Łódź Charona - Vladimir Wolff - ebook + książka

Łódź Charona ebook

Vladimir Wolff

4,1
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Fascynująca podróż w śmiertelnie groźną dziś przeszłość, w powieści, w której znalazło się więcej faktów niż w niejednej teczce IPN-u.

Vladimir Wolff w swojej najnowszej książce odkrywa mroczne tajemnice i głębokie związki historii z teraźniejszością. Dawne zbrodnie, jak stare drzewa, rzucają bardzo długie cienie. Jakie powiązania istnieją pomiędzy zabójcami i słynnym Alim Agcą?

Co łączy bestialskie zabójstwo starszego mężczyzny i śmierć młodej kobiety?

Komisarz Paweł Tomczyk staje przed zagadką, która początkowo wydaje się nie mieć rozwiązania. Zaczynają jednak ginąć kolejne osoby, a policjant trafia w sam środek wydarzeń, które swoje źródło wydają się mieć w odległej przeszłości...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 279

Oceny
4,1 (61 ocen)
25
25
8
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
amytis

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna opowieść
00



VLADIMIR WOLFF

Łódź Charona

 

 

© 2018 Vladimir Wolff

© 2018 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja: Rafał Gawin

Korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk

 

eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

 

Projekt okładki: Paweł Gierula

 

 

ISBN 978-83-65904-13-3

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Dla M., któ­ra ko­niecz­nie chcia­ła zo­stać tru­pem.To da się zro­bić.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Kto sieje wiatr…

Pierw­sze­go zwło­ki zo­ba­czył, gdy miał dwa­na­ście lat.

To nie żart. Cho­dził wów­czas do pod­sta­wów­ki na szcze­ciń­skim Po­god­nie. Mógł być rok 1983 lub ‘84, ale nie wcze­śniej­szy ani póź­niej­szy. Szkol­ny woź­ny, któ­re­go, jak gło­si­ła plot­ka, opu­ści­ła żona, wpadł w de­pre­sję. Krót­ko póź­niej strze­lił sa­mo­bó­ja w po­miesz­cze­niu na­le­żą­cym do kon­ser­wa­to­ra. Zu­peł­nym zbie­giem oko­licz­no­ści wi­dział dyn­da­ją­ce u su­fi­tu cia­ło nie­szczę­śni­ka, za­nim do szko­ły przy­je­cha­ła ka­ret­ka po­go­to­wia i za­bra­ła tru­pa do pro­sek­to­rium.

Przez lata za­sta­na­wiał się, co spra­wi­ło, że fa­cet po­wie­sił się na te­re­nie szko­ły. Chy­ba nie prze­my­ślał tego do koń­ca. Już pod­czas pra­cy w po­li­cji ze­tknął się z wie­lo­ma po­dob­ny­mi przy­pad­ka­mi. Mo­ty­wy dzia­ła­nia były róż­ne i nie jemu do­cho­dzić, co pcha­ło lu­dzi do po­dej­mo­wa­nia ta­kiej de­cy­zji. W za­sa­dzie każ­dy po­wód był do­bry, by odejść z tego świa­ta.

On sam…

– Pa­nie ko­mi­sa­rzu…

– Tak? – Zer­k­nął w stro­nę mło­de­go aspi­ran­ta.

– Tam…

– Mo­że­cie wy­ra­zić się ja­śniej?

– Ka­zał pan prze­cze­sać te­ren.

– Ow­szem, ka­za­łem. Jest z tym ja­kiś pro­blem?

– Na­tknę­li­śmy się na jesz­cze jed­ne zwło­ki. – Wzrok funk­cjo­na­riu­sza co rusz ucie­kał w stro­nę le­żą­ce­go parę me­trów da­lej cia­ła. – Le­piej, żeby pan je obej­rzał.

– Do­brze. Ale naj­pierw skoń­czę tu­taj.

Po­wie­trze po po­ran­nym desz­czu było prze­sy­co­ne wo­nią zgni­li­zny, mo­kre­go drew­na i Bóg wie cze­go jesz­cze. Ta mie­szan­ka spo­wo­do­wa­ła u nie­go lek­ki ból gło­wy. Nic w tym dziw­ne­go, sko­ro ostat­nie dni prze­sie­dział na ko­men­dzie, ćmiąc szlu­ga za szlu­giem i prze­glą­da­jąc akta spra­wy, któ­rą na­le­ża­ło za­mknąć. Nie chciał, aby sąd do­pa­trzył się uchy­bień pro­ce­du­ral­nych. Po ostat­nich zmia­nach wszy­scy zro­bi­li się nad wy­raz ostroż­ni. Li­czył się każ­dy szcze­gół, a ad­wo­kat Rob­bie­go po­tra­fił to wy­ko­rzy­stać. Był naj­lep­szy w mie­ście, a gad­kę miał tak gład­ką jak skó­ra nie­mow­la­ka. Jesz­cze wy­bro­ni su­kin­sy­na i ten za­miast dwu­dzie­stu pię­ciu lat do­sta­nie dzie­sięć, a z pu­dła wyj­dzie po sied­miu za do­bre spra­wo­wa­nie.

Ży­cie nie jest spra­wie­dli­we.

Nikt też nie obie­cy­wał, że bę­dzie ła­two.

Na przy­kład tego fa­ga­sa przed nim szczę­ście opu­ści­ło już na za­wsze.

Chu­dzie­lec koło sie­dem­dzie­siąt­ki, goły, je­że­li nie li­czyć jed­nej skar­pet­ki na pra­wej no­dze. Cała resz­ta… No cóż, oględ­nie mó­wiąc, nie wy­glą­dał do­brze. Moż­na by po­wie­dzieć, że trup jak trup, gdy­by nie parę szcze­gó­łów. Nad tym go­ściem tro­chę „po­pra­co­wa­no”. Paru młod­szych ko­le­gów na­wet nie pró­bo­wa­ło po­dejść bli­żej, a i sam le­karz do­ko­nu­ją­cy wstęp­nych oglę­dzin wy­glą­dał na wstrzą­śnię­te­go. Fa­ce­ta po pro­stu zma­sa­kro­wa­no, ob­cię­to mu pal­ce, na­de­rwa­no uszy, wy­ka­stro­wa­no, a na ko­niec roz­pru­to brzuch i wy­wle­czo­no fla­ki, któ­re kłę­bi­ły się te­raz w ka­łu­ży krwi.

Jak nic tra­fił na psy­cho­la lub nie­wy­ży­te­go stu­den­ta me­dy­cy­ny, przy­go­to­wu­ją­ce­go się do swo­jej pierw­szej sek­cji zwłok.

– Cze­goś ta­kie­go jesz­cze nie wi­dzia­łem. – Me­dyk ob­ró­cił gło­wę de­na­ta i wska­zał na oczy. – Prze­bi­te wy­ka­łacz­ka­mi. Obrzy­dli­we.

– Tak są­dzisz?

– Może nie mam ra­cji? Kto jest zdol­ny do po­dob­ne­go be­stial­stwa? Wi­dzia­łem już róż­nych sztyw­nia­ków, ale ten jest…

– No, jaki?

– …wy­jąt­ko­wy – do­koń­czył le­karz, na któ­re­go twa­rzy da­wa­ło się doj­rzeć wy­raz znie­chę­ce­nia.

Ko­mi­sarz Pa­weł Tom­czyk wes­tchnął i cof­nął się o krok. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, i jemu żo­łą­dek pod­cho­dził do gar­dła. Z kie­sze­ni kurt­ki wy­jął pacz­kę che­ster­fiel­dów i za­pa­lił jed­ne­go, kon­tem­plu­jąc oto­cze­nie.

Nikt mu nie mu­siał mó­wić, że pro­wa­dze­nie tej spra­wy bę­dzie praw­dzi­wą dro­gą przez mękę. Tu nic się nie kle­iło. Jaka cho­ra wy­obraź­nia mo­gła się do­pu­ścić cze­goś po­dob­ne­go? Za­dźga­nie no­żem, jak naj­bar­dziej; po­bi­cie ze skut­kiem śmier­tel­nym, wy­pa­dek dro­go­wy, gang­ster­skie po­ra­chun­ki, zbrod­nia w afek­cie. Ale to?

Głę­bo­ko za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem, wy­pusz­cza­jąc dym ku gó­rze.

Na ra­zie nie zna­li na­wet per­so­na­liów za­mor­do­wa­ne­go. Może ktoś tam na nie­go cze­kał? Żona, dzie­ci? Może wciąż drżą z nie­po­ko­ju, za­sta­na­wia­jąc się, co też się sta­ło z ich mę­żem, oj­cem czy dziad­kiem.

Miej­sce też nie­cie­ka­we. Znaj­du­ją­ca się opo­dal uli­ca, o wdzięcz­nej na­zwie Mio­do­wa, łą­czy­ła dwie pe­ry­fe­ryj­ne dziel­ni­ce Szcze­ci­na – Głę­bo­kie i Oso­wo. Uli­ca. Wiel­kie sło­wo. Na znacz­nym od­cin­ku bie­gła przez las. Nie było chod­ni­ków, lamp, tyl­ko sza­re pnie drzew cią­gną­ce się nie­re­gu­lar­nym szpa­le­rem wzdłuż jezd­ni. Niby mia­sto, ale z sa­me­go rana, zwłasz­cza w li­sto­pa­dzie, nie uświad­czysz tu ży­we­go du­cha.

Przez ple­cy Tom­czy­ka prze­biegł dreszcz. Było zim­no i wil­got­no. Zło­ta pol­ska je­sień już prze­mi­nę­ła, ustę­pu­jąc miej­sca tej dziw­nej po­rze roku trwa­ją­cej mię­dzy li­sto­pa­dem a stycz­niem. Ni to je­sień, ni zima. Tem­pe­ra­tu­ra plu­so­wa, ale ta od­czu­wal­na oscy­lo­wa­ła w gra­ni­cach zera. Buty ko­mi­sa­rza chło­nę­ły wodę jak gąb­ka. Mięk­kie i wy­god­ne – nada­wa­ły się do biu­ra, a nie za­su­wa­nia po grzą­skiej zie­mi.

Do­piął kurt­kę i po­sta­wił koł­nierz, dzi­wiąc się wła­snej głu­po­cie. Gdy­by ubrał się cie­plej, to nie trząsł­by się te­raz jak osi­ka.

– Pa­nie ko­mi­sa­rzu, pan po­zwo­li.

– Do­bra, już idę.

Tom­czy­ko­wi nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak ru­szyć w ślad za nie­cier­pli­wym aspi­ran­tem, któ­ry już od dłuż­szej chwi­li prze­stę­po­wał z nogi na nogę, da­jąc wy­raź­nie do zro­zu­mie­nia, że dłu­żej cze­kać nie wy­pa­da.

Nie uszli da­le­ko, naj­wy­żej sto me­trów, mi­ja­jąc po dro­dze śród­le­śny par­king. Tom­czy­ka zdzi­wił bia­ły cros­so­ver Nis­sa­na, sto­ją­cy wśród kil­ku wo­zów na­le­żą­cych do Ko­men­dy Wo­je­wódz­kiej.

Je­że­li to któ­ryś z kum­pli spra­wił so­bie nową furę i te­raz szpa­nu­je wśród ko­le­gów, nie jego spra­wa. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, miał to gdzieś. W ro­bo­cie naj­czę­ściej ko­rzy­stał ze służ­bo­we­go auta, a po pra­cy po­ru­szał się ko­mu­ni­ka­cją miej­ską. Miesz­kał w cen­trum, więc na cho­le­rę mu sa­mo­chód?

– Da­le­ko jesz­cze?

– Nie, to już tu­taj.

Sło­wa aspi­ran­ta do­tar­ły do świa­do­mo­ści Tom­czy­ka do­pie­ro te­raz. Dru­gi trup. Jak­by jed­ne­go było mało. Prze­kleń­stwa ci­snę­ły się na usta jed­no po dru­gim.

Ko­lej­ny raz zo­stał za­sko­czo­ny. Wła­ści­wie to cze­go się spo­dzie­wał? Na­stęp­ne­go star­ca, któ­re­mu zdar­to pa­znok­cie, po­gru­cho­ta­no prę­tem ko­ści, by na ko­niec wci­snąć do ust gra­nu­lat do udraż­nia­nia rur? Je­że­li tak, to się po­my­lił. Tym ra­zem była to ko­bie­ta, któ­rej śmierć nie ode­bra­ła uro­dy. Nie­cier­pli­wym ru­chem dło­ni zbył aspi­ran­ta i sam po­chy­lił się nad zwło­ka­mi.

Cho­le­ra…

Bu­rza ciem­nych, fa­lu­ją­cych wło­sów oka­la­ła ja­sną twarz z wy­so­ko osa­dzo­ny­mi ko­ść­mi po­licz­ko­wy­mi i peł­ny­mi usta­mi. Sza­re oczy wpa­try­wa­ły się w prze­strzeń z pew­nym zdzi­wie­niem, zu­peł­nie jak­by chcia­ła za­py­tać: co ja tu­taj ro­bię?

Szczu­płe cia­ło nie pa­so­wa­ło do miej­sca i oko­licz­no­ści. Przy­naj­mniej nie mu­siał cze­kać na wy­nik sek­cji, aby wie­dzieć, co ją za­bi­ło. Har­mo­nię bu­rzył je­den szcze­gół – nie­wiel­ki otwór, ślad po po­ci­sku, umiej­sco­wio­ny ide­al­nie mię­dzy pier­sia­mi.

W ża­den spo­sób nie po­tra­fił oprzeć się po­ku­sie za­pa­le­nia ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa. Po­dwój­ne za­bój­stwo nie zda­rza­ło się czę­sto, a tego, że obie spra­wy coś łą­czy, był aku­rat pe­wien.

Star­szy fa­cet i mło­da ko­bie­ta. Pierw­sza hi­po­te­za uło­ży­ła się w gło­wie ko­mi­sa­rza nie­mal od razu. A to, co naj­prost­sze, jest też naj­bar­dziej praw­do­po­dob­ne. Być może spra­wa nie bę­dzie tak trud­na, jak się z po­cząt­ku wy­da­wa­ło.

Wła­ści­wie nie miał tu już nic do ro­bo­ty. Naj­le­piej, je­śli wró­ci na ko­mi­sa­riat i po­cze­ka na wy­ni­ki au­top­sji. Tech­ni­cy w tym cza­sie zbio­rą śla­dy i wy­ślą do ana­li­zy. Ju­tro, naj­da­lej po­ju­trze, bę­dzie wie­dział, na czym stoi.

Ostat­ni pa­pie­ros po­zo­sta­wił w ustach nie­przy­jem­ną go­rycz, któ­rej nie po­tra­fił się po­zbyć. Ża­ło­wał, że nie za­brał men­to­sów albo tic ta­ców. Co praw­da wo­ził ze sobą bu­tel­kę mi­ne­ral­nej, ale na samą myśl o wy­pi­ciu lo­do­wa­tej ci­so­wian­ki do­sta­wał dresz­czy. Po­wi­nien po dro­dze za­ha­czyć o któ­rąś ze sta­cji ben­zy­no­wych i wziąć kawę na wy­nos. Przy­naj­mniej się ogrze­je i unik­nie za­pa­le­nia płuc.

Na par­kin­gu ze­bra­ły się za­ło­gi co naj­mniej pię­ciu ra­dio­wo­zów. Mun­du­ro­wi sta­li i wy­mie­nia­li uwa­gi, a z ich ust wy­do­by­wa­ły się kłę­by pary. Naj­wy­raź­niej moc­no się nu­dzi­li. Jak tak da­lej pój­dzie, zja­dą się tu za­ło­gi z ca­łe­go mia­sta. Wieść o wy­be­be­szo­nym fa­ce­cie już mu­sia­ła się ro­zejść. Pew­nie zo­sta­nie atrak­cją dnia, bo tru­pa w ta­kim sta­nie nie znaj­do­wa­ło się czę­sto.

Nie­dłu­go za­czną na ten te­mat krą­żyć le­gen­dy, po­dob­nie jak o Jó­ze­fie Cyp­p­ku, rzeź­ni­ku z Nie­bu­sze­wa, któ­ry prze­pusz­czał ludz­kie mię­so przez ma­szyn­kę do mię­sa, ła­do­wał je w weki, a na ko­niec sprze­da­wał na miej­skich ba­za­rach. Afe­ra mia­ła miej­sce parę lat po woj­nie, ale wciąż o niej pa­mię­ta­no.

Z kie­sze­ni spodni Tom­czyk wy­cią­gnął klu­czy­ki do sa­mo­cho­du i wzro­kiem po­szu­kał miej­sca, gdzie zo­sta­wił wi­śnio­we­go opla vec­trę, któ­rym przy­je­chał. Do am­bu­lan­su ła­do­wa­no jed­no z ciał, a jego uwa­gę po­now­nie przy­kuł bia­ły nis­san.

Co ten wóz tu­taj robi?

Je­że­li na­le­żał do wiel­bi­cie­la po­ran­ne­go jog­gin­gu, to gdzie jest wła­ści­ciel? Wi­dok po­li­cji już daw­no po­wi­nien go tu­taj zwa­bić. Nu­mer re­je­stra­cyj­ny: ZS 726 FL. Za­pa­mię­tał se­kwen­cję, po­wta­rza­jąc ją kil­ku­krot­nie w my­ślach. Spraw­dze­nie, do kogo na­le­ży, nie sta­no­wi­ło pro­ble­mu. Wej­dzie do sys­te­mu i otrzy­ma po­trzeb­ną in­for­ma­cję.

Odrę­twia­ły z zim­na, po­wlókł się w koń­cu w stro­nę opla. Po­ra­nek oka­zał się par­szy­wy. Cie­ka­we, jaka bę­dzie resz­ta dnia.

***

Na­czel­nik Wy­dzia­łu Kry­mi­nal­ne­go szcze­ciń­skiej po­li­cji, Sła­wek Gó­rec­ki, wy­da­wał się po­sta­cią wy­rzeź­bio­ną z jed­ne­go ka­wał­ka gra­ni­tu. Gło­wa, tu­łów i koń­czy­ny były twar­de jak u za­pa­śni­ka. Miał na­la­ną twarz i małe, prze­bie­głe oczy, któ­ry­mi świ­dro­wał roz­mów­cę.

Fa­cet, któ­ry z po­zo­ru spra­wiał wra­że­nie ty­ra­na, w isto­cie był zwy­kłym urzęd­ni­kiem po szko­le po­li­cyj­nej w Słup­sku i dzie­siąt­kach do­szka­la­ją­cych kur­sów. Ow­szem, po­tra­fił przy­pie­przyć, i to zdro­wo, ale tyl­ko w po­cząt­kach ka­rie­ry, gdy peł­nił służ­bę jako zwy­kły mi­li­cjant. Wy­bił się do­pie­ro póź­niej, a szedł do przo­du jak ta­ran. Przy­naj­mniej wie­dział, cze­go chce.

Z wie­kiem zła­god­niał. Już nic nie mu­siał so­bie udo­wad­niać. Jed­ne­go nie cier­piał szcze­gól­nie: aro­ganc­kich pod­wład­nych, któ­rzy spra­wia­li kło­po­ty. Na szczę­ście Tom­czyk do nich nie na­le­żał.

W mdłym świe­tle ja­rze­nio­wych lamp ko­mi­sarz wi­dział wi­ru­ją­ce w po­wie­trzu dro­bin­ki ku­rzu. Tym ra­zem sprzą­tacz­ka się nie po­sta­ra­ła. Przy­naj­mniej pierw­szy raz tego dnia czuł cie­pło roz­le­wa­ją­ce się w cie­le i sen­ność mą­cą­cą uwa­gę.

– Pa­weł, nas in­te­re­su­ją kon­kre­ty, a nie wy­du­ma­ne hi­po­te­zy. Co ja ci będę mó­wił. Sam wiesz, jak jest. – Gó­rec­ki sap­nął, od­chy­la­jąc się na krze­śle. – I nie an­ga­żuj się tak bar­dzo, to ci szko­dzi. Pa­mię­tasz, jak było ostat­nim ra­zem?

Tom­czyk chrząk­nął, za­sła­nia­jąc usta dło­nią. Wspom­nie­nie mor­der­stwa ośmio­lat­ki cią­gnę­ło się za nim od kil­ku mie­się­cy. Co z tego, że do­rwa­li by­dla­ków po nie­ca­łym ty­go­dniu? Mała nie żyła tyl­ko dla­te­go, że zna­la­zła się w nie­od­po­wied­nim miej­scu o nie­od­po­wied­niej po­rze, a jej opraw­cy nie oka­za­li żad­nych uczuć. Po wła­mie mo­gli spo­koj­nie odejść, nie ro­biąc krzyw­dy dziec­ku, ale nie, mu­sie­li udo­wod­nić swo­ją wyż­szość. Cia­ło pod­rzu­ci­li na tory ko­le­jo­we, aby upo­zo­ro­wać wy­pa­dek. Dwa bał­wa­ny, je­den pięt­na­sto-, a dru­gi sie­dem­na­sto­let­ni, jak na ra­zie od­by­wa­li karę w za­kła­dzie po­praw­czym. Na ko­lej­nych roz­pra­wach sąd orzek­nie, co da­lej.

– Wiem, co ro­bię – od­parł, sta­ran­nie uni­ka­jąc wzro­ku prze­ło­żo­ne­go. Z psy­cho­lo­giem na ten te­mat roz­ma­wiał raz. I wy­star­czy. Gdy się oka­że, że po­trze­bu­je po­mo­cy, wy­wa­lą go ze służ­by bez sen­ty­men­tów.

– Po­wo­li. Nie go­rącz­kuj się.

– Je­że­li masz za­strze­że­nia do mo­jej pra­cy…

– Daj spo­kój. Mar­twię się tyl­ko.

– Nie­po­trzeb­nie.

– To ty tak twier­dzisz. Pa­mię­taj, że nikt ci nie chce ode­brać za­sług. Nad czym te­raz pra­cu­jesz?

– Koń­czę Rob­bie­go.

– Dużo ci zo­sta­ło?

– Same de­ta­le. – Ko­mi­sarz zmarsz­czył czo­ło.

Syl­we­ster Ku­rek, ksy­wa Rob­bie, lo­kal­ny gang­ster, ostat­ni spad po więk­szej gru­pie, któ­ra ter­ro­ry­zo­wa­ła mia­sto przed pa­ro­ma laty. Nikt się nie spo­dzie­wał, że uro­śnie tak bar­dzo. In­we­sto­wał w le­gal­ny biz­nes – nie­ru­cho­mo­ści i trans­port, lecz gdy po­padł w dłu­gi, po­sta­no­wił za­ła­twić spra­wę w sta­rym sty­lu. Ni­cze­go nie­świa­do­mi wie­rzy­cie­le umó­wi­li się z nim pew­ne­go lip­co­we­go dnia na od­biór kasy, a w kon­se­kwen­cji wy­lą­do­wa­li w Od­rze, każ­dy z dziu­rą w gło­wie.

Rob­bie nie był tak by­stry, za ja­kie­go ucho­dził. Za­miast po­zbyć się splu­wy, z któ­rej strze­lał, ukrył ją w jed­nym z ma­ga­zy­nów na­le­żą­cych do pro­wa­dzo­nej przez sie­bie fir­my. Tro­chę trwa­ło, za­nim go przy­mknę­li. Do­sta­nie dwa­dzie­ścia pięć lat jak nic, o ile nie wy­kpi się wzglę­da­mi pro­ce­du­ral­ny­mi.

Le­piej, żeby tak się nie sta­ło.

– Prze­ka­żesz akta Gra­ży­nie. Do­koń­czy ro­bo­tę za cie­bie.

– Za­nim ją wpro­wa­dzę… – jęk­nął Tom­czyk.

– Po­ra­dzi so­bie, spo­koj­nie. Głu­pia nie jest. Pra­wo skoń­czy­ła z wy­róż­nie­niem. W ra­zie cze­go jej po­mo­żesz.

Tom­czy­ko­wi nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak wzru­szyć ra­mio­na­mi. On tu je­dy­nie sprzą­tał. De­cy­zje po­dej­mo­wa­li mą­drzej­si. Komu ten układ nie od­po­wia­dał, mógł się zwol­nić i po­szu­kać ro­bo­ty gdzie in­dziej. De­tek­ty­wów i lu­dzi do ochro­ny oso­bi­stej ni­g­dy za dużo.

Gra­żyn­kę Ko­nar­ską lu­bił i ce­nił. Tak jak po­wie­dział Gó­rec­ki, była by­stra. Szyb­ciej niż on upo­ra się z tą całą pa­pie­ro­lo­gią.

– Sko­ro tak uwa­żasz. – Tom­czyk nie chciał się kłó­cić. – Cie­ka­we, kogo przy­ślą z pro­ku­ra­tu­ry.

– Iz­deb­ską.

– Coś po­dob­ne­go. – Tym ra­zem nie po­tra­fił ukryć zdzi­wie­nia. – Tę Iz­deb­ską?

– A znasz ja­kąś inną?

– Je­stem po pro­stu za­sko­czo­ny.

– Przy­naj­mniej bę­dzie­cie mie­li oka­zję po­znać się le­piej. Tyl­ko mi nie mów, że na nią nie le­cisz. Pół ko­men­dy ma na nią ocho­tę.

– Mę­żat­ka.

– A w czym ci to prze­szka­dza? – Gó­rec­ki mru­gnął zna­czą­co. – Tyl­ko uwa­żaj, żeby cię za bar­dzo nie roz­pra­sza­ła. Wiem, wiem, ty za ba­ba­mi nie la­tasz. Ale z Iz­deb­ską żar­tów nie ma.

Uwa­gi Gó­rec­kie­go pusz­czał mimo uszu. Iz­deb­ska na tę ro­bo­tę wy­da­wa­ła się zbyt de­li­kat­na. Wi­dział ją parę razy na ko­men­dzie i w pro­ku­ra­tu­rze okrę­go­wej na Sto­isła­wa, lecz ni­g­dy nie po­ga­da­li dłu­żej niż pięć mi­nut. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, tro­chę go onie­śmie­la­ła. Czuł się przy niej jak ubo­gi krew­ny z pro­win­cji, któ­ry nie wie, jaką ły­żecz­ką je się de­ser, jaką zupę i że kro­je­nie ziem­nia­ków na ta­le­rzu jest nie­wy­obra­żal­nym faux pas.

Tom­czyk uznał roz­mo­wę za za­koń­czo­ną. Wstał i skie­ro­wał się do drzwi. Nim zdą­żył uchwy­cić klam­kę, uka­za­ła się w nich se­kre­tar­ka na­czel­ni­ka.

– Już są.

– Do­bra. Proś ich. – Sła­wek Gó­rec­ki wy­gła­dził kla­py służ­bo­wej ma­ry­nar­ki.

– Nie wspo­mi­na­łeś o go­ściach – po­wie­dział Pa­weł na od­chod­nym.

– De­le­ga­cja z są­sied­nie­go lan­du. Chcą ko­niecz­nie za­zna­jo­mić się z na­szy­mi pro­ce­du­ra­mi.

– To źle?

– Dia­bli ich nada­li.

Tom­czyk uśmiech­nął się pod no­sem. Wie­le osób wie­dzia­ło, ja­kie Gó­rec­ki ma na­sta­wie­nie do przy­ja­ciół z Nie­miec. Nie­chęć to zbyt de­li­kat­ne okre­śle­nie. On ich pa­to­lo­gicz­nie nie cier­piał. Zmu­szo­ny do ofi­cjal­nych kon­tak­tów roz­ma­wiał z nimi przez tłu­ma­cza lub po an­giel­sku. Nie­miec­ki w ża­den spo­sób nie chciał przejść mu przez gar­dło. Nikt nie wie­dział, skąd się wziął ten uraz, ale na po­dob­ne scho­rze­nie cier­pia­ło wie­lu miesz­kań­ców Szcze­ci­na.

Już w se­kre­ta­ria­cie Pa­weł spo­tkał trzech męż­czyzn i jed­ną ko­bie­tę. Cała czwór­ka pa­ra­do­wa­ła w zie­lo­nych mun­du­rach nie­miec­kiej po­li­cji.

– Gu­ten Tag – chór ochry­płych gło­sów ode­zwał się na wi­dok ko­mi­sa­rza.

– Bit­te, bit­te. – Pa­weł wska­zał je­dy­ny słusz­ny kie­ru­nek, sam sta­jąc pod ścia­ną i cze­ka­jąc, aż zo­sta­nie wy­mi­nię­ty.

Gru­bo cio­sa­ne twa­rze funk­cjo­na­riu­szy przy­wo­dzi­ły Tom­czy­ko­wi na myśl ob­li­cza ger­mań­skich wo­jow­ni­ków, któ­rzy przez zu­peł­ny przy­pa­dek za­błą­ka­li się w nie swo­ich cza­sach. Każ­dy z nich pach­niał ja­kimś che­micz­nym od­czyn­ni­kiem, tyl­ko przez przy­pa­dek no­szą­cym na­zwę wody to­a­le­to­wej. Wy­ją­tek sta­no­wi­ła ko­bie­ta, wy­so­ka i po­staw­na, o cze­ko­la­do­wym ko­lo­rze skó­ry, w stop­niu Po­li­ze­io­ber­rat – wy­raź­ny znak zmian, ja­kie się do­ko­na­ły.

O ile się orien­to­wał, do Me­klem­bur­gii-Vor­pom­mern, czy­li lan­du bez­po­śred­nio przy­le­ga­ją­ce­go do Za­chod­nio­po­mor­skie­go, przy­by­ło naj­mniej uchodź­ców z Azji i Afry­ki, ale i tu od­se­tek ko­lo­ro­wych był cał­kiem spo­ry. A nie wszy­scy oka­za­li się po­tul­ny­mi ba­ran­ka­mi.

Po­cze­kał, aż to­wa­rzy­stwo znik­nie w ga­bi­ne­cie Gó­rec­kie­go, i po­szedł do sie­bie, igno­ru­jąc ssa­nie w brzu­chu. Od rana nic nie jadł. Na sa­mej ka­wie i pa­pie­ro­sach da­le­ko nie za­je­dzie.

Żar­cie i tak mu­sia­ło po­cze­kać. Pora brać się do ro­bo­ty. Pierw­sze dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny są klu­czo­we dla śledz­twa.

Na po­czą­tek spraw­dzi re­je­stra­cję SUV-a sto­ją­ce­go na par­kin­gu, choć nie wią­zał z tym więk­szych na­dziei. Jak znał ży­cie, wóz na­le­żał do ja­kie­goś py­ska­te­go go­ścia, ma­ją­ce­go do po­li­cji cały sze­reg za­strze­żeń. Uże­raj się póź­niej z ta­kim pod­czas wy­ja­śnień. Szko­da, że nie spraw­dził nis­sa­na wcze­śniej. Zaj­rzał­by do środ­ka i zna­lazł od­po­wie­dzi na parę py­tań.

Zszedł pię­tro ni­żej i dłu­gim ko­ry­ta­rzem do­tarł do zaj­mo­wa­ne­go przez sie­bie biu­ra, któ­re dzie­lił z Dar­kiem No­wa­kiem i Gra­żyn­ką Ko­nar­ską. Biur­ka, krze­sła, sza­fa na akta, kom­pu­te­ry i sa­mot­na pa­prot­ka na okien­nym pa­ra­pe­cie skła­da­ły się na twór­czy nie­ład pa­nu­ją­cy w po­ko­ju. On sam ob­se­syj­nie nie zno­sił, kie­dy ktoś do­ty­kał akt spraw, nad któ­ry­mi pra­co­wał. Ni­cze­go póź­niej nie po­tra­fił zna­leźć. Nie­jed­no­krot­nie do­sta­wał sza­łu, prze­trzą­sa­jąc za­ka­mar­ki biur­ka i me­ta­lo­wej sza­fy. Nie na­le­żał do pe­dan­tów, ale lu­bił wie­dzieć, gdzie się co znaj­du­je.

Pod­ko­mi­sarz No­wak przy­mie­rzał się wła­śnie do dru­gie­go śnia­da­nia, a może wcze­sne­go lun­chu. Fa­cet wa­żył naj­wy­żej sześć­dzie­siąt pięć kilo, sama skó­ra i ko­ści, a jadł za trzech, ob­se­syj­nie przy tym dba­jąc o wła­sne zdro­wie. Go­dzi­nę przed ro­bo­tą bie­gał, nie zwa­ża­jąc na aurę. God­ne po­dzi­wu, choć zda­niem Tom­czy­ka w ten spo­sób tyl­ko uni­kał sie­dze­nia w domu.

Ko­nar­skiej nie było. Kie­dy przyj­dzie, do­wie się, co też przy­go­to­wał dla niej Gó­rec­ki.

– Cześć.

– Ahm… – Od­po­wiedź No­wa­ka była co­kol­wiek nie­zro­zu­mia­ła. Cięż­ko mó­wić i żuć wiel­ką ka­nap­kę jed­no­cze­śnie.

Tro­chę po­trwa­ło, za­nim prze­łknął pierw­szy kęs.

– Sły­sza­łem, co się sta­ło.

– Wie­ści pręd­ko się roz­cho­dzą – burk­nął Tom­czyk, opa­da­jąc całą masą cia­ła na krze­sło.

– Fa­cet już do­stał ksyw­kę.

– Jaką?

– Ado­nis – z po­wa­gą po­wie­dział No­wak i za­raz po­tem par­sk­nął śmie­chem. – Nie­złe, co?

– Bar­dzo za­baw­ne.

– Nie ja to wy­my­śli­łem, tyl­ko ci z la­bo­ra­to­rium. Do­brze wiesz, ja­kie mają zbo­czo­ne po­czu­cie hu­mo­ru.

– Przy mnie tak nie dow­cip­ko­wa­li. – Pa­weł się­gnął po dłu­go­pis i blo­czek z sa­mo­przy­lep­ny­mi kar­tecz­ka­mi. ZS 726 F… Na koń­cu było L czy X? Nie­waż­ne, spró­bu­je jed­nej i dru­giej kom­bi­na­cji.

– Rob­bie po­szedł w od­staw­kę?

– Tak. Gra­ży­na się nim zaj­mie. Sła­wek tak za­de­cy­do­wał.

Tom­czyk uru­cho­mił kom­pu­ter, wpi­su­jąc od­po­wied­nie ha­sło i lo­gin. Tro­chę po­trwa­ło, za­nim pro­gram za­sko­czył. Przez ten czas wpa­try­wał się w kart­kę, za­cho­dząc w gło­wę, czy aby na pew­no ciąg li­ter i cyfr jest pra­wi­dło­wy.

– Na pew­no się ucie­szy.

– Nie ma jak pa­pier­ko­wa ro­bo­ta. Wła­ści­wie to gdzie jest te­raz?

– Po­szła z dziec­kiem do le­ka­rza. W szko­łach pa­nu­je epi­de­mia gry­py.

– I tego wi­ru­sa przy­nie­sie nam tu­taj.

– Po­wie­dzia­ła, że ma cho­re dziec­ko, a nie, że ona jest cho­ra. To spo­ra róż­ni­ca.

Jak to szło… FL czy FX? Pal­ce Tom­czy­ka za­czę­ły śmi­gać po kla­wia­tu­rze. Na wy­nik nie trze­ba było dłu­go cze­kać.

Mar­ta Wal­czyk. Z PE­SEL-u do­wie­dział się, ile ma lat. No pro­szę, kto by się spo­dzie­wał? Sa­mo­chód na­le­żał do niej. Zdję­cia nie było, ale z dużą dozą praw­do­po­do­bień­stwa mógł przy­jąć, że to wła­śnie jej tru­pa zna­le­zio­no nie­da­le­ko nis­sa­na.

Punkt dla nie­go.

Jest cia­ło, ma i na­zwi­sko. Je­śli dłu­żej po­szpe­ra w ba­zach da­nych, może wy­sko­czy coś jesz­cze.

Po paru mi­nu­tach wie­dział, że ko­bie­ta wcze­śniej nie we­szła w kon­flikt z pra­wem i nie mia­ła kon­ta na Face­bo­oku, a man­da­ty uisz­cza­ła w ter­mi­nach.

Czy­sta jak krysz­tał. Le­piej być nie mo­gło. Co więc ro­bi­ła obok star­ca z ob­cię­tym przy­ro­dze­niem i fla­ka­mi na wierz­chu?

Pani Mar­to, ja­kie skry­wa pani ta­jem­ni­ce? To, że ja­kieś mia­ła, aku­rat nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści.

Jest i ad­res. Wy­pa­da po­ga­dać z naj­bliż­szy­mi, ale nie dziś. Naj­pierw niech to zro­bi Gra­ży­na.

On się do ta­kich spraw nie nada­wał.

Jak on lu­bił ta­kie sy­tu­acje. Tu ro­dzi­na przy obie­dzie, a u drzwi mun­du­ro­wi z po­nu­ry­mi mi­na­mi. Ko­bie­ta była mło­da, więc na pew­no ktoś się o nią trosz­czył.

Te­raz Ado­nis.

Skar­cił się w my­ślach, że użył ta­kie­go okre­śle­nia. Tak nie wy­pa­da. Ja­kiś sza­cu­nek zmar­łe­mu się prze­cież na­le­ży. Dziad, nie dziad…

Za­ło­żył nogę na nogę, a ręce splótł na pier­si. Ja­kieś po­wią­za­nia po­mię­dzy tą dwój­ką mu­sia­ły ist­nieć. Przy­je­cha­li nocą w od­lud­ne miej­sce i co?

Sek­cja zwłok da od­po­wie­dzi na kil­ka py­tań, ale nie na wszyst­kie. Ktoś ich za­sko­czył? Już samo za­bój­stwo jest ak­tem okru­cień­stwa. Pa­stwie­nie się nad kimś, kto nie może się bro­nić, i to w taki spo­sób, aby cier­piał jak naj­bar­dziej, to może nie żad­na no­wość, ale na ich te­re­nie do ta­kich in­cy­den­tów nie do­cho­dzi­ło czę­sto.

Może jed­nak po­wi­nien się skon­cen­tro­wać na tym zma­sa­kro­wa­nym? Na pew­no miał o czym my­śleć.

***

Gna­ny ir­ra­cjo­nal­nym od­ru­chem, po­je­chał na­stęp­ne­go dnia na miej­sce zbrod­ni. I tym ra­zem było tu ci­cho i spo­koj­nie. Aż za spo­koj­nie. Las zda­wał się prze­siąk­nię­ty cmen­tar­ną ci­szą. Przy­naj­mniej nie pa­da­ło.

Tom­czyk się­gnął po pa­pie­ro­sa i za­pal­nicz­kę. Już daw­no po­wi­nien skoń­czyć z tym dur­nym na­ło­giem. Rzu­cał ze sto razy. Za­wsze się uda­wa­ło. Na ty­dzień, cza­sa­mi dłu­żej. A po­tem za­cho­dził do Żab­ki albo Fre­sha i ku­po­wał ko­lej­ną pacz­kę. Za­cią­gać się dy­mem lu­bił z wie­lu po­wo­dów, ale naj­waż­niej­szy był ten, że miał sła­bą wolę.

Trza­snął krze­mień, a pło­mień wy­strze­lił w górę. Jak on to lu­bił.

Po wczo­raj­szym za­mie­sza­niu te­ren zda­rze­nia wciąż ota­cza­ła bia­ło-czer­wo­na pla­sti­ko­wa ta­śma, przy­twier­dzo­na do pni so­sen. Spo­ro tego było. Hek­tar jak nic.

Wol­nym kro­kiem po­drep­tał w stro­nę, gdzie od­na­le­zio­no zwło­ki Ado­ni­sa… tfu… znów to samo. Nie­for­tun­ne okre­śle­nie wbi­ło mu się do gło­wy.

Cia­ło, par­king, dru­gie cia­ło. Ogar­niał to nie­mal jed­nym spoj­rze­niem. Wy­obra­ził so­bie sce­nę mor­du. Jaką nie­na­wiść na­le­ża­ło no­sić w ser­cu, aby do­pu­ścić się tak okrut­ne­go czy­nu?

Ostat­ni raz za­cią­gnął się dy­mem i ci­snął nie­do­pa­łek na zie­mię. Wzdry­gnął się, gdy za ple­ca­mi usły­szał war­kot sil­ni­ka. Zda­je się, że ja­kiś kie­row­ca ko­niecz­nie mu­siał za­spo­ko­ić cho­rą cie­ka­wość.

Nie­gdyś bia­ły, a dziś moc­no za­ku­rzo­ny seat ibi­za za­to­czył się na par­king, za­trzy­mu­jąc nie­opo­dal vec­try ko­mi­sa­rza.

Po jaką cho­le­rę cię tu przy­nio­sło, czło­wie­ku? Nie mo­głeś po­sie­dzieć w domu i po­oglą­dać te­le­wi­zji?

– Cześć, Pa­weł.

Tom­czy­ko­wi nie­co ulży­ło. Ada­ma Za­gór­ne­go, gwiaz­dę lo­kal­ne­go dzien­ni­kar­stwa, znał do­brze. Kum­plo­wa­li się jesz­cze za sta­rych cza­sów. Na­wet się lu­bi­li. W mia­rę. Przy­naj­mniej nic do sie­bie nie mie­li. Ich dro­gi ro­ze­szły się już daw­no temu, ale co ja­kiś czas wpa­da­li na sie­bie, wy­mie­nia­jąc się in­for­ma­cja­mi z ży­cia wspól­nych zna­jo­mych.

Za­gór­ny, nie­wie­le star­szy od Tom­czy­ka, był ły­sie­ją­cym blon­dy­nem z wy­raź­nie za­ry­so­wa­nym brzusz­kiem wy­traw­ne­go pi­wo­sza. Poza tym wy­glą­dał nie­źle jak na fa­ce­ta pod pięć­dzie­siąt­kę.

– Mia­łem nosa.

– Ra­czej ktoś dał ci cynk. – Pa­weł pod­szedł bli­żej, wy­cią­ga­jąc rękę na po­wi­ta­nie. – Mam ra­cję?

– Ni­g­dy nie wie­rzy­łeś w mój dzien­ni­kar­ski ta­lent. – Za­gór­ny był nie tyl­ko pi­sma­kiem, ale i twór­cą sze­re­gu fil­mów do­ku­men­tal­nych opo­wia­da­ją­cych o szcze­ciń­skich mor­der­cach i afe­rach kry­mi­nal­nych. Kto jak kto, ale Adam sie­dział w te­ma­cie jak nikt inny.

– Po­zo­sta­je mi tyl­ko za­dać py­ta­nie: co cię tu przy­gna­ło? – Mimo ca­łej sym­pa­tii do kum­pla Tom­czyk nie lu­bił, jak wpie­prza­no się w jego spra­wy.

Dzien­ni­karz ob­rzu­cił gli­nia­rza cie­ka­wym spoj­rze­niem.

– To ty pro­wa­dzisz śledz­two w spra­wie po­dwój­ne­go za­bój­stwa?

– Na­wet je­że­li, to co?

– Nic. Tak tyl­ko py­tam. – Za­gór­ny wy­tarł pal­ca­mi nos, a ręce scho­wał do kie­sze­ni. – Lu­bię wie­dzieć.

– Szy­ku­jesz ma­te­riał – ni to za­py­tał, ni stwier­dził ko­mi­sarz.

– Lu­dzie chcą wie­dzieć. Mają do tego pra­wo. Chy­ba im nie za­bro­nisz?

– Ży­je­my w wol­nym kra­ju.

– Tak mó­wią, ale ile w tym praw­dy?

Tom­czyk zro­bił krok, póź­niej dru­gi, smęt­nie ki­wa­jąc gło­wą.

– Fa­cet le­żał tam. – Wska­zał kie­ru­nek. – Ona tu…

– Cie­ka­we.

Za­gór­ny z za­ka­mar­ków kurt­ki wy­cią­gnął smart­fo­na i za­czął strze­lać zdję­cia. Sam las i po­wie­wa­ją­ca na wie­trze ta­śma. Ple­ner jak wszy­scy dia­bli.

– Ja­kieś szcze­gó­ły?

– Sami nie­wie­le mamy.

– Mó­wisz tak za każ­dym ra­zem, gdy się spo­ty­ka­my.

– Dla do­bra śledz­twa…

– Znam ten tekst le­piej od cie­bie. – Adam wciąż roz­glą­dał się do­oko­ła z za­cie­ka­wie­niem. – Świad­ko­wie?

– Jak na ra­zie brak. Może się ja­cyś po­ja­wią. Ale na tym eta­pie kom­plet­na ci­sza. Sam wi­dzisz, że to zu­peł­ne pust­ko­wie.

– Okre­ślo­no już porę.

– Wciąż cze­kam na wy­ni­ki sek­cji.

– To po­jedź do Vir­gi i po­ga­daj z kel­ne­ra­mi. Co ci szko­dzi? Może oni coś wie­dzą.

Vir­ga, knaj­pa, ale taka lep­sza, z za­dę­ciem, znaj­do­wa­ła się kil­ka­set me­trów da­lej, na pę­tli au­to­bu­so­wo-tram­wa­jo­wej przy­le­ga­ją­cej do je­zio­ra i miej­skie­go ką­pie­li­ska Głę­bo­kie.

Uro­kli­we miej­sce. W sam raz na ro­man­tycz­ny wy­pad.

– Wy­ślę tam ko­goś – po­wie­dział na od­czep­ne­go, za­sta­na­wia­jąc się, dla­cze­go sam nie wpadł na ten po­mysł. Chy­ba się sta­rzał.

– Le­piej zrób to sam.

– Nie my­śla­łeś o zmia­nie ro­bo­ty?

– A wy­glą­dam na sa­mo­bój­cę? – mruk­nął pod no­sem Za­gór­ny.

– Ni­g­dy nie wiem, kie­dy żar­tu­jesz, a kie­dy mó­wisz po­waż­nie.

Prze­szli parę me­trów i po­now­nie przy­sta­nę­li.

– Mam do cie­bie proś­bę. Wstrzy­maj się z pu­bli­ka­cją. Na­ro­bisz nie­po­trzeb­nej pa­ni­ki. Już wi­dzę ten na­głó­wek: „Wam­pir z Głę­bo­kie­go wciąż po­zo­sta­je na wol­no­ści”.

– Jak dłu­go to po­trwa? Aż ty się roz­krę­cisz?

– Tak bę­dzie naj­le­piej.

– Nic z tego. Sze­fo­wie mnie ci­sną.

– My­śla­łem, że to ty je­steś tu sze­fem.

– Tu tak, ale mó­wię o tych z War­sza­wy. Sprze­daż leci nam na łeb na szy­ję. Obie­ca­łem lep­sze wy­ni­ki. – Dzien­ni­karz skrzy­wił usta.

– I dla­te­go pój­dziesz w ta­nią sen­sa­cję. – Tom­czyk nie był za­chwy­co­ny tym, co usły­szał.

– Pa­weł, ile my się zna­my? Trzy­dzie­ści lat?

– Ja­koś tak bę­dzie.

– I są­dzisz, że chcę ci zro­bić świń­stwo?

– Tego aku­rat nie po­wie­dzia­łem.

– Do­brze, zro­bi­my tak: dasz, co masz, a ja po­krę­cę się przy spra­wie. Mam swo­je doj­ścia.

– Niech ci się nie wy­da­je, że to ta­kie pro­ste.

Jak na gli­nia­rza przy­sta­ło, Tom­czyk nie lu­bił, gdy nie­pro­fe­sjo­na­li­ści za­czy­na­li pro­wa­dzić śledz­two na wła­sną rękę. Pra­wie za­wsze wy­ni­ka­ły z tego nie­po­trzeb­ne kom­pli­ka­cje. Po­mysł Ada­ma może nie był zły, ale bez prze­sa­dy. Ist­nia­ła sub­tel­na róż­ni­ca mię­dzy za­wo­dow­cem a ama­to­rem.

– Prze­sa­dzasz.

– Rób, jak chcesz.

Znał Ada­ma na tyle, aby wie­dzieć, że je­że­li ten wbi­je so­bie coś do gło­wy, trud­no bę­dzie go póź­niej od­wieść od po­my­słu. Ob­ra­żo­ny pój­dzie do sa­me­go ko­men­dan­ta wo­je­wódz­kie­go z od­po­wied­nią por­cją po­chlebstw i nie tyl­ko, a ten pęk­nie, wraż­li­wy na swój me­dial­ny wi­ze­ru­nek.

– To co, je­ste­śmy w kon­tak­cie?

– Ja­sne.

Po­że­gna­li się i każ­dy z nich po­dą­żył w stro­nę swo­je­go sa­mo­cho­du. Za­gór­ny od­je­chał pierw­szy, a Tom­czyk w mię­dzy­cza­sie wy­ko­nał parę te­le­fo­nów. Wkrót­ce smart­fon za­czął pi­kać przy­cho­dzą­cy­mi wia­do­mo­ścia­mi. Jed­na, dru­ga, trze­cia… pięk­nie. Otwo­rzył pli­ki w ko­lej­no­ści, w ja­kiej zo­sta­ły na­de­sła­ne.

Foty de­na­ta o nie­zna­nym na­zwi­sku ro­bi­ły wra­że­nie. Tyl­ko twarz. In­nych szcze­gó­łów nie po­trze­bo­wał. Na­de­rwa­ne uszy, prze­kłu­te oczy i zła­ma­ny nos. Od sa­me­go pa­trze­nia ro­bi­ło się nie­do­brze. Po­do­bień­stwo do oso­by, jaką był za ży­cia, nie­wiel­kie. Nikt przy zdro­wych zmy­słach nie bę­dzie chciał oglą­dać cze­goś ta­kie­go.

Z ko­bie­tą spra­wa przed­sta­wia­ła się ina­czej. Rysy twa­rzy na­bra­ły ostro­ści, ale poza tym czy­sta per­fek­cja. Wy­glą­da­ła tak pięk­nie, że aż ści­ska­ło za ser­ce.

W koń­cu wło­żył klu­czyk do sta­cyj­ki i od­pa­lił sil­nik. Dal­sze prze­by­wa­nie w tym miej­scu uznał za stra­tę cza­su.

***

Do Vir­gi za­je­chał parę mi­nut póź­niej. Opel wto­czył się na wy­as­fal­to­wa­ny par­king, za­trzy­mu­jąc tuż przy śmiet­ni­ku. Zda­je się, że na ra­zie był je­dy­nym klien­tem.

Czyn­ne od dzie­sią­tej. Było za pięć, a on bar­dzo nie lu­bił cze­kać. Pchnął drzwi, od razu kie­ru­jąc się w stro­nę baru. Nim pa­dły pierw­sze sło­wa, wy­cią­gnął służ­bo­wą szma­tę i po­de­tknął ją pod nos kel­ner­ce, nie­wy­so­kiej dziew­czy­nie o pie­go­wa­tej buzi i wło­sach do ra­mion.

– Ko­men­da Wo­je­wódz­ka Po­li­cji, ko­mi­sarz Pa­weł Tom­czyk – wy­rzu­cił z sie­bie na jed­nym od­de­chu.

– W czym mogę po­móc? – za­py­ta­ła re­zo­lut­nie.

Uśmiech­nął się przy­mil­nie. Za chwi­lę mi­nie jej ten do­bry hu­mor.

– Pro­szę mi po­wie­dzieć, kto miał wie­czor­ną zmia­nę?

– Ja.

– Jak miło.

– Sta­ło się coś? – Tym ra­zem w jej oczach za­go­ścił nie­po­kój.

– Była pani sama czy z kimś?

– Sama. W czwart­ki nie mie­wa­my zbyt wie­lu go­ści. Pan ro­zu­mie, dzień przed week­en­dem. Do­pie­ro dziś szy­ku­je­my się na więk­szą im­pre­zę.

– No tak, ale ktoś jed­nak był?

– Ow­szem.

Tom­czyk wy­cią­gnął smart­fo­na i wy­świe­tlił na ekra­nie po­stać męż­czy­zny. Zdję­cie na­le­ża­ło do mniej dra­stycz­nych.

– Wi­dzia­ła go pani? – Wy­cią­gnął apa­rat w jej stro­nę.

– Je­zus Ma­ria, co mu się sta­ło?

– Tak czy nie? – za­py­tał ostrzej.

– Mogę się le­piej przyj­rzeć? – Dziew­czy­na od­su­nę­ła się.

– Ja­sne. – Uważ­nie ją ob­ser­wo­wał. – Może to…

Ko­lej­na fota. Tym ra­zem nie en face, a tro­chę z boku.

– Nie przy­po­mi­nam so­bie.

– To dla nas waż­ne.

– Prze­cież mó­wię.

Wy­star­czy. Po­mi­nął parę ko­lej­nych zdjęć, aż w koń­cu zna­lazł to, któ­re­go szu­kał.

– A ona?

Wa­ha­nie trwa­ło dłu­żej niż za pierw­szym ra­zem.

– Nie je­stem pew­na.

Ser­ce w pier­si ko­mi­sa­rza za­bi­ło ży­wiej.

– Wi­dzia­łam ją raz czy dwa…

– Wczo­raj?

– Nie. Wcze­śniej.

– Samą?

– W to­wa­rzy­stwie. Tak mi się zda­je.

– Kogo?

– A skąd mam wie­dzieć? Nie pa­mię­tam wszyst­kich, któ­rzy tu przy­cho­dzą. To cała masa lu­dzi. Są sta­rzy by­wal­cy, ale naj­czę­ściej ko­muś na­gle się za­chce kawy po dłuż­szym spa­ce­rze. Je­ste­śmy tu je­dy­nym lo­ka­lem…

– Nie o to py­ta­łem.

– Prze­pra­szam. Zde­ner­wo­wa­łam się.

Wy­da­wa­ło się, że dziew­czy­na za­raz się­gnie po chu­s­tecz­kę i wy­smar­ka nos.

– Do­brze, umó­wi­my się tak… tu jest mój nu­mer. – Po­dał jej wi­zy­tów­kę. – Je­że­li przy­po­mni so­bie pani coś jesz­cze, pro­szę za­te­le­fo­no­wać. Do­brze?

– Tak.

– Świet­nie. – Tom­czyk za­czął zbie­rać się do wyj­ścia. – A treść na­szej roz­mo­wy pro­szę za­cho­wać dla sie­bie. Jej ujaw­nie­nie gro­zi przy­kry­mi kon­se­kwen­cja­mi.

Nie mu­siał do­da­wać nic wię­cej. Była wy­star­cza­ją­co prze­ra­żo­na, a prze­cież nie chciał jej wy­stra­szyć.

Samo tak wy­szło.

***

W biu­rze bez zmian. Ko­nar­skiej wciąż nie było, a Now­ak ła­do­wał w sie­bie ku­pio­ną w skle­pie sa­łat­kę wa­rzy­wną.

– Przy­szły wy­ni­ki au­top­sji. Masz je na biur­ku. – Da­rek odło­żył wi­de­lec i się­gnął po ser­wet­kę.

– Do­bra. Dzię­ki.

– Gra­ży­na przyj­dzie w po­nie­dzia­łek. Do­sta­ła zwol­nie­nie na dziec­ko.

– Po­ra­dzi­my so­bie bez niej.

Tom­czyk się­gnął do akt. Na­pi­sa­no je su­chym jak pieprz ję­zy­kiem i nie zna­lazł w nich nic, cze­go by nie wie­dział wcze­śniej. Mar­ta Wal­czyk zgi­nę­ła od po­strza­łu z bro­ni krót­kiej, ka­li­ber 9 mm. Strzał z bli­skiej od­le­gło­ści. Śmierć na­stą­pi­ła na­tych­miast.

Przy­naj­mniej nie cier­pia­ła.

Obej­rzał zdję­cia, wy­ko­na­ne tym ra­zem apa­ra­tem cy­fro­wym o wy­so­kiej roz­dziel­czo­ści.

Wszyst­ko pięk­nie, draż­nił go tyl­ko ten znak po sek­cji, w kształ­cie li­te­ry Y, ry­so­wa­ny od oboj­czy­ków, łą­czą­cy się przy splo­cie sło­necz­nym i po­cią­gnię­ty da­lej w dół w stro­nę pęp­ka. We krwi de­nat­ki zna­le­zio­no śla­dy po sil­nych le­kach prze­ciw­bó­lo­wych. Al­ko­hol i nar­ko­ty­ki wy­klu­czo­no.

Osob­ny pro­to­kół za­wie­rał spis przed­mio­tów. Nie­wie­le tego. Tro­chę dzi­wił brak to­reb­ki. W sa­mo­cho­dzie też jej nie było. Wóz może i nie był ste­ryl­nie czy­sty, ale też nie ja­koś szcze­gól­nie za­pusz­czo­ny. Na tyl­nej ka­na­pie siat­ka z za­ku­pa­mi, a w niej por, pie­trusz­ka i por­cja ro­so­ło­wa ku­pio­na w su­per­mar­ke­cie.

Po­dra­pał się po gło­wie. Z jed­nej stro­ny por i pie­trusz­ka, a z dru­giej wy­ka­łacz­ki? Ro­bi­ło się co­raz cie­ka­wiej.

Ado­nis zgi­nął wsku­tek za­trzy­ma­nia ak­cji ser­ca. Fa­cet do­stał taki wy­cisk, że jego or­ga­nizm po­wie­dział dość. Miał już zresz­tą swo­je lata i od daw­na le­czył się na ser­ce.

Obo­je nie­no­to­wa­ni.

Uru­cho­mił kom­pu­ter i wszedł w bazę osób za­gi­nio­nych. Ist­nia­ła szan­sa, że tu znaj­dzie ko­lej­ne in­for­ma­cje.

Ko­bie­ty, dzie­ci i męż­czyzn do lat pięć­dzie­się­ciu so­bie da­ro­wał. In­te­re­so­wa­li go star­cy, wy­łącz­nie z Za­chod­nio­po­mor­skie­go. Zgło­sze­nia z ostat­nie­go ty­go­dnia. Czte­ry wy­ni­ki. Spraw­dził je po ko­lei.

Pierw­sze­go de­li­kwen­ta wy­klu­czył nie­mal na­tych­miast. Fa­cet wa­żył do­bre sto czter­dzie­ści kilo. Ado­nis nie­ca­łe sie­dem­dzie­siąt.

Da­lej.

Choć zdję­cie na­stęp­ne­go zro­bio­no co naj­mniej dzie­sięć lat temu, tu nie było mowy o po­mył­ce. Z kom­pu­te­ro­we­go ekra­nu pa­trzył na Paw­ła dys­tyn­go­wa­ny, szpa­ko­wa­ty pan o ła­god­nym uśmie­chu i z sia­tecz­ką zmarsz­czek wo­kół oczu. Ary­sto­kra­ta w każ­dym calu.

Hen­ryk So­kól­ski, uro­dzo­ny w 1940 roku w Byd­gosz­czy. Eme­ryt. Ostat­ni ad­res: plac Ja­ku­ba Wuj­ka 17. Ko­lej­nych de­li­kwen­tów so­bie da­ro­wał.

Do­my­ślał się, gdzie to jest, ale dla świę­te­go spo­ko­ju spraw­dził w Go­oglach. No pro­szę, naj­pięk­niej­sze miej­sce Po­god­na, gdzie ceny za nie­ru­cho­mo­ści osią­ga­ły za­wrot­ne wy­so­ko­ści. On ze swo­ją pen­sją psa mógł co naj­wy­żej po­ga­pić się na dom zza pło­tu.

O za­gi­nię­ciu po­wia­do­mi­ła żona we wto­rek rano. Po­dob­no ostat­ni raz wi­dzie­li się w po­nie­dzia­łek, póź­nym po­po­łu­dniem, gdy So­kól­ski wy­szedł na krót­ki spa­cer.

W ta­kim ra­zie co się z nim dzia­ło przez te parę dni, sko­ro do mor­der­stwa, jak twier­dzą pa­to­lo­dzy, do­szło w nocy ze śro­dy na czwar­tek?

Do­stał ło­mot. To aku­rat ja­sne. Wia­do­mość ro­dzi­ła ko­lej­ne py­ta­nie: je­że­li zo­stał po­rwa­ny, to gdzie był prze­trzy­my­wa­ny przez trzy doby?

Z po­cząt­ku chciał po­je­chać i po­ga­dać z bli­ski­mi Mar­ty Wal­czyk, ale te­raz za­rzu­cił ten po­mysł. Ona może po­cze­kać. To pan So­kól­ski wy­da­wał się grać w tym du­ecie pierw­sze skrzyp­ce.

Do­cho­dzi­ła trzy­na­sta. Nic nie sta­ło na prze­szko­dzie, by wy­sko­czyć na Po­god­no i prze­py­tać żonę eme­ry­ta. Re­we­la­cji się nie spo­dzie­wał, choć ni­g­dy nic nie wia­do­mo.

– Czu­waj nad wszyst­kim – po­wie­dział do No­wa­ka. – Do pięt­na­stej będę z po­wro­tem.

– A ty do­kąd?

– Nasz Ado­nis nie jest już ano­ni­mo­wy.

***

Na­stęp­ne pół go­dzi­ny oka­za­ło się kosz­ma­rem. Z po­wo­du re­mon­tu jed­nej z głów­nych ulic Szcze­cin zo­stał za­kor­ko­wa­ny. Już samo wy­do­sta­nie się z re­jo­nu śród­mie­ścia gra­ni­czy­ło z cu­dem. Na do­da­tek ze­rwał się po­ry­wi­sty wiatr, a nad mia­sto nad­cią­gnę­ły oło­wia­ne chmu­ry.

Do­brze, że wcze­śniej wy­słu­chał lo­kal­nych wia­do­mo­ści i wie­dział, na co się przy­go­to­wać. Za­miast po­je­chać przez cen­trum, wy­brał al­ter­na­tyw­ną tra­sę, dłuż­szą, ale gwa­ran­tu­ją­cą, że osią­gnie cel o roz­sąd­nej po­rze.

Szyb­ko do­tarł do ron­da Gie­droy­cia i skrę­cił w Sło­wac­kie­go. Sta­ra po­nie­miec­ka za­bu­do­wa wkrót­ce ustą­pi­ła miej­sca miej­skie­mu par­ko­wi. Cze­go jak cze­go, ale te­re­nów zie­lo­nych w Szcze­ci­nie nie bra­ko­wa­ło. Po le­wej mi­nął am­fi­te­atr, zwień­czo­ny ogrom­nym be­to­no­wym łu­kiem, a po pra­wej kom­pleks bu­dyn­ków daw­nej Aka­de­mii Rol­ni­czej. Przed wjaz­dem w Woj­ska Pol­skie­go od­cze­kał swo­je. Na szczę­ście pra­wie do­je­chał na miej­sce.

Na­wet je­sie­nią dziel­ni­ca wy­glą­da­ła uro­kli­wie. Nie szko­dzi, że z drzew spa­dły już li­ście, a świat to­nął we wszyst­kich od­cie­niach sza­ro­ści. To miej­sce przy­cią­ga­ło jak mag­nes. Daw­no tu nie był, cze­go te­raz ża­ło­wał.

Dom, któ­re­go szu­kał, znaj­do­wał się po­mię­dzy be­to­no­wym kloc­kiem wy­bu­do­wa­nym w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych XX wie­ku a mo­der­ni­stycz­ną wil­lą z koń­ca XIX. Dla nie­go tak to mniej wię­cej wy­glą­da­ło. O ar­chi­tek­tu­rze w ogó­le nie miał po­ję­cia. I do­brze. Nie moż­na znać się na wszyst­kim.

Sta­nął przed furt­ką i wci­snął dzwo­nek. Tro­chę trwa­ło, za­nim usły­szał szczęk zwal­nia­nej blo­ka­dy.

W le­cie ogród za­pew­ne to­nął w zie­le­ni. Zda­je się, że w więk­szo­ści były to róże, ale na kwia­tach znał się tak samo jak na ar­chi­tek­tu­rze.

W uchy­lo­nych drzwiach do­strzegł…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej