Lore. Potworne istoty - Aaron Mahnke - ebook

Lore. Potworne istoty ebook

Aaron Mahnke

4,1

Opis

Fascynująca podróż po świecie pełnym przerażających monstrów

z legend i… rzeczywistości

Mieszkają w cieniu - w głębi lasu, w mroku nocy, w ciemnych zakamarkach naszych umysłów. Mówią o nich legendy i przesądy, średniowieczne zabobony i bajania przekazywane z pokolenia na pokolenie: o wilkołakach i wendigo, poltergeistach i wampirach, goblinach i mściwych duchach.

W tej pięknie ilustrowanej książce gospodarz bestsellerowego podcastu „Lore” i serialu jest naszym przewodnikiem w fascynującej podróży po historii tych przerażających stworów, badającym nie tylko legendy, ale także to, co one mówią o nas samych.

Aaron Mahnke prowadzi nas na odludne tereny Pine Barrens w New Jersey, zamieszkiwane przez osławionego diabła o czerwonych ślepiach. Pokazuje potworne przypadki kanibalizmu - niektóre oficjalnie udokumentowane, inne będące jedynie wytworem wyobraźni... być może. Odwiedza słabo oświetlone pokoje, w których odbywają się seanse spirytystyczne, europejskie wioski nękane przez gremliny, a nawet Key West na Florydzie, siedzibę demonicznej lalki imieniem Robert.

W swojej książce Aaaron Mahnke uświadamia nam, że czasem prawda jest bardziej przerażająca niż najbardziej wyszukane fantazje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (55 ocen)
24
15
12
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monikawa1

Z braku laku…

Nie przekonała mnie forma. Ni to kompendium ni zbiór opowieści. Na pierwsze zbyt rozbudowane, na drugie zbyt kalejdoskopowo przedstawione. Przyznaję, autor podaje dużo ciekawych faktów i fantazji, jednak tempo w jakim się pojawiają i znikają nie pozwala na zaangażowanie i w sumie to po pewnym czasie bardziej znieczula niż zadziwia. Ciekawsze będzie podczytywane we fragmentach.
10
reyes

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
EntropiawMoskwie

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
MadzillawMoskwie

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo przyjemna książka pełna ciekawostek. polecam dla zainteresowanych zjawiskami paranormalnymi
00

Popularność




Aaron Mahnke Lore. Potworne istoty Tytuł oryginału The World of Lore: Monstrous Creatures ISBN Copyright © 2017 by Aaron MahnkeAll rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zbigniew A. Królicki, 2018 Copyright © for the Polish edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2018 Art work designed by M.S. Corley Jacked art and design: M.S. Corley Redakcja Grażyna Kurkowska Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Jennifer Tak się cieszę, że nie musiałem samotnie iść tą drogą. Nie mógłbym sobie życzyć lepszej towarzyszki podróży.
Nie wierz w nic, co słyszysz, i tylko połowicznie w to, co widzisz.
Edgar Allan Poe 
„System doktora Smoły i profesora Pierza”

Zrobili tonik

Hollywood ma obsesję.

Mówiąc o obsesji, często mamy na myśli seks, przemoc, monstrualne roboty, a także — rzecz jasna — dramatyczną walkę dobra ze złem. Chodzi mi jednak o inną obsesję Hollywoodu, mianowicie o tę na punkcie wampirów.

Trzeba przyznać, że wampiry mają wiele fascynujących cech. Nieśmiertelność, bogactwo, siłę i nadludzkie umiejętności, jak zdolność latania i regeneracji. Owszem, towarzyszą temu pewne mankamenty, na przykład fatalne uczulenie na słońce, lecz wszystkie filmy, które widziałem (a wierzcie mi, oglądałem ich naprawdę wiele), ukazują wampiry jako istoty zadowolone ze swojego życia.

Po raz pierwszy zetknąłem się ze światem tych stworów pod koniec lat dziewięćdziesiątych, kiedy byłem w college’u. Kolega podsunął mi wtedy do przeczytania powieść Anne Rice Wywiad z wampirem. Pochłonąłem ją natychmiast, a potem kolejne z tego cyklu. Niewątpliwie ta doskonała książka na dziesięć lub więcej lat nadała ton przemysłowi rozrywkowemu związanemu z wampirami.

Nie będę się wypowiadał na temat wampirów występujących w cyklu Zmierzch, głównie dlatego, że nie czytałem żadnej z tych powieści. Ale powiem jedno: niezależnie od tego, jak bardzo zostały ostro ocenione przez krytykę, książki te dowodzą, że uwielbienie kultury masowej dla wszystkiego, co związane z tymi istotami, jest równie nieśmiertelne jak one same.

Wampiry w historii

Większość ludzi wyobraża sobie wampiry jako typowych Europejczyków: mówiących z cudzoziemskim akcentem, w strojach z epoki wiktoriańskiej, zamieszkujących mroczne dwory i zamczyska. Taki obraz jest powszechnie przyjęty w większości krajów Zachodu i nie mam za złe autorom filmów ani książek, że go powielają. To jednak tylko jeden z aspektów tej niezwykle złożonej legendy.

Najznamienitsza postać historyczna związana ze współczesnym pojmowaniem wampiryzmu to oczywiście Wład III, który w latach 1456-1462 rządził niewielkim wschodnioeuropejskim Hospodarstwem Wołoskim.

Wład likwidował swoich wrogów, nabijając ich na pal. Turcy osmańscy, którzy najechali jego państwo i zobaczyli lasy nadzianych na pal ofiar, nazwali go Władem Palownikiem. Jak widać, był on impulsywnym gościem. I z pewnością bardzo krwiożerczym.

Tak jak wcześniej jego ojciec, należał do organizacji zwanej Zakonem Smoka, utworzonej po to, by bronić chrześcijańską Europę przed naporem imperium osmańskiego. Włada II nazywano Drakulem albo Smokiem. Kiedy jego syn przejął władzę, odziedziczył ten przydomek i od tej pory jest znany jako Wład Drăculea, syn smoka.

Postać ta jest często kojarzona z najsłynniejszym wampirem na świecie. A to dlatego, że Wład III przynajmniej po części stał się inspiracją dla Brama Stokera, kiedy ten tworzył swoją opowieść o bohaterze nocy. Ale dojdziemy do tego później.

Korzenie większości opowieści o wampirach można odnaleźć w podaniach różnych starożytnych cywilizacji z całego świata. Źródłem niezliczonych legend o wychodzących z grobów zmarłych jest także Europa Zachodnia. Te żywe trupy wracały do naszego świata.

Po co wracały? — możecie spytać. Cóż, cieszę się, że zapytaliście. Z początku tylko po to, by straszyć żyjących, lecz z upływem wieków legenda obrosła w szczegóły. Umarli mieli powracać, by nękać swoich krewnych i sąsiadów. Niemniej kluczowym faktem jest to, że ci ożywieńcy byli konkretnymi osobami, a nie anonimowymi zombi ze współczesnych horrorów. Mieli jakąś przeszłość i cel.

W mitologii skandynawskiej znajdujemy opowieści o stworach zwanych draugr, czyli „ponownie kroczących”, które powstawały z grobów i mordowały żywych. Istoty te miały nadludzką siłę, paskudny wygląd i cuchnęły rozkładem. Potrafiły wdzierać się w ludzkie sny i podobno zawsze zostawiały przy posłaniu śpiącego jakiś przedmiot, tak by ten po przebudzeniu wiedział, że koszmar był bardziej realny, niż mu się wydawało.

Przenieśmy się jednak do czasów odleglejszych od średniowiecza. Mitologia niektórych starożytnych ludów pełna jest stworów, które — choć niekoniecznie podobne do współczesnych wampirów — mają z nimi wiele wspólnego.

Można tu przywołać choćby znany grecki mit o Empuzie, córce Hekate. Empuza uwodziła nocą młodzieńców, a potem wypijała ich krew i pożywiała się ich ciałami. W innym greckim micie pojawia się Lamia, kochanka Zeusa, na którą jego żona Hera rzuciła klątwę. W wyniku tej klątwy Lamia zaczęła chwytać i pożerać wszystkie napotkane przez siebie dzieci.

Opowieści o nieumarłych lub stworach żywiących się ludzką krwią wydają się równie odwieczne jak sama ludzkość. W legendach mieszkańców Madagaskaru, wyspy położonej przy wschodnim wybrzeżu Afryki, występuje stwór zwany ramanga, który służył dostojnikom, pijąc krew wypływającą z ich ran i zjadając obcięte przez nich paznokcie.

Tak, wyobraźcie sobie: obcięte paznokcie.

Wampiry a medycyna

Czy wampiry istnieją naprawdę? Odpowiedź na to pytanie pozostawię Czytelnikom, ale bezsprzecznie motywem większości opowieści o tych istotach jest ludzka potrzeba zrozumienia zjawisk niewytłumaczalnych. Na przykład pierwsi Europejczycy wykorzystywali mity, by wyjaśnić, dlaczego ciało zmarłego nie rozkłada się w normalnym, spodziewanym tempie. Dowody na to możemy znaleźć w Bułgarii, gdzie po otwarciu liczących ponad osiemset lat grobów znaleziono żelazne pręty tkwiące w piersiach szkieletów.

Możecie sobie wyobrazić, że kiedy pochowano kogoś uznanego za zmarłego, po czym się okazało, że ten ktoś jednak nie umarł, wieść o takim przywróconym do życia umarlaku rozchodziła się niezwykle szybko. Rezultatem tego była tafofobia, czyli lęk przed pogrzebaniem żywcem, która ogarnęła Europę i Stany Zjednoczone. Oczywiście w miarę rozwoju medycyny pojawiły się pomysły, jak temu zaradzić. Na wypadek, gdyby ktoś się przebudził i chciał się wydostać z trumny, ludzie zaczęli zakładać w grobach instalacje alarmowe.

Zdaję sobie sprawę, że pogrzebanie żywcem jest rzadkim przypadkiem. A jednak zdarzało się na tyle często, a niektórzy ludzie obawiali się tego tak bardzo, że zaczęli szukać jakiegoś rozwiązania. Jednym z takich ludzi był lekarz medycyny, niejaki Adolf Gutsmuth. W 1822 roku wymyślił „bezpieczną trumnę” do własnego użytku. I sam też ją wypróbował.

Wypróbował? Oczywiście. Doktor Gutsmuth kazał się zakopać na kilka godzin w swojej „bezpiecznej trumnie”. W tym czasie posilał się przez podłączoną do niej rurkę. Zjadł z apetytem smaczny obiad złożony z zupy, parówek i miejscowego piwa.

Niezłe miejsce na nastrojową kolację.

Kolejnym paranoikiem wynalazcą był doktor Timothy Smith z New Haven w stanie Vermont. Zbudował grobowiec, który możecie zwiedzić, jeśli będziecie przejeżdżać obok cmentarza Evergreen. Ta typowa podziemna krypta była wyposażona w cementową rurę umieszczoną nad twarzą nieboszczyka. Wylot rury nad ziemią zamykała szklana płyta.

Doktor Smith w końcu umarł z przyczyn naturalnych i został pochowany w swojej wymyślnej „trumnie z widokiem”. Wprawdzie nigdy się nie zbudził, ale pierwsi odwiedzający jego grób twierdzili, że doskonale było widać jego rozkładającą się twarz, dopóki szyba nie zmętniała od skroplonej pary.

Uwaga na marginesie: wampiry już mnie nie przerażają. Co jest według mnie naprawdę przerażające? Obudzić się w drewnianym pudle zakopanym dwa metry pod ziemią.

Współwinną opatrywania etykietą wampiryzmu typowo medycznych przypadków była dość rzadka choroba, jaką jest porfiria, lecz współczesna nauka skutecznie rozprawiła się z tym poglądem, dowodząc, że łączenie tych dwóch spraw jest za bardzo naciągane. Za podłoże mitu o wampirach uważano również inną chorobę, mianowicie wściekliznę. To zadziwiające, ale istnieje wiele podobieństw między ofiarami wścieklizny a wampirami, takich jak brak tolerancji na światło i czosnek, a także zaburzenia snu.

Chorobą silnie związaną z opowieściami o wampirach była także dość często występująca jeszcze do niedawna gruźlica. Niemniej w tym przypadku chorzy nie wykazywali objawów upodabniających ich do wampirów, trudno zatem wyjaśnić ten związek. W tym miejscu dochodzimy do jednej z moich ulubionych legend Nowej Anglii.

Panie i panowie, poznajcie Mercy Brown.

Lena Mercy Brown to młoda kobieta, która żyła w drugiej połowie XIX wieku w sielskim miasteczku na Rhode Island i była główną sprawczynią tego, co obecnie nazywamy panicznym strachem Amerykanów przed wampirami.

Podobne historie krążą nie tylko na Rhode Island, ale też w stanach Massachusetts, New Hampshire i Vermont. Powtarzają się jak echo w życiu innych osób, które znalazły się w podobnej sytuacji. Jak zobaczymy, są one zaskakująco ściśle powiązane zarówno z dzisiejszym wyobrażeniem wampirów, jak i z dawnymi opowieściami.

Pierwszą zmarłą osobą w rodzinie Mercy była jej matka, Mary Eliza. W grudniu 1882 roku padła ofiarą gruźlicy nazywanej wówczas „suchotami”, a to z racji spustoszeń, jakie choroba ta powodowała w organizmie człowieka. Oczywiście po śmierci została pogrzebana, gdyż tak robimy z ciałami bliskich nam osób.

Po kilku miesiącach pożegnała się z życiem dwudziestoletnia siostra Mercy, Mary Olive. Ta sama choroba, takie same objawy. Nie wiem, kiedy mieszkańcy Exeter zaczęli się zastanawiać, czy oba te zgony nie są ze sobą w jakiś sposób związane, lecz mogło to być zaraz po nich albo parę lat później, gdy zachorował Edwin, brat Mercy.

On jednak był mądry. Spakował manatki i przeniósł się na drugi koniec wyspy, do Colorado Springs, które słynęło z leczniczych właściwości swojego suchego klimatu. Wrócił stamtąd po kilku latach i wciąż był żywy, choć w kiepskiej formie. Tymczasem w grudniu 1891 roku jego stan się pogorszył.

W tym samym miesiącu zachorowała także sama Mercy. Gruźlica rozwijała się u niej błyskawicznie i szybko strawiła jej ciało. Takie suchoty nazywano „galopującymi”. W styczniu 1892 roku kobieta umarła. Mieszkańcy Exeter bardzo się tym zaniepokoili. No wiecie, podejrzewali działanie jakiejś siły nieczystej.

Było to zdumiewające, zważywszy na fakt, jak niedaleko jest z Exeter do Newport, nadmorskiego kurortu, będącego znanym letniskiem bogaczy — rodzin takich jak Vanderbiltowie, Astorowie, Widenerowie i Wetmorowie; samych doskonale wykształconych ludzi. Tymczasem parę mil dalej, w mieścinie, w której nic takiego nie powinno się zdarzyć, działo się coś bardzo, bardzo dziwnego.

Bo wiecie, Edwin wciąż żył. I nagle przyszło komuś do głowy, że któraś z wcześniej zmarłych kobiet, jego matka albo jedna z sióstr, w jakiś sposób zza grobu wysysa z niego życie. Miejscowi byli tego tak pewni, że postanowili ekshumować je wszystkie.

Tak. Wszystkie trzy.

Ojciec Edwina wyraził zgodę na tę okropność, tak więc rankiem 17 marca grupa ludzi zebrała się na cmentarzu i zaczęła rozkopywać groby.

Szukali jakiegoś dowodu potwierdzającego swoje podejrzenia. Krwi w sercu lub na ustach czy innych podobnych symptomów. Niemniej pierwsze ciało, Mary Elizy, było zadowalająco rozłożone, co ją wykluczało. Moglibyście powiedzieć, że to oczywiste, bo przecież zmarła i została pogrzebana dziesięć lat wcześniej.

Typowe oznaki rozkładu wykazywały również zwłoki Mary Olive. Można by rzec, że upływ dziesięciu lat wystarczy, by przekonać ludzi, iż zmarła osoba naprawdę nie żyje. Kiedy jednak zbadano ciało Mercy — które nie zostało pogrzebane, bo zmarła w środku zimy, a więc umieszczono je w kamiennym budynku będącym w zasadzie dużą zamrażarką — okazało się doskonale zachowane.

Wiem, że to szokujące.

Cóż zatem zrobili ludzie? Ci przesądni mieszkańcy miasteczka uczynili to, czego nauczyli się od swoich przodków: wycięli zmarłej serce i wątrobę (w których znaleźli czerwoną, zakrzepłą krew), spalili je na pobliskim głazie (nawiasem mówiąc, on wciąż tam jest, przy jej nagrobku na miejscowym cmentarzu), a potem zmieszali popiół z tonikiem. I tę miksturę podali Edwinowi do wypicia.

Tak, Edwin Brown wypił sproszkowaną wątrobę i serce swojej siostry.

Czy to mu pomogło? Skądże. Mężczyzna zmarł niecałe dwa miesiące później. Ale w ten sposób Mercy Brown została uznana za pierwszego amerykańskiego wampira. Tak inteligentnym osobom jak wy zapewne nie muszę wyjaśniać, że wcale nie była wampirem, jednak nie zaszkodzi przypomnieć.

I choć cała ta historia wydaje się czymś niezwykłym, zdziwilibyście się, gdybyście usłyszeli, że podobne przypadki zdarzały się dość często. W 1817 roku, niemal sto lat przed przypadkiem Mercy Brown, zmarł na gruźlicę niejaki Frederick Ransom, student Dartmouth College. Jego ojciec tak się bał, że młodzieniec wyjdzie z grobu i zaatakuje rodzinę, że kazał go wykopać. Ransomowi wycięto serce i spalono je w palenisku kuźni.

Opowieści o takich zdarzeniach dotarły nawet do Henry’ego Davida Thoreau, który wspomniał o jednym z nich w swoim dzienniku. Pod datą 26 września 1859 roku zanotował:

Człowiek zawsze w jakimś stopniu pozostaje dzikusem. Właśnie przeczytałem o pewnej rodzinie w stanie Vermont, która po tym, jak kilku jej członków zmarło na suchoty, spaliła płuca, serce i wątrobę ostatniego zmarłego, by w ten sposób zapobiec kolejnym zachorowaniom.

Oczywiście wieść o tym, co się przytrafiło Mercy Brown, już się rozeszła. Zawsze tak jest, kiedy czyjeś ciało zostanie wydobyte z grobu i pokrojone na kawałki. Przypadek tej kobiety został opisany w gazecie „New York World” i zrobił ogromne wrażenie na tych, którzy o nim przeczytali.

Skąd o tym wiemy? Ponieważ wycinek z artykułem na ten temat znaleziono w prywatnych papierach zmarłego dyrektora jednego z londyńskich teatrów. I wiecie co? Jego teatr objeżdżał Amerykę w 1892 roku. Widocznie cała ta historia zainspirowała go tak bardzo, że po kilku latach usiadł i napisał książkę.

Jak się nazywał? Bram Stoker. A jak brzmi tytuł jego wydanej w 1897 roku książki? Och, z pewnością już zgadliście. Drakula.

Dlugie i pokręcone korzenie

Na początku lat dziewięćdziesiątych dwaj chłopcy dokazywali na hałdzie przy nieczynnej starej kopalni niedaleko Griswold w stanie Connecticut. Dzieciaki wyczyniają najdziwniejsze rzeczy, żeby zabić nudę, więc harce na wzgórzu usłanym kamieniami wcale mnie nie dziwią.

Zapewne bawili się świetnie. Przynajmniej dopóki jeden z nich nie obruszył dwóch większych kamieni. Kiedy te zaczęły się toczyć po zboczu, chłopcy zauważyli, że jest w nich coś niezwykłego. Oba miały niemal identyczny i dziwnie znajomy kształt. Zeszli na dół, by im się lepiej przyjrzeć i wtedy zrozumieli, co tak naprawdę znaleźli. To były czaszki.

Natychmiast wezwano miejscową policję, żeby sprawdziła, czy nie jest to robota jakiegoś seryjnego zabójcy. Kilka ciał znalezionych w jednym miejscu zawsze budzi podejrzenia. Jednak bardzo szybko się okazało, że potrzebni są inni eksperci, mianowicie archeolodzy.

Ci zaraz zabrali się do pracy. Ostatecznie odkryli dwadzieścia dziewięć grobów na terenie, który był pozostałością dawnego cmentarza. Czas i żywioły powoli zatarły jego ślad, a potem wszystko przysypał żwir. Niemniej wiele szkieletów nadal spoczywało w trumnach. W jednej z nich — z wbitymi mosiężnymi pinezkami tworzącymi inicjały lokatora — odkryto coś niesamowitego.

Wyglądało na to, że ktoś otworzył tę trumnę krótko po pogrzebie i dokonał na ciele zmarłego jakichś zabiegów. A konkretnie wyjął mu obie kości udowe i umieścił — skrzyżowane — na jego piersi. W dodatku usunął część przeszkadzających żeber i mostek, by położyć w tym miejscu czaszkę. Rezultatem była trupia czaszka oraz skrzyżowane piszczele. Wszystko to sugerowało jakąś mroczną historię.

To nie był szkielet zwykłego człowieka, jednego z pierwszych osadników na tym terenie. Ten mężczyzna okazał się inny. I ludzie, którzy go pochowali, o tym wiedzieli. Ich zdaniem był wampirem.

Co pogrzebano

Choć zabrzmi to zaskakująco, groby jak ten w Griswold są odkrywane dość często. Żyjemy w epoce wampirów Brama Stokera, a jego powieść i świat będący jej wytworem silnie oddziałują na nasze oczekiwania i wyobraźnię. Wiktoriańscy dżentelmeni w czarnych płaszczach. Tajemnicze zamczyska. Ostre kły wystające z krwistoczerwonych ust.

Należy jednak pamiętać, że bladość oblicza i czerwień warg były na początku tylko scenicznym makijażem w wystawionej w 1924 roku sztuce Hrabia Drakula, będącej adaptacją powieści Stokera. Ze sztuki tej wywodzi się również inna charakterystyczna cecha wyglądu Drakuli, mianowicie wysoki kołnierz. Aktor grający Drakulę odwracał się plecami do widowni i znikał przy użyciu ukrytej w podłodze zapadni, a dzięki przymocowanym do kołnierza drutom jego płaszcz nadal wisiał przez chwilę w powietrzu, po czym powoli opadał na scenę.

Prawdziwy mit o wampirze jest o wiele starszy niż książka Stokera. To pradawne drzewo o sięgających głęboko, splątanych ze sobą korzeniach. I choć kultura masowa pomija ten fakt milczeniem, legenda o wampirach — i polujących na nich ludziach — w istocie o całe wieki wyprzedza mit o Drakuli.

Nieco wcześniej, niż pisał Bram Stoker, u zarania dziejów tego, co pewnego dnia stało się Stanami Zjednoczonymi, mieszkańcy Nowej Anglii dostrzegali przejawy aktywności wampirów w swoich miastach i wioskach, a następnie tworzyły się grupy ludzi, którzy mieli się uporać się z tym zagrożeniem.

Okazuje się, że Griswold było jedną z takich społeczności. Zdaniem archeologów, którzy zbadali wspomniane dwadzieścia dziewięć grobów, zmarli w zdecydowanej większości zostali pochowani w tym samym okresie co wampir i większość z nich nosiła ślady choroby — prawdopodobnie gruźlicy. Wszystko to w znakomity sposób wyjaśnia, dlaczego ta społeczność zrobiła to, co zrobiła.

Pobudki tych ludzi są oczywiste: pierwszego zmarłego na daną chorobę zazwyczaj uważało się za sprawcę epidemii. Rzecz jasna, ów pacjent zero spoczywał w grobie, ale jednocześnie dalej robił swoje i powoli odbierał życie innym. W oparciu o to przekonanie ciała zmarłych na północnym wschodzie rutynowo ekshumowano i niszczono w taki lub inny sposób. Pod wieloma względami wyglądało to tak, jakby stare przesądy wydostawały się z otchłani wieków, żeby dręczyć żyjących.

Doskonale ilustrują ten proces szczegóły sprawy ze Stafford w stanie Connecticut z końca lat siedemdziesiątych XIX wieku. Kiedy na skutek choroby pewna rodzina straciła pięć z sześciu córek, odkopano i zbadano zwłoki tej, która zmarła jako pierwsza. Oto jak zostało opisane to wydarzenie:

Ekshumacja ujawniła wciąż nietknięte i zdrowe serce oraz płuca otoczone zgniłą i śluzowatą treścią, zaś po spaleniu tych części ciała zmarłej jej żyjąca krewna, również chora i stojąca nad grobem, nagle i w cudowny sposób wydobrzała.

Tego rodzaju makabryczne wydarzenia często miały miejsce w stanach Connecticut, Vermont, Nowy Jork, New Hampshire, Ontario i — oczywiście — na Rhode Island, gdzie rodzina wydobyła z grobu ciało Mercy Brown.

Tak naprawdę Mercy Brown nie była pierwszym amerykańskim wampirem. O ile mi wiadomo, zaszczyt ten przypadł w udziale żonie Isaaca Burtona z Manchesteru w stanie Vermont już w roku 1793. I choć historia ekshumacji Mercy Brown jest ponura i mroczna, to przypadek pani Burton niewątpliwie ją przyćmił.

W 1789 roku kapitan Isaac Burton poślubił Rachel Harris, lecz ich małżeństwo nie trwało długo. Kilka miesięcy po ślubie Rachel zachorowała na gruźlicę i rychło zmarła, czyniąc męża młodym wdowcem. Burton ponownie się ożenił w kwietniu 1791 roku, tym razem z niejaką Huldą Powell. Jednak już po dwóch latach małżeństwa jego nowa oblubienica również zaniemogła. Przyjaciele i sąsiedzi zaczęli szeptać i — jak to zwykle robią ludzie — wyciągać z tego jakieś wnioski. Pytania bez odpowiedzi zazwyczaj nas niepokoją, szukamy zatem wyjaśnień. Mieszkańcy Manchesteru uważali, że wiedzą, dlaczego zachorowała Hulda.

Choć Rachel, pierwsza żona Isaaca, nie żyła od prawie trzech lat, uznali, że to ona ze swojego domu na cmentarzu wysysa życie z nowej małżonki swojego męża. Uzyskawszy zgodę Burtona, miasto przygotowało się do jej ekshumacji, która miała zdjąć klątwę.

Miejscowy kowal rozstawił przy grobie przenośne palenisko, przy którym zebrało się prawie tysiąc osób. Wszyscy chcieli być świadkami ponurej ceremonii. Serce, wątrobę i płuca Rachel wyjęto z jej ciała, a następnie spopielono. Niestety, Hulda Burton nie wyzdrowiała. Zmarła kilka miesięcy później.

Ten pradawny rytuał, przynajmniej w przypadku mieszkańców Manchesteru, z niewiadomych powodów nie przyniósł oczekiwanego rezultatu. Oni zrobili to, czego nauczyli się od swoich przodków, choć niewątpliwie musiało to być dość nieprzyjemne. A mimo to trudzili się na próżno.

To dziwne, bo przecież nie zawsze tak się działo.

Jeśli but pasuje

Jak widać, znaczną część tego, co wydaje nam się, że wiemy o wampirach, zawdzięczamy napisanej przez Brama Stokera powieści Drakula, której akcja dzieje się w Rumunii. Ale Stoker nigdy nie odwiedził tego kraju, a opis siedziby Drakuli oparł na znalezionej w pewnej książce ilustracji z widokiem zamku w Bran. Być może obraz tego rumuńskiego zamczyska doskonale oddaje nastrój, o jaki mu chodziło, lecz według historyków budowla ta nie ma żadnego związku z prawdziwym Władem III vel Władem Drakulą.

Niemniej koncepcja wampira, a przynajmniej nieumarłego stwora pożywiającego się ludźmi, istotnie narodziła się w tej części świata. Stoker był blisko, ale pomylił się o jakieś trzysta mil. Według większości historyków rzeczywiste korzenie owej legendy można znaleźć na obszarze Serbii.

Dziś kraj ten znajduje się przy południowo-zachodnim krańcu Rumunii, na południe od Węgier. W okresie od 1718 do 1739 roku przeszedł na krótko z rąk imperium osmańskiego pod kontrolę Austriaków. Ze względu na swoje umiejscowienie między tymi dwoma mocarstwami został całkowicie zniszczony w wyniku działań wojennych, a jego mieszkańców często przesiedlano i wcielano do wojska. I jak to się niejednokrotnie dzieje, kiedy ludzie pokonują granice, pokonują je także idee.

Petar Blagojević był serbskim wieśniakiem mieszkającym na początku XVIII stulecia w wiosce Kisilova. O jego życiu wiemy niewiele, poza tym, że był żonaty i miał co najmniej jednego syna. Petar zmarł z nieznanych przyczyn w 1725 roku. Miał wtedy sześćdziesiąt dwa lata. Większość opowieści na tym się kończy. Jednak nie ta. Zapewne już się domyśliliście, nieprawdaż?

W ciągu ośmiu dni po śmierci Petara pożegnało się z życiem jeszcze dziewięciu innych mieszkańców wioski. I każdy z nich na łożu śmierci wygłaszał zaskakujące stwierdzenia, które wydawały się niewiarygodne, ale były zdumiewająco podobne do siebie. Wszyscy zgodnie twierdzili, że Petar Blagojević, ich niedawno zmarły sąsiad, nawiedza ich i dręczy po nocach.

Z kolei wdowa po Petarze wyjawiła, że jej nieżyjący małżonek przyszedł nawet do domu i prosił — nie wiadomo, z jakiego powodu — o swoje buty. Była tak przeświadczona o prawdziwości tych odwiedzin, że przeprowadziła się do innej wioski, by uniknąć następnych wizyt. A pozostali mieszkańcy wsi wyciągnęli z tego wnioski. Wydobyli z grobu zwłoki Petara.

W trumnie znaleźli bardzo dobrze zachowane ciało. Niektórzy zauważyli, że po śmierci zmarłemu urosły włosy i paznokcie. Inni komentowali kolor jego skóry, rumianej i jasnej, ale nie bladej. Orzekli, że to nie jest normalne i że trzeba coś z tym zrobić.

Potem zwrócili się do miejscowego przedstawiciela austriackiego rządu, niejakiego Frombalda, który w asyście duchownego osobiście zbadał ciało. W swoim pisemnym raporcie potwierdził on wcześniejsze odkrycia. Przy okazji dodał od siebie, że w ustach Petara widać było świeżą krew.

Frombald opisał strach i gniew mieszkańców wioski oraz to, jak drewnianym kołkiem przebili serce zmarłego, a następnie, nadal obawiając się tego, co ten stwór mógłby zrobić z nimi w przyszłości, spalili jego ciało. Szczegółowo zrelacjonował to w swoim sprawozdaniu, ale stwierdził również, że nie jest odpowiedzialny za działania wieśniaków. Jego zdaniem doprowadził ich do tego strach, nic więcej.

Opowieść o Petarze szybko się rozniosła i wywołała panikę w tym rejonie świata. Było to pierwsze takie zdarzenie w historii opisane w oficjalnych rządowych dokumentach, ale nadal bez żadnego wyjaśnienia zaobserwowanych faktów.

Rok później stało się coś, co na zawsze zmieniło tę legendę.

Coś we krwi

Arnold Paole był jako eksżołnierz jednym z wielu ludzi przesiedlonych przez Austriaków, którzy próbowali dzielić i rządzić na świeżo zdobytych terytoriach. Nie wiadomo, gdzie się urodził, lecz ostatnie lata życia spędził w serbskiej wiosce nad Wielką Morawą, w pobliżu Paraćinu.

Po wojnie Arnold zajął się rolnictwem i często snuł opowieści o swoim dawnym życiu. Według jednej z nich, kiedy mieszkał w Kosowie, został zaatakowany przez wampira. Przeżył, ale rana dokuczała mu tak bardzo, że w końcu postanowił coś z tym zrobić. Uleczył się, jedząc ziemię z grobu zmarłego, który był podejrzewany o wampiryzm. Następnie wykopał jego zwłoki i wysmarował się wytoczoną z niego krwią.

I tyle. Arnold żył w przekonaniu, że już jest zdrowy. Kiedy jednak w 1726 roku zmarł w wyniku nieszczęśliwego wypadku w gospodarstwie, ludzie zaczęli się zastanawiać, czy na pewno tak się stało, gdyż w ciągu miesiąca po jego śmierci co najmniej cztery inne osoby we wsi skarżyły się, że Arnold je nawiedza i dręczy po nocach.

Te cztery osoby zmarły i wtedy wieśniaków ogarnęło przerażenie. Zaczęli szemrać. Pamiętali przecież opowieści Arnolda o tym, jak został zaatakowany i zarażony przez wampira, a także o jego próbach samoleczenia. Co jeśli były nieudane? Trapieni podejrzeniami i pełni wątpliwości, postanowili ekshumować i zbadać jego ciało.

W tym momencie, prawdopodobnie po raz pierwszy w kronikach, opowieść o wampirze staje się relacją o chorobie zakaźnej, przenoszącej się z człowieka na człowieka poprzez ugryzienie. Teraz może nam się to wydawać oczywiste, bo zetknęliśmy się już z w pełni uformowaną wersją owej legendy. Natomiast dla mieszkańców tej małej serbskiej wioski było to coś nowego i budzącego grozę.

W dodatku odkryli oni fakty, które wydawały się niezbitymi dowodami: zdrową skórę, dłuższe paznokcie, włosy i brodę. Arnold miał nawet krew w ustach. Postawcie się na ich miejscu. Łatwo zrozumieć, że zaczęli się bać. Tak więc wbili mu kołek w serce.

Jeden ze świadków zeznał, że gdy kołek przebił pierś zmarłego, ten jęknął i zaczął krwawić. Nie wiedząc, co jeszcze można by zrobić, spalili jego ciało. Potem uczynili to samo ze zwłokami tych czworga zmarłych, którzy przed śmiercią twierdzili, że Arnold ich nawiedzał. W ten sposób — że tak powiem — oczyścili teren.

Jednak pięć lat później w wiosce znów wybuchła epidemia. Wiemy o tym, ponieważ zmarło tyle osób, że austriacki rząd wysłał do zbadania tej sprawy zespół wojskowych lekarzy z Belgradu. Byli to specjaliści od chorób zakaźnych, kierowani przez dwóch urzędników, Glasera i Flückingera.

Dobrze się złożyło, bo do 7 stycznia 1731 roku — czyli w ciągu ośmiu tygodni od wybuchu epidemii — zmarło siedemnaście osób. Z początku Glaser i Flückinger szukali objawów jakiejś choroby zakaźnej, jednak na próżno. Odnotowali oznaki lekkiego niedożywienia, nie było natomiast żadnych śmiertelnie groźnych symptomów.

Tymczasem zegar tykał. Wieśniacy żyli w takim strachu, że co noc zbierali się w duże grupy i na zmianę pełnili straż, by się uchronić przed stworami, które ich zdaniem były odpowiedzialne za zgony. Zagrozili nawet, że spakują manatki i przeniosą się gdzie indziej. Coś trzeba było zrobić. I to natychmiast.

Dość szybko udało się znaleźć podejrzanych. Pierwszą taką osobą była młoda kobieta, Stana, która niedawno osiedliła się w wiosce i zmarła przy porodzie na początku epidemii. Jej śmierć wydawała się skutkiem choroby, ale były też inne poszlaki. Stana opowiadała, że przed laty wysmarowała się dla ochrony krwią wampira. Teraz wieśniacy doszli do wniosku, że nie przyniosło to oczekiwanego rezultatu, a ją samą przemieniło w bestię.

Drugą podejrzaną była leciwa kobieta o imieniu Milica. Ona również pochodziła z innej części Serbii i pojawiła się w wiosce tuż po śmierci Arnolda Paole. Jak wiele innych osób, dużo przeszła w swoim życiu. Sąsiedzi twierdzili, że była dobrą kobietą, która nigdy rozmyślnie nie uczyniła nic złego. Jednak kiedyś im wyznała, że zdarzyło jej się jeść mięso barana zabitego przez wampira.

Był to wystarczająco dobry powód, by szukać głębiej. Dosłownie. Za zgodą Belgradu Glaser z wieśniakami ekshumowali wszystkich ostatnio zmarłych i otworzyli trumny, by zbadać ciała. I choć rezultatem powinien być triumf logiki i nauki, to, co odkryli, jedynie pogłębiło w nich wiarę w siły nadprzyrodzone.

Z siedemnastu ciał tylko pięć wyglądało normalnie, gdyż zaczęły się rozkładać w oczekiwany sposób. Tę piątkę zmarłych uznano za nieszkodliwych i ponownie pogrzebano. Niemniej dwanaście pozostałych zwłok, wciąż świeżych, przeraziło zarówno wieśniaków, jak i rządowych specjalistów.

W raporcie sporządzonym w Belgradzie 26 stycznia 1732 i podpisanym przez wszystkich pięciu lekarzy rządowych, którzy uczestniczyli w ekshumacji, stwierdzono, że owe dwanaście ciał nie wykazywało żadnych śladów rozkładu. W narządach wciąż znajdowała się nieskrzepnięta krew, skóra była zdrowa i jędrna, a paznokcie i włosy wyraźnie urosły od czasu pochówku.

Dzisiaj wiemy już znacznie więcej o procesach rozkładu i rozumiemy, że te oznaki nie są niczym niezwykłym, ale trzysta lat temu wiedza ta była w powijakach i królowały przesądy. Taki stan zwłok uznano za nienormalny. Kiedy więc lekarze sporządzali swój raport, użyli określenia, które do tamtej chwili jeszcze nigdy nie pojawiło się w żadnym historycznym zapisie podobnej sprawy: stwierdzili, że te dwanaście ciał zdradzało symptomy wampiryzmu. W obliczu tak wielu niewyjaśnionych kwestii była to w ich mniemaniu jedyna możliwa konkluzja.

Potem wieśniacy zrobili to, czego wymagała tradycja: odcięli głowy wszystkim zmarłym, ułożyli ich szczątki na stosie i spalili. Niebezpieczeństwo grożące wiosce zostało wreszcie zażegnane.

Narodziło się jednak coś nowego. Potężniejszego od potwora. Coś, co rozprzestrzenia się niczym pożar i może przetrwać wieki.

Legenda.

