Lobbysta - Mariusz Zielke - ebook

Lobbysta ebook

Mariusz Zielke

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Lobbysta” to powieść sensacyjna zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Książka w sposób bezkompromisowy obnaża mechanizmy polskiego biznesu, polityki, kulisy działań służb specjalnych, największych afer i operacji finansowych. To jednak przede wszystkim wciągająca i trzymająca w napięciu historia, która łączy wartką akcję, galerię niezwykłych osobowości i nieprzewidywalną fabułę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 340

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Mariusz Zielke

Copyright © by Virtualo, 2021

Redakcja: Wydawnictwo Książki z Kluczem

Korekta: Kamila Sowińska / panbook.pl

Skład wersji elektronicznej: Michał Latusek / konwersja.net

Projekt okładki: Anna Jędrzejak

Wydanie I

Warszawa 2021

ISBN 978-83-272-9967-3

Książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Wszelkie udostępnianie osobom trzecim, upowszechnianie i upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Virtualo Sp. z o.o.

ul. Marszałkowska 104/122

00-017 Warszawa

www.virtualo.pl

Chcesz wydać książkę lub audiobook? Wejdź na virtualo.eu lub napisz do nas na adres [email protected]

PROLOG

Lata 90.

Profesor przejrzał indeks, zawahał się i oddał go Markowi, nie wpisując zaliczenia.

– Nie rozumiem – zaprotestował student. – Byłem na wszystkich pańskich zajęciach, panie profesorze.

– Wiem – przyznał wykładowca.

– Uważam je za jedne z ciekawszych na roku – dodał Marek, usiłując zrozumieć, co jest grane i trochę się przypodobać rozmówcy. Konwersatorium na temat geografii ekonomicznej i finansów międzynarodowych było w sumie interesujące, profesor wykładał z pasją, zarażał nią studentów, mobilizował do wyciągania wniosków i kreatywnego myślenia.

– Mam napisać jakąś pracę? Powinienem zrobić coś więcej na zaliczenie? O czymś zapomniałem?

Profesor wrócił już do lektury przeglądanych wcześniej papierów. Nie patrząc na studenta, dodał:

– Nie nadajesz się.

– Ale… ja sobie radzę, naprawdę…

– Nie nadajesz się na dyplomatę, nie wpiszę ci zaliczenia. To moje zdanie i moje sumienie. Złóż wniosek w dziekanacie, pewnie ci to zaliczą komisyjnie, ale ja ci wpisu nie zrobię.

Marek nie rozumiał. Chodził na te zajęcia, z innych przedmiotów miał same czwórki i piątki, także z języków, choć w zasadzie uczył się sam z książek i filmów, i nie miał takich możliwości, jak większość kolegów korzystających z kursów za granicą i prywatnych lektorów.

Właśnie, może to o nich chodzi? Był jednym z pięciu studentów na roku, którzy nie pochodzili z rodzin dyplomatów. Pozostała czwórka miała plecy w innych miejscach: jeden był synem znanego polityka, druga – wnuczką historyka, który się przyjaźnił z Normanem Davisem, dwójka pozostałych przeszła na „stosunki międzynarodowe” w ramach wymiany z korporacją prawniczą; ich rodziny należały do najbardziej wpływowych w polskiej palestrze.

Za to on jeden mógł się pochwalić bezrobotnym ojcem pijakiem, matką przemytniczką, na dodatek może samobójczynią, no i…

– Jak się nazywa ta miejscowość? Skąd ty pochodzisz, chłopcze?

– Lipno.

Profesor westchnął.

– Właśnie, wracaj tam, idą nowe czasy, rodzą się dla was, młodych, szanse.

Niby jakie? – pomyślał z goryczą Marek. Nie odczuł, by po upadku komuny w Lipnie nastąpiło coś dobrego. Ceny tylko zwariowały, ojcu wzrosła konkurencja wśród lokalnych pijaków, w zakładach metalowych mówiono o zwolnieniach, cały ten lokalny kosmos się rozsypywał jak po wielkim wybuchu…

– Załóż jakiś biznes i rodzinę – dodał profesor. – Zostań bogatym hodowcą indyków, największym pracodawcą w swoim Lipnie, produkuj dobra i dzieci, i żyj. Po co się ładujesz w to bagno? Ty nie jesteś z tej samej gliny, co my. Ty jesteś nadzieją tego kraju na zmianę.

– Ale…

– Wyjdź! – zażądał – i choć zaraz dodał „proszę”, zabrzmiało to bardzo niegrzecznie, ostatecznie.

Marek wstał, wyszedł i trzasnął drzwiami. Chuj! Pierdolony chuj! Jakim prawem go tak potraktował? Dlaczego w ogóle śmiał go oceniać w ten sposób?

Był tak zdenerwowany, że nie zauważył stojącego w cieniu starszego mężczyzny w dobrym, markowym garniturze, starannie zaczesanych białych włosach i przystrzyżonym na modę wojskową wąsie. „Siwy” przyglądał się bacznie studentowi, a gdy chłopak wyszedł z budynku przy Krakowskim Przedmieściu, ruszył do gabinetu profesora.

„Może rzeczywiście się nie nadaję” – myślał, wsiadając do autobusu linii E-2, którym mógł spod uniwersytetu najszybciej dojechać do akademików na Jelonkach.

Większość jego kolegów z roku podjeżdżało na uczelnię własnymi autami. Był też jedynym mieszkającym w akademiku, choć w pokojach obok zdarzali się studenci ze „stosunków”, głównie jednak z zagranicy czy mający jakieś inne powody, by „spróbować” tych słynnych Jelonek. Osiedle Przyjaźń, pozostawione przez budowniczych Pałacu Kultury i zamienione na kampus studencki, nie miało sobie równych w całej Polsce pod względem niezwykłego, sielankowo-artystycznego klimatu. Warto było go zaliczyć do życiorysu.

Pokój dzielił z Białorusinem, który handlował na wielką skalę papierosami i spirytusem, oraz chłopakiem – studentem dziennikarstwa – lekko szurniętym, pisującym do rzekomo liberalnej gazety, wbrew własnym, konserwatywnym poglądom i dorabiającym przy tworzeniu list dialogowych do gazetek porno wydawanych przez firmę Pink Press, czy jakoś podobnie.

„Po co ci te stosunki międzynarodowe?” – przypomniał sobie jedną z dyskusji z ojcem, kiedy jeszcze rozmawiali. – „Co po tym można robić? Przecież na dyplomatę cię nie wezmą. Idź na jakiś… no nie wiem… handel czy cóś?”

„Może na chemię ze specjalnością w alkoholach?”

„O, to to” – roześmiał się szczerze.

Ojciec był z tych, co więcej wylewają z powodu roztrzęsionych rąk, ale potrafił czasem Marka zaskoczyć na różnych poziomach: moralnym, intelektualnym czy takim zwykłym, ludzkim. Gdyby nie pił, może by nawet coś osiągnął. Może Marek mógłby być z niego dumny, podziwiać, chwalić się nim. Może ich drogi potoczyłyby się inaczej. Może mama by żyła…

A tak… na osiedlu był jednym z większych zabijaków, choć w szachy nikt z nim nie potrafił wygrać. Mówiono, że ma mózg Einsteina, pierdolnięcie Kuleja i serce Matki Teresy.

„Tyle że pijak, jak wszyscy u nas” – dodawali. – „No i trochę pechowiec.”

Podobno dawno temu ojciec miał zostać jakimś dyrektorem w zakładach metalowych w Lipnie, ale się komuś naraził (zrobił coś nie tak jak trzeba, odezwał się niepotrzebnie, splunął w złym kierunku) i dostał wilczy bilet.

Nie lubił o tym mówić, więc Marek nie wiedział, o co dokładnie poszło, i w sumie to nie chciał dociekać, ile w tym prawdy. Dla niego liczył się tylko fakt, że matka musiała wziąć sprawy w swoje ręce: zaczęła jeździć na handel do Turcji, Związku Radzieckiego, enerdówka i Bułgarii, żeby ich utrzymać i przez to zginęła, gdy wpadła pod pociąg, usiłując nie spóźnić się na inny.

A może też i w tym przypadku było inaczej? Może po prostu miała dość: pociąg jechał szybko, dało się błyskawicznie z tym dziadostwem skończyć, wyrwać z bagna, rzucić te ciężkie torby pełne sweterków, dżinsów marmurków, koszulek polo z nierówno przyszytymi znaczkami krokodylka i innego gówna… Tego nie wiedział, choć jednak nie dopuszczał do siebie myśli, że mogłaby go zostawić samego z ojcem z własnej woli. Nie, to było niemożliwe. Tak czy inaczej, obarczał ojca winą za jej śmierć i wiedział jedno: stary drań nie ma prawa decydować o jego przyszłości.

„Robię, co chcę.”

Wymyślił sobie te stosunki międzynarodowe, bo powiedzieli mu w liceum, że to jest kierunek, na który najtrudniej się dostać, trudniej nawet niż na prawo czy medycynę, a już z takiego Lipna to w ogóle bez żadnych szans. Jakby sobie postawić cel, żeby na dolepionych skrzydłach Ikara dotrzeć na księżyc. Egzaminy z dwóch języków, historii, rozszerzonej geografii, nawet skomplikowany test psychologiczny – straszyli. A do tego punktacja, której on nie ma szans przeskoczyć. Trzeba być naprawdę alfą i omegą. Albo… mieć plecy. Albo być wariatem.

Postanowił, że się uprze i wszystkim pokaże. Od śmierci mamy wciąż chciał wszystkim coś udowadniać.

No i się udało! A teraz profesor z geopolityki wprost mu mówi, że dalej go nie przepuści. I to sugerując, że niby dla jego dobra.

Wysiadł przystanek dalej, żeby uniknąć rozmów z innymi studentami. Miał chęć to wszystko rzucić, pojechać do wujka Staszka do Trójmiasta, zaciągnąć się na jakiś statek i ruszyć w świat. Stryj dzwonił do niego ostatnio i namawiał, by się zaciągnąć na „Chopina”.

„Zbierają załogę na Karaiby. Kto by nie chciał zobaczyć Karaibów?”

No pewnie, pomyślał Marek. Chciałby zobaczyć, tyle że musiałby pewnie harować za dwóch, przecież po coś był wujkowi leserowi potrzebny.

Może powinien przejechać jeszcze kolejny przystanek i pójść pochodzić po sklepie… Właśnie otworzyli im jeden z pierwszych w Polsce hipermarketów. Nazywał się HIT czy jakoś tak i należał do Niemców. Robił promocje jedzenia i można było się tam żywić za darmo, z czego studenci z Jelonek często korzystali. Szkoda, że wódki nie rozdawali… Parę przystanków dalej był WAT – Wojskowa Akademia Techniczna. Ojciec namawiał Marka, żeby tam właśnie zdawał, bo wtedy miałby studia za darmo.

„Uniwerek też za darmo” – odpowiedział.

„Ale życie kosztuje. A wojsko i wykarmi, i da coś niecoś na zabawę, żeby smutno nie było.”

Tak, dla tatusia na wódeczkę dorzuci, co nie?

„Sam sobie poradzę.”

I radził. Udzielał korepetycji, brał każdą dorywczą pracę, nocami rozwoził trefne towary, w dzień rozdawał ulotki, wolne weekendy spędzał w podróży z przesyłkami, na nockach próbował załapać się nawet jako kelner, ale szybko mu pokazali, że tam jeszcze większa mafia niż na uczelni i żeby zarabiać, trzeba się dzielić, a on jakoś tak nie umiał oszukiwać i wchodzić w układy. Zostały więc te wyjazdy. Najbardziej zresztą je lubił, bo podczas wielogodzinnych podróży czy wyczekiwania na dworcach mógł w spokoju poczytać.

Brał książki w plecak, przesyłkę pod nogi (żeby nie ukradli) i – podczas gdy inni na takich wyjazdach chlali wódę i palili gandzię – on czytał nawet w ciemnościach, aż oczy odmawiały posłuszeństwa z bólu i pieczenia.

Naprawdę się starał; pracował ponad siły, za głupią paczkę był gotów oddać życie i czasem mało brakowało, bo taki już był: twardy, nie do zdarcia. Żaden z tych wypielęgnowanych gogusiów z dobrych domów nie robił równie dużo, żeby przeć do przodu.

A ten głupi chuj, profesor, tak po prostu go skreślił. W jednej chwili zabrał marzenia. Tak można?

„Cholera, jak trzeba, pójdę na ten WAT” – pomyślał. – „Zostanę generałem i wtedy jebańcowi wygarnę.”

Zaraz splunął jednak w bok, bo brzydził się mundurami. Brat ojca, wspomniany wujek Staszek z Gdańska, zaszczepił mu tę nienawiść. Co jakaś awantura, to Staszek musiał brać w niej udział. Flagi zrywał, pomniki przewracał, kamieniami rzucał w milicję i w okna domu partii. Pewnego razu wlazł na dach jakiejś komunistycznej rudery i obsikał wychodzących notabli. Wtedy dostał pierwszy wyrok, strasznie go skatowali. Potem to już była norma. Na przesłuchaniach podobno udawał wariata i notorycznie robił w gacie, żeby go musieli przebierać. Bili go zamiast tego i trzymali w odchodach aż do odparzeń, ale w końcu nie mogli wytrzymać i brali do łaźni, gdzie znów dostawał łomot.

Gdy mały Marek powiedział kiedyś dla żartu, że zostanie milicjantem, Staszek chwycił go mocno za gardło i wykrzyczał w oczy:

„Nawet tak nie żartuj, dzieciaku. Milicjantem i donosicielem nie wolno ci być, bo to tak, jakbyś zdradził nas wszystkich tutaj obecnych i naszych przodków. Rozumiesz? Tego ci zrobić nie wolno!” Zapamiętał. Lubił wujka Staszka, jego snute raz ściszonym, to znów podniesionym głosem opowieści, niesamowite historie i sprzedawane pokątnie patenty, jak ten, że na demonstrację zawsze pod oczami trzeba smarować pastą do zębów, żeby zneutralizować gaz. Mimo że dziś już wiedział, że był to zwykły leser, nierób, cwaniak i wagabunda, a nie żaden bohater, w głowie został zupełnie inny, może fałszywy, ale odciskający niezatarte piętno obraz.

Wojsko to nie milicja czy teraz policja, ale i tak się brzydził mundurami, wciąż widząc w nich bardziej oprawców niż obrońców. Zresztą na Jelonkach ciągle mieli naloty tych z WAT-u. Przyjeżdżali do „Karuzeli” i się rządzili, że niby nikt im nie podskoczy. Któregoś razu Marek miał z jednym takim scysję, nie ustąpił, doszło do bójki, a że Marek po ojcu bić się umiał i jeszcze trochę boksował amatorsko, to szybko i sprawnie poradził sobie z WAT-owcem: bez jakiegoś okrucieństwa czy szczególnej złości, lewy, prawy i było po zabawie.

Tamten zakrwawiony wykrzykiwał, że jeszcze mu pokażą, pobiegł do telefonu i zadzwonił po kolegów.

Inny student-żołnierz podszedł wtedy do Marka i mu powiedział:

„Ty, ja do ciebie nic nie mam, ale spierdalaj, bo jak naszego pobiją, to zaraz cała jednostka się zwala i chce się mścić. Spadaj, mówię ci.”

„To nie ja zacząłem” – odparł Marek. – „Uciekać nie będę.” Tamci przyjechali, chyba ze trzy autobusy na jego jednego, otoczyli całą „Karuzelę”, zaczęli zaczepiać innych studentów, aż ktoś wskazał Marka:

„To ten.”

Pobić go nie pobili. Zmusili jednak do pojedynku z ich najlepszym „zawodnikiem”. Wyszedł taki z szeregu, mniej więcej podobnej wagi, trochę wyższy, więc Marek – choć nie chciał – musiał się z nim zmierzyć. Tamten widać jakieś dziwne sztuki walki ćwiczył, bo potrafił wykorzystać swoje atuty i słabości przeciwnika, śliski był do tego i sprawny, i w końcu wygrał. Okazał się lepszy, a może to Marek poszedł po rozum do głowy i stwierdził, że z całym WAT-em napierdalać się przecież nie będzie, więc lepiej honorowo przegrać? Przeciwnik na koniec pomógł wstać z ziemi, otrzepać się i ogarnąć, ścisnął mocno dłoń na zgodę i przedstawił się ksywką, gdyby kiedyś mieli się jeszcze spotkać:

– Diesel jestem.

Może właśnie to wspomnienie zaprowadziło go do „Karuzeli”. O tej godzinie lokal świecił pustkami. Pijacy siedzieli w pobliskim barze u „Fryzjera”, do którego dochodziło się „Aleją Zbłąkanych Dziewic”. Tam zawsze trochę taniej i bardziej przyziemnie. Większość jednak po prostu waliła gaz w pokojach. W Marka domku, zaraz przy wejściu, był taki pokój imprezowy. Studenci nauk politycznych od rana do późnej nocy pili na umór, grając w brydża, paląc i robiąc różne orgietki i ekscesy, jak przystało na ludzi, którzy nad drzwiami domku wypisali sobie hasło: „Zmęczeni Sukcesem”.

Zamówił piwo, wypił duszkiem i poprosił o drugie.

– Pewnie masz powód, ale w tym tempie trzeba będzie zmieniać beczkę na mojej zmianie, a nie umiem – zagadnęła go kelnerka, która przy braku gości musiała robić i za barmankę.

To przypomniało mu zabawną sytuację z tymi pijakami, jak ukradli z „Karuzeli” beczkę, ale nie potrafili jej otworzyć, ostatecznie robiąc straszną bardachę, a na koniec i tak musieli odkupić piwo zarządcy knajpy.

– To trochę zwolnię – mrugnął do niej okiem. Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Kto wie, czy gdyby zagadał… Była całkiem ładna, on też przecież niczego sobie. Kontakty z kobietami nawiązywał z łatwością, zarówno te na jedną noc, jak i te poważniejsze. Miał tylko problem z rozróżnieniem, które są które. Może więc dlatego uznał, że jeszcze nie czas na miłość, przynajmniej nie na taką prawdziwą i wszystkie należy zaliczyć do pierwszej grupy. A może był to wynik zawodu, jaki sprawiła mu taka jedna dziewczyna, imienia której nie chciał nawet wymieniać. Miał z nią związane nawet plany, a potem się okazało… Szkoda gadać.

Starał się skupić na nauce, a w weekendy lub gdy go naszła większa potrzeba, szedł na dyskotekę i korzystał z pierwszej okazji. Same się pojawiały. Nie oceniał innych czy siebie. Po prostu robił to, jeśli było można, kontynuował taki układ jakiś czas, kiedy obojgu pasowało, po czym usiłował – najłagodniej, jak umiał – kończyć relację.

Pieprzony dyplomatołek. Może za to teraz obrywał?

Wypił chyba trzy piwa, gdy „Karuzela” zaczęła się zapełniać. Przyszli ci „zmęczeni sukcesem” i od razu zrobiło się głośno.

Za nimi kolejno pojawiały się ekipy przyszłych polityków, biznesmenów, oficerów służb, dziennikarzy i wysokich urzędników państwowych.

A potem przy jego stoliku stanęła Ona. – Można?

Zdarzają się nam w życiu wyjątkowe chwile i tę Marek za taką uznał. Przysiadła się do niego dziewczyna o tak oszałamiającej urodzie, że nie mógł zrozumieć, jak jej wcześniej nie zauważył.

– Siedzisz tak sam, a ja jestem z przyjaciółmi – wskazała na stolik obok; pomachali do niego jacyś ludzie, których teraz widział jak za mgłą. Nie różnili się od innych studentów. – No i pomyśleliśmy, żeby cię do nas zaprosić, bo słabo znamy Jelonki i w ogóle. Zechciałbyś nas trochę wprowadzić…

Czemu nie? Był już wystarczająco zrobiony i zdecydowanie miał wszystkiego innego – całej tej nauki, oczekiwań, kumpli, nawet tego wyjątkowego w swojej specyfice Osiedla Przyjaźń – po dziurki w nosie.

I poszedł z tą dziewczyną, i poznał jej przyjaciół.

Na imię miała Magda, ale prosiła, żeby mówić na nią Lena. Ładnie, pomyślał. Całowali się, a potem znaleźli w jego pokoju; szczęśliwie współlokatorzy byli w innych miejscach. Nad ranem Lena nadal leżała w jego ramionach i o dziwo nic a nic nie zbrzydła.

Poczuł się szczęśliwy. Pomyślał, że mógłby się w tej dziewczynie zakochać, jeśliby tylko zechciała.

Uśmiechnęła się do niego tak słodko po przebudzeniu, że postanowił zrobić jakieś dobre śniadanie i całkowicie się zmienić. Tak, odnalazłem cel – pomyślał.

Po śniadaniu rozmawiali o różnych sprawach i wtedy ona powiedziała, że wieczorem jej znajomy organizuje przyjęcie i czy nie chciałby z nią pójść. Miał już trochę zaoszczędzonych pieniędzy, może odpocząć, potrzebuje odpocząć, ot co!

Poszedł na to przyjęcie, a tam oprócz ludzi, których nie znał i za bardzo nie rozumiał, był jakiś bardzo dziwny, jednocześnie intrygujący człowiek, który w ogóle nic nie mówił, tylko mu się przyglądał. Mężczyzna ten miał siwe włosy i wąsy. Wyglądał dość dystyngowanie w starannie skrojonym garniturze: wysoki, szczupły, o prezencji wojskowego, a jednocześnie jakby z zupełnie innego świata.

DZIESIĘĆ LAT PÓŹNIEJ

Część pierwszaMonika

1.

„Nie jestem ładna, wcale nie jestem ładna” – pomyślała Monika, patrząc w lustro za recepcjonistką. Włosy miała nieuczesane, oczy za zielone, cera też jakaś szara, matowa.

Wiedziała, że to bzdury i kłamstwa, ale gdzieś w głowie od zawsze towarzyszyło jej poczucie niepewności. No bo to, że ogólnie podoba się mężczyznom, oglądają się za nią na ulicy… to wszystko nakręcało i stymulowało, ale czy na pewno ona się nadaje do czegoś więcej?! Czy nie jest tylko prostym podlotkiem, dziewuszką, z którą każdy chce zatańczyć, poflirtować, ale już niekoniecznie oglądać na scenie czy wybiegu?

„Możesz być kimś. Możesz zostać gwiazdą” – przekonywał Agent, wpatrzony w nią jak w obrazek.

Nic nie poradzi, że czuje się niepewnie – miała ochotę odeprzeć. Że wszystko w ciele, a co gorsza umyśle, jej się nie podoba. Że całość wymieniłaby na inne. Włosy chciałaby mieć czarne i kręcone, oczy migdałowe, cerę oliwkową, piersi… inne. A głowę? Trzeba by ją wymieść do czysta i umeblować na nowo.

„Pójdziesz do Eli, ona cię dalej poprowadzi” – nakazał Agent. Pracował dla prawdziwych gwiazd. Trzeba go było słuchać. Znał się na tym, wiedział, co i jak. No i przyjaźnił się z jej opiekunem, niby dobrodziejem, artystą, co ją wyłowił z tłumu dawno temu i chciał wypromować, zrobić z niej gwiazdę estrady, a tak naprawdę okazał się… ech! Nieważne. – „Ona ci w głowie poukłada.”

Monia kiwnęła głową, lecz zaraz pomyślała: a jeśli to ściema? Jeśli się skompromituje? Najgorzej to wyjść na idiotkę. Ile to już razy było, że ona coś myślała, a potem się okazywało…

Monika nie jest za mądra. Szkoły średniej nie skończyła, matury nie ma. Niektórzy mówią o niej wprost: głupia. Idiotka. Pogardzają, wręcz szydzą otwarcie. Gdy idzie w tej swojej dziurze po osiedlu, nieraz słyszy drwiny. Nabijają się z niej czasem z zawiści, tak po prostu, a niekiedy pewnie szczerze, kto wie, może i trochę zasłużenie.

Mama tłumaczy, że wszystko przez tę telewizję, bo jest jedyną dziewczyną w miasteczku, która była w telewizji i to jako gwiazda. Choć tyle lat minęło, wciąż jej to pamiętają. Niby gratulują, a tak naprawdę się śmieją, no bo jak to, gdyby była wiele warta, to przecież by w telewizji została, a nie spacerowała w tym naszym mieście. Odnieść sukces i spaść z powrotem na dno to jeszcze gorzej, niż ciągle tkwić w bagnie.

Ostatnio jeden taki ślinił się do niej, a potem złożył palce lewej dłoni w kółko i wskazującym prawej zaczął jej pokazywać wulgarnie, co on by z nią zrobił, jak to ona – jego zdaniem – tylko do jednego się nadaje. I do niczego więcej.

Sama jest sobie winna, przecież nikt za nią nie robił tego, co nocami wyczyniała z tymi wszystkimi chłopakami, których próbowała do siebie przekonać, udowodnić im, że jest taka jak inne.

Z drugiej strony… może to i lepiej, niż mieliby się nabijać z jej matki – grubej, prostej kobiety, co każde dziecko ma z innym i ani jednego chłopa nie potrafi przy sobie utrzymać. Choć ta może wcale tego nie chce.

Po co się zastanawiać, jak można upokorzyć, upodlić, wyzwać? Piękny kraj, tylko ludzie…

Monię upokarzają na każdym kroku. Ona się jednak za głupią nie uważa, choć wie, że jej wiele brakuje. Przyjmuje razy, bo rozumie, że kiedyś się opłacą, kiedyś ona odda za to wszystko, da im do wiwatu. Nie chce się jednak skompromitować, bo to by ją pogrążyło, oznaczało zwycięstwo wszystkich tych, którzy się śmiali, złorzeczyli, nabijali…

Na dodatek, jak już była u tej cholernej Eli, to się okazało, że rzeczywiście miała się czego bać.

Same ładne laski tam chodziły. Smukłe, długonogie, powabne, pachnące. Jak łanie na rykowisku. Całe stado tych ślicznych antylop – wypielęgnowanych, podrasowanych, dopieszczonych, butnych i ona jedna – dochodząca, niepewna, z tymi nieuczesanymi włosami, z tym wzrokiem wbitym w ziemię, z całym bałaganem myśli.

Nowa.

Na ścianie plakat z miskami. MISS POLONIA z autografem i logo „PREMIUM”. Pewnie ta miss jest z tej agencji albo kiedyś była. Albo i była, i jest. No pięknie! Co ona, która przecież do żadnego konkursu nie przeszła, ma tu szukać? Z niej żadna miss. A ta, co wyszła od Eli przed chwilą, o kurwa!, ta to dopiero piękna była. O głowę wyższa, tyłek jak z reklamy kremu do opalania, pośladki takie, że na billboardzie by się nie zmieściły, na dodatek równe, modelowo kształtne, jak rzeźby jakiegoś nowofalowego artysty, gładziutkie, posągowe. Cycki jeszcze lepsze. Sterczące do góry, ze ślicznymi, maleńkimi guziczkami. Ech, jakże by się na nie ten jej stary opiekun ślinił… Tak jak i na te nogi… do nieba. I jaka zarumieniona, niczym na filmie u Bertolucciego. Monika może i głupia, a przynajmniej nie za mądra, ale Bertolucciego uwielbia.

Ja pierdolę, tylko uciekać.

– Ty jesteś Monika?

– Ja.

– To poczekaj jeszcze.

Po półgodzinie w końcu ją Ela wezwała. Gapiła się na nią krytycznie, ale z sympatią i to tak jakoś znacząco, jakby słyszała znacznie więcej, niż miała prawo.

I wtedy Monia się spięła.

– Śpiewałaś tylko czy coś więcej robiłaś?

– Jak to coś więcej?

Chyba nic nie wiedziała, bo się nie zdziwiła.

– Tańczyłaś czy coś? – uściśliła.

– Nie tańczyłam.

– A coś innego?

Jakoś też brzmiało tak naturalnie, bez podtekstu.

– Telefony odbierałam – odpowiedziała.

– Jakie?

– Od telewidzów. Było tak, że kazali mi siedzieć i odbierać telefony, mówić, jak to miło, że dzwonią i zapraszać do programu, że tu tak fajnie jest…

Ela spytała, czy Monia ma gdzie mieszkać i wtedy się zawahała. Niby miała. U ciotki mieszkała, ale ciotka wariatka. Patrzyła na nią jak na sukę w rui. Z obrzydzeniem jakimś takim. Trochę też z zazdrością i z pogardliwą nienawiścią. Ale najbardziej z obrzydzeniem.

Niedobrze tam się mieszka, a do wcześniejszego opiekuna nie wróci, co to to nie, więc Monia zaprzeczyła.

– Nie, w Warszawie nie ma gdzie mieszkać.

– No to pójdziesz tu – Ela zapisała jej adres na kartce. Czerniakowska coś tam, coś tam. – Na razie. Na chwilę, zanim czegoś nie znajdziemy. To tylko przejściowe.

Jak tak Ela przestrzegała, to znaczyło, że chujnia – pomyślała Monia. No i okazało się: chujnia po całości. Pełno dziewczyn; zatrzęsienie, chyba ze dwadzieścia osób na tych osiemdziesięciu metrach kwadratowych. Dobrze, że choć stare budownictwo i dość wysokie pomieszczenia. Przestrzeni więcej, oddychać się da.

W każdym pokoju po sześć materaców. Burdel jakiś czy co? W jednym z pokoi to chyba pornola kręcili, bo naga laska i chłopak do połowy rozebrany, i kamera, i światła rozstawione, operator dziwny taki, spocony, a mimo to w czapeczce i kamizelce.

Czekała na nią Bianka, chyba już dziewczyna z doświadczeniem, tak wyglądała. Blondynka, włosy krótkie, twarz okrągła, sympatyczna i tyle, wcale nieładna, ale miła. Nawet bardzo miła. Taka do rany przyłóż, choć przy tym z charakterem.

Witała ją ciepło, całowała w policzek, ściskała jak siostra. Poprowadziła do pokoju i rzuciła:

– Tu twoje wyro.

A tam, jak i w innych pomieszczeniach, a może i gorzej, z siedem materaców, na każdym bajzel, pościel nieświeża, śmierdziało trochę, co tu dużo gadać, syf ! I kible: dwa na całe cztery pokoje. Chlor i perfumy. Mieszanka iście wybuchowa. Gdyby zapalić fajka, to pewnie by wybuchło. Jebut i po melinie.

– Palisz? Jeśli tak, to tylko na balkonie – uprzedziła Bianka. – Na korytarzu też nie wolno, bo zaraz straż sąsiedzi wzywają. Na sąsiadów uważaj. Nie lubią nas. Wiesz, jak to jest, za kogo nas tu mają…

Nie lubią, trzeba uważać – powtarzała sobie Monia, żeby utrwalić to nielubienie, ale i tak wciąż myślała o tych kiblach. Dwa kible na dwadzieścia osób?

– No co się tak gapisz? – zapytała Bianka. – Na chwilę przecież jesteś. Już niedługo gdzieś wyjedziesz, do jakiegoś Cannes, Mediolanu, a może i lepiej, więc się tak nie pesz. Pogwiazdorzysz jeszcze. Zamieszkasz w najlepszych hotelach. Pochodzisz na czerwonych dywanach. Tylko przetrwać trzeba. Zęby zacisnąć i przetrwać do pierwszej szansy. Ona przyjdzie, każda z nas ją dostaje i tylko nieliczne marnują. Zdarza się, więc uważaj.

O tak, na chwilę – pomyślała Monia. Tylko na chwilę.

2.

Olo ledwie się mieścił na krzesełku. Marek pomyślał, żeby przystawić mu drugie, mógłby wówczas rozdzielić półdupki, ale może to byłoby nieuprzejme, a już tego Ola polubił, już się na tyle poznali, żeby zapałać sympatią, taką nawet szczerą, wręcz wylewną.

„Stare i nowe czasy się spotykają” – pomyślał, choć Olowi daleko było do Siwego.

Gorąco, upał jak diabli, Olo i tak nie miał łatwo. Pocił się jak knur, ciągle ocierał czoło i szyję chusteczką.

– Jakaś, kurwa, Afryka dzika.

Marek rozejrzał się wokół; obok siedziało dwóch czarnych, dwa stoliki dalej jakiś Hassan, kelner też beżowy, więc może Olowi wcale nie chodziło o upał, tylko o towarzystwo. Chyba nie, Olo zawsze lubił czarnych, a czarne jeszcze bardziej. Świntuszy wtedy najmocniej.

Rasista, ale z tych nie bardzo czających, co to ten cały rasizm oznacza.

Opowiadał kiedyś Markowi o Zanzibarze, jak to tam szalał z jakąś firmą z miesiąc. Mówił ze szczerą miłością, wręcz uwielbieniem: „czarnule najlepsze na świecie, uwierz mi. Co one wyczyniają w łóżku? W łóżku? Z nimi o wyrze to możesz pomarzyć. Jak cię w obroty wezmą, nie zdążysz nawet pomyśleć…”

Poza tym, sam twierdzi, że jest Żyd, a Żyd rasistą być nie może, bo zaraz się antysemityzm uruchamia w odwecie. On w ogóle człowiek światowy, poliglota i globtroter, skromny, życzliwy, radosny. Dla wszystkich. Na dodatek kabalista i to z wyższego kręgu wtajemniczenia, które ściąga światło. Zatem Żyd z tych oświeconych, którzy trzymają władzę nad światem. Olo pokazuje czerwoną nitkę na nadgarstku, tajemny znak. Człowiek interesu, obywatel świata, dwa paszporty, a jak trzeba, to i trzeci załatwi. Doświadczony, multikulturowy, wiarygodny. Jak daje słowo, zawsze dotrzyma. Do tego religijny, z opcją szacunku dla innych religii, a to dopiero wyjątkowa rzadkość.

– Ja to jebię. Jeszcze ten jeden deal i spierdalam nad morze – dodał.

– Wieje – Marek poprawił ciemne okulary.

Versace. Tysiąc trzysta za sztukę, żadnego rabatu, nic w gratisie. W sumie i tak tanio.

Dobrze mu było w tych okularach – pomyślał Olo. W ogóle Marek dobrze wyglądał. Jak aktor. Przystojny, kwadratowa szczęka, cera opalona, gładka, równy cień gęstego zarostu, niczym namalowany. Na dodatek im starszy, tym przystojniejszy. Trzydzieści parę lat, a jemu wszystkie nastolatki głęboko w oczy patrzą. Olo zazdrościł Markowi urody doskonałego samca, prawdziwego mężczyzny. Sam miał cerę knura: ospowatą, czerwoną, pomarszczoną, tłustą, nieładną. Przypominała różowego kalafiora.

A ten Marek jak z żurnala. Wyrobione, stalowe, wyrzeźbione mięśnie, jak z folderu czy wysokobudżetowych reklam kremów do opalania.

Olo czasem się zastanawiał: czy one na pokaz, czy jakby przyszło co do czego, to by się sprawdziły? W większości przypadków takie gogusie byli do dupy. Mięczaki i tchórze. Robili sobie rzeźbę na tych siłkach, doprawiali dietami, podkreślali kremami i tatuażami, ale ściśnięci za jaja płakali jak dzieci.

A z kobietami? Lepiej nie mówić. Minuta i po zabawie. Ile to Olo im rogów poprzyprawiał ze swoim zaganiaczem, który zawsze dobrze działał, zaskakiwał wszystkie te dzierlatki wigorem i dostosowaniem.

Marek był inny.

Jakoś tak Olo czuł, że jest inny, że jakby co do czego, to by się nie pierdolił. Zajebałby go i tyle. Z kobietami… no też sobie radził, z tego, co Olo słyszał. A słyszał dlatego, że poprosił jedną i drugą o relację, musiał przecież tego Marka sprawdzić.

Taką już Olo miał rolę, żeby wywiad czynić, więc dobrze sprawdził, przez najlepsze aktywa.

Pomyślał bezwiednie o Alicji, którą z rozrzewnieniem zawsze wspominał w takich chwilach, bo Alicję to nawet kiedyś kochał. Zanim nie okazała się dziwką, szmata jedna! Tak, Alicja mówiła, że Marek zna się na tych sprawach.

„Słodziutki” – go sobie nazwała. A jaki „kogucik”. Alicja wie, o czym mówi. Alicja to główny ekspert w armii Ola. Alicji wierzył jak żadnej.

– Gdzie ci, kurwa, wieje?

– Nad morzem. Wczoraj wróciłem.

– To pojadę, gdzie nie wieje.

– Wszędzie wieje.

Wieje mu, kurwa, pomyślał Olo, ale nic już nie powiedział. Czas było przejść do rzeczy.

– Szef pyta, czy przejrzałeś dokumenty? Marek skinął głową.

– No i?

– Nie przejdzie.

– Jak to nie przejdzie?

– Nie zmieścimy się w budżecie.

– Mówiłeś, że osiemset baniek jest, to jak się nie zmieścimy?

– Na trzy tury osiemset. W pierwszej tylko trzysta, a wy żeście potroili wyceny z katalogów, no i teraz to łącznie warte chyba pięćset.

Olo zmartwił się wyraźnie.

– No to czemuś, kurwa, nie mówił, że na trzy tury?

– Ja mam mówić?

– No a kto?

– Ja daję tylko sygnał i potem pilnuję, żeby wszystko zagrało, w szczegóły merytoryczne nie wchodzę, sam wiesz. Dokumenty trzeba czytać. Kogo wy tam zatrudniacie?

Grubas podrapał się po głowie.

– Czytać, kurwa. Kto ma czas na czytanie. Chłopaki zawsze robią kopiuj-wklej, takie czasy. Co teraz?

Marek opróżnił szklankę z napojem.

– Trzeba popieścić – szepnął.

Kobieta przechodząca obok spojrzała na niego zaskoczona, jakby usłyszała. Czyżby Olo dostrzegł cień uśmiechu na jej twarzy? Do cholery z takimi przystojniakami jak Marek! Powie taki coś niestosownego, a one i tak się uśmiechają, kręcą tyłkiem, prężą się i wiją przed oczami, jakby je omamiał jakimiś feromonami.

Sam też uśmiechnął się szeroko.

– To w tobie lubię, Mareczku. Och, jak ja lubię w tobie ten dar do ujmowania rzeczy skomplikowanych w jedno proste zdanie. Się popieści, to się zmieści?

– Właśnie.

Kobieta tym razem popatrzyła na Ola jakby z obrzydzeniem.

3.

„CZYSTA i NIEWINNA” – napisali na białym tle oczojebną jaskrawą czerwienią. „Kurwa, co za napis” – pomyślała Monika, zakładając szarfę. Pił ją skąpy kostium, obcierał sztuczny materiał, pachniał brzydko mieszanką tanich perfum i potu. Dół wciskał się nieprzyjemnie w krocze. Wyraźnie się to odznaczało, pewnie tak specjalnie, żeby prowokować, co jej wcale nie pasowało, nic a nic. A tu jeszcze ten napis na szarfie.

– Nie opierdalać się dziewczyny, spinamy poślady!

Gej zarządzał. Widać, że gej. Mały, opalony, gładziutki. Do tego weganin, rzecz jasna.

Monia do gejów nic nie miała, ale jak zaczynali rządzić, to nie było dobrze.

– No już, dziewczęta. Nie opierdalamy się! Pędem, żwawo. Raz, dwa, trzy…

Dziewczyn ze dwadzieścia. I każda CZYSTA i NIEWINNA. Monię postawili przy stole z żarciem, w dobrym miejscu. Tak jej Bianka powiedziała. Ona sama stanęła koło basenów i narzekała, że tam więcej komarów.

– Każdy cię będzie tu widział.

– To dobrze? – zdziwiła się Monia.

– No pewnie, może ktoś coś zaproponuje.

Monia nie wiedziała co, ale pytać nie chciała. Stanęła z tacą i podawała wódkę, gdy ktoś przechodził. Kiedy wódka się kończyła, miała sięgać po kolejną tacę. Jeden brał, inny nie. Pili, niektórzy zagadywali, ona się do każdego uśmiechała. Szeroko, jak ją uczono. Gdy nikt nie podchodził, tacę można było na chwilę odstawić, żeby ręce nie mdlały, byle nie za długo. Przerwy i tak były dość często. Wtedy można było zapalić.

Poprzedniej nocy trochę z Bianką przegadały i ona się dziwiła, że Monia odeszła z programów muzycznych, że nie chce śpiewać, bo przecież większość dziewczyn to właśnie o takiej karierze marzy.

„Jak ja bym taki głos miała, jeszcze przy tej urodzie i figurze, to na pewno bym nie odpuściła. Przecież ty, dziewczyno, drugą Edytką możesz być. Albo Alicją. Prawdziwą królową” – powiedziała Bianka.

Monia nie chciała jej tłumaczyć, więc tylko kiwała głową. No bo co miała mówić? Dla tamtej odkrywca jej talentu to była gwiazda, format światowy, mistrz. A dla Moni… zwykły skurwysyn. Aż się wzdrygnęła na myśl, jak jej się skurwiel przypomniał, jak te jego oczka rozświetlone zobaczyła, jak oddech na skórze poczuła, jak dotyk rozpalił niczym gorące żelazo…

– Wódeczka, dobra wódeczka – rzucił jakiś wielki grubas, przechodząc obok.

Ogromny był i taki brzydki, z dziobatą gębą, włosy tylko na czubku głowy, przez co wyglądała jak jajo z komiksu, a do tego te włosy były rzadkie i proste. Uśmiech krzywy. Cała postura, tłusta, rozlazła, przelewająca się pod za dużym, tanim garniturem. A jednak Monia pomyślała o nim z sympatią, więc się mocniej uśmiechnęła, szczerze, a on to zauważył.

– Tak się pani pięknie uśmiecha, że chyba to wszystko wypiję – oznajmił.

I wypił. Jednego, drugiego, trzeciego… I tak do dwudziestu – Monia policzyła. Umiała do dwudziestu liczyć. Więcej też by policzyła.

– Ja tak piję, żeby nie musiała pani już z tym stać, żeby mogła pani już usiąść, najlepiej w moim towarzystwie.

– Dziękuję, ale stać i tak będę musiała.

– Kto taki niedobry, że pani każe? Niech pani powie, wskaże tę nieczułą kanalię, to go zaraz weźmiemy w obroty – pokazał jej ogromną łapę i Monia pomyślała, że gdyby teraz wskazała na geja, to ten mężczyzna by go rzeczywiście tymi dłońmi udusił. – No, niech pani pokaże!

A Monia tylko się śmiała, jeszcze szerzej. W końcu facet chrząknął i rzucił:

– Muszę iść, bo zaraz szefowi nagrodę wręczają, ale niech pani nigdzie nie ucieka… Niech pani nie znika jak Kopciuszek albo przynajmniej bucik zgubi…

– Nie zamierzam.

– Olo – powiedział. – Tak mi na imię. Monika zawahała się, ale odparła:

– Monika.

– Ależ pięknie. Zapamiętam, pani Moniko. Na pewno zapamiętam.

– Ja też… się postaram – obiecała.

A potem nawet za tym miłym Olem patrzyła, bo jakoś tak myślała o nim dobrze, jakoś tak jej się wydawało, że nic złego z jego strony jej nie grozi, że w razie czego, to on może się przydać, być pomocny w tym obcym złym świecie, pełnym pułapek i widm.

Jeszcze parę osób do niej podchodziło, zaczepiało, jak to na przyjęciach. Obcykane to miała, bo przecież dawniej na dyskotekach co chwila ją rwali, każdy chciał choć, dotknąć, a niektórzy to nawet się zakochać, kto wie, czy nie naprawdę. Jak śpiewała w zespole metalowym, to w zasadzie ciągle miała adoratora.

Tłum skupił się wokół sceny, na której wręczano jakieś nagrody. Biznesmen roku czy coś podobnego.

Wielu osobom wręczano wyróżnienia, wszyscy klaskali, a na koniec przyznano statuetkę temu najlepszemu. Wtedy Monia zobaczyła mężczyznę chyba jeszcze większego od Ola, tyle że szczuplejszego.

I ten mężczyzna zrobił na niej wrażenie, bo choć starszy, to wydawał się niezwykle szarmancki i taki przystojny, z klasą. Widać było, że bogaty i wpływowy.

– Niech pani się nie boi, to tylko Duży Miś – usłyszała z boku.

– Kto?

– Duży Miś – powtórzył mężczyzna stojący obok, też starszy i równie dystyngowany. – Nazywa się Zenon Maciarz, ale wszyscy nazywają go tu Duży Miś. Niektórzy mówią też Cesarz. Ale ja tam najbardziej lubię ten pierwszy pseudonim.

Następnie minął ją, przeszedł przez tłum i wszedł na scenę. W sali rozległy się oklaski.

– A to kto? – zapytała szeptem Biankę.

– Jak to kto? Nie znasz?

– No nie.

I Bianka podała jej nazwisko, ale ona i tak szybko je zapomniała, zanotowała tylko: aktor. I aktor to był dopiero przystojny gość.

4.

Marek wypił tylko jednego drinka.

Pilnował się na takich imprezach. Ogólnie nie miał mocnej głowy i po zbyt dużej popijawie od razu mu się Jelonki przypominały. Po trzech kieliszkach już mu się język plątał, po pięciu chwiał się na nogach, więcej to nawet rzyganiem groziło, a to byłaby dopiero wtopa. Chorował potem straszliwie, więc wolał nie pić.

Z takimi jak Olo i tak nie miał startu. Ten to dopiero mógł w siebie wlać. Chyba więcej niż Oleksy, co się wydawało niemożliwe. Marek patrzył z nieskrywanym podziwem, jak znajomy wychyla dwadzieścia kieliszków wódki od jednej dziewczyny.

Popisywał się, ale to i tak robiło wrażenie.

– Kto to? – zapytał Ola.

– Skąd mam wiedzieć.

Marek patrzył przez chwilę na hostessę z szarfą i pomyślał, że wyróżnia się z całej tej gromady trzpiotek. Jezu, i tak mu przypominała kogoś, kogo nie widział od blisko dziesięciu lat, choć przecież to nie mogła być ona.

To nie mogła być Lena. Lena… kto wie, może tak naprawdę nigdy nie istniała, była tylko wytworem jego wyobraźni, pustynną fatamorganą.

Za to ta tutaj…

Było w niej coś takiego… intrygującego, wyjątkowego. Nie potrafił tego określić, ale… Nie no, skarcił się zaraz, nie powinien w ogóle o tym myśleć i skupić się na wydarzeniach na scenie.

Lena była odległym snem. Pozostanie nim na zawsze. Po co do tego wracać?

Starał się dokładnie w myślach zanotować, kto i jak się zachowuje, komu dedykuje nagrodę, na kogo patrzy. Te gesty często dużo znaczyły. To w nich – niczym w zwierciadle – widać było różne niesnaski, antypatie albo wyrazy poparcia. Każda zależność miała znaczenie, wszystkie spojrzenia można było pogrupować i oznaczyć. Można było wiele z nich wyczytać, ustalić relacje i powiązania, a to w jego pracy było niezwykle istotne. Obserwuj i słuchaj – taką miał rolę. Wiedza to dla lobbysty największy kapitał. Ona daje przewagę i stwarza możliwości. Dopiero potem można wykorzystać inne cechy, jak urok osobisty, zdolności negocjacyjne, umiejętności zjednywania sobie ludzi czy budzenie respektu, który też dużo znaczył. Jak się boją, to szanują – mawiał jego trener personalny, swoją drogą – dupek, ale czasem przydatny, jak to ci wszyscy coache. Ech, brakowało mu Siwego. Swoją drogą ciekawe, jakby się odnalazł w nowych czasach, czy potrafiłby zostać kołczem?

Gdy na scenie pojawił się Duży Miś, Marek starał się wyszukać choć jednego niezadowolonego. Owszem, wszyscy zazdrościli Zenonowi Maciarzowi, ale nikt tego nie okazywał. Przynajmniej nie wprost.

Takie czasy.

Po nim na scenie pojawił się Aktor, dając jak zwykle popis erudycji i inteligentnego żartu. Marek, podobnie jak cała reszta, uwielbiał Aktora, który był doprawdy świetnym artystą i błyskawicznie zjednywał publikę.

Gdy tamten jeszcze żartował, Marek z Olem odeszli na bok ustalić szczegóły zmian w ofercie dla Ministerstwa Edukacji. Długo to trwało, obu się nie chciało, ale musieli wszystko przegadać, żeby nie było nieporozumień. Kiedy skończyli, było zbyt późno, aby podejść do tej wyjątkowej dziewczyny, która chyba obu wpadła w oko. Stała w towarzystwie Aktora i widać było, że nic tam po nich, że będą piątym kołem u wozu.

– Ten to się w życiu narucha – mruknął Olo jakoś tak ani bez pogardy, ani bez zawiści, ani bez podziwu. Tak zwyczajnie, jak się określa fakty bez specjalnego znaczenia.

Marek nie skomentował.

Odstawił pusty kieliszek i ruszył w stronę parkingu.

5.

„Nie no, to się nie dzieje” – myślała Monia. Aktor wyraźnie smalił do niej cholewki. Wcześniej słuchała uważnie, co tamten gadał na scenie i musiała przyznać, że był nie tylko zabawny. To budziło jej podziw, lubiła takie mądre gadanie. Głupi żart każdy może wymyślić czy powtórzyć, ale taki, po którym człowiek się śmieje jeszcze długo i odnajduje różne niuanse, podteksty, znaczenia, opowiadają tylko najlepsi.

Bianka minęła ich i popatrzyła z jakąś taką zazdrością, a potem pokazała wyciągnięty w górę kciuk. Bierz, dziewczyno, nie wahaj się!

No to wzięła. Co miała nie wziąć.

Aktor załatwił, żeby ją wcześniej wypuścili, przebrała się, a potem poszli do jego samochodu. Powiedział, że pojadą gdzieś coś zjeść, zaczął pytać, jaką kuchnię lubi, czy włoską, czy może meksykańską albo japońską, a ona odparła, że obojętne, wtedy on niby przypadkiem wpadł na ten pomysł:

– To może sam coś przyrządzę, co? Nie przyrządził.

Dobrał się do niej zaraz po wejściu, majtki ściągnął, włożył gumkę i po chwili był już w środku, szepcząc, że jest bosko. Nie kłamał. Było mu bosko, a jej w sumie też, bo ona już to lubiła, nawet bardzo lubiła.

Cóż, grzeczna nigdy nie była.

W zasadzie to była bardzo niegrzeczna.

6.

Marek długo jeździł po Warszawie. Przejechał z jednego końca centrum na drugi, Marszałkowską i Andersa, dojechał do Wilsona, zawrócił, pruł na wysokich obrotach aż do Polibudy, jakby chciał tej nocy wszystkich pobudzić, równo obrzucić swoją wściekłością.

Skręt nad Łazienkowską, redukcja, zjechał w dół przy Konstytucji, wbił się w te bulwary wiślane, przygazował na Książęcej, za centrum finansowym i dawnym Domem Partii uciekł w Aleje Jerozolimskie, objechał de Gaulle’a, minął uschniętą palmę, mimo zakazu przeciął Nowy Świat i skręcił w Świętokrzyską, bez konsekwencji.

Nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego to robi i czego szuka. Może starych wspomnień, które w sumie starał się wykreślić z życiorysu: jak całe Jelonki, jak Lenę i Siwego, a może jak tę przygodę w parku przy Inwalidów, gdy prawie się odkrył przed jedną dziewczyną, artystką po ASP, raczej nie nasłaną, ale ostatecznie się powstrzymał i przez to chyba z ich związku nic nie wyszło; wyczuła, że jest nieszczery, a tylko tego jednego żądała.

„Możesz być kimkolwiek, ale między nami nie ma miejsca na kłamstwo” – powiedziała mu.

Nie kłamał. Prawdy jednak też nie powiedział. Więc po wszystkim odeszła. Tak po prostu. A on jej nie zatrzymał. Do dziś zastanawia się, co stracił.

Albo ta z Andersa…

Boże, co to była za kobieta! Poznali się przypadkiem. Finansista robił przyjęcie na dachu swojego mieszkania. Niezwykłe miał to mieszkanie – klimatyczne jak w Paryżu. Dach też boski. I ludzie jacyś tacy piękni. A ta kobieta wręcz zjawiskowa. Marek chyba nigdy dotąd nie spotkał kogoś równie zajmującego. Długo rozmawiali, a potem zrobili to na tym dachu, po drugiej stronie nadbudówki, prawie na widoku całego miasta.

Co by było, gdyby Marek powiedział tamtej prawdę o sobie, gdyby dał jej prawdziwy numer telefonu? Wstrząs sprawił, że przestał myśleć o przeszłości.

Żyj dniem dzisiejszym – przypomniał sobie radę najlepszego przyjaciela. Istnieje tylko tu i teraz.

Może więc w głębi duszy liczył, że gdzieś zobaczy tę dziewczynę z dzisiejszej imprezy, „czystą i niewinną”. Z Aktorem albo samą, najlepiej – rzecz jasna – samą.

Coś w nim teraz jakoś z niej siedziało. Nie potrafił tego wszystkiego nazwać, ale zwyczajnie, bardzo wiele by dał, żeby ją spotkać. Czuł się trochę jak małolat, który się zauroczył jakąś laską i ciągle szukał choćby krótkiej styczności, choć wiedział, że nie będzie w stanie podejść i zagadać. A jakby pojechał do domu, to przecież straciłby szansę. Ktoś mu kiedyś powiedział: jeśli nie dajesz Bogu okazji, on o tobie zapomina.

No więc dał, ale na próżno. Boga nie ma.

Moniki też nigdzie nie było. Monika – zapamiętał nawet imię, które mu przekazał Olo. Monika. Piękne imię. To coś znaczyło tyle samo, co całe to pragnienie zobaczenia jej ponownie.

Zatrzymał się w takim jednym bistro w centrum. Prowadził je przystojny i miły Arab. A jak skurwiel gotował! Klasa. Kotlecik jagnięcy dosłownie rozpłynął się Markowi w ustach. Sosik do tego biały, z czosnkiem i odrobina tego ostrego. Jego smak długo jeszcze pieścił podniebienie. Pewnie dlatego przychodziło tam sporo ciekawych ludzi o różnej porze, w dzień i w nocy. Teraz było nie inaczej. Po chwili, jak tylko Marek zasiadł i zjadł kolejną przekąskę, dosiadła się taka jedna, wegetarianka: humus wzięła, sałatkę, falafela. Niezbyt ładna. Czarna, chuda, włosy proste, długie, w kucyk spięte, bez cycków. Nos garbaty – jakby z baśni o Babie Jadze, Miała takie usta… nie lubił takich ust.

Oddychała świeżo, choć paliła. Zagadała, on coś odpowiedział. A potem to już poszło.

Trochę wypili, zjedli, pośmiali się. Od słowa do słowa, ona powiedziała, że mieszka o tam, parę metrów dalej. Zagryzała tak śmiesznie te swoje wąskie usta, że Marek zrozumiał, że jej zależy, że ona tu przyszła w tym celu, i że bardzo by ją zawiódł, gdyby się oparł, więc się nie opierał. I zrobili to, zanim doszli do jej mieszkania, na klatce schodowej. Fajnie było. Szybko, ale fajnie. Zapamiętał, jak ona po wszystkim prosiła, żeby jeszcze nie wychodził, żeby posiedział w niej trochę, przytrzymała go, zwiesiła głowę, z trudem trzymając się na nogach oparta o poręcz, aż ktoś ich wygonił, otwierając drzwi i zapalając światło na górze, ze dwa piętra wyżej.

Śmiała się z tego tak dziecinnie. On też się śmiał.

Weszli do niej, wypili drinka. Po krótkim, orzeźwiającym prysznicu kochali się jeszcze raz: tym razem wolniej, w łóżku, tak zwyczajnie, ale i na różne takie wyszukane sposoby. Wydawała się naprawdę zadowolona, nawet zaskoczona. Marek zapytał, czy może zostać, czy ma sobie iść.

– No co ty, pierdolisz – zdziwiła się. – Myślisz, że ja tak tylko na noc wyrywam?

No to został. Nie spali. Opowiadała mu o pracy, głaskała po klacie i mówiła. On słuchał. Lubił słuchać innych, a ona lubiła mówić i lubiła, jak się jej słuchało.

W IT pracowała, więc go to interesowało. Sprzedawała komputery na masową skalę. Liczyła w tysiącach, dziesiątkach tysięcy sztuk. Kwoty… ooo, to już szło w miliony.