Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Londyński prawnik Jerzy Adams przyjeżdża do Krakowa na pogrzeb babki. Spotkanie z Alicją, prowadzącą poszukiwania zaginionej księgi rękopisu De revolutionibus Mikołaja Kopernika sprawia, że jego uporządkowane życie zamienia się w ryzykowną przygodę.
Wielki astronom oddał do druku tylko sześć z siedmiu ksiąg swojego dzieła. Dlaczego ukrył ostatnią? Zaszyfrowaną tajemnicę powierzył siedmiu zaufanym osobom, które miały ją ustnie przekazywać kolejnym pokoleniom.
Co skrywa tajna księga? Czy uda się złamać szyfr sprzed pięciuset lat?
Nie tylko Alicja i Jerzy próbują odnaleźć zaginiony rękopis. Na przeszkodzie staje im przeciwnik, który nie zawaha się popełnić zbrodni.
Po opróżnieniu drugiego kieliszka odważyłem się zadać wprost pytanie, które w innej sytuacji wymagałoby o wiele większych zabiegów dyplomatycznych.
– Czy zna pan kogoś, kto by potrafił sfałszować szesnastowieczny rękopis?
Antykwariusz, który raczył się chablis dłużej niż ja, odpowiedział tak samo bezpośrednio.
– Oczywiście, że znam. (…)
– Przypuszczam, że zrobienie takiej kopii nie jest tanie – zauważyłem.
– To zależy, jak wierna miałaby być ta kopia.
– Tak wierna, na ile to jest możliwe. (…)
– To może kosztować więcej niż oryginał.
– Cena nie gra roli. (…) Chodzi o ludzkie życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 391
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
IZABELA SZYLKO
POSZUKIWACZE
SIÓDMEJ
KSIĘGI
Studio O’Rety 2023
Text copyright © Izabela Szylko
Copyright © Studio O’Rety
ul. Ustrzycka 1
02-141 Warszawa
tel. +48 733 05 10 50
Redakcja: Lech Najbauer
Korekta: Agata Wieśniuk
Skład i łamanie: Edyta Wojciechowska
Projekt okładki: Marta Żak
ISBN: 978-83-967164-0-8
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
www.orety.com.pl
Zawsze chodziłem twardo po ziemi. Nawet dziś wydaje mi się, że historia, w którą zostałem wplątany, nie miała prawa przydarzyć się komuś takiemu jak ja. A jednak. To, o czym chcę wam opowiedzieć, wydarzyło się naprawdę. Gdy zacząłem spisywać moje przeżycia, niekiedy sam nie mogłem dać wiary własnym słowom.
Dobrze jednak, że są niepodważalne dowody. I ja te dowody mam, o czym oni, na szczęście, nie wiedzą. Dlatego na razie, dopóki moje notatki nie zostaną opublikowane, jestem bezpieczny. A przynajmniej chcę tak myśleć.
Pewnie ciekawi was, kim są „oni”, ale bez obaw, do wszystkiego dojdę we właściwym czasie. Na razie – uwierzcie na słowo – lepiej nie wiedzieć.
Zacznę od tego, kim jestem. Urodziłem się i mieszkam w Londynie, a konkretnie w Camden Town, od dwóch lat. Nie jestem wegetarianinem, gejem, ani nawet artystą. Po prostu lubię tę dzielnicę. Kiedy dwa lata temu wszedłem do zatęchłej nory z odpadającymi tapetami i wykładziną, która przeżyła co najmniej tysiąc imprez kończących się zbiorowym rzyganiem, przez myśl mi nie przeszło, że tam zamieszkam. Ale wyjrzałem przez okno. Widok na kanał lśniący między zielonymi koronami drzew był tak niezwykły, że natychmiast wyobraziłem sobie, jak to mieszkanie będzie wyglądać, gdy włoży się w nie trochę pracy i – dużo więcej niż trochę – pieniędzy.
Kupiłem tę żałosną ruinę, ostro się targując. Nie musiałem tego robić. W końcu młodemu dobrze zapowiadającemu się prawnikowi Ernst & Young każdy bank z pocałowaniem ręki udzieliłby pożyczki w żądanej wysokości. Tylko jak by to wyglądało – prawnik, który nie negocjuje umowy? Ostatecznie urwałem z ceny dziesięć procent, załatwiłem kredyt na remont, wyszykowałem lokal w trzy miesiące (oszczędzę wam szczegółów, prawie każdy przez to przechodził lub będzie) i wreszcie zamieszkałem na Lyme Street. Ale to było dawno. Teraz już nie mogę tam wrócić, bo na pewno na mnie czekają. Zresztą nawet nie wiem, czy mam do czego wracać.
Muszę przyznać, że apartament, w którym piszę te słowa, ma nawet lepszy widok z okna niż moje londyńskie mieszkanie.
„To tylko trzy pokoje”, mówiła Alicja. Zapomniała jednak dodać, że w tych trzech pokojach zmieściłyby się dwa moje mieszkania z Lyme Street. Amerykanie lubią przesadzać. Nic dziwnego – kraj mają duży, nie muszą oszczędzać miejsca. Szkoda, że nie przyjechałem tu na urlop. Krajobraz za oknem odkryłem dopiero po dwóch dniach, kiedy odważyłem się uchylić żaluzje. W lodówce jest zapas jedzenia na miesiąc i mógłbym stąd nie wychodzić.
Alicja miała rację, że to dobra kryjówka. Gdy tylko stanąłem przed przeszklonym wejściem do budynku, portier siedzący w wysadzanym marmurami hallu rzucił się, żeby otworzyć mi drzwi. Kiedy zapytałem o drogę do apartamentu 202B, mówiąc, czyim jestem gościem, wskazał mi drogę, kłaniając się nisko i nie zadając pytań. I jestem pewien, że gdyby go ktoś o mnie zagadnął, nie miałby absolutnie nic do powiedzenia.
Jak ekskluzywna to miejscowość dowiedziałem się po tygodniu, gdy jednak zaryzykowałem i wyszedłem z mieszkania. Nie ma tu McDonaldów, budek z frytkami, hałaśliwych dyskotek, nocnych klubów. Nie ma ośrodków wczasowych dla rodzin z małymi dziećmi, tanich moteli ani schronisk młodzieżowych. Jeżeli cię nie stać, żeby zanocować w Ritzu, nie posiadasz willi czy apartamentu z obowiązkowym basenem albo bogatego wujka – nie masz po co tu przyjeżdżać.
Alicja miała wujka. Wręczyła mi klucze do jego mieszkania, gruby plik dolarów i bilet do Nowego Jorku. Zgodnie z instrukcją miałem tu dojechać, nigdzie się nie ruszać, zacząć spisywać to, co nam się przytrafiło, i czekać na telefon od niej.
Piszę więc, i czekam.
Wszystko zaczęło się 1 czerwca 2017 roku, kiedy na moim biurku zadzwonił telefon.
– Jerry Adams – odezwałem jak zwykle, to znaczy ani nie starając się zachęcić do rozmowy, ani nie wywołując wrażenia, że jestem zbyt zajęty, aby w ogóle podnieść słuchawkę. Tego nauczył mnie stary londyński barrister w trakcie praktyk.
W słuchawce coś zatrzeszczało, rozległo się chrząknięcie i w końcu męski głos niepewnie zapytał:
– Pan Adams?
Powiedział „pan”, więc nietrudno było się domyślić, że mam do czynienia z rodakiem mojej matki. A poza tym ten akcent…
– Tak, słucham. Kto mówi? – powiedziałem po polsku, by ułatwić konwersację.
– Jerzy Stanisław Adams? – Mój rozmówca postanowił się upewnić, nie wiadomo dlaczego.
– Tak, to ja – potwierdziłem raz jeszcze, nieco zirytowany.
– Syn Ludwiki i Nigela? – Głos w słuchawce był nieustępliwy.
– Tak! Wnuk Jerzego i Izabeli oraz Iana i Elizabeth. Przeprowadza pan jakąś ankietę?
– Tak, to pan. – Mężczyzna w słuchawce wyraźnie się ucieszył.
– Wiem, że to ja. Od trzydziestu kilku lat, mniej więcej. Powie mi pan wreszcie, o co chodzi?