Nieśmiertelny

Wiele aspektów ludowych przekazów nie wytrzymało krytycznego spojrzenia nauki. Obecnie znacznie lepiej rozumiemy rzeczywisty mechanizm chorób i procesy zachodzące po śmierci w ludzkim organizmie. I choć eksperci nadal wyjaśniają bardzo ostrożnie, że każde zwłoki rozkładają się w nieco inny sposób, teraz ogarniamy cały ten proces o wiele lepiej niż kiedykolwiek w dziejach.

Odpowiedzi, jeśli tylko je znajdziemy, przynoszą ulgę. Można spokojnie stwierdzić, że dziś, gdy ktoś z naszego otoczenia zaczyna chorować, nie musimy się obawiać zarażenia wampiryzmem. Bohaterami tamtych dawnych historii byli jednak zwyczajni ludzie, tacy jak wy i ja, którzy po prostu musieli zrobić to, co należy. I trudno ich o to winić. Teraz możemy już załatwiać te sprawy inaczej.

Jednak odpowiedzi nie unicestwiają wszystkich mitów. Opowieści o wampirach, tak samo jak ich bohaterowie, wcale nie zamierzają umierać. I tak naprawdę wciąż można je znaleźć, jeśli się tylko wie, gdzie szukać.

W małej rumuńskiej wiosce Marotinu de Sus, na południowo-zachodnim krańcu kraju, przy granicy z Bułgarią i Serbią, władze musiały przeprowadzić śledztwo w związku z pewną nielegalną ekshumacją. I nie było to w 1704 ani nawet w 1804 roku. Nie, to się zdarzyło nieco ponad dziesięć lat temu.

Głową klanu w tej wiosce był Petre Toma, lecz po życiu będącym długim pasmem chorób i pijaństwa jego śmierć w wyniku nieszczęśliwego wypadku na polu została przyjęta przez rodzinę i znajomych niemal z ulgą. A przynajmniej tak o tym mówiono. Kiedy więc został pochowany w grudniu 2003 roku, lokalna społeczność łatwo się pogodziła z tą stratą.

Potem jednak członkowie rodziny Petre zaczęli niedomagać. Jego siostrzenica Mirela Marinescu skarżyła się, że wuj nawiedza ją w snach. Z tego samego powodu narzekał też jej mąż, a jako dowód oboje wskazywali swoją chorobę. Cierpiało nawet ich nowo narodzone dziecko. Starszyzna wioski natychmiast odkryła przyczynę.

W rezultacie pewnego wieczora na początku 2004 roku sześciu mężczyzn zebrało się razem, tuż przed północą weszli oni na miejscowy cmentarz i odnaleźli miejsce pochówku Petre Tomy. Za pomocą młotów i dłut rozbili kamienną płytę nagrobka.

Robili to, jednocześnie pijąc alkohol. Czy można mieć im to za złe? Otwierali grób niedawno zmarłego członka ich społeczności, ale myślę, że pili nie tylko dlatego. Uważali przecież, że ryzykują życie, ponieważ w grobie, który właśnie rozkopywali, spoczywał stwór z ich koszmarów: wampir.

To, co zrobili później, wydaje się dziwnie znajome, lecz dla nich było jedynie kontynuacją wielowiekowej tradycji. Rozcięli ciało za pomocą noża i piły. Widłami rozchylili żebra i wycięli serce.

Według relacji jednego z mężczyzn po usunięciu serca zobaczyli, że jest ono pełne niezastygłej krwi. Stanowiło to dowód — przynajmniej dla nich — iż Petre pożywiał się mieszkańcami wioski. Gdy wycinali mu serce, zmarły podobno głośno westchnął i zwiotczał. Trudno uwierzyć w coś, co sześciu niezwykle przesądnych ludzi widziało ciemną nocą na cmentarzu, zwłaszcza jeśli przez całą noc popijali alkohol. Jednak dla nich była to oczywista i niezaprzeczalna prawda.

Następnie nadziali serce na widły i wynieśli z cmentarza na pole za drogą, gdzie je spalili. Kiedy całkowicie zgorzało, zebrali popiół i wsypali do butelki z wodą. Przekazali ten napój chorym członkom rodziny, a ci chętnie go wypili. W końcu ich uczono, że tak właśnie należy postąpić.

To zdumiewające, ale wszyscy wyzdrowieli. Na jakąkolwiek zapadli chorobę, żaden z nich na nią nie umarł i nie odnotowano już następnych wizyt Petre Tomy. Ich zdaniem koszmar się skończył, a tych sześciu mężczyzn uratowało im życie.

Może coś złego i zaraźliwego istotnie trwało przez wieki, przekraczając granice i oceany. Z pewnością zostawiło na swojej drodze szereg koszmarnych zdarzeń i doprowadziło do powstania niezliczonych opowieści oraz przesądów, które zdają się sugerować jakąś realną przyczynę. Występowanie tego czegoś z pewnością nie ogranicza się tylko do Serbii czy Rumunii. Jest ono czymś globalnym.

Nie dość tego. Ten straszliwy, ponadczasowy potwór jest — i zawsze był — w każdym z nas. Mamy go we krwi, niczym przekleństwo wampiryzmu. Ale raczej to nie to, o czym zapewne pomyśleliście.

To strach.

Ponure wnioski

Wierzenia naszych przodków związane z wampirami są tak samo różnorodne i bogate jak ich niezliczone współczesne odpowiedniki, które wciąż nam podsuwa Hollywood. Jednak większość filmowych wersji wciąż koncentruje się na jakimś aspekcie słynnej powieści Brama Stokera. Niewątpliwie można zatem powiedzieć, że uwielbienie, jakim darzymy opowieść o Drakuli, jest równie nieśmiertelne jak sam ten potwór.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki