Poszukiwacze siódmej księgi - Izabela Szylko - ebook + książka

Poszukiwacze siódmej księgi ebook

Izabela Szylko

4,0

Opis

Londyński prawnik Jerzy Adams przyjeżdża do Krakowa na pogrzeb babki. Spotkanie z Alicją, prowadzącą poszukiwania zaginionej księgi rękopisu De revolutionibus Mikołaja Kopernika sprawia, że jego uporządkowane życie zamienia się w ryzykowną przygodę.

Wielki astronom oddał do druku tylko sześć z siedmiu ksiąg swojego dzieła. Dlaczego ukrył ostatnią? Zaszyfrowaną tajemnicę powierzył siedmiu zaufanym osobom, które miały ją ustnie przekazywać kolejnym pokoleniom.

Co skrywa tajna księga? Czy uda się złamać szyfr sprzed pięciuset lat?

Nie tylko Alicja i Jerzy próbują odnaleźć zaginiony rękopis. Na przeszkodzie staje im przeciwnik, który nie zawaha się popełnić zbrodni.

 

Po opróżnieniu drugiego kieliszka odważyłem się zadać wprost pytanie, które w innej sytuacji wymagałoby o wiele większych zabiegów dyplomatycznych.

– Czy zna pan kogoś, kto by potrafił sfałszować szesnastowieczny rękopis?

Antykwariusz, który raczył się chablis dłużej niż ja, odpowiedział tak samo bezpośrednio.

– Oczywiście, że znam. (…)

– Przypuszczam, że zrobienie takiej kopii nie jest tanie – zauważyłem.

– To zależy, jak wierna miałaby być ta kopia.

– Tak wierna, na ile to jest możliwe. (…)

– To może kosztować więcej niż oryginał.

 

– Cena nie gra roli. (…) Chodzi o ludzkie życie.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 388

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (39 ocen)
18
11
5
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bozena1524

Nie oderwiesz się od lektury

dobrze napisana ciekawa historia czas na kolejną część
00
Patrycja_Szlachta1

Dobrze spędzony czas

Jeżeli lubiliście przygody Pana Samochodzika to to jest książka w podobnym klimacie
00
Moniczka87

Całkiem niezła

Nawet dobrze się czytało, ale jakoś nie zachwyciła mnie.
00
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] „Poszukiwacze siódmej księgi” to pierwszy tom serii przygodowej Siódma Księga Izabeli Szylko. Historia opowiadana jest w narracji pierwszoosobowej przez everymana – angielskiego prawnika o polskich korzeniach, który odwiedza Kraków, by odebrać spadek po swojej babce. Przypadkowo wplątuje się w intrygę kryminalną, skupioną wokół poszukiwań siódmej księgi dzieła życia Mikołaja Kopernika, przez co wraz z Alicją, naukowczynią, która bada ten temat od lat, przemierza Polskę śladami Kopernika na dłużej zatrzymując się w Krakowie. Oni odwiedzają zabytki szukając wskazówek, a my zwiedzamy ciekawe miejsca i dowiadujemy się sporo o ich historii. Zatem fikcja literacka mocno miesza się prawdą historyczną, budząc podziw, jak dokładnie autorka to wszystko przemyślała i poskładana w jedno. Zagadka wciąga od początku, bazuje na motywach dobrze nam znajomych, ale nadal ciekawych, nadal zabawnych – momentami można książkę uznać za komedię pomyłek. Ja bawiłam się naprawdę dobrze, t...
00
olawojtala7

Nie oderwiesz się od lektury

Ojjj bardzo mi się to podobało. Bardzo szybko się czytało, mega wciągnęło. Ciekawe jest bardzo połączenie fikcji z historią. W książce znajdziecie tez dawkę humoru. Bohaterowie są bardzo przyjemni. Jedynym co mi się mniej podobało jest zakończenie. Nie jest ono złe, po prostu nie pozostawili mi satysfakcji. Jest to moja pierwsza książka od tej autorki a mimo zakończenia na pewno nie ostatnia. GOODREADS: wojtala.aleksandra
00

Popularność




Izabela Szylko

POSZUKIWACZE SIÓDMEJ

KSIĘGI

Studio O’Rety 2023

Text copyright © Izabela Szylko

Copyright © Studio O’Rety

ul. Ustrzycka 1

02-141 Warszawa

tel. +48 733 05 10 50

[email protected]

Redakcja: Lech Najbauer

Korekta: Agata Wieśniuk

Skład i łamanie: Edyta Wojciechowska

Projekt okładki: Marta Żak

ISBN: 978-83-941369-9-4

Druk: PWP Interdruk

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

www.orety.com.pl

Rozdział 1

Zawsze chodziłem twardo po ziemi. Nawet dziś wydaje mi się, że historia, w którą zostałem wplątany, nie miała prawa przydarzyć się komuś takiemu jak ja. A jednak. To, o czym chcę wam opowiedzieć, wydarzyło się naprawdę. Gdy zacząłem spisywać moje przeżycia, niekiedy sam nie mogłem dać wiary własnym słowom.

Dobrze jednak, że są niepodważalne dowody. I ja te dowody mam, o czym oni, na szczęście, nie wiedzą. Dlatego na razie, dopóki moje notatki nie zostaną opublikowane, jestem bezpieczny. A przynajmniej chcę tak myśleć.

Pewnie ciekawi was, kim są „oni”, ale bez obaw, do wszystkiego dojdę we właściwym czasie. Na razie – uwierzcie na słowo – lepiej nie wiedzieć.

Zacznę od tego, kim jestem. Urodziłem się i mieszkam w Londynie, a konkretnie w Camden Town, od dwóch lat. Nie jestem wegetarianinem, gejem, ani nawet artystą. Po prostu lubię tę dzielnicę. Kiedy dwa lata temu wszedłem do zatęchłej nory z odpadającymi tapetami i wykładziną, która przeżyła co najmniej tysiąc imprez kończących się zbiorowym rzyganiem, przez myśl mi nie przeszło, że tam zamieszkam. Ale wyjrzałem przez okno. Widok na kanał lśniący między zielonymi koronami drzew był tak niezwykły, że natychmiast wyobraziłem sobie, jak to mieszkanie będzie wyglądać, gdy włoży się w nie trochę pracy i – dużo więcej niż trochę – pieniędzy.

Kupiłem tę żałosną ruinę, ostro się targując. Nie musiałem tego robić. W końcu młodemu dobrze zapowiadającemu się prawnikowi Ernst & Young każdy bank z pocałowaniem ręki udzieliłby pożyczki w żądanej wysokości. Tylko jak by to wyglądało – prawnik, który nie negocjuje umowy? Ostatecznie urwałem z ceny dziesięć procent, załatwiłem kredyt na remont, wyszykowałem lokal w trzy miesiące (oszczędzę wam szczegółów, prawie każdy przez to przechodził lub będzie) i wreszcie zamieszkałem na Lyme Street. Ale to było dawno. Teraz już nie mogę tam wrócić, bo na pewno na mnie czekają. Zresztą nawet nie wiem, czy mam do czego wracać.

Muszę przyznać, że apartament, w którym piszę te słowa, ma nawet lepszy widok z okna niż moje londyńskie mieszkanie.

„To tylko trzy pokoje”, mówiła Alicja. Zapomniała jednak dodać, że w tych trzech pokojach zmieściłyby się dwa moje mieszkania z Lyme Street. Amerykanie lubią przesadzać. Nic dziwnego – kraj mają duży, nie muszą oszczędzać miejsca. Szkoda, że nie przyjechałem tu na urlop. Krajobraz za oknem odkryłem dopiero po dwóch dniach, kiedy odważyłem się uchylić żaluzje. W lodówce jest zapas jedzenia na miesiąc i mógłbym stąd nie wychodzić.

Alicja miała rację, że to dobra kryjówka. Gdy tylko stanąłem przed przeszklonym wejściem do budynku, portier siedzący w wysadzanym marmurami hallu rzucił się, żeby otworzyć mi drzwi. Kiedy zapytałem o drogę do apartamentu 202B, mówiąc, czyim jestem gościem, wskazał mi drogę, kłaniając się nisko i nie zadając pytań. I jestem pewien, że gdyby go ktoś o mnie zagadnął, nie miałby absolutnie nic do powiedzenia.

Jak ekskluzywna to miejscowość dowiedziałem się po tygodniu, gdy jednak zaryzykowałem i wyszedłem z mieszkania. Nie ma tu McDonaldów, budek z frytkami, hałaśliwych dyskotek, nocnych klubów. Nie ma ośrodków wczasowych dla rodzin z małymi dziećmi, tanich moteli ani schronisk młodzieżowych. Jeżeli cię nie stać, żeby zanocować w Ritzu, nie posiadasz willi czy apartamentu z obowiązkowym basenem albo bogatego wujka – nie masz po co tu przyjeżdżać.

Alicja miała wujka. Wręczyła mi klucze do jego mieszkania, gruby plik dolarów i bilet do Nowego Jorku. Zgodnie z instrukcją miałem tu dojechać, nigdzie się nie ruszać, zacząć spisywać to, co nam się przytrafiło, i czekać na telefon od niej.

Piszę więc, i czekam.

Rozdział 2

Wszystko zaczęło się 1 czerwca 2017 roku, kiedy na moim biurku zadzwonił telefon.

– Jerry Adams – odezwałem jak zwykle, to znaczy ani nie starając się zachęcić do rozmowy, ani nie wywołując wrażenia, że jestem zbyt zajęty, aby w ogóle podnieść słuchawkę. Tego nauczył mnie stary londyński barrister w trakcie praktyk.

W słuchawce coś zatrzeszczało, rozległo się chrząknięcie i w końcu męski głos niepewnie zapytał:

– Pan Adams?

Powiedział „pan”, więc nietrudno było się domyślić, że mam do czynienia z rodakiem mojej matki. A poza tym ten akcent…

– Tak, słucham. Kto mówi? – powiedziałem po polsku, by ułatwić konwersację.

– Jerzy Stanisław Adams? – Mój rozmówca postanowił się upewnić, nie wiadomo dlaczego.

– Tak, to ja – potwierdziłem raz jeszcze, nieco zirytowany.

– Syn Ludwiki i Nigela? – Głos w słuchawce był nieustępliwy.

– Tak! Wnuk Jerzego i Izabeli oraz Iana i Elizabeth. Przeprowadza pan jakąś ankietę?

– Tak, to pan. – Mężczyzna w słuchawce wyraźnie się ucieszył.

– Wiem, że to ja. Od trzydziestu kilku lat, mniej więcej. Powie mi pan wreszcie, o co chodzi?

– Niestety, mam panu do przekazania smutną wiadomość… – Mężczyzna zawiesił głos. – Pana babka, Izabela, zmarła.

– Bardzo mi przykro – odparłem zdawkowo, nie okazując oczekiwanych zapewne oznak szczerego zmartwienia. – Babkę widziałem tylko raz w życiu i nie powiem, żebym w ciągu kilku dni pobytu w jej domu zdążył ją polubić.

– Pogrzeb odbędzie się za tydzień, żeby zdążył pan przyjechać, rzecz jasna.

Mężczyzna po drugiej stronie najwyraźniej w ogóle nie brał pod uwagę, że mógłbym tylko przysłać kwiaty, tak jak zrobiła moja babka, która nie pojawiła się na pogrzebie własnej córki.

– Nie wiem, czy uda mi się wyrwać z pracy – odparłem wymijająco.

– Wystosowaliśmy już stosowne pismo do pana przełożonych. – W głosie mężczyzny zabrzmiała tak wyraźna duma ze swojej zapobiegliwości, że trochę mnie to zastanowiło. I nawet zainteresowało.

– Dlaczego moja obecność jest tak ważna?

– Jest pan jedynym spadkobiercą – dodał po dłuższej chwili.

– Chwileczkę, a dziadek?

– Pan Jerzy nie żyje od dziesięciu lat.

Tu dopiero naprawdę mnie rozzłościł.

– Ciekawe, dlaczego o tym fakcie przez tyle lat nikt nie był łaskaw mnie poinformować?! – krzyknąłem w słuchawkę.

– Ja… no wie pan… – Mężczyzna znowu chrząknął. – Nie zajmowałem się wtedy sprawami pana rodziny. – Udzielił wystarczającego, jego zdaniem, wyjaśnienia i zamilkł.

– Rozumiem, że teraz się pan zajmuje. Kim pan w ogóle jest? Nawet się pan nie przedstawił.

– Tak, bardzo przepraszam. Nazywam się Kotecki. Mieczysław Kotecki. Jestem adwokatem.

– Doskonale. Wobec tego przekażę panu namiary na mojego adwokata i mam nadzieję, że panowie się porozumieją. Myślę, że jednak nie znajdę czasu, żeby udać się na pogrzeb. Ma pan czym notować? Harry Pincher. Pisze się P-i-n-c-h-e-r. Numer telefonu…

Podałem mu numer i odłożyłem słuchawkę. Oczywiście sam będąc adwokatem, nie potrzebowałem adwokata, ale nie miałem najmniejszej ochoty zawracać sobie tym głowy. Wróciłem do pilnej roboty, a o babce zapomniałem.

Pół godziny później telefon znowu zadzwonił.

– Cześć stary, Harry z tej strony.

– Cześć, właśnie miałem do ciebie dzwonić. Może się do ciebie zgłosić adwokat z Polski. Spław go jakoś i niczym się nie przejmuj.

– Wiesz, dzwonię, bo dopiero co z nim rozmawiałem.

– No proszę, nie myślałem, że będzie taki szybki. Przepraszam, powinienem był cię uprzedzić.

– Nieważne. Lepiej powiedz, dlaczego nie chciałeś z nim pogadać?

– Bo nie chce mi się jechać do żadnego syfiastego miasta…

– Kraków? Syfiasty? – Harry wyraźnie się oburzył. – Byłem tam miesiąc temu. Taki wypad na weekend z dziewczyną. Stary! Bilet w tanich liniach kosztuje czterdzieści funtów, nocleg w niezłym pensjonacie drugie tyle, żarcie i picie masz za połowę tego, co u nas. Knajpy czynne do rana i do tego wszyscy mówią po angielsku. Miasto jest super!

– Żartujesz? Podobały ci się te nędzne, szare kamienice z lecącym na głowę tynkiem i oknami zabitymi dechami? Ci smutni ludzie, wiecznie na wszystko narzekający?

– Stop! Odpowiedz mi na jedno proste pytanie. Kiedy tam ostatnio byłeś?

– Chyba… w osiemdziesiątym ósmym.

– No wiesz… – roześmiał się Harry. – Od tego czasu trochę się zmieniło. Nie wiem, czy się orientujesz, ale Polska wciąż jest w Unii Europejskiej.

– Bardzo śmieszne.

– Słuchaj. – Harry nagle przestał się śmiać. – Powinieneś jechać do Krakowa.

– Jak ci się tam tak podoba, to jedź sam. Dam ci pełnomocnictwo.

– No mogę, nawet chętnie. Ale nie interesuje cię nawet, co odziedziczyłeś?

– Stertę szpargałów i mieszkanie komunalne, które i tak trzeba będzie zwrócić państwu.

– Ty naprawdę nic nie wiesz??? – W głosie Harry’ego zabrzmiało coś, co mnie zaniepokoiło.

– A o czym miałbym wiedzieć? – Zapuściłem ostrożnie sondę.

– No o majątku twojej babki.

– Kiedyś podobno nie była biedna.

– Dobre, nie była biedna! No więc słuchaj, chyba że jesteś zajęty, to prześlę ci to mailem.

– Mów! – Zacząłem się niecierpliwić.

– Więc przede wszystkim dziedziczysz roszczenia do kilku tysięcy akrów na Litwie, Ukrainie i Białorusi.

– Jestem szczególnie zainteresowany tymi na Białorusi. Przeznaczę je na szpital psychiatryczny imienia Łukaszenki.

– Nigdy nie wiadomo.

– Mówisz, bo coś wiesz? – zażartowałem. – A w ogóle, to z kim mam się procesować?

– Z nikim. Twoja babka wyprocesowała już, co trzeba. Zwrócono jej prawie wszystkie nieruchomości, oczywiście te w Polsce. Część z nich zresztą już rozdysponowała. Ziemię, na której stoi klasztor, podarowała Kościołowi. Pałacyk w Warszawie przekazała muzeum. Zostały jeszcze cztery kamienice w Krakowie. Naprawdę o tym nie wiedziałeś?

– Co to za kamienice? – Przemilczałem pytanie Harry’ego.

– Środek miasta, kilka pięter. Sprawdziłem ceny takich nieruchomości. Chcesz wiedzieć, ile mniej więcej kosztuje jedna?

Potwierdziłem, wstrzymując oddech, a Harry celowo zwlekał z odpowiedzią.

– Pięć milionów funtów – powiedział, kładąc akcent na każdą sylabę.

Jęknąłem.

– Masz namiar na te tanie linie? – Bezwiednie ściszyłem głos, jakbym szykował się do napadu na bank.

– Nie tak łatwo! – zachichotał Harry. – Musiałbyś zrobić rezerwację ze dwa miesiące wcześniej. A babcię chowają za tydzień. Będziesz się musiał wykosztować na British Airways.

Doskonale to ujął.

Rozdział 3

Należy wam się kilka słów wyjaśnienia.

Nazywam się Adams, czyli nieszczególnie. W moim kraju co trzeci facet nosi to nazwisko, nie licząc kobiet, które wyszły za mąż za któregoś z nich. No może co szósty. Mówią na mnie Jerry, żeby nie łamać języka, sam też nie używam prawdziwego imienia. Bo kto, oprócz rodaków mojej matki, byłby w stanie poprawnie wymówić „Jerzy”? Ale matka się uparła. W jej rodzinie od kilkunastu pokoleń najstarszy syn musiał nosić imiona Jerzy Stanisław więc ojciec podobno nawet nie próbował protestować. Z rodziną mojej matki to zresztą długa historia. Zacznę od ojca, bo to prostsze.

Pochodził z Yorkshire i to właściwie powinno wam powiedzieć wszystko. Wyrwał się do Londynu za chlebem i wiedzą z mieściny, dla której nawet Sheffield – po zamknięciu ostatniej kopalni – to metropolia. Studiował budowę wagonów na politechnice, a wieczorami zarabiał na życie, zmywając gary w jednej z restauracji sieci Garfunkel’s. Tam poznał moją matkę, która robiła w tym miejscu to samo, ale na czarno, czyli za dwa razy mniejsze pieniądze. A miała już wtedy dwa fakultety i rozpoczęty doktorat, znała cztery języki i była chyba najlepiej wykształconym pracownikiem zmywaka, nie tylko w tej restauracji, ale i w całej południowej Anglii. No i moja matka miała jeszcze Rodzinę. Dlaczego piszę dużą literą? Bo to właśnie taka rodzina.

Z punktu widzenia Rodziny małżeństwo z moim ojcem było niewybaczalnym mezaliansem. O ile z ucieczki z Polski zdołali jakoś ją rozgrzeszyć, to poślubienie syna kolejarza z Yorkshire było skandalem przynajmniej takim, jak gdyby książę William zechciał ożenić się z kelnerką z nocnego klubu w Brixton.

Ucieczka z Polski też nie byłaby niczym nagannym, w końcu Polacy wiecznie gdzieś emigrowali, ale moja matka przed wyjazdem wykręciła niezły numer. Wyjechała w 1968 roku. Piękny rok, powiecie. Studenckie bunty, dzieci kwiaty itp. W Polsce kojarzy się z czymś innym. W tym roku komunistyczne władze postanowiły pozbyć się z kraju tej resztki Żydów, której udało się przeżyć drugą wojnę światową. Robiono to w trochę bardziej cywilizowany sposób (czujecie ironię, mam nadzieję), oferując paszport i bilet w jedną stronę. Nie muszę chyba dodawać, że była to propozycja z tych nie do odrzucenia.

Dla pozostałych osób uzyskanie paszportu graniczyło w tamtych czasach z cudem. Mojej matce odmówiono dziesięć razy, aż w końcu straciła cierpliwość. Przy pomocy sporych zasobów gotówki wmówiła jakiemuś wyjątkowo nierozgarniętemu urzędnikowi, że jest żydowskiego pochodzenia, dostała paszport i tak znalazła się w Anglii. Biorąc pod uwagę, że nosiła nazwisko, które można znaleźć w każdym polskim podręczniku historii, a nie była to zbieżność przypadkowa, głupota komunistycznego biurokraty musiała być porażająca albo – wręcz przeciwnie – łapówka okazała się wystarczająco szczodra. W każdym razie po takiej ujmie wyrządzonej nazwisku, które od siedemnastu pokoleń zapisywało się w polskiej historii złotymi zgłoskami, Rodzina wyparła się mojej matki na wiele lat. Przypomnieli sobie o niej w stanie wojennym, kiedy – jak opowiadali – na półkach w polskich sklepach stał tylko ocet. Dziadek został internowany, babka wyrzucona z pracy, więc paczkami z żywnością z Anglii nikt nie pogardzał.

Przez długie lata stosunek mojej matki do jej rodzinnego kraju wydawał mi się lekko schizofreniczny. Nie rozumiałem, dlaczego w niedzielę musimy jeździć na drugi koniec miasta do katolickiego polskiego kościoła, skoro ojciec może chodzić do kościoła na sąsiedniej ulicy. Dlaczego, kiedy moi koledzy z podwórka w sobotę grają w piłkę, ja muszę siedzieć w polskiej szkole i uczyć się języka i historii kraju, z którego moja matka przecież uciekła.

Gdy w końcu pojechałem do Polski, przekonałem się, że jeśli to była schizofrenia, to jakaś jej postać zbiorowa. Tam wszyscy zachowywali się tak jak moja matka. To było takie połączenie nienawiści do „tego” kraju (bo nie mówili nigdy „nasz” kraj, tylko „ten” kraj) z przejawem megalomanii nawet większej niż w imperium, nad którym nigdy nie zachodzi słońce, jeśli potraficie to sobie wyobrazić. Do tego to drażniące przekonanie, że oni, Polacy, mają dziejową misję do spełnienia.

Byłem z matką w Polsce tuż przed upadkiem komunizmu. Miałem wtedy kilka lat, więc tak naprawdę nic z sytuacji politycznej do mnie nie docierało ani tym bardziej nic mnie nie obchodziło. Tylko mieszkanie dziadków zrobiło na mnie wrażenie. Mieściło się w starej kamienicy, gdzie w dwóch, za to olbrzymich, wysokich na cztery metry pokojach, pełnych zakamarków i tajemnych skrytek, zgromadzono taką liczbę strzelb, szabel, dziwnych przedmiotów i rupieci, jakiej już nigdy później nie przydarzyło mi się widzieć w takim zagęszczeniu.

Dlaczego rodzina księcia (tak! dziadek nosił książęcy tytuł!) gnieździła się w dwóch pokojach? Gdyby mój dziadek był siedemnastym earlem Marlborough, na pewno pomyślałbym, że przegrał majątek w karty. Jednak był polskim księciem i wykończyła go, podobnie jak wszystkich polskich arystokratów, historia, a konkretnie Stalin, Churchill i Roosevelt. Trzy czwarte rodzinnego majątku znalazło się za wschodnią granicą, oczywiście bez żadnych szans na odzyskanie, a te marne kamienice w Krakowie i pałacyk w Warszawie po wojnie zostały przejęte przez komunistyczne władze. Dziadkom pozwolono zająć dwa pokoje z ogromnego, trzystumetrowego mieszkania, a i to bez prawa własności, tylko na podstawie kwaterunkowego nakazu. Rozumiecie? Państwo łaskawie pozwalało im mieszkać w ich własnym domu. Mnie też nie chce się w to wierzyć, ale tak było. Z przywilejów klasy wyższej pozostała im tylko służąca, „na dochodne”, jak mówili.

W kraju mojej matki nie podobało mi się ani trochę. Było szaro, smutno, brudno, nie było moich ulubionych płatków do mleka, a w ogóle do jedzenia był tylko dżem i powidła, które przynosiła służąca. Wyjechaliśmy szybko, bo matka znowu pokłóciła się z dziadkami. I była to jej ostatnia wizyta w Polsce.

Osiem lat później moja matka umarła na raka. Ojciec po jej śmierci zupełnie się załamał. Zaczął pić, stracił pracę, przestał spłacać kredyt. Musieliśmy się wyprowadzić, bo bank upomniał się o hipotekę. Zamieszkaliśmy w jakiejś nędznej dziurze. W tym czasie właściwie to ja utrzymywałem siebie i ojca, pracując popołudniami w fastfoodowej sieciówce. Gdy moja babka Elizabeth przyjechała kiedyś do Londynu w odwiedziny i zobaczyła, jak żyjemy, natychmiast zabrała mnie do Yorkshire. Tam skończyłem szkołę średnią.

Mój ojciec poznał w końcu kobietę, dzięki której udało mu się wyjść na prostą. Wzięli z Laurą ślub i zamieszkali w małym szeregowcu w Boston Manor, niedaleko lotniska Heathrow. Przeprowadziłem się do nich, kiedy rozpocząłem studia prawnicze w King’s College, i mieszkałem tam do końca nauki. Z rodziną matki nie utrzymywałem żadnych kontaktów, a nawet zupełnie o niej zapomniałem. Aż do czasu, kiedy w czerwcowy poranek na moim biurku zadzwonił telefon.

Rozdział 4

Pewnie będziecie się śmiać, ale przed podróżą samolotem zawsze mam rajzefiber – tak to się chyba elegancko mówi po polsku, żeby nie używać słowa strach. Cholernie nie lubię się spóźniać. Na lotnisko przyjeżdżam zawsze kilka godzin przed odlotem, od razu robię odprawę i przechodzę przez wszystkie bramki. Wtedy mam pewność, że już mnie odhaczyli, a więc raczej nie zostawią na ziemi niczyjej. Potem idę do business longue (przepadam za wydzielonymi poczekalniami dla gości, którzy nie muszą się martwić przepłacaniem za bilety, bo płaci na nie ktoś inny), wysyłam parę ostatnich e-maili, wypijam trzy kieliszki czerwonego wina, zagryzając krakersami, i wyczytuję „Daily Telegraph” od deski do deski. Czerwone wino sprawia, że do samolotu wchodzę w bardzo dobrym humorze i nie zastanawiam się, jak to możliwe, że taka kupa żelastwa jest w stanie unieść się w powietrze, a potem bezpiecznie wylądować.

Tym razem wszystko odbywało się według podobnego scenariusza, z jedną drobną różnicą – za bilet musiałem zapłacić sam, więc nie zamierzałem lecieć pierwszą klasą. Na trasach europejskich to zbędny wydatek, w ogóle nie wiadomo za co płaci się trzy razy więcej. W podróżach międzykontynentalnych – jeszcze rozumiem – własne łóżko w trakcie lotu bardzo się przydaje, ale świadomość, że za taki nocleg na rozkładanym fotelu, oddzielonym od nieznanego towarzysza podróży tekturową harmonijką, miałbym wydać z własnej kieszeni więcej niż za apartament w dobrej klasy londyńskim hotelu, trochę by mi przeszkadzała.

Nie udało mi się jednak polecieć klasą ekonomiczną. Byłem pasażerem, któremu tego dnia chyba najbardziej spieszyło się do Polski. Pierwszy stawiłem się do odprawy i w nagrodę dostałem od moich ulubionych linii miejscówkę w klasie biznes.

Pewnie myślicie, że jestem strasznym sknerą. Facet odziedziczył majątek wart miliony funtów i żałuje na samolot. Jakoś nie mogłem w te miliony uwierzyć. Życie dotychczas mnie nie rozpieszczało. Nawet wtedy, gdy już zacząłem dość dobrze zarabiać, zawsze starałem się wydawać pieniądze w sposób, który określałem jako racjonalny. Spadek po babce wydawał mi się nierealny, jednak muszę przyznać, że ta sprawa bardzo mnie intrygowała. Jechałem do Polski przede wszystkim z ciekawości.

Oczywiście nawet w British Airways nie było wolnych miejsc do Krakowa, więc musiałem lecieć do Warszawy. Stolica Polski to nie jest miasto, do którego jeździ się na wakacje, samolot nie był zatem przepełniony. W klasie biznes siedziało tylko dwóch facetów w garniturach z laptopami, starsze małżeństwo z Ameryki (oboje z dużą nadwagą) i ja. Kapitan właśnie włączył silniki, w przejściu między fotelami stanęła stewardessa, aby zademonstrować, co trzeba robić, gdyby jednak lot nie poszedł tak, jakbyśmy chcieli, zapaliło się światełko „Zapiąć pasy”, i wtedy u wejścia do kabiny stanęła ona.

Jak już pewnie zdążyliście policzyć, mam lat trzydzieści z hakiem. W tym zaawansowanym wieku wypadałoby mieć rodzinę, dzieci, a przynajmniej narzeczoną. Niestety nie mam ani jednego, ani drugiego, ani trzeciego. Zapewne ciekawi was dlaczego. Jak mówiłem, nie jestem gejem, więc zasadniczy powód odpada. Nie należę też do mężczyzn szczególnie nieśmiałych w kontaktach z kobietami ani nie szukam księżniczki z bajki. Chyba po prostu miałem pecha.

Cierpię na niezręczną przypadłość – zakochuję się od pierwszego wejrzenia. Potem okazuje się, że moja wybranka albo już jest szczęśliwą mężatką i matką trójki dzieci, albo zamiast miłości wybiera naukową karierę za oceanem, względnie cierpi na chroniczny wstręt do prawników, który skutecznie uniemożliwia jej udany seks.

Gdy ujrzałem dziewczynę stojącą w przejściu, moje serce znowu zaczęło szybciej bić. Nie wiem, czy była piękna. Mnie zauroczyła od razu. Mogła mieć dwadzieścia kilka lat, może więcej. Jej twarz była filigranowa, jak z porcelany. Nie wiedziałem, z jakiego powodu, ale jej rysy wydały mi się jeśli nie dziwne, to przynajmniej rzadko spotykane. Miała jasne, długie do ramion, lekko falujące włosy. Niewysoka, drobnej budowy, ubrana była w lekką, beżową kurteczkę i spodnie typu rybaczki w kolorze khaki. W sandałach założonych na bose stopy i ze sporym, skórzanym plecakiem na ramionach nie wyglądała na pasażera klasy biznes. A jednak. Popatrzyła na swoją kartę pokładową, powiodła po kabinie bezradnym, jak mi się wtedy wydawało, wzrokiem i ruszyła w moim kierunku. W ogóle sprawiała wrażenie osoby zagubionej, jednak już niedługo miałem się przekonać, że to tylko dobrze wystudiowana poza.

Dziewczyna zatrzymała się przy moim rzędzie, wrzuciła plecak na górną półkę i siadła na sąsiednim fotelu. Nie mogłem uwierzyć, że tym razem bezduszny komputer przydzielający miejsca w samolocie wykazał się ludzkim odruchem.

Zacząłem obserwować ją kątem oka. Zapięła szybko pas, wyjęła z kieszeni przedniego fotela czasopismo linii lotniczych i, nie zwracając uwagi na gimnastykującą się w przejściu stewardessę, z widoczną uwagą zaczęła studiować ofertę sklepu pokładowego. Moja obecność zupełnie jej nie przeszkadzała.

Oderwaliśmy się od ziemi. Po kilku minutach można było rozpiąć pasy. Z zadowoleniem zauważyłem, że moja sąsiadka, podobnie jak ja, zamówiła czerwone wino. Uznałem to za dobry znak i zachętę do nawiązania rozmowy. To prawda, że temat zagajenia wybrałem nieszczególny, ale od czegoś przecież trzeba było zacząć. Zawsze tak zaczynałem, a potem jakoś to szło. Albo nie.

– Nice weather, isn’t it? – Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu, który w myślach nazywałem „rozważny i romantyczny”.

W pewnym sensie osiągnąłem swój cel – dziewczyna zwróciła na mnie uwagę. Ale popatrzyła z takim politowaniem, że natychmiast zrozumiałem, że ani rozwaga, ani romantyzm nie zostały dostrzeżone. Odwróciłem szybko wzrok, poniechawszy etapu drugiego akcji „podryw”, polegającego na odkrywczym skonstatowaniu, że wczoraj też była ładna pogoda i jutro też na pewno będzie. Minę musiałem mieć nietęgą, bo po chwili z miejsca, gdzie siedziała dziewczyna, dobiegł mnie cichutki śmiech. Zerknąłem na nią zmieszany.

– Jutro też będzie ładna pogoda – odezwała się dziewczyna po polsku, nie przestając się śmiać.

– Skąd pani wie… – Nie miałem pojęcia, jakim cudem mnie przejrzała.

– Słuchałam prognozy pogody w radiu – przerwała mi, zanim zdążyłem dokończyć.

– Ale skąd pani wie, że znam polski?

– Och, ma pan typową, słowiańską urodę.

– To trochę mało – odparłem, udając urażonego. Uwagi o moich rzekomych słowiańskich rysach słyszałem już nie raz, ale nigdy nie udało mi się ustalić, na czym miałoby to polegać.

– Leci pan do Warszawy, więc przyjęłam, że raczej nie jest pan Czechem.

– Jestem Brytyjczykiem – odparłem nie bez dumy – choć rzeczywiście, moja matka była Polką, ale proszę nie wysnuwać z tego faktu zbyt daleko idących wniosków.

– Ach, więc nie przyznaje się pan do korzeni? – W głosie dziewczyny zabrzmiała kpina. – Nic nowego, Polacy tak mają. Wyjadą na miesiąc za granicę i już udają, że mówienie po polsku przychodzi im z trudem. To tylko potwierdza, że miałam rację.

– Proszę pani… – Nie mogłem puścić płazem zniewagi. – Ja urodziłem się w Wielkiej Brytanii i spędziłem tam wszystkie lata mego życia. To, że akurat mówię po polsku, to efekt fanaberii mojej matki. Gdyby nie pogrzeb babki, pewnie nigdy bym nie wybrał się do Polski.

– Bardzo mi przykro. – Dziewczyna jakby się zmieszała, ale może tylko udawała.

– Uprasza się o nieskładanie kondolencji. – Przypomniałem sobie zwrot zapamiętany z nekrologów w polskiej gazecie. Moja matka prenumerowała wydawany w Londynie „Dziennik Polski”, który był również moją lekturą obowiązkową. – Nic mnie z babką nie łączyło. Prawie jej nie znałem.

– To trochę tak jak ja – odparła ironicznie. – Nie znałam moich dziadków. Zmarli, zanim się urodziłam. Nigdy jednak nie powiedziałabym, że nic mnie z nimi nie łączyło.

Jakieś fatum ciążyło nade mną. A wszystkie okoliczności tak dobrze się ułożyły. Nie mogłem tego schrzanić!

– No nie, nie tak to chciałem ująć! – Próbowałem się tłumaczyć. – Mój polski nie jest najlepszy…

– Pana polski jest wystarczająco dobry. – Dziewczyna usadziła mnie jednym zdaniem. – I myślę, że powiedział pan dokładnie to, co chciał pan powiedzieć.

Zamilkłem, zdając sobie sprawę, że moje szanse na kontynuowanie tej znajomości maleją z każdym wypowiedzianym słowem.

Rozdział 5

Stewardessy zaczęły podawać jajecznicę ze smażonymi ziemniakami na boczku albo bez. Dziewczyna, tak jak ja, wybrała wersję mięsną i zaczęła jeść z widocznym apetytem, co podniosło mnie na duchu. Miałem nadzieję, że późne śniadanie poprawi jej nastrój i moja niepatriotyczna gafa pójdzie w zapomnienie. Przypomniałem sobie przysłowie – jak Polak głodny, to zły. Powinienem chyba poszperać w pamięci i zacząć robić użytek z tego wszystkiego, czego z takim uporem próbowała nauczyć mnie matka.

Gdy przyszło do ciepłych napojów, znów oboje zamówiliśmy to samo, czyli kawę. Dodaliśmy cukier i mleczko, z tym że dziewczyna wykonała jeszcze jedną nadprogramową czynność. Wyciągnęła z kieszeni saszetkę z rozpuszczalną neską i dosypała proszek do swojej filiżanki. Popatrzyłem na nią z uznaniem.

– No proszę, jakie to proste! – Nie mogłem się powstrzymać od wygłoszenia wyrazów uznania dla jej zaradności. – Że też nigdy sam na to nie wpadłem! W tak banalny sposób można odnieść zwycięstwo nad dyktaturą linii lotniczych, które tę wodnistą lurę każą nazywać kawą.

– Proszę – uśmiechnęła się dziewczyna i podała mi wyjętą z kieszonki drugą saszetkę. – Zawsze mam na zapas. Niech się pan nie gniewa.

– Ja? Na panią? Nigdy w życiu.

– Niełatwo być Polakiem.

– Wiem. Moja matka powtarzała to codziennie. Dlatego poszedłem na łatwiznę i zostałem Brytyjczykiem.

– Nie dziwię się – roześmiała się dziewczyna. – Może teraz też pójdziemy na łatwiznę i zmienimy temat?

– Nareszcie! – Udałem, że oddycham z ulgą. – Ma pani męża albo narzeczonego?

Po tak bezpośrednim zagraniu mogłem oczekiwać albo wybuchu śmiechu, albo trzaśnięcia w pysk, albo – biorąc pod uwagę, że była Polką – jakiegoś wykładu o tragizmie historii. Na szczęście skończyło się na wybuchu śmiechu.

– Nie traci pan czasu – odparła, nie odpowiadając na pytanie.

– Bo jeśli pani narzeczony na przykład… – przerwałem, bo zauważyłem, że znowu się zapędzam w grząskie rejony.

– Śmiało, niech pan dokończy.

– E, nieważne. – Wolałem nie brnąć dalej. – Lubi pani Gershwina?

No i zmieniliśmy temat. A potem jeszcze kilka razy. Zawsze okazywało się, że nasze gusta są nieprawdopodobnie zbieżne. Lubimy tę samą muzykę, czytamy te same książki, oglądamy Almodóvara, ba – nawet uwielbiamy programy Jeremy’ego Clarksona, choć jego książki już niekoniecznie. Kiedy zaś wspólnie ustaliliśmy, że naszym ulubionym pubem w Londynie jest jeden taki, którego nazwy oboje zapomnieliśmy, nad Tamizą niedaleko mostu Hammersmith, zaczęliśmy się zastanawiać, jak to możliwe, że dopiero teraz się spotykamy. I wtedy dziewczyna, bo ciągle zapomniałem zapytać, jak ma na imię, powiedziała zagadkowo:

– Widocznie tak miało być.

Nawet nie zauważyliśmy, kiedy nad naszymi głowami zapaliła się lampka nakazująca zapięcie pasów, i stewardessa musiała doprowadzić nas do porządku.

– Już lądujemy? – Zdziwiłem się głupio. – Przecież nawet nie zdążyłem się przedstawić. Jerry Adams. – Wyciągnąłem do dziewczyny rękę.

Podała mi szczupłą dłoń z pewnym wahaniem.

– A pani? – zapytałem, bo nie doczekałem się odzewu z jej strony, a czas uciekał. – Może będziemy sobie mówić po imieniu?

– Chyba… – Dziewczyna zawahała się i daję głowę, że głos jej zadrżał. – Chyba nie będzie takiej potrzeby.

– Jak to? – Popatrzyłem na nią, nic nie rozumiejąc.

– Nie sądzę, żebyśmy jeszcze kiedyś się spotkali – powiedziała pewnym głosem.

Poczułem się, jakbym dostał kijem po głowie. Przez mój mózg przelatywały nieskładne myśli. Czyżby znowu mi się nie udało? Spotykam dziewczynę, do której pasuję jak druga połówka jabłka, a ona mnie skreśla w przedbiegach? Nie, to niemożliwe, to jakiś kiepski żart.

– Leci pani na księżyc? Bo na ziemi nikt się przede mną nie ukryje.

Dziewczyna skwitowała mój marny dowcip milczeniem.

– Mogę wiedzieć, dlaczego nie chce mnie pani bardziej poznać?

– Nie może pan – odparła oschle.

– Rozumiem. A więc jednak jest jakiś narzeczony.

– Nic pan nie rozumie, ale nie musi pan.

Koła samolotu dotknęły ziemi. Pomyślałem przygnębiony, że ona zaraz stąd wyjdzie i naprawdę nigdy więcej jej nie zobaczę. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to wyciągnąć wizytówkę.

– Proszę. – Podałem jej kartonik. – Na wypadek, gdyby pani jednak zmieniła zdanie. Tam jest numer komórki. Będę w Polsce przez tydzień.

Dziewczyna wzięła do ręki wizytówkę, jak sądziłem po to, żeby schować do kieszeni. Ale nie. Przedarła ją na pół i mi oddała.

– Nie warto się łudzić – rzekła cicho. – To nie ma sensu.

Dopiero wtedy uwierzyłem, że nie żartuje.

Rozdział 6

Dziewczyna pierwsza wyszła z samolotu, nie żegnając się ze mną, ani nawet nie patrząc w moim kierunku. Zrezygnowany powlokłem się do wyjścia. Przez to nie powiedziałem „do widzenia” uśmiechniętej przyjaźnie stewardessie i ruszyłem od razu w kierunku odprawy paszportowej. Nie musiałem czekać na bagaż, bo wszystkie moje rzeczy zmieściły się w podręcznej walizce.

Byłem zbyt zmartwiony, by zwracać uwagę na cokolwiek. Lotnisko jak lotnisko, trochę nudne, ale w porównaniu z tym, co zapamiętałem z mojej ostatniej wizyty – czyli prymitywnym barakiem, w którym nawet szetlandzcy górale wstydziliby się trzymać owce – ten budynek przynajmniej można było nazwać terminalem.

Nie odezwałem się ani słowem do mężczyzny w okienku odprawy paszportowej. On zresztą też tylko przesunął mój paszport po czytniku, oddał mi go, nie patrząc na zdjęcie (pewnie z powodu mojej słowiańskiej urody; widać nie wyglądam na islamskiego terrorystę) i nie siląc się nawet na „dziękuję” albo „witamy”, otworzył bramkę prowadzącą do kraju mojej matki.

Przeszedłem obok neonu Nothing to declare i nienagabywany przez nikogo znalazłem się w hali przylotów. Tylko nie mówcie, że to nic dziwnego. Kiedy tu byłem ostatnim razem, celnicy przez pół godziny oglądali każdy szczegół naszego bagażu, a potem przez następne pół matka musiała się tłumaczyć, po co na dwa tygodnie zabrała dwadzieścia par majtek i dla kogo wiezie tyle słodyczy i konserw.

Wyszedłem razem ze zwartym tłumem opalonych wczasowiczów wracających z Turcji czy Majorki. Zupełnie niepotrzebnie powiodłem wzrokiem po sporej grupce oczekujących, bo doskonale wiedziałem, że nikt na mnie nie będzie czekać. Miałem pustkę w głowie. Rozejrzałem się z nadzieją, że znajdę napis Exit. Znalazłem go, jak można się było spodziewać, przy drzwiach. Ruszyłem w ich kierunku, gdy nagle, nie wiadomo z której strony, wpadła na mnie jakaś kobieta w czapce z daszkiem i rzuciła mi się na szyję.

– Piotruś! Nareszcie! Babcia już nie może się ciebie doczekać! – wrzasnęła piskliwym głosikiem, całując mnie w oba policzki.

Już miałem zamiar sprostować pomyłkę, kiedy stanęła na palcach i wyszeptała mi do ucha.

– Nic nie mów. Pomóż mi, proszę cię. Udawaj, że jesteś moim bratem. Błagam.

Zadrżałem. To był jej głos, trochę tylko zmieniony. Głos dziewczyny z samolotu. Cholera, jak nic zazdrosny narzeczony czai się gdzieś w pobliżu. Poczułem, że chętnie stawiłbym mu czoła.

– Cześć, siostra! – odpowiedziałem szybko, przesadnie podnosząc głos. – Mam nadzieję, że babcia z tej tęsknoty nie zapomniała o placku ze śliwkami.

– Babcia zawsze o tobie pamięta! – krzyknęła dziewczyna tym samym głosikiem i zaczęła paplać dalej, wymieniając po kolei wszystkich członków stęsknionej rodziny. Jednocześnie wzięła mnie pod ramię i delikatnie pociągnęła w kierunku wyjścia, wyraźnie starając się schować za moją, nie jakoś szczególnie zwalistą sylwetką.

Paplała nieustannie przez całą drogę i przestała dopiero, gdy znaleźliśmy na zewnątrz i upewniła się, że nie wyszedł za nami nikt, kogo by się obawiała.

– Dzięki – powiedziała swoim normalnym głosem, nie puszczając jednak mojego ramienia. – Nie wiem, czy nie uratowałeś mi życia.

– Drobiazg – odparłem, jakby ratowanie życia pięknych kobiet należało do moich obowiązków. – Zawsze możesz na mnie liczyć – dodałem ironicznie.

– Lepiej stąd chodźmy. – Dziewczyna rozejrzała się ostrożnie i pociągnęła mnie w kierunku postoju taksówek. – Masz jakieś konkretne plany?

– Mam zamiar nadal trwać na posterunku i dzielnie chronić twe młode życie.

– Może to nie będzie już konieczne. – Puściła moje ramię z pewnym zakłopotaniem. – Dokąd jedziesz?

– Dlaczego pytasz? Żeby stwierdzić z żalem, że ty akurat w przeciwnym kierunku?

– Przejrzałeś mnie.

– No cóż, mogłem przypuszczać, że tak będzie. Czy wszystkie kobiety są takie? Żeby tak wykorzystać i porzucić?

– Mówiłam ci przecież, że to nie ma sensu.

– A kiedy mi się rzuciłaś na szyję, to tylko na moment zmieniłaś zdanie? – Zaryzykowałem zgryźliwość.

– To była wyższa konieczność – odpowiedziała poważnie.

– Może teraz też jest wyższa konieczność?

– Więc chodź, podwiozę cię, jeśli chcesz. – Dziewczyna nadspodziewanie łatwo dała za wygraną i szybkim krokiem ruszyła w kierunku pierwszej oczekującej na postoju taksówki.

Nie trzeba mi było tego powtarzać. Pomaszerowałem za nią energicznie, jednak ciągnąłem za sobą walizkę, a ona miała tylko skórzany plecak, więc pozostawałem kilka kroków w tyle. Wsiadła do taksówki i trzasnęła drzwiami, a ja, żeby dostać się do drugich drzwi, musiałem obejść samochód dookoła. Zanim jednak zdążyłem sięgnąć do klamki, usłyszałem odgłos włączanego silnika – i już wiedziałem, co się stało. Taksówka odjechała, zostawiając mnie na środku jezdni. Tym razem jednak dziewczyna odwróciła głowę, popatrzyła na mnie, jakby było jej smutno, pomachała ręką, a jej usta bezgłośnie wypowiedziały słowo „przepraszam”.

Tylko co mi było po jej przeprosinach?