Lore. Niegodziwi śmiertelnicy - Aaron Mahnke - ebook

Lore. Niegodziwi śmiertelnicy ebook

Aaron Mahnke

3,9

Opis

Mrożąca krew w żyłach, zabawnie ilustrowana książka o najgorszych ludziach, którzy chodzili po świecie

Niektóre potwory są tylko wytworami naszej wyobraźni, zaś inne są równie rzeczywiste jak ciało i krew: ludzie pozornie tacy sami jak my, żyjący wśród nas, często niezauważani, czasem nawet podziwiani, dopóki ich niegodziwe czyny i tajemnice nie wyjdą na jaw.

W tym bogato ilustrowanym dziele gospodarza bestsellerowego podcastu znajdziecie opowieści o takich niesławnych postaciach, których zbrodnie przypominają nam, że prawda bywa bardziej przerażająca od fikcji. Aaron Mahnke przedstawia nam Williama Brodie, szanowanego szkockiego meblarza, wykorzystującego swój fach do żerowania na obywatelach Edynburga i skrywającego swoją zbrodniczą naturę pod maską szacownego obywatela, którego Robert Louis Stevenson opisał w swojej słynnej powieści jako doktora Jekylla i pana Hyde'a. Poznamy również H.H. Holmesa, nieuchwytnego oszusta, lepiej znanego jako postrach wystawy światowej w Chicago w roku 1893, podczas której przyjmował niczego nie podejrzewających gości do swojego koszmarnego "hotelu"... w którym znikali na zawsze. W tej galerii zbrodniarzy nie mogło zabraknąć również Beli Kissa, węgierskiego blacharza z upodobaniem do okultyzmu i przechowywania kobiecych zwłok w beczkach z benzyną...

Wypełniona opowieściami o najbardziej odrażających zbrodniarzach w dziejach, ta książka was przerazi, zmrozi do szpiku kości i każe się zastanowić, czy prawdziwe potwory nie czają się bliżej niż przypuszczacie!

„Prawda często bywa bardziej przerażająca od fikcji, czego Aaron Mahnke dowodzi, zagłębiając się świat ludowych wierzeń i mrocznych aspektów historii, aby odnaleźć ziarno prawdy, z którego wyrastają nasze lęki.

„Entertainment Weekly”

„W przeciwieństwie do wielu horrorów epatujących przesadnym realizmem, Mahnke opiera się na rzeczywistym folklorze i mitach, niegdyś uważanych za prawdę”.

„The Atlantic”

„Prowadzona przez Mahnkego narracja, przypominająca niesamowite opowieści snute przy obozowych ogniskach, jest jedyną w swoim rodzaju lekcją historii”.

„Esquire”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (42 oceny)
18
8
11
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
une_reve

Całkiem niezła

Muszę przyznać, że jestem mocno zawiedziona. Zaczęło się świetnie, a w połowie książki zaczęłam mieć wrażenie, że historia napisana jest na siłę, byleby dociągnąć do wymaganej przez wydawcy ilości stron. Szkoda, bo sposób pisania i opowiadania zapowiadał się naprawdę dobrze!
00
EntropiawMoskwie

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
MadzillawMoskwie

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
iCate0

Z braku laku…

Niestety, ale do mnie nie trafiła, strasznie przegadana.
00

Popularność




Aaron Mahnke Lore. Niegodziwi śmiertelnicy Tytuł oryginału The World of Lore. Wicked Mortals ISBN Copyright © 2018 by Aaron MahnkeAll rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zbigniew A. Królicki, 2019 Copyright © for the Polish edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2019 Redakcja Agnieszka Zienkowicz Art work designed by M.S. Corley Jacked art and design: M.S. Corley Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Dla moich dziewczynek.

Codziennie przypominacie mi, że opowieści są jak potrawy:

wciąż ich potrzebujemy, mamy nasze ulubione, a ich tworzenie bywa kłopotliwe. Jestem dumny z tego, że obie tak uwielbiacie opowieści, i niecierpliwie czekam na te, które pewnego dnia napiszecie dla mnie. Kocham was.

Wierzę, że na tym świecie z ludzi rodzą się potwory.

John Steinbeck

Na wschód od Edenu

Zamek

W dniu 17 stycznia 1894 roku w hotelu Vendome w Denver w stanie Kolorado przed pastorem stanęło dwoje ludzi. Henry Howard i Georgianna Yoke mieli się pobrać. Towarzyszyła im jako świadek, niejaka Minnie Williams.

Panna młoda przyjechała z Indiany, uciekając przed skandaliczną reputacją, i znalazła w Chicago pracę w sklepie, którego właścicielem był Henry. Była wysoką i szczupłą kobietą w wieku około dwudziestu pięciu lat, o niebieskich oczach i blond włosach. I była szaleńczo zakochana w Henrym.

To brzmi cudownie. A nawet doskonale. Jednak na tym idyllicznym obrazie widniały pewne rysy, zanim jeszcze spotkali się w hotelu z pastorem.

Widzicie, Henry już był żonaty. Otóż poślubił aż dwie inne kobiety. Zaś Minnie, kobieta mająca być świadkiem, przez ponad rok miała z nim romans. Nawet nazwisko Henry’ego było fikcyjne: swoje prawdziwe dawno porzucił i miały upłynąć miesiące, zanim Georgianna dowiedziała się, kim naprawdę jest jej mąż.

Czasem myślimy, że kogoś znamy, po czym odkrywamy, że zostaliśmy oszukani. Społeczności opierają się na zaufaniu, które pozwala nam nawiązywać kontakty i opuszczać gardę w poczuciu bezpieczeństwa. Jednak gdy ktoś nadużyje naszego zaufania, szybko zmienia się ono w rozczarowanie, przygnębienie i zwyczajny lęk.

Oczywiście teraz, w erze Facebooka i mediów społecznościowych zdarza się to rzadziej. Jednak pod koniec dziewiętnastego wieku bardzo łatwo było ukryć swoją tożsamość i Henry Howard — a raczej mężczyzna, którym był, zanim pojawił się w Den­ver — uczynił z tej umiejętności prawdziwą sztukę.

Niewiele osób o tym wiedziało. W istocie mało kto mógłby sobie wyobrazić, jak mroczne i ponure sekrety skrywa ten uśmiechnięty pan młody. A gdy w końcu dziesięć miesięcy później prawda wyszła na jaw, świat oniemiał ze zgrozy.

Sygnały ostrzegawcze

Henry Howard urodził się w 1861 roku w New Hampshire jako Herman Mudgett. Jego rodzice byli bogatymi, powszechnie szanowanymi członkami tamtejszej społeczności, tak więc ich syn należał do uprzywilejowanej elity. Jednak już od najmłodszych lat Herman sprawiał problemy wychowawcze, nieustannie pakując się w kłopoty.

Jak twierdził sam Mudgett, jako dziecko został zmuszony przez kolegów z klasy do oglądania i dotykania ludzkiego szkieletu, bowiem odkryli oni, że boi się lekarza. Ich złośliwy żart miał nieprzewidziane skutki: zamiast go przerazić, wywołał głęboką fascynację. Ta obsesja na punkcie śmierci z wiekiem się pogłębiała.

Wkrótce chłopiec zaczął się interesować medycyną. Podobno przeprowadzał zabiegi chirurgiczne na zwierzętach. Dzięki doskonałym wynikom w nauce mógł rozwijać te zainteresowania w szkole medycznej, zapisując się w 1879 roku na uniwersytet stanowy w Michigan jako H.H. Holmes. Będąc daleko od domu i mając w college’u możliwości, których wcześniej nie posiadał, mógł swobodnie doskonalić swoje umiejętności.

Znalazł łatwy sposób zarobkowania — co było motywem wielu jego przyszłych zbrodni. Holmes kradł zwłoki z prosektorium. Następnie masakrował je i podrzucał gdzieś, pozorując nieszczęśliwy wypadek. Po kilku dniach zgłaszał się do firmy ubezpieczeniowej z polisą swojego „zmarłego krewnego” i pobierał odszkodowanie.

Ostatni taki szwindel ubezpieczeniowy w Michigan przyniósł mu dwanaście i pół tysiąca dolarów zysku, ale Holmes wiedział, że grunt zaczyna mu się tam palić pod nogami. Podjąwszy pieniądze, znikł, porzucając uczelnię oraz młodą żonę, Clare, i dziecko. Nigdy więcej go nie zobaczyli.

Krążył po kraju, imając się różnych legalnych zajęć i poznając świat biznesu. Mistrzowsko opanował sztukę kupowania rzeczy na kredyt, sprzedawania ich i znikania z zyskiem, za nic nie płacąc. Posiadając te umiejętności, niebawem osiadł w Englewood, na południe od Chicago.

Był rok 1885. Holmes starał się unikać wierzycieli, których miał w całym kraju. Zamiast jednak zapaść się pod ziemię, postanowił ukryć się na widoku. Ponownie się ożenił — oczywiście popełniając bigamię — po czym podjął pracę w miejscowym drugstorze prowadzonym i jednocześnie należącym do doktor Elizabeth Holden, której mąż umierał na raka.

Przez następne dwa lata Holmes stawał się coraz bardziej niezastąpiony, płacąc za współudział w interesie i nawiązując kontakty z klientami. Gdy pan Holden w końcu zmarł, Holmes przestał płacić i zirytowana doktor Holden zagroziła rozwiązaniem spółki.

Do tego jednak nie doszło, ponieważ doktor Holden tajemniczo znikła. Pytany o jej nieobecność Holmes powiedział władzom, że wyjechała na zachód, aby zamieszkać z rodziną — oczywiście zaraz po tym, jak przepisała na niego firmę. Policja uwierzyła w tę bajeczkę.

Holmes nadal prowadził drugstore, jakby nic się nie stało, zwiększając obroty i wciąż nie płacąc kredytodawcom. Kiedy pojawiła się możliwość nabycia parceli po drugiej stronie ulicy, Holmes nie oparł się pokusie. W 1893 roku w Chicago miała się odbyć Światowa Wystawa Kolumbijska, więc oczami wyobraźni już widział hotel goszczący przybywające na nią tłumy odwiedzających.

Nazwał go czule Zamkiem, niewiele mijając się z prawdą. Budynek miał mieć szesnaście metrów szerokości oraz pięćdziesiąt metrów długości i zajmować pół kwartału. Z trzema kondygnacjami i piwnicą mógł pomieścić w swych murach ponad sto pokoi. A Holmes, jak zwykle samowystarczalny, wziął na siebie rolę architekta, nie zamierzając dzielić się z kimkolwiek planami.

Naturalnie, robotnicy stawiający budynek zadawali pytania, ale wtedy Holmes ich zwalniał. Większość zatrudnionych przy tej budowie nie przepracowała dłużej jak dwa tygodnie. Łącznie przy stawianiu Zamku pracowało ponad pięciuset cieśli i robotników.

Zgodnie ze swym zwyczajem Holmes większości z nich nie zapłacił ani centa. Oskarżał ich o niedbalstwo i odmawiał uiszczenia należności. Niektórzy podawali go do sądu, ale potrafił tak przeciągać procesy, że w końcu rezygnowali z roszczeń.

Gdy budynek został ukończony, Holmes przeniósł drugstore na parter Zamku, a resztę powierzchni wynajął właścicielom innych sklepów. Jego biuro znajdowało się na ostatnim piętrze, a pozostałe lokale zostały przeznaczone pod wynajem jako pensjonat dla młodych samotnych kobiet.

Zamek otworzył swe podwoje. Niestety, nie wszyscy, którzy w nim zamieszkali, zdołali przeżyć gościnę, którą oferował im Holmes.

Zaginione

Kiedy pani Pansy Lee przyjechała z Nowego Orleanu, wynajęła pokój w Zamku. Była wdową i zwiedziła całe Stany Zjednoczone, zanim przybyła do Chicago, żeby tam osiąść. Gdy Holmes się dowiedział, że kobieta ma cztery tysiące dolarów w podwójnym dnie swojego kufra, uprzejmie zaproponował, że przechowa je w swoim sejfie. Pani Lee odrzuciła tę propozycję i wkrótce potem znikła.

Niektórzy ludzie przybywali do Zamku, szukając zakwaterowania, a inni pracy. Jednym z warunków, jakie Holmes stawiał wszystkim swoim pracownikom, było posiadanie polisy ubezpieczeniowej na pięć tysięcy dolarów. Jak pamiętacie, Holmes dobrze znał się na ubezpieczeniach.

Gdy siedemnastoletnia Jennie Thompson przybyła z południowego Illinois w poszukiwaniu pracy, Holmes dostrzegł okazję. Była młoda i ładna — jasnowłosa i niebieskooka piękność, dokładnie taka, jakie lubił — więc natychmiast ją zatrudnił.

W trakcie rozmowy Jennie wspomniała, że jej krewni nie wiedzą, gdzie jest. Powiedziała im, że jedzie do Nowego Jorku, ale propozycja dobrej pracy wystarczyła, żeby zatrzymać ją w Chicago. Oznajmiła Holmesowi, że nie może się doczekać, by zawiadomić rodziców, jakie miała szczęście. Jednak zanim zdążyła to zrobić, zaprowadził kobietę do jej pokoju i nikt już więcej Jennie nie widział.

W 1890 roku Ned Connor przybył do Zamku w poszukiwaniu pracy. Podróżował z żoną Julią — niezwykle wysoką jak na kobietę, bo mającą prawie dwa metry wzrostu — oraz z córką, Pearl. Ned był zegarmistrzem i jubilerem, a Holmes natychmiast go zatrudnił. Jednak najbardziej zainteresowała go żona Neda.

Holmes wkrótce zwolnił swojego księgowego i na jego miejsce przyjął Julię. Niebawem stało się oczywiste, że Holmes aż nazbyt przyjacielsko traktuje żonę Neda. Ten przymykał na to oko. Wydaje się, że był zadowolony z tego, że ma dobrą pracę, stałą pensję i dach nad głową.

Jednak gdy Julia zaszła w ciążę, Ned coś zwietrzył. Spakował się, wypełnił wniosek rozwodowy i zostawił ją wraz z Pearl pod opieką Holmesa, który natychmiast wykupił polisy ubezpieczeniowe dla nich obu. Miał jednak pewien problem: Julia zbyt wiele wiedziała o jego interesach i stanowiła zagrożenie.

Holmes znalazł rozwiązanie. Powiedział Julii, że ją poślubi, ale tylko jeśli ona dokona aborcji. Początkowo Julia odmawiała, ale w końcu, 24 grudnia 1891 roku ustąpiła. Poprosiła Holmesa, żeby położył Pearl spać. Potem Henry zaprowadził ją do piwnicy, gdzie znajdowała się prowizoryczna sala operacyjna.

Nigdy więcej nie widziano Julii i Pearl.

Tej samej zimy Holmes wezwał do swojego biura niejakiego Charlesa Chappella. Ten wykonywał w Zamku różne dorywcze prace, ale posiadał pewną szczególną umiejętność potrzebną Holmesowi. Niewiarygodnie zręcznie preparował szkielety.

Chappell przybył i Holmes zaprowadził go do pomieszczenia na drugim piętrze, gdzie na stole leżały kobiece zwłoki. Jak później zeznał Chappell, ciało było obdarte ze skóry. Wiedząc, że Holmes jest lekarzem, Chappell założył, że przeprowadza sekcję zwłok pacjentki, i stłumił wątpliwości, jakie budził w nim ten widok.

Holmes zapłacił Chappellowi trzydzieści sześć dolarów za wypreparowanie kości i złożenie ich w całość. Szkielet został sprzedany doktorowi Paulingowi z Hahnemann Medical College. Doktor Pauling często spoglądał na ten stojący w jego gabinecie eksponat i myślał, jak rzadko widuje się kobietę mającą prawie dwa metry wzrostu.

Dom mordu

W końcu Holmes popełnił fatalny błąd. Ironia losu sprawiła, że zgubiło go zamiłowanie do popełniania oszustw ubezpieczeniowych. Kiedy zabił swojego pomocnika, Benjamina Pitezela, i usiłował przedstawić firmie ubezpieczeniowej jego śmierć jako nieszczęśliwy wypadek, organy ścigania zwietrzyły przestępstwo i dopadły Henry’ego.

Został aresztowany w Bostonie, 17 listopada 1894 roku, dziesięć miesięcy po ceremonii ślubnej w hotelu w Denver. Zanim jednak rozpoczął się jego proces, Zamek spłonął w pożarze, który wybuchł w jakiś tajemniczy sposób. Na szczęście policja już zdążyła przeszukać budynek, któremu nadano po tym nową nazwę: Dom Mordu.

Policja odkryła, że Zamek, tak jak każdy pensjonat w owych czasach, miał recepcję, poczekalnię oraz wiele pokoi dla gości. Jednak w jego murach kryło się więcej, niż można było się spodziewać. Ukryte pomieszczenia, zamaskowane drzwi, otwory do podglądania i laboratoria.

Oprócz trzydziestu pięciu pokoi dla gości, na piętrze znajdował się labirynt korytarzy. Za niektórymi drzwiami stały mury z cegieł, inne można było otworzyć tylko z jednej strony, a jeszcze inne były całkowicie niewidoczne. Włazy prowadziły na schody wiodące do ukrytych komnat. We wszystkich pomieszczeniach były zainstalowane alarmy połączone z kwaterą Holmesa i mające go ostrzec, gdyby któryś z jego więźniów próbował uciec.

Niektóre pokoje nie miały okien, a w razie potrzeby można było całkowicie odciąć dopływ powietrza. W innych były zainstalowane dmuchawy połączone rurami z piwnicą. Jeszcze inne miały ściany wyłożone azbestem i wyraźne ślady ognia na podłodze.

I był jeszcze sejf.

Było to pomieszczenie, w którym mogła się zmieścić tylko jedna osoba, i to na stojąco. Ściany sejfu wyłożono żelaznymi płytami z wylotami rur gazowych oraz klapą zsypu. Po wewnętrznej stronie drzwi znaleziono ślad podeszwy kobiecego buta. Sejf był komorą gazową domowej roboty, zaprojektowaną tak, by zwłoki zrzucać prosto do piwnicy.

Gdy policja zeszła do piwnicy hotelu, odkryła, że Holmes powiększył ją nie tylko poza obrys budynku, ale aż pod chodnik i ulicę. Zrobił to, żeby pomieścić cały swój sprzęt.

Znaleziono stół sekcyjny jeszcze zbryzgany krwią. Na półce stały słoje z truciznami, a znajdująca się nieopodal duża skrzynia pełna była kobiecych szkieletów. W jedną ze ścian wbudowano piec krematoryjny, w którym znaleziono popiół i fragmenty kości. Przeszukanie ujawniło także przedmioty należące do ofiar: zegarek Minnie Williams, strzępy odzieży, ferrotypowe fotografie i kłąb kobiecych włosów, starannie zawinięty w kawałek materiału.

Odkopano także kości dziecka, a z pieca opalanego drewnem wyjęto resztki zakrwawionej sukni. Poproszony o jej zidentyfikowanie Ned Connor potwierdził, że należała do jego żony, Julii.

Odkryto również stojak do zawieszania ciał. Pod podłogą znaleziono kadź ze żrącym kwasem oraz dwa doły z wapnem do szybkiego rozpuszczania ciał. Były też ludzkie czaszki, kość łopatkowa, żebra, staw biodrowy i inne ludzkie szczątki.

Cokolwiek policja miała nadzieję znaleźć tamtego dnia, nie była przygotowana na prawdę. Odkryła wszakże średniowieczną katownię, znajdującą się tuż pod nogami niczego niepodejrzewających przechodniów.

Potwory w maskach

W znajomej okolicy, mijając wypielęgnowane trawniki i pozamykane drzwi domów, można czuć się bezpiecznie. Nigdy jednak nie mamy pewności, co dzieje się za ich murami. Wszystkie napotykane osoby noszą maski i tylko jeśli nam pozwolą, możemy dostrzec, co się pod nimi kryje.

Fundamentem społeczeństwa jest przeświadczenie, że możemy ufać ludziom, którzy żyją wokół nas. Przekonanie, że możemy wierzyć naszym sąsiadom, krewnym, a nawet współpracownikom i nawiązywać z nimi kontakty. Jednak wszelkie kontakty niosą ze sobą ryzyko. Możemy się rozczarować. Możemy zostać zranieni i zdradzeni. A niektórzy z nas mogą nawet stracić życie.

Piętnastowieczni europejscy kartografowie czasem opatrywali niezbadane obszary na swoich mapach ostrzeżeniem: „Tu mieszkają potwory”. W miejscach, których nie zbadaliśmy, czyha niebezpieczeństwo. I choć wówczas było to prawdą w odniesieniu do nieodkrytych kontynentów, zawsze jest prawidłowym określeniem dotyczącym ludzkiej natury. Pod powierzchnią, pod maską kryje się potwór.

7 maja 1896 roku, po ostatnim posiłku złożonym z jajek na twardo, grzanki i filiżanki kawy, H.H. Holmes został zaprowadzony na szubienicę w więzieniu Moyamensing. Założono mu na głowę czarny kaptur, a zgromadzony przed więzieniem tłum wykrzykiwał obelgi i szyderstwa, gdy ustawiono go na zapadni.

Gdy ta się otworzyła, Holmes spadł i gwałtowne szarpnięcie odchyliło jego głowę w bok. Zamiast jednak natychmiast go zabić, sznur tylko skręcił mu kark, lecz nie pozbawił życia. Tłum przez ponad piętnaście minut obserwował, jak Holmes tańczy w powietrzu, poruszając palcami i kopiąc nogami, zanim jego serce w końcu przestało bić.

Pochowano go w nieoznaczonym grobie na cmentarzu Holy Cross na południe od Filadelfii. Zgodnie z życzeniem Holmesa nie wykonano sekcji, a jego umieszczone w trumnie zwłoki zalano cementem. Widzicie, Holmes obawiał się, że ktoś mógłby wykopać jego ciało i wykorzystać szkielet w celach naukowych. Zapewne miał rację.

Nie wiemy, ilu ludzi zabił. Przyznał się do dokonania wielu morderstw, zmieniając swoją opowieść nawet w ostatniej chwili, gdy stał pod szubienicą. Niektórzy eksperci badający wykazy osób zaginionych podczas Światowej Wystawy Kolumbijskiej szacują, że liczba ofiar mogła dojść nawet do dwustu.

Wielu rzeczy nie wiemy o Holmesie, człowieku, którego całe życie wydaje się jedną wielką piramidą kłamstw, przypominającą makabryczny domek z kart. Na zawsze pozostanie dla nas zagadką, potworem ukrytym za maską nadającą mu wygląd kogoś zwyczajnego jak ty czy ja. Nieco światła na osobowość Holmesa rzuca jego pisemne zeznanie.

„Urodziłem się mając w sobie diabła — napisał. — Nic nie mogłem poradzić na to, że byłem mordercą, tak jak poeta nie potrafi oprzeć się inspiracji. Gdy się narodziłem, Zły jako mój sponsor stał przy łóżku, na którym przyszedłem na świat, i od tamtej pory mnie nie opuścił”.

Czarne pończochy

Większości z nas parę razy w życiu zdarzyło się zachorować. To chyba typowo ludzkie doświadczenie. Chorujemy, a potem zdrowiejemy. Przynajmniej tak powinno być.

Jedno, za co jestem nieustannie wdzięczny losowi, to że żyjemy w czasach tak nowoczesnej i oświeconej medycyny. Już nie używamy moczu jako antyseptyku ani nie diagnozujemy choroby na podstawie astrologicznych układów planet. Nie zawsze jednak tak było.

Minęły czasy przystawiania pijawek lub prób uspokajania pacjentów poprzez równoważenie sangwinicznych fluidów z melancholijnymi. I zapewne nie tylko mnie cieszy to, że nie leczymy chorych lewatywami z żółci dzika wtłaczanej za pomocą metalowych strzykawek.

Tak, tak, z żółci dzika. Nie wymyśliłbym czegoś takiego.

Nasi przodkowie nie wiedzieli, dlaczegozdarzają się pewne rzeczy, ale niewątpliwie robili, co w ich mocy, żeby to wyjaśnić. Opowiadano niestworzone historie, powstawały mity i zakorzeniały się przesądy. Wszystko to miało tłumaczyć przyczyny pewnych wydarzeń i te wyjaśnienia, nawet jeśli były bzdurne, w pewien sposób pomagały ludziom radzić sobie z rzeczywistością.

Dlaczego moje dziecko urodziło się zdeformowane? Dlaczego osobowość mojego męża zmieniła się w ciągu jednej nocy? Dlaczego zaraza zabrała całą moją rodzinę? Te pytania dręczyły ludzi w sposób, jakiego dziś nie jesteśmy w stanie zrozumieć, a oni szukali czegoś, co pomogłoby im się z tym uporać. Znajdowali odpowiedzi w ludowych wierzeniach.

Wśród niezliczonych bajań i opowieści, jeden irlandzki przesąd wydawał się wyjątkowo przydatny. Widzicie, gdy coś było nie tak — gdy źle się działo i ludzie cierpieli — Irlandczycy znajdowali na to tylko jedno wytłumaczenie, które wyjaśniało wszystko: to wina odmieńców.

Substytut

Odmieniec według europejskich wierzeń ludowych to dziecko wróżki lub boginki. Opowieści o nich krążą w Niemczech, Irlandii, Anglii, Hiszpanii i wielu innych europejskich krajach.

Wszystkie te kultury przypisują odmieńcom ten sam sposób działania: porywanie ludzi i zajmowanie ich miejsca. Z zazdrości lub nieodpartej potrzeby takie stwory mają przechodzić do naszego świata i czynić to bez wiedzy ludzi. Zostawiają tu jednego ze swoich i wracają do własnego nieziemskiego królestwa, gdzie porwany człowiek będzie wiódł szczęśliwy, beztroski żywot.

Doskonałe podsumowanie działań odmieńców zawdzięczamy irlandzkiemu poecie, Williamowi Butlerowi Yeatsowi. „Kradną dzieci — napisał — i na ich miejsce podstawiają zasuszone podrzutki, mające tysiąc, a może nawet dwa tysiące lat. Czasem porywają dorosłych mężczyzn lub kobiety. W pobliżu wioski Coloney mieszka staruszka, która za młodu została uprowadzona. Gdy wróciła po siedmiu latach, nie miała palców u nóg, bo odpadły jej od tańczenia”.

Według legend odmieniec może przybrać jedną z trzech postaci. Pierwszą jest ta, o której pisał Yeats: zdziecinniała i stara, udająca dziecko. Drugą jest prawdziwe odmienione dziecko, a trzecią jakiś nieożywiony obiekt, taki jak kawał drewna lub rzeźba.

Wiara w odmieńców wydawała się logiczna, przynajmniej ludziom żyjącym w średniowieczu: jeśli dziecko rodziło się kalekie, chore lub agresywne, to często uważano, że jest podrzutkiem, a odmieńcy uprowadzili prawdziwe.

Jeśli ktoś dorosły zaginął, a potem odkrywano, że umarł w zagadkowy sposób, ludzie często zakładali, że jego ciało w rzeczywistości jest kupką patyków, które zaczarowano, aby przypominały tę bliską osobę.

Takie opowieści bujnie rozkwitały. Baśnie i legendy uczyły kolejne pokolenia, jak rozpoznać odmieńca, jednocześnie dostarczając jeszcze jednego powodu do obaw przed jakąkolwiek zmianą w życiu osobistym i podkreślając zalety bezpieczeństwa oraz nadziei.

Od odmieńców mógł zależeć los rodziny. Twierdzono, że potrafią one pozbawić dom szczęścia, w wyniku czego mieszkająca w nim rodzina musi borykać się z nędzą i nieszczęściem, jednocześnie usiłując dbać o dziecko, z każdym dniem coraz bardziej postrzegane jako przekleństwo.

Gdy opowieści dotyczyły podmienionych mężczyzn lub kobiet, objawy miały bardziej psychologiczny charakter. O zamianie świadczyły zmiany nastroju, kłótliwość oraz utrata zainteresowania przyjaciółmi i rodziną.

Odmieńcom przypisywano niespożyty apetyt: zjadały wszystko, co im podano, i prosiły o więcej. Mówiono, że jeśli niemowlę woli sztuczny pokarm od karmienia piersią, być może zostało podmienione w kołysce.

Chociaż większość podmienionych dzieci umierała w niemowlęctwie, uważano, że te, które przeżyły, stają się ograniczonymi umysłowo dorosłymi.

Na szczęście jednak były sposoby na to, by rozpoznać odmieńca. Jedna z metod polegała na włożeniu buta do miski z zupą. Jeśli niemowlę na ten widok się roześmiało, uważano to za dowód, że jest podrzutkiem. Inna metoda polegała na umieszczeniu maleńkiego bochenka chleba w połówce skorupki jajka, co również miało rozśmieszyć odmieńca.

Zdemaskowanego podrzutka można było wypędzić z domu rozmaitymi sposobami, a wtedy porwany dzieciak lub dorosły wracał cały i zdrowy. Na przykład zalecano potrzymać podejrzane dziecko nad ogniem lub zmusić do wypicia trującej herbatki z naparstnicy. Uważano, że jeśli na skutek wymiotów i biegunki ciało wydali truciznę, odmieniec będzie musiał wrócić tam, skąd przybył.

Wydaje się nieprawdopodobne, że ludzie wierzyli w takie opowieści, nawet przed wiekami. Z pewnością nikt nie próbował przeprowadzać takich prób lub stosować takich kuracji, szczególnie we własnej rodzinie, prawda?

Niestety, historia uczy nas, że zdesperowani ludzie są zdolni dosłownie do wszystkiego.

Topione, nurzane, palone i trute

W lipcu 1826 roku niejaka Ann Roche z Tralee w hrabstwie Kerry w południowo-zachodniej Irlandii opiekowała się czteroletnim chłopcem, Michaelem Leahym. Według jej zeznań chłopiec nie umiał chodzić, stać ani mówić. Przekonana, że dziecko w rzeczywistości jest podrzutkiem, trzykrotnie wykąpała go w lodowatej wodzie, żeby wygnać odmieńca. Chłopiec utonął, a ona stanęła przed sądem, który uznał ją za niewinną.

W 1845 roku kobietę podejrzaną o to, że jest odmieńcem, umieszczono w dużym koszu z trocinami, który zawieszono nad kuchennym paleniskiem, aż jego zawartość się zapaliła. W 1851 roku pewien Irlandczyk dosłownie upiekł swoje dziecko, ponieważ uważał je za odmieńca. Troje innych dzieci w 1857 roku podejrzewano, że są odmieńcami. Wykąpano je w wywarze z naparstnicy, po czym zmuszono do wypicia tegoż wywaru.

Czasem dzieci zostawiono w jakimś zbiorniku wodnym lub w jego pobliżu, chcąc w ten sposób wypędzić odmieńców. W 1869 roku w Irlandii próbowano odprawić egzorcyzmy, trzykrotnie zanurzając dziecko w jeziorze. Pewna kobieta nawet zostawiła niemowlę na brzegu jeziora i odeszła, spodziewając się, że nieziemskie istoty przyjdą i dokonają wymiany. Na szczęście wróciła później po swoje dziecko.

Czasem interweniowali sąsiedzi, gdy rodzice najwyraźniej zamienionego dziecka nic nie robili. W 1884 roku, gdy matka trzyletniego Philipa Dillona wyszła z domu, zakradły się do niego Ellen Cushion i Anastatia Rourke. Widzicie, Philip nie poruszał rękami i nogami, co sąsiadki uznały za wystarczający dowód.

Jedna z nich rozebrała chłopca do naga, druga rozpaliła ogień. Potem, gdy wszystko było przygotowane, umieściły chłopca na dużej łopacie i przytrzymały ją nad ogniem. Mały Philip przeżył, ale został mocno poparzony.

Widzicie, nienawidzimy tego, czego się boimy. Jednak zamiast zniknąć wraz z upływem dziewiętnastego wieku, w Irlandii obawy i przesądy związane z odmieńcami wydawały się pogłębiać. I choć może trudno w to uwierzyć, miało być jeszcze gorzej.

Rodzina clearych

Pod koniec dziewiętnastego wieku w każdym hrabstwie Irlandii istniała Rada Opiekunów. Jej zadaniem było udzielanie pomocy potrzebującym, a jedną z form pomocy było budowanie chat dla pracujących na roli. Wielu farmerów straciło ziemię w wyniku niedawnego wielkiego głodu i między innymi w ten sposób łagodzono nieco problemy bezdomności i ubóstwa tak powszechne w tym kraju.

Jeden z takich domów zbudowano w Ballyvadlea, niewielkiej osadzie liczącej zaledwie dziewięć chat i trzydziestu jeden mieszkańców w hrabstwie Tipperary. Rodzina, której przyznano ów dom, wprowadziła się do niego, lecz był pewien problem. Najwyraźniej dom zbudowano na jednym z wielu niskich kręgów ziemnych. A chociaż archeolodzy wiedzą, że są to po prostu pozostałości warowni z epoki żelaza, niektórzy Irlandczycy nadal uważali je za magiczne portale, przejścia do innego świata.

Kiedy rodzina wprowadziła się do nowego domu, zaczęły się dziać dziwne rzeczy: krzyki w nocy, jakieś niezidentyfikowane odgłosy, poczucie zagrożenia. Niebawem nowi lokatorzy spakowali się i opuścili osadę. Po nich domek oddano staremu emerytowanemu robotnikowi, niejakiemu Patrickowi Bolandowi, który wprowadził się tam ze swoją dorosłą córką i jej mężem.

Córka Bolanda, Bridget Cleary, była niezwykłą osobą. W 1895 roku to mężczyzna był głową rodziny. Mężczyźni zarabiali i żywili. Chociaż jej mąż, Michael, dobrze sobie radził jako bednarz — czyli rzemieślnik wyrabiający i naprawiający beczki, co w Irlandii zawsze było dobrym interesem — Bridget nie polegała wyłącznie na nim. Prowadziła własny interes, szyjąc suknie i hodując kury, a dochody z tych zajęć aż nadto wystarczały na zaspokojenie jej potrzeb.

Podobno była również sprytna, uwodzicielska i bardzo niezależna. Możecie sobie wyobrazić, jak musiała irytować męża i denerwować sąsiadów. Ponadto krążyły plotki o jej romansie z innym mężczyzną. Bridget Cleary była zaradną, samodzielną kobietą, co wszystkich niepokoiło.

Piszę o tym, ponieważ takie historie są wielowarstwowe. Jest pewien sens, który wyłapujecie na początku, a potem poznajecie resztę opowieści. W miarę, jak ją zgłębiacie, nabiera coraz większego znaczenia. A wierzcie mi, w tej historii bardzo wiele rzeczy zupełnie nie ma sensu.

4 marca 1895 roku Bridget wyszła z domu w pewnym konkretnym celu. Miała zanieść jajka do domu kuzyna jej ojca, Jacka Dunne’a. Odległość była niewielka, więc postanowiła udać się tam na piechotę, ale w trakcie tej wyprawy popsuła się pogoda. Bridget cały następny dzień spędziła w łóżku, skarżąc się na ból głowy. Miała gorączkę i dreszcze.

Dunne przyszedł z wizytą do jej domku kilka dni później i zastał Bridget nadal leżącą w łóżku. Ledwie na nią spojrzał, oznajmił, że to nie jest Bridget. Jego zdaniem była odmieńcem. Na szczęście nikt mu nie uwierzył. Jeszcze.

9 marca, pięć dni po przechadzce Bridget w deszczu, jej ojciec pokonał cztery mile na piechotę i poprosił o pomoc najbliżej mieszkającego lekarza. Dwa dni później, gdy lekarz wciąż się nie zjawiał, udał się do niego jej mąż Michael. Po kolejnych dwóch dniach czekania Michael wyruszył ponownie z postanowieniem, że tym razem wróci do domu z przedstawicielem miejscowej pomocy medycznej.

Gdy mąż Bridget wyruszył na poszukiwanie lekarza, ten nieoczekiwanie przybył. Była to typowa wizyta domowa, przepisał jakieś lekarstwo i poszedł. Nadal zaniepokojona rodzina wezwała księdza, aby na wszelki wypadek udzielił chorej ostatniej posługi. Przyszłość Bridget Cleary nie wyglądała obiecująco.

Był już 13 marca, całe dziewięć dni, od kiedy zachorowała, tak więc późnym wieczorem sąsiedzi i krewni zebrali się w chacie, żeby podać chorej zioła mające przegnać odmieńca. Gdy odmówiła ich zażycia, trzymali jej przed nosem rozgrzany do czerwoności pogrzebacz, aż zmieniła zdanie.

Następnego dnia było jeszcze gorzej. Kuzyn, Jack Dunne, zaczął rozgłaszać wszem i wobec, że Bridget została porwana i zastąpiona odmieńcem. W wyniku nalegań Dunne’a wezwano niejakiego Denisa Ganeya. Ten był miejscowym znachorem, dobrze znającym się na takich przypadkach.

Jego kuracje niekoniecznie mieściły się w ramach zalecanych przez podręczniki współczesnej medycyny. Obejmowały użycie rozgrzanego do czerwoności pogrzebacza, zmuszanie odmieńca do picia „pierwszego mleka” świeżo ocielonej krowy, skrapianie chorego moczem i przypalanie ogniem. Bridget została spoliczkowana i przytrzymana przed kominkiem, a jej mąż zażądał, by stwierdziła przed Bogiem i rodziną, że naprawdę jest Bridget Cleary. Chociaż to potwierdziła, zebrany tłum jej nie uwierzył.

Zanim dowiecie się, co było dalej, musicie zrozumieć, w jakim stanie umysłu był Michael Cleary. Jego matka zmarła, kiedy był dzieckiem, a ojciec kilka godzin przed nią. Michael i Bridget nie mieli dzieci i mieszkali kątem u jej ojca w dziewiętnastowiecznym odpowiedniku lokalu komunalnego. Żona nie tylko podobno go zdradzała, ale nawet nie potrzebowała jego pieniędzy. Michael Cleary był zagubiony. Szedł na dno. Może właśnie to sprawiło, że był bliski szaleństwa.

Zabiegi kontynuowano do późnej nocy. Przyjaciele i rodzina chcieli już odejść, ale podobno Michael krzyknął, że nikt nie odejdzie, dopóki Bridget nie wróci do domu. Zamknął drzwi i schował klucz do kieszeni. Powiedział im, że jeśli zrobią to, jak należy — jeśli raz na zawsze przegnają odmieńca — jego Bridget wróci do domu.

Ponownie poproszono ją, by wyznała, kim jest, a Bridget odmówiła. Historycy nie wiedzą dlaczego. Może się bała. Może nie pozwalały na to jej niezależność i upór. Tak czy inaczej, jej milczenie rozwścieczyło Michaela. Rozebrał ją do bielizny i rzucił na podłogę.

— Wróć do domu, Bridget, w imię Boże — miał zawołać ktoś, gdy leżała przy kominku.

— Ona nie jest moją żoną — odparł Michael. — Zaraz zobaczycie, jak wyleci przez komin.

Z tymi słowy oblał ją naftą, złapał płonące na kominku polano i podpalił naftę. Bridget Cleary spłonęła na palenisku kuchennego kominka na oczach męża i ojca, kuzynów i przyjaciół. Miała dwadzieścia sześć lat.

Palące kwestie

Nie zawsze wiedzieliśmy o świecie tyle, ile wiemy teraz. W porównaniu z minionymi wiekami żyjemy w epoce rozkwitu wiedzy i świadomości. Nauka w znacznym stopniu wyeliminowała powszechną niegdyś ignorancję. A chociaż ja jestem miłośnikiem tajemnic i nierozwiązanych zagadek, niekoniecznie musi to być wadą.

Ignorancja była wykorzystywana do usprawiedliwienia barbarzyńskiego i nieludzkiego traktowania innych ludzi oraz podsycania nienawiści do tych, którzy się od nas różnili. Ten rodzaj lęku często prowadzi do mrocznych przemian. Pod wpływem strachu ludzie często zmieniają się w groteskowy i groźny sposób. Stajemy się potworami.

Strach skłonił Michaela Cleary’ego i pozostałych do zabicia jego żony. Lęk przed chorobą i śmiercią, przed tajemnicami umysłu i medycyny. Strach przed utratą, który zdawał się wciąż unosić nad jego domem. Zaślepiony tym strachem Michael Cleary bronił się jedynym orężem, jaki miał — przesądem.

Gdyby nie tragiczny finał, byłoby nawet zabawne, że ten strach zmienił go w kogoś innego. W rezultacie to on był odmieńcem.

Grożąc nożem, zmusił jednego z kuzynów Bridget, by pomógł mu zawinąć jej zwłoki w prześcieradło, a potem zanieśli ciało na pobliskie pole i pochowali w płytkim grobie. Wkrótce potem kilku sąsiadów poinformowało miejscowego księdza, że Bridget Cleary zaginęła. Powiedzieli szeptem, że w wyniku odprawionych egzorcyzmów.

Gdy następnego dnia ksiądz zobaczył Michaela Cleary’ego modlącego się w kościele, zapytał go o Bridget.

— Czy twoja żona dobrze się czuje? — spytał. — Słyszałem, że jest chora.

— Miałem bardzo kiepską noc, ojcze — powiedział mu Michael, z obłędem w oczach. — Kiedy się zbudziłem, mojej żony nie było. Myślę, że zabrały ją złe duchy.

Był przekonany, że Bridget wróci. Zamierzał udać się do najbliższego magicznego kręgu i czekać tam na nią. Ona przybędzie w białej sukni i na białym koniu, a on przetnie jej pęta osmalonym nożem. Wtedy jego Bridget wróci do domu.

Trzeba przyznać, że ksiądz nie uwierzył Michaelowi. Zawiadomił policję, która podjęła szeroko zakrojone poszukiwania. 22 marca dwaj konstable znaleźli ciało kobiety w płytkim grobie, który jej mąż wykopał kilka dni wcześniej.

Była mocno poparzona i leżała w pozycji płodowej, obejmując rękami przyciśnięte do piersi kolana. Ponieważ płomienie nie uszkodziły twarzy, nałożono jej na głowę worek. Ze skąpego stroju, jaki miała na sobie, pozostała tylko para czarnych pończoch.

Bridget Cleary miała już nigdy nie wrócić do domu.

Zasłonięte lustra

Wciąż pamiętam, jak będąc dzieckiem, po raz pierwszy oglądałem Koszmar z ulicy Wiązów. Te pełne napięcia chwile w ciemności. Serce łomoczące w piersi. Krzyki. Jednak minione dziesięciolecia zredukowały większość tych wspomnień do ulotnych wrażeń i migawkowych obrazów. Najważniejszym z nich, oczywiście, była rękawiczka.

Rękawiczka Freddiego Kruegera to ikona tych filmów. Cała ze skóry, metalu i stalowych noży. Na sam jej widok miliony ludzi przechodziły ciarki. Była jednym z kilku rodzajów broni, które stały się fundamentalnym rekwizytem nowej fali filmowych horrorów pojawiających się ponad trzydzieści lat temu.

Oczywiście, były też inne. Piła spalinowa ze swym ryczącym silnikiem i ostrymi zębami pojawiała się w wielu snach. Na widok maczety zawsze wracam myślami do noszącego hokejową maskę Jasona Voorheesa z filmu Piątek trzynastego.

Jest wiele opowieści o zabójcy używającym haka, od Koszmaru minionego lata po pierwsze odcinki Nie z tego świata. A któżby zapomniał o drewnianym kołku, który pojawia się w niemal każdym filmie o wampirach?

Jednak żadne narzędzie zniszczenia nie było tak efektowne — i tak efektywne — jak topór. Wywołuje wyjątkowo potworne skojarzenia, jest używany z furią i zręcznością. Ta niemal legendarna broń natychmiast budzi strach.

A przecież zaledwie nieco ponad sto lat temu te koszmary były rzeczywistością.

Krwawy szlak

Od stycznia 1911 roku do kwietnia 1912 w zachodniej Luizjanie i we wschodnim Teksasie miały miejsce liczne zabójstwa, w skali przekraczającej wszystko, co możemy sobie dzisiaj wyobrazić. Sprawca lub sprawcy, kimkolwiek byli, pozostawiali za sobą krwawy ślad. Ich zbrodnie cechowały wściekłość i brutalność. Byli wyrachowani i bezlitośni. Popełniali typowe przestępstwa z nienawiści, o wyraźnie rasowym podłożu. Narzędziem wszystkich był topór.

Pierwsze z tych morderstw miało miejsce w Rayne w Luizjanie, w styczniu 1911 roku. Gdy młoda matka i jej troje dzieci spało w swoich łóżkach, ktoś wtargnął do ich domu i brutalnie zabił wszystkich toporem. Wkrótce potem i zaledwie dziesięć mil na zachód, w miasteczku Crowley zabójca uderzył ponownie. Pozbawił życia Waltera Byersa, jego żonę i ich sześcioletniego syna, gdy byli pogrążeni we śnie.

Zaczął się uwidaczniać schemat działania — coś więcej niż profil ofiar i narzędzie zbrodni — ale wciąż było za wcześnie, aby organa ścigania to zauważyły. Nie było jeszcze Internetu ani kanałów nadających wiadomości przez całą dobę. Większość informacji przesyłano koleją, więc mijały dni i tygodnie, zanim się rozeszły. Na nieszczęście, ponieważ dzięki temu zabójca mógł się przemieszczać i kontynuować swoje krwawe dzieło.

Kimkolwiek był, nie czekał długo z wykonaniem następnego ruchu. 23 lutego 1911 roku ktoś wtargnął do domu rodziny Cassaway’ów w San Antonio w Teksasie i zamordował wszystkich śpiących domowników: męża, żonę oraz ich troje dzieci. Zabójca nigdy niczego nie zabierał. Niczego nie niszczył i nie zostawiał żadnych śladów wskazujących na podłoże morderstw. Kimkolwiek był, dostawał się do domów tylko w jednym celu, a potem znikał.

Po San Antonio zabójca zrobił sobie długą przerwę, a potem ponownie pojawił się w Luizjanie. W niedzielę 26 listopada 1911 roku w mieście Lafayette zarąbał wszystkich sześciu członków rodziny Randallów, kiedy spali. Policja ujawniła, że każdy został zabity jednym uderzeniem w tył głowy, tuż za prawym uchem. Twierdzono, że narzędziem zbrodni był topór.

Policja aresztowała pewną kobietę, Clementine Bernabet, która przyznała się do popełnienia zbrodni w Rayne, Crowley i Lafayette. Jej opowieść była dziwną mieszaniną przesądów voodoo i religijnej manii związanej z przynależnością do sekty zwanej Uświęconym Kościołem, lecz w końcu zabójca dowiódł jej niewinności, popełniając kolejne morderstwa, gdy siedziała za kratkami.

W styczniu 1912 roku Crowley doświadczyło kolejnej tragedii za sprawą Topornika. Marie Warner i jej troje dzieci brutalnie zamordowano w łóżkach, w identyczny sposób jak poprzednie ofiary. Dwa dni później w Luizjanie, w miasteczku Lake Charles, następnymi ofiarami stali się Felix Broussard, jego żona i trójka ich dzieci. Każde z nich zabito jednym uderzeniem w głowę, tuż za prawym uchem. Jednak tym razem zabójca zmienił scenariusz.

Zostawił list. Ten nie był szczególnie pomocny, ale nadał zabójcy z toporem odrobinę ludzkich cech. List głosił:

„Gdy On dochodzi ofiary z krwi, nie zapomni opłakać pokornych — pięciorga”.

Nikt nie wiedział co to oznacza. I nikt tego nie wie do dziś. Jednak dzięki temu mieszkańcy miasteczek wzdłuż linii kolejowej Southern Pacific zrozumieli, że nie poluje na nich jakaś mityczna bestia. Nie, zabójcą był człowiek. Potwór, ale w ludzkim ciele.

Liczba ofiar wciąż rosła. 19 lutego powiększyła ją Hattie Dove i jej trójka dzieci. 27 marca rodzina Monroe z Gladden. Zaś 11 kwietnia zabójca wrócił do San Antonio, żeby odebrać życie Williamowi Burtonowi i jego rodzinie. Dwie noce później w ­Hempstead pozbawił życia trzy kolejne osoby.

Po raz ostatni zabójca pojawił się 11 sierpnia w domu Jamesa Dashiella w San Antonio. Coś jednak poszło nie tak. Zamiast nigdy więcej się nie obudzić, pani Dashiell otworzyła oczy, gdy napastnik chybił. Wrzasnęła, a on uciekł, znikając w mroku nocy.

A potem, jak gorący wiatr wiejący od Zatoki, wszystko się skończyło. Nie było nowych morderstw. Nie było kolejnych trumien, nad którymi nie miał kto zapłakać. Po prostu... koniec.

Jednak zawsze są inne topory. Zawsze są inne rodziny. I zawsze znajdzie się jakiś potwór.

Villisca

W południowo-zachodnim zakątku stanu Iowa, w widłach rzeki Nodaway, znajduje się senne miasteczko Villisca. W 1912 roku było jedną z takich miejscowości, w których wszyscy się znają, jeśli nie po nazwisku, to przynajmniej z widzenia.

Mieszkający tam Joe Moore był zdolnym sprzedawcą w sklepie z maszynami rolniczymi należącym do innego obywatela Villisca, Franka Jonesa, ale już pięć lat wcześniej usamodzielnił się, otwierając własny interes. On i jego żona Sara mieli czwórkę dzieci w wieku od pięciu do jedenastu lat i wszyscy byli bardzo lubiani w miasteczku.

W nocy 10 czerwca ich najstarsza córka, Katherine, gościła dwie koleżanki, Lenę i Inę Stillinger, które miały zostać na noc. Wszyscy członkowie rodziny i goście położyli się do łóżek i wkrótce cała ósemka zapadła w sen.

Tuż po północy ktoś obcy otworzył tylne drzwi domu rodziny Moore’ów i wszedł do środka. Obecnie odruchowo zamykamy wszystkie okna i drzwi, zanim pójdziemy spać, ale w 1912 roku w Villisca byłaby to przesadna ostrożność. Przestępczość nie była tam problemem i wszyscy... no cóż, już wspomnieliśmy, jak byli zaprzyjaźnieni.

Ten, kto wszedł tamtej nocy do domu Moore’ów, cicho zamknął za sobą drzwi, a potem wziął najbliżej stojącą lampę naftową. Była jedną z tych z dużym szklanym kominkiem, mającym osłaniać płomień przed podmuchami wiatru. Jednak ta szklana osłona mogła wypaść przy zbyt mocnym przechyleniu lampy. Zapewne chcąc uniknąć hałasu rozbijającego się szkła, intruz zdjął z niej kominek i odstawił go na bok.

Zapalił lampę i maksymalnie przykręcił płomień. Wystarczająco, by widzieć, ale nikogo nie zbudzić. Potem, poruszając się jak najciszej, przeszedł przez pokój, w którym spały dwie dziewczynki Stillingerów, i powoli wszedł po wąskich schodach na piętro.

Wiemy o tym, ponieważ miejski koroner starał się jak najlepiej odtworzyć wydarzenia tamtej nocy. Stwierdzono, że napastnik najpierw zakradł się do pokoju Joego i Sarah Moore’ów, którzy spali w swoim łóżku. Postawił lampę. Tylko by mu przeszkadzała w posługiwaniu się narzędziem, które ze sobą przyniósł: toporem.

Kiedy uniósł go nad głowę, zawadził o sufit, ale to nie zbudziło śpiących. Najpierw uderzył Joego, a potem jego żonę. Dwa szybkie ciosy, dwa obrzydliwe chrupnięcia i było po wszystkim.

Następnie poszedł do dzieci Moore’ów, śpiących w drugim pokoju na piętrze. Po cichu zabił wszystkie takimi samymi szybkimi ciosami w głowę, po czym wrócił na schody. Na dole wszedł do pokoju, w którym spały nocujące dziewczynki, i dokończył swego makabrycznego dzieła.

Nikt się nie zbudził. Nikt nie krzyknął. Nikt nie miał szans ostrzec pozostałych, zanim było po wszystkim. Jednak pewne oznaki świadczyły o tym, że jedna z dziewcząt Stillingerów obudziła się. Według koronera pozycja jej ciała wskazywała na to, że poruszyła się przed śmiercią. Może zbudziły ją odgłosy dobiegające z góry. Może krzyk siostry lub jakiś inny dźwięk wyrwał ją ze snu. Zanim jednak się ocknęła, było za późno. Szybko podzieliła okropny los pozostałych.

Chciałbym móc napisać, że na tym zakończyły się wydarzenia owej nocy, ale intruz — teraz już zabójca — jeszcze nie skończył. Zabiwszy osiem osób śpiących w domu, wrócił na piętro i metodycznie zmasakrował ich ciała. Nie będę opisywał szczegółów, bez których większość z nas może się obejść, obojętnie, jak silne mają nerwy. Jednak morderca zadał Joemu Moore’owi co najmniej trzydzieści ciosów w twarz, zanim zajął się ciałem jego żony.

Po wszystkim zakrył twarze swoich ofiar. Wszystkie osiem ciał nakrył ubraniami i pościelą. Potem zajął się lustrami w całym domu, kolejno je zasłaniając. Równie starannie i z rozmysłem pozakrywał wszystkie lustrzane powierzchnie, w których mógłby ujrzeć odbicie swoich oczu.

Uważano, że morderca przez jakiś czas pozostał jeszcze w tym domu. Ślady wskazywały na to, że wziął miskę i napełnił ją wodą, w której umył zakrwawione ręce. Tuż przed piątą rano zabrał klucze od domu, zgasił lampę, zamknął drzwi, a potem znikł w czerwonym blasku poranka.

Schematy i podejrzani

Jak to często bywa w przypadku tragedii w małych miejscowościach, mieszkańcy Villisca szybko rozpoczęli poszukiwania kogoś, kogo można by obwinić o te morderstwa. Jednym z pierwszych podejrzanych był senator stanu Iowa, Frank Jones. Jeśli pamiętacie, Jones był kilka lat wcześniej szefem Joego Moore’a w sklepie ze sprzętem rolniczym. Odchodząc od niego i otwierając własny interes, Joe zabrał mu jednego z najlepszych klientów. Dlatego ci dwaj nie przepadali za sobą. W rzeczy samej, zwykle przechodzili na drugą stronę ulicy, żeby się nie spotkać.

Ponadto plotka głosiła, że Joe Moore romansował z córką Franka. Powszechnie przypuszczano — przynajmniej w miasteczku — że Frank wynajął płatnego mordercę, żeby pozbyć się Moore’a. Nigdy formalnie nie oskarżono go o te morderstwa, ale artykuły prasowe zniszczyły jego polityczną karierę.

Innym podejrzanym był mieszkaniec miasteczka, Lyn ­George Kelly. Prezbiteriański pastor, także znany dewiant — erotoman. To on zamieścił w miejscowej gazecie ogłoszenie, że szuka sekretarki, a zgłaszającym się kandydatkom wyjaśniał, że będą musiały pisać na maszynie nago. Superfacet — jeśli przez „super” rozumieć „stuknięty”.

Jednak szalony czy nie, szybko przyznał się do tych morderstw i do opuszczenia miasteczka porannym pociągiem w dniu, w którym je odkryto. Ponadto był leworęczny, co zdaniem koronera był cechą charakterystyczną sprawcy. Ale nasuwały się też pewne wątp­liwości. Kelly miał metr sześćdziesiąt wzrostu i ważył niewiele ponad pięćdziesiąt kilogramów. Tak więc nie przypominał machającego toporem w środku nocy potwora, jakiego wyobrażali sobie ludzie. Niestety, Kelly później odwołał swoje zeznania, skarżąc się na brutalność policji.

Ostatnim podejrzanym był William Mansfield. Niektórzy uważali, że Mansfield został wynajęty przez Franka Jonesa do popełnienia tych morderstw, a inni, że działał sam. Mansfield był już karany i jedna z agencji detektywistycznych zatrudnionych do zbadania morderstw ustaliła, że nałogowo zażywał kokainę. Nikt nie lubił Mansfielda.

Wydawało się, że to naprawdę on jest mordercą. Już wcześniej był podejrzewany o dwa zabójstwa, co bynajmniej nie przemawiało na jego korzyść. Jedno z tych zabójstw w Paoli w stanie Kansas miało miejsce zaledwie cztery dni wcześniej, a kolejne zostało popełnione w Aurorze w Illinois. Do obu tych miasteczek łatwo można było dojechać pociągiem i oba morderstwa popełniono, używając topora.

To jednak nie wszystko. Przebieg obu tych morderstw też był bardzo podobny. W obu domach śledczy znaleźli postawioną przy łóżku lampę ze zdjętym szklanym kominkiem. W obu były pozasłaniane lustra, a w pobliżu kuchni znaleziono miski, w których sprawca umył zakrwawione ręce. Jednakże nie znaleziono żadnych odcisków palców, co sugerowało, że zabójca obawiał się zidentyfikowania na podstawie więziennej kartoteki — a taką miał Mansfield.

W końcu jednak Mansfield zdołał przedstawić alibi. Jego nazwisko figurowało na rachunkach za usługi świadczone kilkaset mil od Villisca, tak więc trudno było uwierzyć, że mógł przyjechać do miasteczka, żeby machać toporem.

Ktoś jednak to zrobił. Co oznaczało, że zabójca zdołał uciec. Wsiadł do pociągu, opuścił miasto i udał się gdzie indziej. Kto wie, dokąd mógł zawieźć go pociąg.

Dogodne wyjście

Topór jest chyba najbardziej ikonicznym narzędziem, jakie można sobie wyobrazić. To jeden z najstarszych wyrobów odkrytych przez archeologów, a jego forma i przeznaczenie sugerują, że w pewien sposób jest wytworem ludzkiej podświadomości. Zaspokaja nasze potrzeby i być może jest zgodny z naszą naturą.

W Villisca, tak jak w niezliczonych społecznościach na świecie pod koniec ubiegłego wieku, topór był czymś równie pospolitym jak pompa abisynka czy drewniana wygódka. Każdy je miał i wszyscy uważali to za rzecz oczywistą. Niewiarygodnie często można było zobaczyć to narzędzie leżące na czyimś ganku lub wbite w kawał drewna opałowego na podwórku.

Co oznaczało, że morderca z Villisca nie musiał nosić ze sobą tej broni. Była w każdym domu. Łatwo dostępna i wygodna w użyciu. Idealne narzędzie, by popełnić zbrodnię doskonałą.

W rezultacie opowieści z dreszczykiem są pełne tych potwornie ostrych i niebezpiecznych narzędzi. Ich lśniące ostrza widujemy w koszmarnych snach. A dla rodziny Moore’ów te koszmary stały się rzeczywistością.

Raz jeszcze napotykamy w kronikach wzmiankę o Williamie Mansfieldzie. Krótko po jego procesie i uwolnieniu niejaki R.H. Thorpe z pobliskiego Shenandoah opowiedział pewną historię. Z jego słów wynikało, że tego ranka, gdy popełniono morderstwa, widział mężczyznę o wyglądzie pasującym do rysopisu Mansfielda wsiadającego do pociągu w niewielkiej odległości od miasta.

Może był to ktoś inny. A może sam Mansfield, zaplątany we własne kłamstwa. Nie ma żadnych raportów wskazujących, by policja poszła tym tropem, ale w nadchodzących latach przeszłość i tak go dopadła.

W czerwcu 1914 roku, całe dwa lata po wydarzeniach w Villisca, Mansfield znów został aresztowany, tym razem w Kansas City. Powodem było to, że jego była żona oraz jej rodzice i małe dziecko zostali znalezieni martwi w Blue Island w stanie Illinois. Według policji zostali brutalnie zamordowani w nocy, we śnie.

Zabójca użył topora.

Na farmie

W 1943 roku Abraham Maslow obdarował świat swoją listą pięciu podstawowych potrzeb wspólnych dla wszystkich ludzi. Dziś nazywamy ten spis piramidą potrzeb Maslowa i w znacznej mierze nadal stanowi ona podstawę naszego pojmowania i badania ludzkich zachowań.

Na tej liście znajdują się oczywiste pozycje, takie jak nasze potrzeby fizjologiczne czy miłości i przynależności. Są również potrzeby stojące wyżej w hierarchii, na przykład samorealizacji i akceptacji. Te są równie ważne, ale dla wielu ludzi początkowo nieco trudniejsze do zrozumienia.

Ja jednak chcę się skupić na ostatniej pozycji tej listy. Jej obecność na niej wydaje się niemal zbyt oczywista, a jednocześnie ma w sobie wszystkiego po trosze. Jest podstawowa, a jednak skomplikowana. Należy do obu tych kategorii, może dlatego jest ważna dla nas wszystkich.

Co to takiego? Bezpieczeństwo. Każdy chce czuć się bezpiecznie. Potrzeba bezpieczeństwa determinuje to, jakimi jesteśmy ludźmi. Niewątpliwie nie jest wyłączną cechą ludzi — zwierzęta doskonale potrafią znajdować i budować sobie schronienia — ale bezsprzecznie kierujemy się nią, podejmując wiele naszych decyzji.

I słusznie. Powinniśmy czuć się bezpiecznie. Można się spierać, że to substytut wolności: gdy mamy pełną kontrolę nad naszym życiem, część uwagi zawsze będziemy poświęcali bezpieczeństwu.

Jednak znajdujemy je w rozmaity sposób. W grupie przyjaciół, ponieważ — jak uczy nas każdy filmowy horror — w kupie siła, prawda? Znajdujemy je w różnych miejscach, takich jak praca, szkoła czy świątynie — chociaż trzeba przyznać, że dziś są one o wiele mniej bezpieczne niż zaledwie ćwierć wieku temu.

Jednak najbezpieczniej czujemy się w naszych domach. W pewnym sensie gniazdujemy w nich. Tworzymy wokół siebie kokon chroniący nas przed kaprysami pogody, intruzami i skrzywdzeniem.

Niestety czasami to nie wystarcza.

Powitanie w dzielnicy

Nikt nie lubił Andreasa Grubera. Powszechnie uważano, że ten stary farmer jest chciwy, nieuprzejmy i arogancki. Był starym, zrzędliwym farmerem i nikomu z jego otoczenia to się nie podobało.

Gruber miał sześćdziesiąt trzy lata, a jego żona, Cäzilia, siedemdziesiąt dwa. Mieszkali na swojej farmie około czterdziestu mil od Monachium, pomiędzy niemieckimi miasteczkami Ingolstadt i Schrobenhausen. Jednak farma nie była własnością Gruberów. Nie, ona należała do ich córki, trzydziestopięcioletniej Viktorii, która mieszkała tam z nimi oraz dwojgiem swoich małych dzieci. Jej córka Cäzilia miała siedem lat, a synek Joseph dwa.

I to narodziny Josepha wywołały lawinę plotek. Mąż Viktorii, Karl, wyruszył na wojnę w 1914 roku, gdy była w ciąży i zanim urodziła ich córkę. Według wojskowych raportów nie wrócił z wojny, prawdopodobnie zabity w okopach. Kto więc był ojcem Josepha?

Miejscowa plotka, podsycana niechęcią do Andreasa Grubera, głosiła, że chłopiec jest owocem kazirodczego związku między Viktorią a jej ojcem. Jednak na akcie urodzenia figurowały tylko inicjały L.S., które ojcostwo chłopca utrzymywały w tajemnicy, a ta stała się pożywką dla wątpliwości i szeptanych domysłów.

Jednak położenie farmy doskonale chroniło jej mieszkańców przed tymi plotkami. Znajdowała się na wielkiej polanie w gęstym niemieckim lesie, dostatecznie blisko leżącego nieopodal Kaifeck, by być jego przysiółkiem, ale wystarczająco daleko, żeby nie uczestniczyć w głównym nurcie tamtejszego życia. Hinter, jak mówią Niemcy. Ta farma była hinter, ponieważ znajdowała się za wioską Kaifeck, tak więc większość miejscowych nazywała ją Hinterkaifeck.

Pomimo to jej mieszkańcy mieli kontakt z wioską. Młoda Cäzilia przez sześć dni w tygodniu chodziła do tamtejszej szkoły, listonosz regularnie dostarczał na farmę pocztę, a jedna z miejscowych kobiet nawet mieszkała u Gruberów jako ich służąca. Z tego, co czytałem o tej rodzinie, wydawała się w niczym nie odbiegać od normy. Oczywiście, Gruberowie mieli pewne wady — trudno nie zwrócić uwagi na zaginionego męża Viktorii i reputację chciwego zrzędy Andreasa — ale w zasadzie byli zwyczajną niemiecką rodziną starającą się wiązać koniec z końcem.

Jesienią 1921 roku służąca Gruberów zrezygnowała z pracy na farmie. Twierdziła, wyobraźcie sobie, że tam straszy. Słyszała jakieś odgłosy, gdy nikogo nie powinno być w pobliżu. Znajdowała różne przedmioty nie na swoich miejscach i nikt się nie przyznawał do ich przeniesienia. Zawsze miała wrażenie, że ktoś ją obser wuje.

Znalezienie następczyni trochę trwało, a tymczasem nadeszła zima. Życie na farmie zwolniło tempo. Nie trzeba było zajmować się uprawami, a jedynie zwierzętami gospodarskimi i paleniem w piecu. Wtedy uwagę mieszkańców zwróciły pewne dziwne wydarzenia, które nie powinny mieć miejsca. Zaczęli się zastanawiać, czy może, tylko może, ich stara służąca nie miała racji.

Oni również zaczęli słyszeć jakieś odgłosy na strychu. Andreas raz znalazł w domu gazetę, której nie kupił. Gdy zapytał o to żonę i córkę, były równie zdziwione. Potem zginął jeden komplet kluczy do domu. Było to co najmniej niepokojące.

Pod koniec marca 1922 roku Andreas zauważył coś bardzo dziwnego. Wyszedł z domu, zapewne aby coś przynieść lub obejrzeć budynek z zewnątrz. W nocy spadła nowa warstwa śniegu, więc może chciał sprawdzić dach. Tego nie wiemy.

Andreas twierdził, że idąc z domu do stodoły, zobaczył na śniegu ślady stóp. Zaczynały się na skraju lasu i biegły stamtąd aż do domu, kończąc się przy nim. Może jakiś podróżny przeszedł tędy w nocy. Może ktoś miejscowy szedł przez śnieg i zabłądził. Czasem się to zdarzało. Jednak dziwne było to, że te ślady prowadziły tylko w jedną stronę. Kończyły się przy chacie.

Wiemy to wszystko, ponieważ sam Gruber opowiedział o tym kilku mieszkańcom wsi, będąc w niej następnego dnia. Był wyraźnie zaniepokojony tym, co widział, ale żaden z jego sąsiadów nie zauważył niczego podobnego.

Wtedy po raz ostatni widziano starego farmera żywego.

Scena

Pierwszą oznaką tego, że dzieje się coś dziwnego — przynajmniej zdaniem mieszkańców Kaifeck — była nieobecność małej Cäzilii w szkole w sobotę, 1 kwietnia. Następnego dnia cała rodzina nie zjawiła się w kościele, do którego regularnie uczęszczała. W poniedziałek Cäzilia również nie przyszła do szkoły.

W końcu, gdy listonosz zjawił się u nich we wtorek, znalazł poniedziałkową pocztę nadal leżącą na ganku, gdzie ją zostawił. To obudziło jego podejrzenia i wspomniał o tym w wiosce. Ludzie połączyli fakty i doszli do wniosku, że coś jest nie tak. Tak więc jeszcze tego samego dnia zebrała się grupka sąsiadów i raźnie ruszyła na farmę Gruberów.

Znacie tę głuchą ciszę zalegającą po dużych opadach śniegu? Jakby wszystkie odgłosy świata wokół zostały stłumione i wyciszone? Wyobrażam sobie, że ludzie stojący tamtego dnia przed domem Gruberów byli doskonale świadomi tej nienaturalnej ciszy.

Jeden z nich zawołał, by Andreas lub ktoś inny z mieszkańców domu wyszedł i porozmawiał z nimi. Chcieli tylko się upewnić, że Gruberowie są cali i zdrowi. Jednak nikt nie odpowiedział na to wołanie. Tylko ta głucha, śnieżna cisza.

Nie poddając się, jeden z sąsiadów — niejaki Lorenz Schlittenbauer — poprowadził grupę do obory. Było jeszcze jasno, więc liczyli na to, że znajdą tam Andreasa pracującego przy inwentarzu. Gdy jednak otworzyli drzwi, ujrzeli okropny widok.

Na pokrytej słomą podłodze leżały zakrwawione ciała Andreasa, jego żony i córki, oraz młodej Cäzilii. Było oczywiste, że coś strasznego przydarzyło się tej rodzinie. Schlittenbauer pospiesznie przeszedł z obory do domu przez łączące je drzwi. Znalazł kolejne ofiary.

Maria Baumgarten, nowa służąca, która podjęła pracę poprzedniego dnia, leżała martwa w swojej sypialni. Ten sam los spotkał ostatniego mieszkańca domu, małego Josepha. Widok tylu zakrwawionych zwłok wstrząsnął przybyłymi.

W ciągu kilku godzin na miejsce zbrodni przybyli śledczy z Monachium, żeby zebrać dowody. Chcieli zrozumieć, co się stało, odkryć prawdę i znaleźć jakieś ślady prowadzące do winnego lub winnych. Jednak to, co odkryli, było jeszcze bardziej niepokojące.

Wszystko wskazywało na to, że każda z ofiar znalezionych w oborze została tam zaprowadzona osobno. Kimkolwiek był morderca, najwidoczniej wołał je tam jedną po drugiej, po czym zabijał narzędziem zwanym gracą — rodzajem motyki używanej do okopywania. Każde uderzenie w głowę było silne i śmiertelne, i wszystkie ofiary najprawdopodobniej zginęły natychmiast.

Ciała we wnętrzu domu miały takie same rany. Marię i Josepha znaleziono w kałużach własnej krwi, z czaszkami roztrzaskanymi przez napastnika. Zdaniem policji zabójca wprawnie i bez wahania posługiwał się narzędziem zbrodni. Niewątpliwie były to zabójstwa z zimną krwią. Problem polegał na tym, że nie znaleziono narzędzia zbrodni. Po prostu... znikło.

Inne aspekty tej zbrodni nie układały się w logiczną całość. Przede wszystkim trudno było zrozumieć motywy działania zabójcy. Kilka osób w wiosce wiedziało, że zaledwie parę tygodni wcześniej Viktoria podjęła z konta wszystkie swoje oszczędności, pożyczyła pieniądze od siostry zmarłego męża i trzymała je w domu. Mówiła, że zamierza zainwestować je w gospodarstwo. Przekazała nawet spory, bo siedmiusetmarkowy, datek kościołowi we wsi.

Resztę pieniędzy znaleziono w domu. Zabójca ich nie zabrał. Nie wziął także żadnych innych wartościowych przedmiotów. Niczego nie ukradziono. Tego, kto po kolei wołał Gruberów do obory, gdzie uderzeniami w głowę pozbawiał ich życia, nie interesowały pieniądze.

Innym dziwnym szczegółem był stan domu i gospodarstwa. Na ogół zabójca ucieka z miejsca zbrodni po jej popełnieniu. Tutaj jednak ślady wskazywały na coś wręcz przeciwnego. Zwierzęta w oborze były karmione i pojone przez weekend. I nie przez amatora; ten, kto się nimi zajmował, znał się na tym.

Jednak najbardziej niepokojące były relacje sąsiadów, którzy przez cały weekend widzieli dym unoszący się z komina farmy. Zabójca jadł tam i spał w jednym z łóżek.

Trudno w to uwierzyć, ale dowody nie kłamały: zabójca rodziny Gruberów wcale nie uciekł. Pozostał w domu długo po tym, jak ich ciała ostygły, jakby nic się nie stało.

Teorie

Oczywiście, należy zadać proste pytanie: Kto mógł zrobić coś takiego? Tylko że był to rok 1922. Jeszcze nie istniało CSI. Śledczy nie mogli wykonać analizy DNA. Nawet daktyloskopia była zbyt młodą metodą kryminalistyki, żeby dotrzeć na bawarską wieś. I nawet gdyby dysponowano lepszymi narzędziami, na drodze do odkrycia prawdy stały inne przeszkody.

Przyprowadzeni przez Lorenza Schlittenbauera mieszkańcy wsi, którzy znaleźli ciała, zatarli wiele śladów na miejscu zbrodni. Morderca nakrył ciała służącej i małego Josepha, ale ciała w oborze ułożył jak drwa. Na tej makabrycznej stercie umieścił stare drzwi, które przysypał słomą, próbując je ukryć.

Tak więc gdy Schlittenbauer wszedł z innymi do obory, odrzucił drzwi i poruszył ciała, uniemożliwiając całkowite i dokładne zbadanie miejsca zbrodni. Według tych, którzy go obserwowali, Schlittenbauer podnosił i przesuwał ciała beznamiętnie i bez wahania, jakby ich widok wcale go nie wzruszał. Albo jakby nie był dla niego niczym nowym. Z tego powodu oraz ze względu na inne subtelne poszlaki, szybko znalazł się na czele listy podejrzanych.

Dlaczego miałby to zrobić? No cóż, powiedział jednemu z mężczyzn, że przesuwał ciała, ponieważ szukał swojego syna. Przypomnijcie sobie. Pamiętacie wątpliwe pochodzenie małego Josepha, którego ojcem wedle metryki był ktoś o inicjałach L.S.? Z licznych zeznań sąsiadów jasno wynikało, że był nim Lorenz Schlittenbauer.

Co w dużej mierze wyjaśniało, dlaczego poprowadził grupę poszukiwaczy z obory do domu; szukał swojego syna, Josepha. A według kilku towarzyszących mu wtedy osób, drzwi między oborą a kuchnią były zamknięte. Wiedzieli o tym, ponieważ Schlittenbauer wyjął z kieszeni klucz i je otworzył. Co było bardziej niż dziwne, ponieważ Gruber wcześniej wspominał w miasteczku, że zginął mu jeden komplet kluczy do domu.

I ostatni szczegół: dzień wcześniej listonosz widział psa Gruberów, przywiązanego do narożnika obory. Jednak grupa mężczyzn przybyłych tam we wtorek znalazła zwierzę w oborze, ranne, ale żywe. Na widok Schlittenbauera pies zaczął ujadać.

Wszystkie te poszlaki wydawały się niezwykłe i niespójne. Budziły podejrzenia, że działo się tam coś dziwnego, ale niczego nie dowodziły, co było najbardziej irytujące. Pies mógł ujadać, czując zapach zwłok. Schlittenbauer mógł mieć klucz do domu Gruberów jako ich najbliższy sąsiad. Ale były to tylko poszlaki. I dlatego nigdy nie został formalnie oskarżony o tę zbrodnię.

Co do motywu, to niektórzy wierzyli, że Viktoria zażądała od Lorenza alimentów, a on odmówił. Najwyraźniej Viktoria krótko przed tymi morderstwami potrzebowała gotówki, o czym świadczyło podjęcie pieniędzy z banku. Jednak historycy mają wątpliwości. Uważają za najbardziej prawdopodobne to, że ojcem Josepha był nie kto inny jak jego dziadek, Andreas, a umowa z Lorenzem miała po prostu umożliwić mu zachowanie twarzy w wiosce.

Wysuwano także alternatywne teorie. Niektórzy uważają, że mąż Viktorii, Karl, wcale nie zginął podczas pierwszej wojny światowej. Jego ciała nie znaleziono i nie odesłano do domu, a jeden ze znajomych Karla nawet zeznał później, że widział go żywego w połowie lat dwudziestych. Inni zastanawiali się, czy Karl mógł przyłożyć rękę do tych morderstw, szczególnie rozgniewany tym, że kiedy walczył na wojnie, Viktoria związała się ze Schlittenbauerem.

Czytałem też inną teorię, według której Andreas czekał na jakiś ważny list. Nie znalazłem o tym nic więcej, prócz krótkiej wzmianki, ale co jeśli zabójca był w jakiś sposób związany z tym listem? To mogłoby wyjaśniać, dlaczego pozostał w domu przez dwa dni po popełnieniu morderstw. Czekał, chcąc przejąć tę przesyłkę.

I ostatnia myśl: wszystko wskazywało na to, że morderca wielokrotnie bywał w domu Gruberów przed wydarzeniami z marca 1922 roku. Dawna służąca Gruberów twierdziła, że odeszła z pracy, ponieważ ich dom był nawiedzony. Ta niezakupiona gazeta. Dziwne odgłosy. Zagubiony klucz. Długie tygodnie niezwykłych zdarzeń poprzedzających dzień, w którym popełniono morderstwa.

Dzień, jak pamiętacie, w którym rozpoczęła pracę nowa służąca. Maria Baumgarten została zabita zaledwie kilka godzin po zakończeniu pierwszego dnia pracy. Co każe nam się zastanawiać, czy jej przybycie zagroziło planom kogoś, kto obserwował rodzinę Gruberów?

Może zauważyła go i przypłaciła to życiem?

Bezpieczne miejsce

Hinterkaifeck miało klimat leśnej chaty, będącej centralnym punktem wielu horrorów i powieści grozy. Zacisznej kryjówki, odległej od wścibskich oczu zewnętrznego świata, przed którym można się w niej schronić. Miejsca, w którym można znaleźć bezpieczeństwo pośród groźnej dziczy. Drugiego domu.

Chcemy być bezpieczni i na szczęście większość z nas może się tak czuć. Pomimo to tuż pod tą otoczką bezpiecznej przystani czyha ta odrobina niepewności, która zawsze każe nam się zastanawiać: „A co jeśli...?” I właśnie tak działa strach. Tkwi w ciemnych zakątkach naszych umysłów i patrzy. Wiemy, że nie wyjdzie na światło dnia, ale czujemy, jak groźnie spogląda na nas z ciemności.

Mimo woli zastanawiam się, czy Gruberowie wyczuwali coś takiego w tych ostatnich miesiącach. Czy były takie chwile, gdy Andreas nie mógł się pozbyć wrażenia, że ktoś go obserwuje? Czy Viktorii czasem wydawało się, że nie jest w domu sama? Niestety, nigdy nie poznamy odpowiedzi na te pytania.

Jeszcze jedna mała zagadka: lekarz przeprowadzający autopsję wszystkich sześciu ofiar odciął im głowy i posłał do Monachium w celu dalszych badań. Według niektórych doniesień w owych badaniach uczestniczył jasnowidz, ale nie mogę znaleźć na to żadnego dowodu.

Ich ciała pochowano w pobliżu miejscowości obecnie noszącej nazwę Waidhofen, lecz ich czaszki pozostały w Monachium i w końcu zaginęły w chaosie drugiej wojny światowej.

Dziś ta mała farma w lesie jest tylko wspomnieniem. Pozostał po niej niewielki pomnik. Przez rok po tragedii dom stał pusty jak krypta na środku leśnej polany, nieustannie przypominając przechodzącym tamtędy mieszkańcom o utraconych sąsiadach i akcie przemocy dokonanym w tej małej wiosce.

Być może dlatego w 1923 roku rozebrali farmę. Może już nie mogli na nią patrzeć. Może wymagała remontu, a nikt nie chciał wejść do środka. A może po prostu chcieli zapomnieć o tej koszmarnej tragedii.

Tak czy inaczej, dopiero kiedy rozebrano farmę, odkryto wreszcie narzędzie zbrodni. Jeden z robotników znalazł je na stercie gruzu, wraz z innymi rupieciami.

Przez cały czas było ukryte w domu, w ostatnim miejscu, w którym ktokolwiek by go szukał: na strychu.

Podaż i popyt

Pochówek, tak jak śmierć, powinien być permanentny. Ta tradycja ma swoją wagę, pewną nieodwracalność. Sam akt złożenia drogiego zmarłego w wykopanym dole, a następnie zasypanie go kolejnymi pecynami ciężkiej, wilgotnej ziemi... cóż, jest jedną z najcelniejszych metafor codziennego życia.

Chowając naszych zmarłych, grzebiemy przeszłość. Wykopujemy głęboki dół i umieszczamy w nim coś — kogoś — nam drogiego, poza zasięgiem społeczeństwa. I przeważnie robimy to na cmentarzach, miejscach uważanych za święte i odosobnione. Pochówek, dla ogromnej większości świata, jest końcem.

Jednak spokój grobów, choć wydaje się wieczysty, bywa czasem zakłócany. Najczęściej zakopani zostają odkopani przypadkiem. Zakładamy to, mówiąc o odkryciach starożytnych miejsc pochówku, na przykład w Rzymie czy Londynie, często w rezultacie prac budowlanych lub remontów od dawna opuszczonych budynków.

Na przykład londyński wieżowiec powszechnie nazywany Gherkin stoi na liczącym tysiąc sześćset lat grobie dziewczyny z czasów rzymskich. Szczątki króla Ryszarda III znaleziono w 2012 roku pod powierzchnią parkingu w Leicester. I zaledwie rok temu bardzo stare miejsce grzebalne odkryto pod częścią nowojorskiego uniwersytetu. Tak więc czasem spokój zmarłych zostaje zakłócony.

I niekiedy dzieje się to z rozmysłem. W starożytności często czynili tak rabusie grobowców. Niemal wszystkie grobowce w egipskiej Dolinie Królów zostały okradzione ze swych skarbów na długo przed tym, zanim zaczęli je badać egiptolodzy. Kiedy chodzi o cenne rzeczy, ludzie potrafią zapomnieć o świętości grobów i kopać — dosłownie.

A choć większość grobów została otwarta zupełnie przypadkowo lub rozmyślnie przez ciekawskich uczonych, niektóre rozgrzebano z mroczniejszych powodów. W osiemnastym i dziewiętnastym wieku ten ponury proceder miał otoczkę szlachetnych pobudek. Nazywano go porywaniem ciał.

Popyt

Pod koniec osiemnastego wieku wiele się działo w Edynburgu. Szkockie Oświecenie przekształcało kulturę oraz oblicze miasta, i wszystko zaczęło się zmieniać.

Edynburg stawał się ważnym ośrodkiem naukowym. I oprócz takich dziedzin jak literatura, filozofia, matematyka i ekonomia, jednym z filarów tego rozwoju była medycyna. Jeśli pod koniec osiemnastego wieku ktoś chciał zostać lekarzem, zapewne zamierzał przenieść się do Edynburga.

Jednym z najstarszych terminów medycznych, do dziś będącym w użyciu, jest sala operacyjna. Obecnie to pomieszczenie szpitalne, w którym chirurdzy wykonują sterylne zabiegi. Tymczasem dwa wieki temu była to sala amfiteatralna bardzo przypominająca teatr.

Nauczający stali przy wysokim stole, a studenci siedzieli w wielopoziomowych rzędach, z których wszyscy mieli dobry widok. Przeważnie obserwowali sekcje ludzkich zwłok. Nie było to zbyt higieniczne, ale każdy obiekt był już martwy, tak więc sterylność nie była tak ważna. Dla tych wszystkich studentów najważniejsza była możliwość zobaczenia z bliska wnętrza ludzkiego ciała.

Pamiętajcie, że były to czasy przed wynalezieniem rezonansu magnetycznego i radiologii. Jeśli chciałeś wiedzieć, jak pracuje jakiś ludzki organ, musiałeś zajrzeć do środka, co wymagało krojenia ciała. Wierzcie lub nie, ale medycy długo debatowali nad tym, czy jest to etyczne postępowanie. W końcu jednak potrzeba zdobycia wiedzy przeważyła nad wszystkimi zastrzeżeniami.

Rezultatem było ogromne zapotrzebowanie na zwłoki. Jeśli ktoś chciał wygłosić wykład zilustrowany sekcją zwłok, potrzebował świeżego ciała. Problem polegał na tym, że obowiązujące prawo mocno ograniczało nauczającym możliwość pozyskiwania zwłok. Dzięki uchwale parlamentu z roku 1752 do sekcji mogły być legalnie używane tylko ciała straconych morderców. Jednak na początku dziewiętnastego wieku wykonywano coraz mniej takich egzekucji.

A jednocześnie zainteresowanie ludzkimi zwłokami było hm... żywe. W samym Londynie było siedmiuset studentów medycyny i każdy z nich musiał wykonać sekcje co najmniej trzech ludzkich ciał. Dostrzegacie problem, prawda? W wyniku tego zamieszania pojawił się nowy rodzaj przestępców: wskrzesiciele.

Byli to ludzie gotowi wykopywać świeżo pogrzebane ciała i sprzedawać je uczelniom. Prawdę mówiąc, była to pomysłowa banda. Oczywiście, niektórzy robili to w typowy sposób, wykopując trumny, ale to szybko im uniemożliwiono. Widzicie, ludzie nie lubią, kiedy ich drodzy zmarli są wykopywani i zabierani.

W ramach walki z plądrowaniem grobów podejmowano szereg niezwykłych środków zapobiegawczych. Bardzo często rodziny wystawiały złożone z dorosłych warty, które przez pierwsze dwa tygodnie czuwały przy grobach przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. W ten sposób pilnowano grobu, żeby złożone w nim ciało zdążyło się rozłożyć na tyle, aby stać się nieatrakcyjne dla rabusiów. Na innych cmentarzach budowano murowane wieże strażnicze, które obsadzano wynajętymi strażnikami. Prawdziwa straż cmentarna.

Niektórzy chowali swoich zmarłych w metalowych trumnach, zabezpieczających zarówno przed złodziejami, jak i zwierzętami. Innych składano w zwyczajnych grobach, lecz następnie nakrywano je kamiennymi blokami lub metalowymi kratownicami, tworzącymi rodzaj żelaznej klatki chroniącej grób przed naruszeniem. W rzeczy samej, spacerując dziś po Greyfriars Kirkyard w Edynburgu, można zobaczyć wiele z nich nadal strzegących lokatorów. W Internecie znajdziecie posty twierdzące, że miały one zapobiec powstawaniu z grobów zombi. Te internetowe wpisy to idiotyzm.

Jednak wskrzesiciele potrafili obejść wiele zabezpieczeń. Często wykopywali sześcio-, a nawet dziesięciometrowy tunel, żeby dotrzeć do trumny z boku. Po usunięciu krótkiej ścianki trumny, zarzucali pętlę na szyję zmarłego i wyciągali go. Wszystko to działo się tuż pod nosem wynajętego strażnika lub będącego w żałobie członka rodziny.

Po wydobyciu zwłok pozbawiano je odzieży i osobistych drobiazgów, które ponownie umieszczano w trumnie, żeby uniknąć oskarżenia o kradzież, po czym porywacze ciał udawali się do swojego ulubionego kontrahenta i sprzedawali mu swoją zdobycz. To postępowanie było pod wieloma względami naganne, lecz powszechne. A w Edynburgu, gdzie studiowało więcej przyszłych medyków niż w większości innych miast, przerodziło się niemal w epidemię.

Pomimo to nadal trudno było zdobyć potrzebne zwłoki. Wskrzesiciele ciężko pracowali i każdego roku udawało im się dostarczać setki świeżych ciał, ale pęd do wiedzy był niepowstrzymany. I jak zawsze w dziejach ludzkości, gdy popyt zdecydowanie przewyższa podaż, ludzie zaczynają szukać pomysłowego rozwiązania.

I jak rany, rzeczywiście je znaleźli.

Oczywista wskazówka

Dwaj panowie o imieniu William poznali się w pensjonacie w 1826 roku i szybko zrozumieli, jak podobną mają przeszłość. Jeśli spojrzeć wstecz i zastanowić się nad tym, to można odnieść wrażenie, że to spotkanie i współpraca były im przeznaczone.

Młodszy z nich, William Hare, urodził się w 1807 roku w północnej Irlandii. Wychował się w pobliżu kanału Newry, przecinającego tereny między Carlingford a Loch Neagh, będące zagłębiem węglowym. Przez jakiś czas pracował przy miejscowym kanale w Poyntzpass, powożąc zaprzęgiem koni, ale wyleciał z pracy, gdy w przypływie wściekłości zabił konia należącego do pracodawcy. Hare spakował więc manatki i opuścił Irlandię, zabierając swoje umiejętności — i charakterek — do Szkocji.

Pracował przy Union Canal, gdy poznał niejakiego Logue Lair­da, który prowadził tam schronisko dla ubogich i bezdomnych. Hare dopiero co przybył do Edynburga i uznał to za wyśmienitą okazję, aby stanąć na nogi, tak więc wprowadził się tam. I w ten sposób poznał żonę Logue’a, Margaret. Gdy Logue zmarł w 1826 roku, William ożenił się z Margaret i razem pozostali w pensjonacie.

W tym samym czasie drugi William powoli zmierzał do pensjonatu. William Burke również pochodził z Ulsteru w północnej Irlandii. Imał się wielu różnych zajęć, ożenił się i założył rodzinę. Jednak w 1817 roku porzucił ją i wyemigrował do Szkocji, gdzie zaczął pracować przy Union Canal.

Podczas pobytu w Edynburgu Burke spotkał pewną kobietę imieniem Helen i oboje zamierzali wyjechać na zachód, żeby zacząć nowe życie. Zamiast tego, zrządzeniem losu zaproszeni przez Margaret Laird, zamieszkali w jednym z wolnych pokoi pensjonatu. I wtedy dwaj Williamowie się poznali.

Bardzo mało wiemy o ich przyjaźni. Obaj pracowali przy kanale, więc mogę ich sobie wyobrazić jako kumpli z pracy, razem wracających do domu i zatrzymujących się po drodze na drinka w miejscowym pubie. W każdym razie wspólne miejsce pracy i zamieszkania połączyło ich mocniej niż przypadkowa znajomość.

29 listopada 1827 roku Margaret Laird weszła do pokoju, w którym siedział mąż. Wyraz jej twarzy zdradzał irytację zmieszaną ze zgrozą. W nocy zmarł jeden z ich lokatorów, mężczyzna w podeszłym wieku. Margaret znalazła go martwego na pryczy, co dla większości ludzi jest okropnym doświadczeniem. O ile wiedzieli, ten lokator nie miał żadnej rodziny ani niczego wartościowego, co można by sprzedać. To było bardzo przykre, ponieważ był im winien czynsz za kilka miesięcy.

Właśnie wtedy Hare wpadł na pewien pomysł. Poszedł do ­Burke’a i powiedział mu, co się stało, a potem przedstawił mu swój plan, do którego realizacji potrzebował pomocy. Może sprzedamy ciało jakiemuś medykowi? Na ulicach plotkowano o tym, że lekarze dobrze płacą za świeże zwłoki, a bez wątpienia trudno byłoby znaleźć świeższe od tych. Pozbędą się ciała, a na dodatek odzyskają zaległy czynsz. Był to dość ponury scenariusz, ale obaj byli ponurymi typami.

Prawo nakazywało pochować ciało, tak więc napełnili trumnę drewnem opałowym, zakopali ją, a ciało ukradkiem przewieźli na uniwersytet. Tam skierowano ich do niejakiego doktora Roberta Knoxa. Ten był lekarzem wojskowym, brał udział w bitwie pod Waterloo, a teraz od ponad roku nauczał na uniwersytecie i miał nadzieję, że otrzyma tam profesurę.

Knox prowadził dużo zajęć z anatomii, na które potrzebował wiele świeżych zwłok. W rezultacie miał w mieście rozległą sieć dostawców: grupy porywaczy zwłok, którzy plądrowali groby i przywozili mu każdego zdobytego nieboszczyka. Pomimo to popyt wciąż przerastał podaż, tak więc doktor Knox miał poważny problem.

Gdy Burke i Hare zjawili się u niego owej nocy w listopadzie 1827 roku, Knox ochoczo skorzystał z okazji. Dwaj dostawcy zachowywali się uprzejmie, a Knox nie zadawał żadnych pytań, ale można przypuszczać, że musiał coś podejrzewać. W końcu ciało było nadal odziane. Jednak... potrzebował go, prawda?

Dwaj Williamowie wrócili tamtej nocy do domu, mając do podziału siedem funtów — w przeliczeniu na dzisiejszą walutę prawie tysiąc dwieście dolarów. Zapłacili zaległy czynsz i jeszcze sporo im zostało. Tak duże pieniądze, zarobione stosunkowo łatwo... no cóż, trudno było nie myśleć o otwierających się możliwościach.

I wpadli na niesamowity pomysł.

Zarobkowe zabijanie

Ten pomysł nie był niczym nowym. Od lat krążyły plotki o zaginięciach, przerażające opowieści, którymi straszono dzieci, aby wystrzegały się obcych. Mówiono im, że w Edynburgu znikają młodzi ludzie i wam też może się to zdarzyć, więc uważajcie.