. Dziewczyna jednak nie skorzystała z tej oferty, tylko stała bezradnie na jego niegościnnym linoleum i chlipała bez przerwy, roztaczając apokaliptyczne wizje. Jak nie wyrobi normy, to ją szef nie puści na urlop, a jak teraz nie wyjedzie z narzeczonym, to całe jej życie uczuciowe może legnąć w gruzach.

Tak wyrafinowany szantaż osiągnął w końcu zamierzony skutek. Józef, powodowany wrodzoną potrzebą niesienia pomocy bliźnim, wymyślił na poczekaniu kilka mrożących krew w żyłach historii. Zgodził się na ich publikację pod jednym warunkiem – że jego nazwisko nie ukaże się drukiem. Wdzięczna dziennikarka warunek wprawdzie spełniła, ale zajęta ratowaniem życia uczuciowego szybko wyjechała na urlop. Nadgorliwa redakcja opatrzyła tekst rysunkiem Józefa, i to akurat tym, który z plakatu do filmu Wajdy znała cała Polska, więc wszyscy zainteresowani wiedzieli o kogo chodzi. Reportaż okazał się przebojem sezonu ogórkowego. Przedrukowały go inne czasopisma, nic sobie nie robiąc z zakazu publikacji nazwiska. Potem latami ciągnęła się za Józefem fama jasnowidza i na nic się zdało tłumaczenie, że wszystko to przecież tylko konsekwencje dobroci serca, złośliwości losu i szczytu sezonu ogórkowego.

– Dziennikarze piszą różne bzdury – Józef bez szczególnego entuzjazmu podjął kolejną próbę walki z własnym mitem.

– Wiem, wiem – przerwał mu Woliński. – Ciągle masz te swoje... – zawahał się, zastanawiając nad wyborem odpowiedniego słowa – zdolności? – dokończył wbijając wzrok w podłogę.

– Czasami myślę jaśniej niż inni. Reszta to tylko... – trochę wyższy iloraz – chciał dokończyć Józef, ale tym razem darował sobie złośliwość – reszta to zwykła dedukcja.

– A wiesz – Woliński roześmiał się nerwowo, jakby nie do końca dając wiarę jego słowom – mam teraz taki kłopot. Może byś mi coś poradził?

– No, no? – Józef popatrzył na Wolińskiego zaciekawiony. Zawsze wyglądało to tak samo. Najpierw – ha, ha, tak naprawdę to ja w to nie wierzę, potem – bo wiesz, nigdy nie wiadomo, a w końcu – jestem bardzo ciekaw, co o tym sądzisz. Rola wyroczni delfickiej z czasem zaczęła mu się nawet podobać. – Ale wiesz, że nie daję żadnych gwarancji – dodał szybko, z trudem ukrywając rozbawienie.

– Muszę... – Woliński w skupieniu ważył słowa – muszę się pozbyć pewnej osoby.

Józef, widząc zaaferowanie na twarzy kolegi nie potrafił już dłużej zachować powagi.

– No wiesz, na polu jasnowidzenia może i mam pewne sukcesy, ale... do takiej roboty może by się lepiej nadał ktoś z Wołomina?

– Baaardzo śmieszne – do Wolińskiego dotarło wreszcie, że Józef bawi się jego kosztem. – Szybko przyswajasz realia.

Uwaga Józefa zrobiła jednak swoje. Minister rozluźnił się trochę i pociągnął ze szklanki duży łyk.

– No po prostu nie wiem, co zrobić – rozłożył bezradnie ręce. – Chciałbym wyrzucić z pracy pewną osobę.

– Nie nadaje się?

– Długo byłeś za granicą – Woliński popatrzył na Józefa pobłażliwie. – Właśnie aż za bardzo się nadaje i dlatego. Przychodzi do pracy, zanim ja się zdążę obudzić, wychodzi później niż sprzątaczki. I żebym jej jeszcze za to płacił... Ale z różnych przyczyn ta osoba jest mi bardzo ...niewygodna.

– Uhm – Józef przytaknął zdawkowo, bo właśnie jego uwaga została skupiona na czym innym. Czarny kot bez powodu zaczął szarpać nogawki jego spodni, tak jakby domagał się zgody na urządzenie legowiska na kolanach. Józef delikatnie starał się odepchnąć kota.

– No nie lubię jej – Woliński wyznał w końcu szczerze.

– Kodeks pracy chyba czegoś takiego nie przewiduje?

– Niestety... Jeśli ją wyrzucę bez mocnego uzasadnienia, to może się zrobić szum i więcej na tym stracę niż zyskam.

– Jak poszukasz, na pewno coś znajdziesz – im bardziej stanowczo Józef starał się odepchnąć kota, tym bardziej namolnie kot mu się naprzykrzał.

– Nie tak łatwo. Ta osoba również nie lubi mnie.

– To może na własną prośbę by chciała odejść?

– Nie żartuj. Według niej, to ja powinienem ustąpić. Ja wiem i rozumiem, że wszyscy mi obrabiają dupę, ale na boku. A ona to robi publicznie! I nazywa to jeszcze konstruktywną krytyką. Zupełnie, jakby nie miała instynktu samozachowawczego.

– Nie możesz czegoś wymyślić?

– Tak, i zaraz się na mnie rzucą. Te hieny z gazet tylko czekają na takie kąski. A do tego, ona zna jakąś ważną redaktorkę z telewizji.

– Ty za to znasz prezesa.

– Nie wiem, czy zauważyłeś, ale od paru lat mamy więcej niż jedną telewizję.

– Zabierz go – cierpliwość Józefa do kota w końcu się wyczerpała.

Woliński popatrzył na Józefa z naganą. Gwizdnął raz, a kot natychmiast przestał interesować się Józefem, gwizdnął drugi – kot odwrócił się z godnością, wskoczył na biurko i umościł się z powrotem w cieple lampy.

– No więc jestem między młotem a kowadłem – Woliński spokojnie dokończył myśl, jakby incydent z kotem w ogóle nie miał miejsca.

– Masz może zdjęcie tej osoby?

– No tak, metoda dedukcyjna – Woliński nie odmówił sobie złośliwości. – Powinienem mieć, z jakiejś konferencji.

Otworzył szufladę biurka, pogrzebał w niej trochę, i po chwili wyciągnął fotografię młodej kobiety.

– O, jest.

Zaciekawiony Józef podszedł do biurka i wziął do ręki zdjęcie. Popatrzył na fotografię z uśmiechem i w tej sekundzie wyraz jego twarzy zmienił się. Gwałtownym ruchem odłożył zdjęcie na biurko. Nie patrząc na Wolińskiego podszedł do lodówki, wyciągnął butelkę whisky, nalał sobie do szklanki i wypił jednym haustem.