– Niestety, mam panu do przekazania smutną wiadomość… – Mężczyzna zawiesił głos. – Pana babka, Izabela, zmarła.
– Bardzo mi przykro – odparłem zdawkowo, nie okazując oczekiwanych zapewne oznak szczerego zmartwienia. – Babkę widziałem tylko raz w życiu i nie powiem, żebym w ciągu kilku dni pobytu w jej domu zdążył ją polubić.
– Pogrzeb odbędzie się za tydzień, żeby zdążył pan przyjechać, rzecz jasna.
Mężczyzna po drugiej stronie najwyraźniej w ogóle nie brał pod uwagę, że mógłbym tylko przysłać kwiaty, tak jak zrobiła moja babka, która nie pojawiła się na pogrzebie własnej córki.
– Nie wiem, czy uda mi się wyrwać z pracy – odparłem wymijająco.
– Wystosowaliśmy już pismo do pana przełożonych. – W głosie mężczyzny zabrzmiała tak wyraźna duma ze swojej zapobiegliwości, że trochę mnie to zastanowiło. I nawet zainteresowało.
– Dlaczego moja obecność jest tak ważna?
– Jest pan jedynym spadkobiercą – dodał po dłuższej chwili.
– Chwileczkę, a dziadek?
– Pan Jerzy nie żyje od dziesięciu lat.
Tu dopiero naprawdę mnie rozzłościł.
– Ciekawe, dlaczego o tym fakcie przez tyle lat nikt nie był łaskaw mnie poinformować?! – krzyknąłem w słuchawkę.
– Ja… no wie pan… – Mężczyzna znowu chrząknął. – Nie zajmowałem się wtedy sprawami pana rodziny. – Udzielił wystarczającego, jego zdaniem, wyjaśnienia i zamilkł.
– Rozumiem, że teraz się pan zajmuje. Kim pan w ogóle jest? Nawet się pan nie przedstawił.
– Tak, bardzo przepraszam. Nazywam się Kotecki. Mieczysław Kotecki. Jestem adwokatem.
– Doskonale. Wobec tego przekażę panu namiary na mojego adwokata i mam nadzieję, że panowie się porozumieją. Myślę, że jednak nie znajdę czasu, żeby udać się na pogrzeb. Ma pan czym notować? Harry Pincher. Pisze się P-i-n-c-h-e-r. Numer telefonu…
Podałem mu numer i odłożyłem słuchawkę. Oczywiście sam będąc adwokatem, nie potrzebowałem adwokata, ale nie miałem najmniejszej ochoty zawracać sobie tym głowy. Wróciłem do pilnej roboty, a o babce zapomniałem.
Pół godziny później telefon znowu zadzwonił.
– Cześć stary, Harry z tej strony.
– Cześć, właśnie miałem do ciebie dzwonić. Może się do ciebie zgłosić adwokat z Polski. Spław go jakoś i niczym się nie przejmuj.
– Wiesz, dzwonię, bo dopiero co z nim rozmawiałem.
– No proszę, nie myślałem, że będzie taki szybki. Przepraszam, powinienem był cię uprzedzić.
– Nieważne. Lepiej powiedz, dlaczego nie chciałeś z nim pogadać?
– Bo nie chce mi się jechać do żadnego syfiastego miasta…
– Kraków? Syfiasty? – Harry wyraźnie się oburzył. –Byłem tam miesiąc temu. Taki wypad na weekend z dziewczyną. Stary! Bilet w tanich liniach kosztuje czterdzieści funtów, nocleg w niezłym pensjonacie drugie tyle, żarcie i picie masz za połowę tego, co u nas. Knajpy czynne do rana i do tego wszyscy mówią po angielsku. Miasto jest super!
– Żartujesz? Podobały ci się te nędzne, szare kamienice z lecącym na głowę tynkiem i oknami zabitymi dechami? Ci smutni ludzie, wiecznie na wszystko narzekający?
– Stop! Odpowiedz mi na jedno proste pytanie. Kiedy tam ostatnio byłeś?
– Chyba… w osiemdziesiątym ósmym.
– No wiesz… – roześmiał się Harry. – Od tego czasu trochę się zmieniło. Nie wiem, czy się orientujesz, ale Polska wciąż jest w Unii Europejskiej.
– Bardzo śmieszne.
– Słuchaj. – Harry nagle przestał się śmiać. – Powinieneś jechać do Krakowa.
– Jak ci się tam tak podoba, to jedź sam. Dam ci pełnomocnictwo.
– No mogę, nawet chętnie. Ale nie interesuje cię nawet, co odziedziczyłeś?
– Stertę szpargałów i mieszkanie komunalne, które i tak trzeba będzie zwrócić państwu.
– Ty naprawdę nic nie wiesz??? – W głosie Harry’ego zabrzmiało coś, co mnie zaniepokoiło.
– A o czym miałbym wiedzieć? – Zapuściłem ostrożnie sondę.
– No o majątku twojej babki.
– Kiedyś podobno nie była biedna.
– Dobre, nie była biedna! No więc słuchaj, chyba że jesteś zajęty, to prześlę ci to mailem.
– Mów! – Zacząłem się niecierpliwić.
– Więc przede wszystkim dziedziczysz roszczenia do kilku tysięcy akrów na Litwie, Ukrainie i Białorusi.
– Jestem szczególnie zainteresowany tymi na Białorusi. Przeznaczę je na szpital psychiatryczny imienia Łukaszenki.
– Nigdy nie wiadomo.
– Mówisz, bo coś wiesz? – zażartowałem. – A w ogóle, to z kim mam się procesować?
– Z nikim. Twoja babka wyprocesowała już, co trzeba. Zwrócono jej prawie wszystkie nieruchomości, oczywiście te w Polsce. Część z nich zresztą już rozdysponowała. Ziemię, na której stoi klasztor, podarowała Kościołowi. Pałacyk w Warszawie przekazała muzeum. Zostały jeszcze cztery kamienice w Krakowie. Naprawdę o tym nie wiedziałeś?
– Co to za kamienice? – Przemilczałem pytanie Harry’ego.
– Środek miasta, kilka pięter. Sprawdziłem ceny takich nieruchomości. Chcesz wiedzieć, ile mniej więcej kosztuje jedna?
Potwierdziłem, wstrzymując oddech, a Harry celowo zwlekał z odpowiedzią.
– Pięć milionów funtów – powiedział, kładąc akcent na każdą sylabę.
Jęknąłem.
– Masz namiar na te tanie linie? – Bezwiednie ściszyłem głos, jakbym szykował się do napadu na bank.
– Nie tak łatwo! – zachichotał Harry. – Musiałbyś zrobić rezerwację ze dwa miesiące wcześniej. A babcię chowają za tydzień. Będziesz się musiał wykosztować na British Airways.
Doskonale to ujął.
Należy wam się kilka słów wyjaśnienia.
Nazywam się Adams, czyli nieszczególnie. W moim kraju co trzeci facet nosi to nazwisko, nie licząc kobiet, które wyszły za mąż za któregoś z nich. No może co szósty. Mówią na mnie Jerry, żeby nie łamać języka, sam też nie używam prawdziwego imienia. Bo kto, oprócz rodaków mojej matki, byłby w stanie poprawnie wymówić „Jerzy”? Ale matka się uparła. W jej rodzinie od kilkunastu pokoleń najstarszy syn musiał nosić imiona Jerzy Stanisław więc ojciec podobno nawet nie próbował protestować. Z rodziną mojej matki to zresztą długa historia. Zacznę od ojca, bo to prostsze.
Pochodził z Yorkshire i to właściwie powinno wam powiedzieć wszystko. Wyrwał się do Londynu za chlebem i wiedzą z mieściny, dla której nawet Sheffield – po zamknięciu ostatniej kopalni – to metropolia. Studiował budowę wagonów na politechnice, a wieczorami zarabiał na życie, zmywając gary w jednej z restauracji sieci Garfunkel’s. Tam poznał moją matkę, która robiła w tym miejscu to samo, ale na czarno, czyli za dwa razy mniejsze pieniądze. A miała już wtedy dwa fakultety i rozpoczęty doktorat, znała cztery języki i była chyba najlepiej wykształconym pracownikiem zmywaka, nie tylko w tej restauracji, ale i w całej południowej Anglii. No i moja matka miała jeszcze Rodzinę. Dlaczego piszę dużą literą? Bo to właśnie taka rodzina.
Z punktu widzenia Rodziny małżeństwo z moim ojcem było niewybaczalnym mezaliansem. O ile z ucieczki z Polski zdołali jakoś ją rozgrzeszyć, to poślubienie syna kolejarza z Yorkshire było skandalem przynajmniej takim, jak gdyby książę William zechciał ożenić się z kelnerką z nocnego klubu w Brixton.
Ucieczka z Polski też nie byłaby niczym nagannym, w końcu Polacy wiecznie gdzieś emigrowali, ale moja matka przed wyjazdem wykręciła niezły numer. Wyjechała w 1968 roku. Piękny rok, powiecie. Studenckie bunty, dzieci kwiaty itp. W Polsce kojarzy się z czymś innym. W tym roku komunistyczne władze postanowiły pozbyć się z kraju tej resztki Żydów, której udało się przeżyć drugą wojnę światową. Robiono to w trochę bardziej cywilizowany sposób (czujecie ironię, mam nadzieję), oferując paszport i bilet w jedną stronę. Nie muszę chyba dodawać, że była to propozycja z tych nie do odrzucenia.
Dla pozostałych osób uzyskanie paszportu graniczyło w tamtych czasach z cudem. Mojej matce odmówiono dziesięć razy, aż w końcu straciła cierpliwość. Przy pomocy sporych zasobów gotówki wmówiła jakiemuś wyjątkowo nierozgarniętemu urzędnikowi, że jest żydowskiego pochodzenia, dostała paszport i tak znalazła się w Anglii. Biorąc pod uwagę, że nosiła nazwisko, które można znaleźć w każdym polskim podręczniku historii, a nie była to zbieżność przypadkowa, głupota komunistycznego biurokraty musiała być porażająca albo – wręcz przeciwnie – łapówka okazała się wystarczająco szczodra. W każdym razie po takiej ujmie wyrządzonej nazwisku, które od siedemnastu pokoleń zapisywało się w polskiej historii złotymi zgłoskami, Rodzina wyparła się mojej matki na wiele lat. Przypomnieli sobie o niej w stanie wojennym, kiedy – jak opowiadali – na półkach w polskich sklepach stał tylko ocet. Dziadek został internowany, babka wyrzucona z pracy, więc paczkami z żywnością z Anglii nikt nie pogardzał.
Przez długie lata stosunek mojej matki do jej rodzinnego kraju wydawał mi się lekko schizofreniczny. Nie rozumiałem, dlaczego w niedzielę musimy jeździć na drugi koniec miasta do katolickiego polskiego kościoła, skoro ojciec może chodzić do kościoła na sąsiedniej ulicy. Dlaczego, kiedy moi koledzy z podwórka w sobotę grają w piłkę, ja muszę siedzieć w polskiej szkole i uczyć się języka i historii kraju, z którego moja matka przecież uciekła.
Gdy w końcu pojechałem do Polski, przekonałem się, że jeśli to była schizofrenia, to jakaś jej postać zbiorowa. Tam wszyscy zachowywali się tak jak moja matka. To było takie połączenie nienawiści do „tego” kraju (bo nie mówili nigdy „nasz” kraj, tylko „ten” kraj) z przejawem megalomanii nawet większej niż w imperium, nad którym nigdy nie zachodzi słońce, jeśli potraficie to sobie wyobrazić. Do tego to drażniące przekonanie, że oni, Polacy, mają dziejową misję do spełnienia.
Byłem z matką w Polsce tuż przed upadkiem komunizmu. Miałem wtedy kilka lat, więc tak naprawdę nic z sytuacji politycznej do mnie nie docierało ani tym bardziej nic mnie nie obchodziło. Tylko mieszkanie dziadków zrobiło na mnie wrażenie. Mieściło się w starej kamienicy, gdzie w dwóch, za to olbrzymich, wysokich na cztery metry pokojach, pełnych zakamarków i tajemnych skrytek, zgromadzono taką liczbę strzelb, szabel, dziwnych przedmiotów i rupieci, jakiej już nigdy później nie przydarzyło mi się widzieć w takim zagęszczeniu.
Dlaczego rodzina księcia (tak! dziadek nosił książęcy tytuł!) gnieździła się w dwóch pokojach? Gdyby mój dziadek był siedemnastym earlem Marlborough, na pewno pomyślałbym, że przegrał majątek w karty. Jednak był polskim księciem i wykończyła go, podobnie jak wszystkich polskich arystokratów, historia, a konkretnie Stalin, Churchill i Roosevelt. Trzy czwarte rodzinnego majątku znalazło się za wschodnią granicą, oczywiście bez żadnych szans na odzyskanie, a te marne kamienice w Krakowie i pałacyk w Warszawie po wojnie zostały przejęte przez komunistyczne władze. Dziadkom pozwolono zająć dwa pokoje z ogromnego, trzystumetrowego mieszkania, a i to bez prawa własności, tylko na podstawie kwaterunkowego nakazu. Rozumiecie? Państwo łaskawie pozwalało im mieszkać w ich własnym domu. Mnie też nie chce się w to wierzyć, ale tak było. Z przywilejów klasy wyższej pozostała im tylko służąca, „na dochodne”, jak mówili.
W kraju mojej matki nie podobało mi się ani trochę. Było szaro, smutno, brudno, nie było moich ulubionych płatków do mleka, a w ogóle do jedzenia był tylko dżem i powidła, które przynosiła służąca. Wyjechaliśmy szybko, bo matka znowu pokłóciła się z dziadkami. I była to jej ostatnia wizyta w Polsce.
Osiem lat później moja matka umarła na raka. Ojciec po jej śmierci zupełnie się załamał. Zaczął pić, stracił pracę, przestał spłacać kredyt. Musieliśmy się wyprowadzić, bo bank upomniał się o hipotekę. Zamieszkaliśmy w jakiejś nędznej dziurze. W tym czasie właściwie to ja utrzymywałem siebie i ojca, pracując popołudniami w fastfoodowej sieciówce. Gdy moja babka Elizabeth przyjechała kiedyś do Londynu w odwiedziny i zobaczyła, jak żyjemy, natychmiast zabrała mnie do Yorkshire. Tam skończyłem szkołę średnią.
Mój ojciec poznał w końcu kobietę, dzięki której udało mu się wyjść na prostą. Wzięli z Laurą ślub i zamieszkali w małym szeregowcu w Boston Manor, niedaleko lotniska Heathrow. Przeprowadziłem się do nich, kiedy rozpocząłem studia prawnicze w King’s College, i mieszkałem tam do końca nauki. Z rodziną matki nie utrzymywałem żadnych kontaktów, a nawet zupełnie o niej zapomniałem. Aż do czasu, kiedy w czerwcowy poranek na moim biurku zadzwonił telefon.
Pewnie będziecie się śmiać, ale przed podróżą samolotem zawsze mam rajzefiber – tak to się chyba elegancko mówi po polsku, żeby nie używać słowa strach. Cholernie nie lubię się spóźniać. Na lotnisko przyjeżdżam zawsze kilka godzin przed odlotem, od razu robię odprawę i przechodzę przez wszystkie bramki. Wtedy mam pewność, że już mnie odhaczyli, a więc raczej nie zostawią na ziemi niczyjej. Potem idę do business longue (przepadam za wydzielonymi poczekalniami dla gości, którzy nie muszą się martwić przepłacaniem za bilety, bo płaci na nie ktoś inny), wysyłam parę ostatnich e-maili, wypijam trzy kieliszki czerwonego wina, zagryzając krakersami, i wyczytuję „Daily Telegraph” od deski do deski. Czerwone wino sprawia, że do samolotu wchodzę w bardzo dobrym humorze i nie zastanawiam się, jak to możliwe, że taka kupa żelastwa jest w stanie unieść się w powietrze, a potem bezpiecznie wylądować.
Tym razem wszystko odbywało się według podobnego scenariusza, z jedną drobną różnicą – za bilet musiałem zapłacić sam, więc nie zamierzałem lecieć pierwszą klasą. Na trasach europejskich to zbędny wydatek, w ogóle nie wiadomo za co płaci się trzy razy więcej. W podróżach międzykontynentalnych – jeszcze rozumiem – własne łóżko w trakcie lotu bardzo się przydaje, ale świadomość, że za taki nocleg na rozkładanym fotelu, oddzielonym od nieznanego towarzysza podróży tekturową harmonijką, miałbym wydać z własnej kieszeni więcej niż za apartament w dobrej klasy londyńskim hotelu, trochę by mi przeszkadzała.
Nie udało mi się jednak polecieć klasą ekonomiczną. Byłem pasażerem, któremu tego dnia chyba najbardziej spieszyło się do Polski. Pierwszy stawiłem się do odprawy i w nagrodę dostałem od moich ulubionych linii miejscówkę w klasie biznes.
Pewnie myślicie, że jestem strasznym sknerą. Facet odziedziczył majątek wart miliony funtów i żałuje na samolot. Jakoś nie mogłem w te miliony uwierzyć. Życie dotychczas mnie nie rozpieszczało. Nawet wtedy, gdy już zacząłem dość dobrze zarabiać, zawsze starałem się wydawać pieniądze w sposób, który określałem jako racjonalny. Spadek po babce wydawał mi się nierealny, jednak muszę przyznać, że ta sprawa bardzo mnie intrygowała. Jechałem do Polski przede wszystkim z ciekawości.
Oczywiście nawet w British Airways nie było wolnych miejsc do Krakowa, więc musiałem lecieć do Warszawy. Stolica Polski to nie jest miasto, do którego jeździ się na wakacje, samolot nie był zatem przepełniony. W klasie biznes siedziało tylko dwóch facetów w garniturach z laptopami, starsze małżeństwo z Ameryki (oboje z dużą nadwagą) i ja. Kapitan właśnie włączył silniki, w przejściu między fotelami stanęła stewardessa, aby zademonstrować, co trzeba robić, gdyby jednak lot nie poszedł tak, jakbyśmy chcieli, zapaliło się światełko „Zapiąć pasy”, i wtedy u wejścia do kabiny stanęła ona.
Jak już pewnie zdążyliście policzyć, mam lat trzydzieści z hakiem. W tym zaawansowanym wieku wypadałoby mieć rodzinę, dzieci, a przynajmniej narzeczoną. Niestety nie mam ani jednego, ani drugiego, ani trzeciego. Zapewne ciekawi was dlaczego. Jak mówiłem, nie jestem gejem, więc zasadniczy powód odpada. Nie należę też do mężczyzn szczególnie nieśmiałych w kontaktach z kobietami ani nie szukam księżniczki z bajki. Chyba po prostu miałem pecha.
Cierpię na niezręczną przypadłość – zakochuję się od pierwszego wejrzenia. Potem okazuje się, że moja wybranka albo już jest szczęśliwą mężatką i matką trójki dzieci, albo zamiast miłości wybiera naukową karierę za oceanem, względnie cierpi na chroniczny wstręt do prawników, który skutecznie uniemożliwia jej udany seks.
Gdy ujrzałem dziewczynę stojącą w przejściu, moje serce znowu zaczęło szybciej bić. Nie wiem, czy była piękna. Mnie zauroczyła od razu. Mogła mieć dwadzieścia kilka lat, może więcej. Jej twarz była filigranowa, jak z porcelany. Nie wiedziałem, z jakiego powodu, ale jej rysy wydały mi się jeśli nie dziwne, to przynajmniej rzadko spotykane. Miała jasne, długie do ramion, lekko falujące włosy. Niewysoka, drobnej budowy, ubrana była w lekką, beżową kurteczkę i spodnie typu rybaczki w kolorze khaki. W sandałach założonych na bose stopy i ze sporym, skórzanym plecakiem na ramionach nie wyglądała na pasażera klasy biznes. A jednak. Popatrzyła na swoją kartę pokładową, powiodła po kabinie bezradnym, jak mi się wtedy wydawało, wzrokiem i ruszyła w moim kierunku. W ogóle sprawiała wrażenie osoby zagubionej, jednak już niedługo miałem się przekonać, że to tylko dobrze wystudiowana poza.
Dziewczyna zatrzymała się przy moim rzędzie, wrzuciła plecak na górną półkę i siadła na sąsiednim fotelu. Nie mogłem uwierzyć, że tym razem bezduszny komputer przydzielający miejsca w samolocie wykazał się ludzkim odruchem.
Zacząłem obserwować ją kątem oka. Zapięła szybko pas, wyjęła z kieszeni przedniego fotela czasopismo linii lotniczych i, nie zwracając uwagi na gimnastykującą się w przejściu stewardessę, z widoczną uwagą zaczęła studiować ofertę sklepu pokładowego. Moja obecność zupełnie jej nie przeszkadzała.
Oderwaliśmy się od ziemi. Po kilku minutach można było rozpiąć pasy. Z zadowoleniem zauważyłem, że moja sąsiadka, podobnie jak ja, zamówiła czerwone wino. Uznałem to za dobry znak i zachętę do nawiązania rozmowy. To prawda, że temat zagajenia wybrałem nieszczególny, ale od czegoś przecież trzeba było zacząć. Zawsze tak zaczynałem, a potem jakoś to szło. Albo nie.
– Nice weather, isn’t it? – Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu, który w myślach nazywałem „rozważny i romantyczny”.
W pewnym sensie osiągnąłem swój cel – dziewczyna zwróciła na mnie uwagę. Ale popatrzyła z takim politowaniem, że natychmiast zrozumiałem, że ani rozwaga, ani romantyzm nie zostały dostrzeżone. Odwróciłem szybko wzrok, poniechawszy etapu drugiego akcji „podryw”, polegającego na odkrywczym skonstatowaniu, że wczoraj też była ładna pogoda i jutro też na pewno będzie. Minę musiałem mieć nietęgą, bo po chwili z miejsca, gdzie siedziała dziewczyna, dobiegł mnie cichutki śmiech. Zerknąłem na nią zmieszany.
– Jutro też będzie ładna pogoda – odezwała się dziewczyna po polsku, nie przestając się śmiać.
– Skąd pani wie… – Nie miałem pojęcia, jakim cudem mnie przejrzała.
– Słuchałam prognozy pogody w radiu – przerwała mi, zanim zdążyłem dokończyć.
– Ale skąd pani wie, że znam polski?
– Och, ma pan typową, słowiańską urodę.
– To trochę mało – odparłem, udając urażonego. Uwagi o moich rzekomych słowiańskich rysach słyszałem już nie raz, ale nigdy nie udało mi się ustalić, na czym miałoby to polegać.
– Leci pan do Warszawy, więc przyjęłam, że raczej nie jest pan Czechem.
– Jestem Brytyjczykiem – odparłem nie bez dumy – choć rzeczywiście, moja matka była Polką, ale proszę nie wysnuwać z tego faktu zbyt daleko idących wniosków.
– Ach, więc nie przyznaje się pan do korzeni? – W głosie dziewczyny zabrzmiała kpina. – Nic nowego, Polacy tak mają. Wyjadą na miesiąc za granicę i już udają, że mówienie po polsku przychodzi im z trudem. To tylko potwierdza, że miałam rację.
– Proszę pani… – Nie mogłem puścić płazem zniewagi. – Ja urodziłem się w Wielkiej Brytanii i spędziłem tam wszystkie lata mego życia. To, że akurat mówię po polsku, to efekt fanaberii mojej matki. Gdyby nie pogrzeb babki, pewnie nigdy bym nie wybrał się do Polski.
– Bardzo mi przykro. – Dziewczyna jakby się zmieszała, ale może tylko udawała.
– Uprasza się o nieskładanie kondolencji. – Przypomniałem sobie zwrot zapamiętany z nekrologów w polskiej gazecie. Moja matka prenumerowała wydawany w Londynie „Dziennik Polski”, który był również moją lekturą obowiązkową. – Nic mnie z babką nie łączyło. Prawie jej nie znałem.
– To trochę tak jak ja – odparła ironicznie. – Nie znałam moich dziadków. Zmarli, zanim się urodziłam. Nigdy jednak nie powiedziałabym, że nic mnie z nimi nie łączyło.
Jakieś fatum ciążyło nade mną. A wszystkie okoliczności tak dobrze się ułożyły. Nie mogłem tego schrzanić!
– No nie, nie tak to chciałem ująć! – Próbowałem się tłumaczyć. – Mój polski nie jest najlepszy…
– Pana polski jest wystarczająco dobry. – Dziewczyna usadziła mnie jednym zdaniem. – I myślę, że powiedział pan dokładnie to, co chciał pan powiedzieć.
Zamilkłem, zdając sobie sprawę, że moje szanse na kontynuowanie tej znajomości maleją z każdym wypowiedzianym słowem.
Stewardessy zaczęły podawać jajecznicę ze smażonymi ziemniakami na boczku albo bez. Dziewczyna, tak jak ja, wybrała wersję mięsną i zaczęła jeść z widocznym apetytem, co podniosło mnie na duchu. Miałem nadzieję, że późne śniadanie poprawi jej nastrój i moja niepatriotyczna gafa pójdzie w zapomnienie. Przypomniałem sobie przysłowie – jak Polak głodny, to zły. Powinienem chyba poszperać w pamięci i zacząć robić użytek z tego wszystkiego, czego z takim uporem próbowała nauczyć mnie matka.
Gdy przyszło do ciepłych napojów, znów oboje zamówiliśmy to samo, czyli kawę. Dodaliśmy cukier i mleczko, z tym że dziewczyna wykonała jeszcze jedną nadprogramową czynność. Wyciągnęła z kieszeni saszetkę z rozpuszczalną neską i dosypała proszek do swojej filiżanki. Popatrzyłem na nią z uznaniem.
– No proszę, jakie to proste! – Nie mogłem się powstrzymać od wygłoszenia wyrazów uznania dla jej zaradności. – Że też nigdy sam na to nie wpadłem! W tak banalny sposób można odnieść zwycięstwo nad dyktaturą linii lotniczych, które tę wodnistą lurę każą nazywać kawą.
– Proszę – uśmiechnęła się dziewczyna i podała mi wyjętą z kieszonki drugą saszetkę. – Zawsze mam na zapas. Niech się pan nie gniewa.
– Ja? Na panią? Nigdy w życiu.
– Niełatwo być Polakiem.
– Wiem. Moja matka powtarzała to codziennie. Dlatego poszedłem na łatwiznę i zostałem Brytyjczykiem.
– Nie dziwię się – roześmiała się dziewczyna. – Może teraz też pójdziemy na łatwiznę i zmienimy temat?
– Nareszcie! – Udałem, że oddycham z ulgą. – Ma pani męża albo narzeczonego?
Po tak bezpośrednim zagraniu mogłem oczekiwać albo wybuchu śmiechu, albo trzaśnięcia w pysk, albo – biorąc pod uwagę, że była Polką – jakiegoś wykładu o tragizmie historii. Na szczęście skończyło się na wybuchu śmiechu.
– Nie traci pan czasu – odparła, nie odpowiadając na pytanie.
– Bo jeśli pani narzeczony na przykład… – przerwałem, bo zauważyłem, że znowu się zapędzam w grząskie rejony.
– Śmiało, niech pan dokończy.
– E, nieważne. – Wolałem nie brnąć dalej. – Lubi pani Gershwina?
No i zmieniliśmy temat. A potem jeszcze kilka razy. Zawsze okazywało się, że nasze gusta są nieprawdopodobnie zbieżne. Lubimy tę samą muzykę, czytamy te same książki, oglądamy Almodóvara, ba – nawet uwielbiamy programy Jeremy’ego Clarksona, choć jego książki już niekoniecznie. Kiedy zaś wspólnie ustaliliśmy, że naszym ulubionym pubem w Londynie jest jeden taki, którego nazwy oboje zapomnieliśmy, nad Tamizą niedaleko mostu Hammersmith, zaczęliśmy się zastanawiać, jak to możliwe, że dopiero teraz się spotykamy. I wtedy dziewczyna, bo ciągle zapomniałem zapytać, jak ma na imię, powiedziała zagadkowo:
– Widocznie tak miało być.
Nawet nie zauważyliśmy, kiedy nad naszymi głowami zapaliła się lampka nakazująca zapięcie pasów, i stewardessa musiała doprowadzić nas do porządku.
– Już lądujemy? – Zdziwiłem się głupio. – Przecież nawet nie zdążyłem się przedstawić. Jerry Adams. – Wyciągnąłem do dziewczyny rękę.
Podała mi szczupłą dłoń z pewnym wahaniem.
– A pani? – zapytałem, bo nie doczekałem się odzewu z jej strony, a czas uciekał. – Może będziemy sobie mówić po imieniu?
– Chyba… – Dziewczyna zawahała się i daję głowę, że głos jej zadrżał. – Chyba nie będzie takiej potrzeby.
– Jak to? – Popatrzyłem na nią, nic nie rozumiejąc.
– Nie sądzę, żebyśmy jeszcze kiedyś się spotkali – powiedziała pewnym głosem.
Poczułem się, jakbym dostał kijem po głowie. Przez mój mózg przelatywały nieskładne myśli. Czyżby znowu mi się nie udało? Spotykam dziewczynę, do której pasuję jak druga połówka jabłka, a ona mnie skreśla w przedbiegach? Nie, to niemożliwe, to jakiś kiepski żart.
– Leci pani na księżyc? Bo na ziemi nikt się przede mną nie ukryje.
Dziewczyna skwitowała mój marny dowcip milczeniem.
– Mogę wiedzieć, dlaczego nie chce mnie pani bardziej poznać?
– Nie może pan – odparła oschle.
– Rozumiem. A więc jednak jest jakiś narzeczony.
– Nic pan nie rozumie, ale nie musi pan.
Koła samolotu dotknęły ziemi. Pomyślałem przygnębiony, że ona zaraz stąd wyjdzie i naprawdę nigdy więcej jej nie zobaczę. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to wyciągnąć wizytówkę.
– Proszę. – Podałem jej kartonik. – Na wypadek, gdyby pani jednak zmieniła zdanie. Tam jest numer komórki. Będę w Polsce przez tydzień.
Dziewczyna wzięła do ręki wizytówkę, jak sądziłem po to, żeby schować do kieszeni. Ale nie. Przedarła ją na pół i mi oddała.
– Nie warto się łudzić – rzekła cicho. – To nie ma sensu.
Dopiero wtedy uwierzyłem, że nie żartuje.
Dziewczyna pierwsza wyszła z samolotu, nie żegnając się ze mną, ani nawet nie patrząc w moim kierunku. Zrezygnowany powlokłem się do wyjścia. Przez to nie powiedziałem „do widzenia” uśmiechniętej przyjaźnie stewardessie i ruszyłem od razu w kierunku odprawy paszportowej. Nie musiałem czekać na bagaż, bo wszystkie moje rzeczy zmieściły się w podręcznej walizce.
Byłem zbyt zmartwiony, by zwracać uwagę na cokolwiek. Lotnisko jak lotnisko, trochę nudne, ale w porównaniu z tym, co zapamiętałem z mojej ostatniej wizyty – czyli prymitywnym barakiem, w którym nawet szetlandzcy górale wstydziliby się trzymać owce – ten budynek przynajmniej można było nazwać terminalem.
Nie odezwałem się ani słowem do mężczyzny w okienku odprawy paszportowej. On zresztą też tylko przesunął mój paszport po czytniku, oddał mi go, nie patrząc na zdjęcie (pewnie z powodu mojej słowiańskiej urody; widać nie wyglądam na islamskiego terrorystę) i nie siląc się nawet na „dziękuję” albo „witamy”, otworzył bramkę prowadzącą do kraju mojej matki.
Przeszedłem obok neonu Nothing to declare i nienagabywany przez nikogo znalazłem się w hali przylotów. Tylko nie mówcie, że to nic dziwnego. Kiedy tu byłem ostatnim razem, celnicy przez pół godziny oglądali każdy szczegół naszego bagażu, a potem przez następne pół matka musiała się tłumaczyć, po co na dwa tygodnie zabrała dwadzieścia par majtek i dla kogo wiezie tyle słodyczy i konserw.
Wyszedłem razem ze zwartym tłumem opalonych wczasowiczów wracających z Turcji czy Majorki. Zupełnie niepotrzebnie powiodłem wzrokiem po sporej grupce oczekujących, bo doskonale wiedziałem, że nikt na mnie nie będzie czekać. Miałem pustkę w głowie. Rozejrzałem się z nadzieją, że znajdę napis Exit. Znalazłem go, jak można się było spodziewać, przy drzwiach. Ruszyłem w ich kierunku, gdy nagle, nie wiadomo z której strony, wpadła na mnie jakaś kobieta w czapce z daszkiem i rzuciła mi się na szyję.
– Piotruś! Nareszcie! Babcia już nie może się ciebie doczekać! – wrzasnęła piskliwym głosikiem, całując mnie w oba policzki.
Już miałem zamiar sprostować pomyłkę, kiedy stanęła na palcach i wyszeptała mi do ucha.
– Nic nie mów. Pomóż mi, proszę cię. Udawaj, że jesteś moim bratem. Błagam.
Zadrżałem. To był jej głos, trochę tylko zmieniony. Głos dziewczyny z samolotu. Cholera, jak nic zazdrosny narzeczony czai się gdzieś w pobliżu. Poczułem, że chętnie stawiłbym mu czoła.
– Cześć, siostra! – odpowiedziałem szybko, przesadnie podnosząc głos. – Mam nadzieję, że babcia z tej tęsknoty nie zapomniała o placku ze śliwkami.
– Babcia zawsze o tobie pamięta! – krzyknęła dziewczyna tym samym głosikiem i zaczęła paplać dalej, wymieniając po kolei wszystkich członków stęsknionej rodziny. Jednocześnie wzięła mnie pod ramię i delikatnie pociągnęła w kierunku wyjścia, wyraźnie starając się schować za moją, nie jakoś szczególnie zwalistą sylwetką.
Paplała nieustannie przez całą drogę i przestała dopiero, gdy znaleźliśmy na zewnątrz i upewniła się, że nie wyszedł za nami nikt, kogo by się obawiała.
– Dzięki – powiedziała swoim normalnym głosem, nie puszczając jednak mojego ramienia. – Nie wiem, czy nie uratowałeś mi życia.
– Drobiazg – odparłem, jakby ratowanie życia pięknych kobiet należało do moich obowiązków. – Zawsze możesz na mnie liczyć – dodałem ironicznie.
– Lepiej stąd chodźmy. – Dziewczyna rozejrzała się ostrożnie i pociągnęła mnie w kierunku postoju taksówek. – Masz jakieś konkretne plany?
– Mam zamiar nadal trwać na posterunku i dzielnie chronić twe młode życie.
– Może to nie będzie już konieczne. – Puściła moje ramię z pewnym zakłopotaniem. – Dokąd jedziesz?
– Dlaczego pytasz? Żeby stwierdzić z żalem, że ty akurat w przeciwnym kierunku?
– Przejrzałeś mnie.
– No cóż, mogłem przypuszczać, że tak będzie. Czy wszystkie kobiety są takie? Żeby tak wykorzystać i porzucić?
– Mówiłam ci przecież, że to nie ma sensu.
– A kiedy mi się rzuciłaś na szyję, to tylko na moment zmieniłaś zdanie? – Zaryzykowałem zgryźliwość.
– To była wyższa konieczność – odpowiedziała poważnie.
– Może teraz też jest wyższa konieczność?
– Więc chodź, podwiozę cię, jeśli chcesz. – Dziewczyna nadspodziewanie łatwo dała za wygraną i szybkim krokiem ruszyła w kierunku pierwszej oczekującej na postoju taksówki.
Nie trzeba mi było tego powtarzać. Pomaszerowałem za nią energicznie, jednak ciągnąłem za sobą walizkę, a ona miała tylko skórzany plecak, więc pozostawałem kilka kroków w tyle. Wsiadła do taksówki i trzasnęła drzwiami, a ja, żeby dostać się do drugich drzwi, musiałem obejść samochód dookoła. Zanim jednak zdążyłem sięgnąć do klamki, usłyszałem odgłos włączanego silnika – i już wiedziałem, co się stało. Taksówka odjechała, zostawiając mnie na środku jezdni. Tym razem jednak dziewczyna odwróciła głowę, popatrzyła na mnie, jakby było jej smutno, pomachała ręką, a jej usta bezgłośnie wypowiedziały słowo „przepraszam”.
Tylko co mi było po jej przeprosinach?
Stałem zdezorientowany na jezdni, kiedy za moimi plecami zatrzymała się kolejna taksówka.
– Jedzie pan? – Wychyliła się z niej zarośnięta głowa.
Otworzyłem drzwi i wsiadłem do środka, wrzucając walizkę na siedzenie. I wtedy po raz pierwszy zachowałem się w sposób, o który wcześniej nigdy bym siebie nie podejrzewał. Podobno człowieka zakochanego różni od wariata tylko to, że nim nie jest. Czytałem gdzieś, że w pierwszej fazie zakochania w układzie nerwowym uwalnia się wiele neuroprzekaźników o działaniu euforyzującym – i taki delikwent zachowuje się jak pod wpływem narkotyku. Tylko tym mogę wytłumaczyć swoje postępowanie.
– Proszę jechać za tamtą taksówką. – Wypowiedziałem dumnie słowa, które do tej pory zdarzało mi się słyszeć tylko w filmach.
Wbrew moim oczekiwaniom kierowca zupełnie się nie zdziwił.
– Co? Mamy kłopoty z narzeczoną – stwierdził raczej niż zapytał, bo na pewno widział scenę, która przed chwilą się rozegrała.
– Tak. – Nie wyprowadzałem go z błędu. – Wie pan, jak to jest.
– No… – przytaknął ze zrozumieniem. – Nie dość, że trzeba zapłacić za dwie taksówki, to jeszcze pewnie bez róż się nie obejdzie. Zatrzymać się przy kwiaciarni?
– Nie! – zaprotestowałem gwałtownie. – Niech pan nie spuszcza jej z oczu.
– Aha, znaczy grubsza sprawa. Nie wiemy, dokąd zwiewa. Niech się pan nie martwi, w razie czego mam numer komórki do kolegi, który ją wiezie.
– Nie! – sprzeciwiłem się znowu jego, skądinąd cennej, inicjatywie. – Ona nie może o niczym wiedzieć. Niech pan nie podjeżdża za blisko.
– Fiuuu – zagwizdał taksówkarz. – Znaczy, nie chce nas znać. Niedobrze. Nawet róże nie pomogą. Nie lepiej sobie odpuścić?
– Lepiej to niech pan pilnuje drogi.
– Tu nie ma czego pilnować – odburknął taksówkarz urażony. – Stąd się inaczej nie wyjedzie.
Rzeczywiście, odkąd opuściliśmy lotnisko, jechaliśmy przez cały czas szeroką, wysadzoną lipami trzypasmową aleją i choć od czasu do czasu pojawiały się poprzeczne uliczki, nikt nie próbował w nie skręcać.
Taksówkarz chyba się obraził, bo zamilkł, co akurat bardzo mi odpowiadało. Skupiłem się na obserwacji miasta, starając się jednocześnie nie spuszczać z oczu taksówki przed nami. Po kilku minutach po lewej stronie ulicy pojawiła się miejska zabudowa, z czego wywnioskowałem, że lotnisko nie jest zbytnio oddalone od centrum. Wkrótce skręciliśmy w prawo obok dużego, niezgrabnego budynku pomalowanego w okropne, jaskrawe fale, mocno już zresztą przybrudzone, na którym zauważyłem napis „Hotel”. Najwyraźniej znaleźliśmy się w centrum miasta, bo widać było kilka nowoczesnych drapaczy chmur, a między nimi budowlę wyglądającą z oddali trochę jak nowojorski Empire State Building. Zapamiętałem ją dobrze z czasów mojej poprzedniej wizyty, bo jej ogrom mnie przeraził.
Gdy byłem tu jako dziecko, nie widziałem żadnych wieżowców wokół i wydawało mi się, że to nie jest zwykły budynek, tylko smok, który połknął pół miasta. Moje wrażenie nie odbiegało daleko od prawdy – ten smok był darem Stalina, który w ten sposób wybudował sobie w tym mieście chyba największy i najbrzydszy na świecie pomnik. „Prezentu” nie można było nie przyjąć i oczywiście trzeba było za niego zapłacić. Budynek nazwano Pałacem Kultury i Nauki imienia, jakże by inaczej, Józefa Stalina, i była to – jak twierdziła moja matka – najbardziej znienawidzona budowla w całym kraju.
Tak się na niego zapatrzyłem, że dopiero w ostatniej chwili zauważyłem, że znowu skręciliśmy i przejechaliśmy koło zwalistego, przeszklonego budynku.
– Wjeżdża na Centralny – poinformował lakonicznie taksówkarz. – My też?
– Też – potwierdziłem, zastanawiając się, co taksówkarz miał na myśli mówiąc centralny. – Tylko niech pan nie podjeżdża za blisko.
Taksówkarz westchnął i wzruszył ramionami.
– A nie może pan wysiąść tutaj? – zapytał. – Jak podjadę do dworca, będę wyjeżdżać z korka przez pół godziny.
Taksówka wioząca dziewczynę właśnie się zatrzymała.
– Może być. – Szybko podjąłem decyzję.
– Nie zginie panu. Jak ma jechać pociągiem, to pewnie znajdzie ją pan pod kasami.
– Niech już się pan zatrzyma! – Zacząłem się denerwować, bo wprawdzie dowiedziałem się, że chodzi o dworzec kolejowy, ale drzwi taksówki, w której siedziała dziewczyna, właśnie się otworzyły. Po chwili wysiadła z niej… Nie, to niemożliwe! Zamurowało mnie. To nie była moja, to jest tamta, dziewczyna! Ta miała długie, ciemne włosy, ciemne okulary, nosiła czerwoną kurtkę i długą, szeroką spódnicę w kolorowe kwiaty!
– Na pewno pan nie zgubił tej taksówki?
– Należy się czterdzieści złotych. – Taksówkarz znowu wzruszył ramionami i na tym zapewne zakończyłaby się nasza rozmowa, gdybym właśnie nie uświadomił sobie, że nie mam w kieszeni ani złotówki.
– Wie pan co, przepraszam, ale nie zdążyłem wymienić pieniędzy. Czy można zapłacić w funtach?
– W funtach? – Taksówkarz popatrzył na mnie z taką odrazą, że natychmiast poczułem się winny za brytyjski rząd i moich rodaków, którzy zagłosowali za Brexitem.
– W funtach. – Przełknąłem ślinę, patrząc z niepokojem, jak moja i nie moja dziewczyna zbliża się do dworca.
– Niech tam. – Taksówkarz w końcu zgodził się łaskawie. – Ale to będzie piętnaście funtów.
Wcisnąłem mu banknoty, czując, że przeliczył należność po bardzo zawyżonym kursie, i wyskoczyłem z taksówki, kierując się w stronę szklanych drzwi, za którymi zniknęła.
Stanąłem u wejścia do wielkiej hali i rozejrzałem się ostrożnie. Na szczęście wypatrzenie szerokiej spódnicy w kolorowe kwiaty nie było trudne i już po chwili przekonałem się, że dziewczyna rzeczywiście stoi w kolejce do kasy biletowej. W pierwszym odruchu chciałem od razu do niej podejść, ale po krótkim namyśle porzuciłem ten zamiar. Jeżeli to była ona – a wszystko na to wskazywało, bo będąc przekonanym, że nie straciłem z oczu jej taksówki, odrzuciłem ewentualność, że teleportowała się gdzie indziej, a na swoje miejsce tą samą drogą podesłała koleżankę – więc jeśli to była ona, to mogło znaczyć tylko jedno: że naprawdę się ukrywa. Przebrała się w samochodzie, bo nie chce zostać rozpoznana. Postanowiłem obserwować ją dyskretnie i wkroczyć wtedy gdy… No właśnie, zupełnie nie miałem pomysłu na dobre zakończenie.
Dziewczyna kupiła bilet i szybkim krokiem ruszyła na drugi koniec hali, gdzie znajdowała się tablica z informacjami o odjazdach pociągów i ruchome schody prowadzące, jak się domyślałem, na perony. Ukryłem się za wielkimi plecakami harcerzy, którzy szli w tym samym kierunku, i podążyłem za nią. Nigdy w życiu nikogo nie śledziłem, więc nie miałem pojęcia, co właściwie mam dalej robić. Na szczęście dziewczyna zachowywała się zupełnie przewidywalnie. Zjechała ruchomymi schodami na peron, gdzie stał już pociąg. Widziałem z góry, jak idzie wzdłuż torów, mijając kilka wagonów, i w końcu wsiada do jednego z nich.
Zbiegłem po ruchomych schodach, trzymając walizkę pod pachą, i stanąłem tuż przy pociągu. Popatrzyłem na wyświetlacz, potem na elektroniczny zegar obok. Ostatnia cyfra na zegarze właśnie się zmieniła i była taka sama jak na wyświetlaczu. I wtedy po raz drugi zrobiłem coś, czego w normalnych warunkach nigdy bym nie zrobił. Otworzyłem drzwi wagonu i wskoczyłem do pociągu.
Stałem w korytarzu wagonu i usiłowałem pozbierać myśli. Niech wam się nie zdaje, że jestem aż takim szaleńcem. Muszę się przyznać, że na wyświetlaczu nad peronem oprócz godziny odjazdu pojawiła się również nazwa miejscowości, do której jechał pociąg. Cudownym zbiegiem okoliczności był to Kraków, cel mojej podróży. Dlatego wsiadłem bez większego wahania. Nie wiem, co by było, gdybym przeczytał, że pociąg jedzie na przykład do Szczecina. Pewnie zdrowy rozsądek wziąłby górę, chociaż… Przez chwilę oczyma wyobraźni zobaczyłem siebie w roli nieuleczalnego romantyka, który pędzi za ukochaną na koniec świata. I nawet spodobała mi się ta wizja.
Rzeczywistość była jednak prozaiczna: jechaliśmy obydwoje w tym samym kierunku. Skoro sam los tak chciał, to na pewno nie będzie miał również nic przeciwko temu, żebyśmy się znowu spotkali.
Zacząłem przemierzać kolejne wagony, lustrując uważnie pasażerów wszystkich przedziałów, bo dopuszczałem możliwość, że dziewczyna może tym razem wyglądać jak gwiazda rocka albo żołnierz wracający z frontu w Afganistanie. Przeszedłem już prawie przez cały pociąg i nic. Zacząłem się niepokoić. A co, jeśli wysiadła, a ja tego nie zauważyłem? Został mi tylko ostatni przedział wagonu pierwszej klasy. Wychodzące na korytarz okna były zasłonięte, jakby pasażerowie nie życzyli sobie odwiedzin. Mimo to, a raczej właśnie z tego powodu, szarpnąłem mocno drzwi i zajrzałem do środka.
Siedziała sama. Wyglądała identycznie jak wtedy, gdy zobaczyłem ją pierwszy raz: jasne włosy, spodnie rybaczki, beżowa kurtka. Spodziewałem się jakiejś gwałtownej reakcji, dlatego przyjazny uśmiech na jej twarzy zupełnie mnie zaskoczył.
– Siadaj – powiedziała.
Usiadłem.
– Wiedziałam, że nie dasz mi spokoju. Zamknij drzwi.
Zamknąłem.
– Zauważyłam, że mnie śledzisz.
Wzruszyłem ramionami.
– Kiepski z ciebie wywiadowca. Nie nadawałbyś się na szpiega.
– Nie taki kiepski – zaprotestowałem. – Przecież cię znalazłem.
Roześmiała się, jakbym powiedział dobry żart. Milczałem obrażony. Nie wiedziałem, do czego zmierza.
– A gdybym jednak za tobą nie pojechał?
– To znaczyłoby, że się pomyliłam. Nikt nie jest doskonały. Ale Koziorożce są uparte, więc prawdopodobieństwo, że się znowu spotkamy, było duże.
– Skąd wiesz, że jestem Koziorożcem? – Znowu mnie zaskoczyła, bo to rzeczywiście mój znak zodiaku.
– Och, mamy tak wiele wspólnego – rzekła oględnie.
– Chyba się jednak przeceniasz. – Pewność siebie nieznajomej nieco mnie zirytowała, więc postanowiłem utrzeć jej nosa. – Nie mam w zwyczaju uganiać się za dziewczynami. Po prostu tak się składa, że jedziemy w tym samym kierunku.
Wbrew moim przewidywaniom nie tylko wcale się nie speszyła, słysząc te słowa, ale wręcz ucieszyła.
– Naprawdę jedziesz do Krakowa?
– Jutro o dwunastej w kościele Świętej Anny jest pogrzeb mojej babki – odparłem wyniośle.
– Niesamowite! – Popatrzyła na mnie z taką miną, jakbym przynajmniej się jej oświadczył, a nie poinformował o smutnej co prawda, jednak zwyczajnej uroczystości.
– To jakieś szczególne miejsce? – spytałem, bo tak zinterpretowałem jej reakcję.
– Owszem – odpowiedziała krótko i zamilkła, nie przestając się we mnie wpatrywać.
– Babka ofiarowała na rzecz Kościoła spory majątek, to znaczy Kościoła w ogóle, nie tego konkretnego – ciągnąłem – i miała tylko jedno życzenie: żeby tam właśnie, w kościelnej krypcie, mogła zostać pochowana. Podobno sam arcybiskup musiał się zgodzić. Ale widać dla mojej babki nie było rzeczy niemożliwych.
– Jak się nazywała?
Wymieniłem nazwisko. Dziewczyna popatrzyła na mnie bezbronnymi, nieco zmrużonymi oczami, zastygła w bezruchu i otrząsnęła się dopiero po kilku chwilach.
– Niesamowite – szepnęła po raz drugi i, sięgnąwszy po plecak, wyciągnęła laptopa.
– Podaj mi swoją datę urodzin, miejsce i dokładną godzinę – zarządziła i wycelowała palec w moją stronę.
Wypełniłem jej polecenie posłusznie, zahipnotyzowany tym gestem. Dziewczyna wpisała dane do komputera i zaczęła wpatrywać się w ekran. Zajęcie to pochłonęło ją do tego stopnia, że przestała zwracać na mnie uwagę. Po kilku minutach postanowiłem przypomnieć o swoim istnieniu.
– Hmm – chrząknąłem – skoro żądasz ode mnie tak cennych danych osobowych, może byś zdradziła przynajmniej, jak masz na imię.
Dziewczyna podniosła wzrok znad komputera, sprawiając wrażenie nieobecnej, odpowiedziała jednak całkiem przytomnie, marszcząc brwi, jak to zwykle robi się na korytarzach sądowych, podając rękę adwokatowi przeciwnika.
– Alicja. Jeszcze chwilkę.
I znowu zatopiła wzrok w migoczącym ekranie. Po kilku minutach zamknęła komputer.
– Jestem Alicja – powtórzyła, dowodząc, że jest osobą o dużej podzielności uwagi. – A ty Jerry, o ile sobie przypominam.
– Właściwie to Jerzy, ale nikt tak do mnie nie mówi.
– Świetnie. To ja tak będę mówić. Mogę?
Kiwnąłem głową.
– Więc teraz wiesz już o mnie wszystko? – uśmiechnąłem się ironicznie, wskazując na komputer. – Znalazłaś coś na Facebooku, tak?
– Nie, postawiłam ci horoskop.
– I co? – prychnąłem trochę niegrzecznie, bo używanie komputera do wróżenia z fusów, a takie mniej więcej miałem podejście do horoskopów, rozśmieszyło mnie.
– Wygląda na to, że jesteś człowiekiem odpowiedzialnym i można ci zaufać. A w trudnej sytuacji można liczyć na twój refleks i zdecydowanie – rzekła Alicja uroczyście.
– Tyle to wiedziałem i bez ciebie, zwłaszcza o tym refleksie. Zresztą przez skromność nie zaprzeczę, tylko nie wiem, czy powinnaś w to wierzyć.
– Wiara tu nie ma nic do rzeczy – odparła i miałem wrażenie, że poczuła się dotknięta. – Astrologia to nauka, która jak każda inna, w części opiera się na mocnych podstawach, a w części jest błądzeniem po omacku. Przecież w żadnej, ale to żadnej dziedzinie wiedzy nie zgłębiliśmy wszystkiego do końca.
Zaskoczyła mnie pasja w jej głosie.
– O, przepraszam. – Wycofałem się szybko. – Ja po prostu nic o tym nie wiem. Wyczytałaś o mnie jeszcze coś ciekawego? Albo o nas? Może nasza znajomość ma jednak przyszłość?
Alicja uśmiechnęła się na poły ironicznie, na poły tajemniczo.
Już zaczynałem myśleć w jaśniejszych barwach o tym, co może nas spotkać, gdy drzwi przedziału niespodziewanie otworzyły się i zobaczyłem w nich mężczyznę w mundurze. Powiedział grzecznie „Dzień dobry państwu”, a potem wygłosił standardową formułkę, która sprawiła, że moim ciałem targnął nagły dreszcz.
– Poproszę bilety do kontroli.
Oczywiście nie miałem biletu, bo niby kiedy miałem go kupić? O czymś tak oczywistym w ogóle nie pomyślałem. Nie wiedziałem nawet, ile kosztuje, zresztą i tak nie miałem gotówki. Ostatnie piętnaście funtów wydałem na taksówkę. Co z tego, że mam trzy karty kredytowe? A czy wiadomo jakie tu są zwyczaje? Nie masz forsy – to wysiadaj na pierwszej stacji, a pewnie i bez policji się nie obejdzie. Ładnie mi się zaczyna pobyt w Polsce, nie ma co. Dobrze, że chociaż jest Alicja. Nie ma rady, będę musiał poprosić ją o pomoc, chociaż to wstyd. Już miałem zamiar zacząć się tłumaczyć, gdy Alicja podała konduktorowi swój bilet.
– Reszta, niestety, nie mogła pojechać – uśmiechnęła się do mężczyzny przepraszająco.
Reszta? Jaka reszta?
– Zaznaczę, że cztery bilety nie zostały wykorzystane. – Kolejarz nie wydawał się zdziwiony. – W kasie w Krakowie może się pani starać o zwrot. Oczywiście bez miejscówek.
– Oczywiście. Dziękuję – uśmiechnęła się znowu promiennie Alicja.
– Życzę państwu miłej podróży. – Konduktor cicho zamknął drzwi.
– A więc ktoś jeszcze miał z tobą jechać? – zapytałem nieufnie.
– Nie. Po prostu nie lubię tłoku. Wykupiłam cały przedział. Zawsze tak robię.
– Dobra metoda. Jeśli rzeczywiście można później dostać zwrot za niewykorzystane bilety.
– No chyba nie myślisz, że się uciekam do takich sztuczek! – Alicja wydawała się szczerze oburzona.
No ładnie! Cały przedział, sześć biletów pierwszej klasy! Moja towarzyszka podróży najwyraźniej nie musiała oszczędzać.
– Tym razem ty mi uratowałaś życie. – Szybko zmieniłem temat. – Nie mam biletu. Już się bałem, że mnie wysadzą gdzieś w polu.
– Po pierwsze, ten pociąg nie zatrzymuje się w polu, zazwyczaj. A po drugie, można kupić bilet w pociągu, u konduktora – roześmiała się Alicja.
– Nie mam złotówek.
– Można zapłacić kartą. – Na każdą wątpliwość miała natychmiastową odpowiedź.
– Tak czy inaczej, jestem twoim dłużnikiem. – Świadomość, że kobieta za mnie płaci, nie dawała mi spokoju. – Ile jestem ci winien?
– Nie mam pojęcia. Nie wygłupiaj się. Zaprosisz mnie kiedyś na kawę.
– Świetnie. Teraz mam naprawdę dobry pretekst, żeby szybko znów cię zobaczyć. Tylko co na to powie ten twój narzeczony?
– Nie mam żadnego narzeczonego – roześmiała się, ale tym razem jakoś nieprzekonująco. – Męża też nie, bo na pewno chciałbyś o to zapytać.