Leopold Tyrmand. Pisarz, człowiek spektaklu, świadek epoki -  - ebook

Leopold Tyrmand. Pisarz, człowiek spektaklu, świadek epoki ebook

0,0

Opis

Znakomity pisarz, miłośnik literatury, jazzu, filmu, wnikliwy obserwator i komentator rzeczywistości. Do odkrywania twórczości Leopolda Tyrmanda, nie tylko jako autora Dziennika 1954 i Złego, zachęcają eseje zebrane w tomie jubileuszowym Narodowego Centrum Kultury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 476

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Słowo wstępne Piotr Gliński

SŁOWO WSTĘPNE

PIOTR GLIŃ­SKI

„W czło­wieku, w życiu, w świe­cie cenię inte­li­gen­cję, hero­izm, wier­ność, bez­in­te­re­sow­ność, odwagę”1 – te słowa z Dzien­nika 1954 traf­nie oddają postawę Leopolda Tyr­manda, któ­rego postać i twór­czość w setną rocz­nicę uro­dzin przy­po­mi­namy. Znawcy dzieł oraz bio­gra­fii tego nie­prze­cięt­nego pisa­rza i publi­cy­sty zabrali głos na kar­tach kolej­nego tomu przy­go­to­wa­nego przez Wydaw­nic­two Naro­do­wego Cen­trum Kul­tury z serii Jubi­le­usze, aby przy­bli­żyć Czy­tel­ni­kom nie tylko lite­racki doro­bek tej postaci, lecz rów­nież życio­rys, który mógłby posłu­żyć za kanwę nie­jed­nej barw­nej powie­ści.

Przed wojną zdą­żył stu­dio­wać przez rok w Paryżu, co do pew­nego stop­nia wpły­nęło na jego poczu­cie smaku, umi­ło­wa­nie wol­no­ści i nie­za­leż­no­ści oraz – co stało się życiową pasją – odkry­wa­nie jazzu. Tę formę muzyczną trak­to­wał nie tylko jako ulu­biony rodzaj muzyki, lecz także jako styl życia. Dzięki jaz­zowi wła­śnie nada­wał barwy smut­nej sza­rej rze­czy­wi­sto­ści powo­jen­nego PRL-u.

Dla osoby tego for­matu życie w komu­ni­stycz­nej zonie oka­zało się nie do znie­sie­nia. Jego nie­ugięta kry­tyka nowego ładu pocią­gała za sobą prze­śla­do­wa­nia i cen­zurę, nie­za­trud­nia­nie w redak­cjach, inwi­gi­la­cję. Po dłu­go­trwa­łych sta­ra­niach udało mu się wyemi­gro­wać do Europy Zachod­niej, aby osta­tecz­nie zamiesz­kać w USA. Zawsze jed­nak myślący i reflek­syjny, z otwar­tym umy­słem i poczu­ciem wol­no­ści, nie zachły­snął się zastaną rze­czy­wi­sto­ścią, stał się jej kry­tycz­nym bada­czem i czuj­nym obser­wa­to­rem. Szcze­rość wypo­wie­dzi, nie­złom­ność prze­ko­nań i bez­kom­pro­mi­so­wość czę­ściej przy­spa­rzały mu wro­gów niż przy­ja­ciół. Bez względu na cenę pozo­stał przy swo­ich sądach, jed­nym z któ­rych była nie­zwy­kle dale­ko­wzroczna ocena komu­ni­zmu, jego nisz­czą­cej siły. Stąd kry­ty­ko­wa­nie wszel­kich prze­ja­wów skła­nia­nia się ku komu­ni­zmowi i lewi­co­wych zami­ło­wań ame­ry­kań­skich elit inte­lek­tu­al­nych, co Tyr­man­dowi było wyty­kane jako postawa kon­ser­wa­tywna i przez co spo­tkało go nie­uchronne odsu­nię­cie od main­stre­amo­wych stref wpły­wów. Był Leopold Tyr­mand czło­wie­kiem wol­no­ści i natu­ral­nym anty­ko­mu­ni­stą. W Dzien­niku 1954 pisał: „Wysze­dłem na zaśnie­żoną Tamkę dumny z war­szaw­skiego ludu. Uczu­ciu dumy pomo­gły cztery wódki: prze­chy­li­łem je zgod­nie z teo­rią dok­tora Rydy­giera brzmiącą, że po cho­ro­bach wra­cać do życia należy ostroż­nie, lecz nie za późno, ja zaś wie­rzę mu ślepo. Z zado­wo­le­niem nie­na­wi­dzi­łem komu­ni­stów”2. Pła­cił za to wysoką cenę.

Nie­ak­cep­to­wany przez ame­ry­kań­skich decy­den­tów, zwa­śniony z „Kul­turą” Gie­droy­cia, zaka­zany w komu­ni­stycz­nym PRL-u – to spra­wiło, że przez lata jego twór­czość pozo­sta­wała nie­do­ce­niana i nie­znana. Tym bar­dziej cie­szy, że dziś, po 35 latach od śmierci pisa­rza, spu­ści­zna po nim jest dostępna, oma­wiana, a kolejne poko­le­nia Czy­tel­ni­ków mogą się­gać nie tylko do Złego i Dzien­nika 1954, lecz także do innych jego publi­ka­cji, w tym do Cywi­li­za­cji komu­ni­zmu.

Zachę­cam do zapo­zna­nia się z zamiesz­czo­nymi w tomie gło­sami na temat twór­czo­ści Tyr­manda – jego pisar­stwo, ale też on sam, zostaną Czy­tel­ni­kowi we wni­kliwy spo­sób nakre­ślone i przy­bli­żone.

Prof. dr hab. Piotr Gliń­ski Wice­pre­mier, Mini­ster Kul­tury i Dzie­dzic­twa Naro­do­wego

Leopolda Tyrmanda wierność założeniom Magdalena Woźniewska-Działak

LEOPOLDA TYR­MANDA WIER­NOŚĆ ZAŁO­ŻE­NIOM

MAG­DA­LENA WOŹ­NIEW­SKA-DZIA­ŁAK

1.

W obli­czu rekor­dów popu­lar­no­ści, jakie biją dziś kolejne, czę­sto two­rzone w seriach, kry­mi­nały i thril­lery, sława arcy­dziel­nej powie­ści Zły Leopolda Tyr­manda, napi­sa­nej przed kil­ku­dzie­się­cioma laty, może tra­cić wymiar pre­ce­densu. Zanu­rzony w kon­tek­stach poli­tyczno-spo­łecz­nych epoki powo­jen­nej Dzien­nik 1954 uro­dzo­nemu w XXI wieku poko­le­niu czy­tel­ni­ków ma prawo wyda­wać się lek­turą her­me­tyczną. Jed­nakże poważ­nym błę­dem byłoby wyłą­czyć Tyr­manda z czy­tel­ni­czego obiegu. Pozo­staje on twórcą cie­ka­wym i waż­nym także dla współ­cze­snych, mimo że to głów­nie w epoce, w któ­rej żył, stał się praw­dzi­wym zja­wi­skiem i na niej odci­snął swój ślad. Por­tret kul­tury tam­tego okresu bez Leopolda Tyr­manda byłby wize­run­kiem nie­kom­plet­nym i z pew­no­ścią trudno byłoby zna­leźć spo­sób, aby tak powstałą lukę wypeł­nić. Jego twór­czość poru­sza sze­reg uni­wer­sal­nych pro­ble­mów i sta­nowi mocny argu­ment na rzecz sta­rań, aby nie tra­cić jej z pola widze­nia także dziś. Miej­sce autora Złego we współ­cze­snej pano­ra­mie pol­skiej lite­ra­tury nie powinno więc budzić żad­nych wąt­pli­wo­ści. Należy pamię­tać, że Tyr­mand to nie tylko autor kry­mi­nal­nego best­sel­leru z lat pięć­dzie­sią­tych, lecz także zna­ko­mity pisarz, czło­wiek spek­ta­klu i świa­dek epoki, któ­remu win­ni­śmy poświę­cić wię­cej uwagi. To, co opa­trzone jego nazwi­skiem, wymaga rze­tel­nej kry­tyki i badaw­czego namy­słu. Jubi­le­uszowy rok staje się dobrą oka­zją do tego, aby choć w pew­nym stop­niu uczy­nić temu prze­ko­na­niu zadość. Rynek wydaw­ni­czy zapew­nia dostęp do wszyst­kich powie­ści Tyr­manda, co pomaga oba­lić mit, iż jest on auto­rem tylko dwóch utwo­rów. Przy­po­mnieć warto, że jego pisar­ski doro­bek pre­zen­tuje się cał­kiem oka­zale. W zasięgu ręki czy­tel­nika znaj­dują się dziś zbiory jego opo­wia­dań – debiu­tancki Hotel Ans­gar i póź­niej­szy Gorzki smak cze­ko­lady Lucul­lus. Mamy dostęp do Wędró­wek i myśli porucz­nika Stu­kułki, Filipa, Sied­miu dale­kich rej­sów, Życia towa­rzy­skiego i uczu­cio­wego. Pod wspól­nym tytu­łem Pokój ludziom dobrej woli… opu­bli­ko­wano tek­sty pro­za­tor­skie z lat 1946–1963. Nie­trudno zdo­być rów­nież i tę książkę, dla któ­rej nie­gdyś nie można było zna­leźć wydawcy, bowiem wyda­wała się kon­tro­wer­syjna, zbyt dosłowna w opi­sie bru­tal­nej rze­czy­wi­sto­ści tota­li­ta­ry­zmu – Cywi­li­za­cję komu­ni­zmu. Nie ina­czej jest z cenioną nie tylko przez czy­tel­ni­ków i bada­czy lite­rac­kiej spu­ści­zny Tyr­manda, lecz także przez muzy­ko­lo­gów, książką U brze­gów jazzu. Żywioł publi­cy­styczny odkry­wamy dzięki lek­tu­rze zbioru felie­to­nów o War­sza­wie dru­ko­wa­nych w latach 1946–1953 w „Sto­licy” i „Tygo­dniku Powszech­nym”, który zaty­tu­ło­wano Tyr­mand war­szaw­ski. Przed laty prze­tłu­ma­czono z języka angiel­skiego Zapi­ski dyle­tanta, ponow­nie wydano Dzien­nik 19543. Zain­te­re­so­wani mogą przyj­rzeć się bli­żej pisa­nym przez autora Złego listom. Nie tak dawno uka­zał się tom kore­spon­den­cji Sła­wo­mir Mro­żek, Leopold Tyr­mand. W emi­gra­cyj­nym labi­ryn­cie. Listy 1965–19824. Dys­po­nu­jemy zatem nie­malże kom­ple­tem dzieł tego autora, przy­bywa rze­tel­nie zba­da­nych mate­ria­łów5. Bio­gra­fie pisa­rza i kolejne tomy omó­wień jego lite­rac­kiej i publi­cy­stycz­nej aktyw­no­ści pozwa­lają sądzić, że sytu­acja czy­tel­ni­ków staje się coraz bar­dziej kom­for­towa. Z przy­ra­sta­ją­cej obję­to­ściowo lite­ra­tury przed­miotu wyła­nia się obraz czło­wieka, dla któ­rego pisa­nie było sty­lem życia, a pole­mika spo­so­bem poszu­ki­wa­nia wła­snej toż­sa­mo­ści w opre­syj­nych warun­kach poli­tycz­nego znie­wo­le­nia. „Miota mną pasja dys­ku­to­wa­nia, zaprze­cza­nia, wojny o każde zda­nie. Kłó­cił­bym się o każde słowo, o każde prze­ina­cze­nie, fałsz, nie­prawdę”6 – pisał wszak, dając wyobra­że­nie o roz­mia­rach żywio­łów tar­ga­ją­cych jego twór­czą eks­pre­sją. Dia­pa­zon emo­cji był w niej zawsze ogromny. Nie budzi zastrze­żeń opi­nia, że jego naj­wy­bit­niej­szym dzie­łem jest Dzien­nik 1954, któ­rego wydaw­ni­cze losy prze­ba­dano grun­tow­niej niż pery­pe­tie publi­ka­cji z pozo­sta­łej czę­ści dorobku lite­rac­kiego7. Można rzec, iż wła­śnie w tym utwo­rze obecny jest „cały” Tyr­mand. Wszystko, co odnaj­du­jemy w póź­niej­szej pro­zie, publi­cy­styce, a nawet kore­spon­den­cji, jaka wyszła spod jego pióra, znaj­duje swoje odbi­cie w dia­ry­stycz­nym notat­niku, pisa­nym zale­d­wie przez trzy pierw­sze mie­siące roku 1954. Kryją się tu zalążki wielu fabuł jego powie­ści. Z każ­dej opo­wie­dzia­nej w Dzien­niku… aneg­doty mogłaby powstać nowa książka. Swo­boda, z jaką two­rzył, pozwala sądzić, że byłoby to, przy odro­bi­nie dobrej woli pisa­rza, naprawdę moż­liwe. Nie brak tu obszer­nych, mniej lub bar­dziej dosłow­nych, przy­pi­sów do tego, co opu­bli­ko­wał w kolej­nych latach, także jako dzien­ni­karz i publi­cy­sta ame­ry­kań­skich perio­dy­ków. Cała jego pisar­ska spu­ści­zna jest, jak można sądzić, swo­istą kon­ste­la­cją wła­śnie tego dzieła. Sam autor wyraź­nie prze­czu­wał, iż Dzien­nik 1954 przy­nie­sie mu ocze­ki­waną sławę, co tylko uza­sad­nia powyż­szą kon­sta­ta­cję. Pod datą 12 lutego 1954 roku zapi­sał: „Gdy wycho­dzi­łem z domu, przy­szło mi ni stąd, ni zowąd na myśl, że to, co piszę w dzien­niku, może mieć war­tość nie­prze­mi­ja­jącą. Może nawet donio­słą. […] Dziś wydało mi się, że to jeśli prze­trwa i dotrze do dru­kar­skiej prasy – zostawi po mnie ślad”8. Her­me­tyzm arcy­dziel­nego tek­stu Tyr­manda jest więc powierz­chowny. Gdy udaje się zdjąć war­stwę zro­go­wa­cia­łego już naskórka daw­niej­szych ana­liz i komen­ta­rzy, sku­pia­ją­cych się głów­nie na kon­kre­tach ilu­stru­ją­cych sier­miężne czasy Pol­ski Ludo­wej, oraz uczci­wie zre­zy­gnuje z docie­kań zgod­no­ści opisu z fak­tami, ponow­nie odkryje się w Dzien­niku 1954 pisar­stwo bar­dzo wyso­kiej próby. Jest wiele powo­dów, by tak sądzić, choć być może nie wszyst­kie są oczy­wi­ste. Wszak Tyr­mand uczy­nił w nim boha­te­rem przede wszyst­kim samego sie­bie. Zacho­wu­jąc zasadę dia­ry­stycz­nej rze­tel­no­ści, nie unie­waż­nił prawa do opisu na wskroś subiek­tyw­nego, two­rząc dzieło z gatun­ko­wego pogra­ni­cza. Pyta­nia o auten­tycz­ność swego oso­bi­stego notat­nika uznał jed­nak za pyta­nia ponure, a kon­cen­tro­wa­nie uwagi na pro­ble­mach zgod­no­ści fak­tów z opi­sem za coś, co odwraca uwagę od spraw naj­istot­niej­szych. Od wier­no­ści usta­lo­nym przez sie­bie zasa­dom i od uczci­wo­ści. One były prio­ry­te­tem i to one są może naj­cie­kaw­sze w każ­do­ra­zo­wym spo­tka­niu z całą jego twór­czo­ścią. Tyr­mand pisał:

Fakt, że auten­tycz­ność zapisu jest z reguły bar­dziej jesz­cze ugnia­talna od prawdy, to banał, wszy­scy o tym wiemy. Nikomu, w dzie­jach pamięt­ni­ków, dzien­ni­ków, auto­bio­gra­ficz­nych pod­su­mo­wań i wynu­rzeń, nie udało się ustrzec przed tym wsty­dli­wym man­ka­men­tem. Auten­tycz­ność jest miękka, daje się lepić jak pla­ste­lina, co by­naj­mniej nie wyklu­cza prawdy ani pogoni za nią, ani obo­wiązku jej prze­strze­ga­nia. Decy­duje wier­ność zasad­ni­czym zało­że­niom, a nie szminka stylu, która nie­uchron­nie ciut zaciera a ciut wzbo­gaca9.

Opis rze­czy­wi­sto­ści fil­tro­wany przez wraż­li­wość jest wszak czymś natu­ral­nym i szcze­rym. Tyr­mand chyba ina­czej nie potra­fił. Można byłoby powie­dzieć więc, że chciał być zawsze fair i jako czło­wiek, i jako pisarz. Wobec sie­bie i wobec czy­tel­nika. Zna­ko­mite są te frag­menty Tyr­man­do­wego dzieła, w któ­rych zmysł obser­wa­cji i wyczu­le­nie na szcze­gół poka­zały jego zdol­ność doko­ny­wa­nia pogłę­bio­nej ana­lizy ludz­kich zacho­wań i reak­cji na trud życia w socre­ali­zmie, przy­mu­sową alie­na­cję, poczu­cie krzywdy, biedę. Zwłasz­cza one pozwa­lają uwy­pu­klić to, co Tyr­mand uzna­wał za wier­ność zasad­ni­czym zało­że­niom. Wybitne stro­nice Dzien­nika…, poświę­cone przy­ja­cio­łom i bli­skim, świad­czą o tym, że nie­rzadko bez­błęd­nie potra­fił okre­ślić oso­bo­wość i cha­rak­ter ludzi, któ­rych spo­tkał. Może nawet zdu­mie­wać, jak traf­nie nie­jed­no­krot­nie roz­po­zna­wał god­ność i moralną wiel­kość czło­wieka, choć w przed­mo­wie do wyda­nia lon­dyń­skiego prze­kor­nie napi­sał, że jeśli „ist­nieje jakaś prawda o ludziach, jest to tylko prawda chwili”10. Kiedy uzna­wał za słuszne, bez­względ­nie orze­kał, że: „Naród pol­ski nie Kant, sub­tel­no­ścią rozu­mo­wa­nia nikt go jesz­cze nie wzru­szył”11, lecz por­tre­tu­jąc syl­wetki tych, któ­rym nale­żało oddać spra­wie­dli­wość, odpo­wie­dzial­nie ważył słowa, tak by pozo­stać wier­nym odkry­tej przez sie­bie praw­dzie. Gdy tra­fiał w dukt mowy apo­lo­ge­tycz­nej, robił to w pełni świa­do­mie. Pamię­tamy, że tak pisał o Ste­fa­nie Kisie­lew­skim, któ­remu dedy­ko­wał Dzien­nik… i z któ­rym łączyła go przy­jaźń inte­lek­tu­alna, w naj­lep­szym i naj­głęb­szym tego słowa zna­cze­niu. Tak por­tre­to­wał Her­berta, opi­su­jąc go jako poetę „numer jeden swego poko­le­nia, a może i całej naszej połaci dzie­jów powo­jen­nej Pol­ski”12, poetę wraż­li­wego „jak otwarta rana”13, „Wergi­liu­sza w pie­kle współ­czu­cia”14.

Stąd lek­tu­rze, zarówno Dzien­nika…, jak i prozy powie­ścio­wej, towa­rzy­szy prze­ko­na­nie, że naj­waż­niej­szym obiek­tem zain­te­re­so­wa­nia pisa­rza był przede wszyst­kim czło­wiek ze swoją skom­pli­ko­waną naturą. Miał­kość i brak wyra­zi­sto­ści cha­rak­te­ro­lo­gicz­nej obcho­dziły go mniej, ale jaskra­wość i odręb­ność inte­re­so­wały go zawsze i bar­dzo. Wszyst­kich, któ­rych przy­gody uczy­nił osią powie­ścio­wych fabuł, upo­sa­żył w kon­kretny cha­rak­ter i nie­ba­nalną oso­bo­wość. Sam taką posia­dał. Ory­gi­nal­ność zatrzy­my­wała jego pisar­ski wzrok. Wła­dał bie­gle brzy­twą kry­tyki. Dbał, aby ostrze iro­nii ni­gdy nie było tępe. Liczne w jego pisar­stwie surowe dia­gnozy i wyra­żone wprost opi­nie są tego naj­lep­szym potwier­dze­niem. Dobrze przy­po­mnieć te fakty, gdyż zain­te­re­so­wa­nie czło­wiekiem w sytu­acji wyboru i próby to jeden z naj­waż­niej­szych powo­dów, dla któ­rych warto do twór­czo­ści Tyr­manda powra­cać. Tyr­manda – wni­kli­wego obser­wa­tora jed­nostki ludz­kiej, bory­ka­ją­cej się ze świa­tem, mio­ta­nej cią­głą koniecz­no­ścią podej­mo­wa­nia decy­zji, czę­sto nie­po­pu­lar­nych i wbrew pre­sji oto­cze­nia. Pyta­nie posta­wione w Dzien­niku…: „kim jestem?” – stało się pyta­niem otwar­tym, któ­rego ni­gdy nie zaprze­stał zada­wać w swo­jej twór­czo­ści. Jest ono stale obecne jak wciąż aktu­alne zapro­sze­nie do dal­szej podróży – przy­gody wyzna­czo­nej szla­kiem jego kolej­nych powie­ści, arty­ku­łów, listów. Jakże ta podróż może być cie­kawa i lek­tu­rowo atrak­cyjna! Została wszak utkana z praw­dzi­wych spo­tkań, doświad­czeń, wzru­szeń i pasji, dla któ­rych zale­d­wie jed­nym z wielu przy­kła­dów może być fascy­na­cja mia­stem i archi­tek­turą, innym – uwiel­bie­nie dla muzyki i filmu. Z tak roz­ma­itych per­spek­tyw poka­zy­wana w tej twór­czo­ści War­szawa, two­rząca swą wła­sną opo­wieść, sama w sobie staje się powo­dem, dla któ­rego także dziś można czy­tać Tyr­manda z uzna­niem i satys­fak­cją. Podob­nie jak te frag­menty jego prozy, które ilu­strują fascy­na­cję dźwię­kiem i obra­zem. One w nie mniej­szym stop­niu pre­zen­tują i warsz­tat pisar­ski opa­no­wany do per­fek­cji, i bogac­two jego zaple­cza. Jest w twór­czo­ści Tyr­manda powaga i trak­to­wa­nie rze­czy serio, jest dow­cip i humor, w któ­rych wybrzmiewa jak dobra jaz­zowa impro­wi­za­cja moc Tyr­man­do­wego talentu. „Jestem czło­wie­kiem o zdro­wych zmy­słach i pra­wi­dłowo nie­re­gu­lo­wa­nym poczu­ciu humoru i nie mam zamiaru zacho­wy­wać się w życiu jak ktoś, z kogo siłą robi się bła­zna”15 – pisał o sobie. Można być prze­ko­na­nym, że życze­niem jego byłoby, aby dobrze argu­men­tu­jąc, sko­men­to­wano, ile w tym, co napi­sał, było racji, ile żartu i zabawy, ile lite­rac­kiego piękna.

2.

Spo­tka­niu z twór­czo­ścią Leopolda Tyr­manda służy niniej­szy tom uka­zu­jący się w serii Jubi­le­usze Wydaw­nic­twa Naro­do­wego Cen­trum Kul­tury. Autor Dzien­nika 1954 dołą­cza tym samym do grona wybit­nych twór­ców, któ­rym poświę­cono poprzed­nie anto­lo­gie wska­za­nej serii. Two­rzą ów zacny krąg Hen­ryk Sien­kie­wicz, Joseph Con­rad, Zbi­gniew Her­bert, Gustaw Her­ling-Gru­dziń­ski, Sta­ni­sław Moniuszko. To uho­no­ro­wa­nie w pełni uza­sad­nione. Twórca Dzien­nika 1954 otrzy­muje, sym­bo­licz­nie rzecz jasna, miej­sce w pano­ra­mie pol­skiej lite­ra­tury współ­cze­snej, które sytu­uje go w gro­nie elity i przy­pie­czę­to­wuje wysoką rangę jego pisar­stwa. Na tom zaty­tu­ło­wany Leopold Tyr­mand. Pisarz – czło­wiek spek­ta­klu – świa­dek epoki skła­dają się cztery czę­ści. Kolej­ność i układ stu­diów badaw­czych zamiesz­czo­nych w anto­lo­gii zostały pomy­ślane jako odsłony twór­czo­ści lite­rac­kiej oraz pre­zen­ta­cje pro­ble­mów zwią­za­nych z zain­te­re­so­wa­niami pisa­rza sztuką, zwłasz­cza fil­mem, muzyką, archi­tek­turą, kul­turą popu­larną. Znaj­dują się wśród nich także tek­sty poświę­cone Tyr­man­do­wym fascy­na­cjom mapą świata i miej­scem. Całość zamyka wywiad z synem pisa­rza Mat­thew Tyr­man­dem zaty­tu­ło­wany Spod jego pióra ni­gdy nie pły­nęła czy­sta fik­cja. O życiu i pisar­stwie Leopolda Tyr­manda.

Część pierw­szą otwie­rają, zgod­nie z zało­że­niem, stu­dia poświę­cone Dzien­ni­kowi 1954. Ina­czej stać się nie mogło. Tekst Pawła Rodaka 1954: dia­ry­styczny pro­jekt lite­racki Leopolda Tyr­manda oma­wia pery­pe­tie zwią­zane z wyda­niem utworu i redak­cją jego frag­men­tów. Opisy pro­cesu powsta­wa­nia dzieła i przy­go­to­wa­nia do druku znaj­dują tu swoje wytłu­ma­cze­nie. Przede wszyst­kim jed­nak bada­cza inte­re­suje dwo­istość utworu uzna­nego za naj­więk­sze osią­gnię­cie pisar­skie autora Zapi­sków dyle­tanta. Paweł Rodak nazywa Dzien­nik… pro­jek­tem dia­ry­styczno-lite­rac­kim, któ­rego kon­struk­cja i styl świad­czą o tym, że sta­nowi on zarówno reali­za­cję dzien­nika oso­bi­stego (miej­scami mają­cego cha­rak­ter intym­nego wyzna­nia), jak i dzieła lite­rac­kiego. Kon­tek­sty two­rzone przez przy­wo­łane w szkicu dzien­niki Marii Dąbrow­skiej i Witolda Gom­bro­wi­cza pozwa­lają w pełni odsło­nić spe­cy­fikę i ory­gi­nal­ność oma­wia­nego tek­stu.

W dru­gim z kolei stu­dium anto­lo­gii, zaty­tu­ło­wa­nym Nowy Robin­son war­szaw­ski. Leopold Tyr­mand (dia­ry­sta) wobec sto­łecz­nej elity kul­tu­ral­nej, Bogu­sław Dopart wska­zuje na wie­lo­wy­mia­ro­wość utworu od nieco innej strony. Badacz obja­śnia moc czar­nej legendy pisa­rza i przy­po­mina eks­tra­wa­gan­cję jego stylu bycia. Jed­no­cze­śnie zauważa, że Tyr­mand jako autor Dzien­nika… nie rościł sobie prawa do odgry­wa­nia roli auto­ry­tetu moral­nego wobec war­szaw­skiego śro­do­wi­ska kul­tu­ral­nego. Fero­wa­nie wyro­ków nie sta­no­wiło istoty jego pisar­skiego żywiołu. Pod­sta­wowe pyta­nie, jakie pisarz posta­wił w Dzien­niku…, doty­czyło tego, jak oca­lić w tota­li­tar­nej rze­czy­wi­sto­ści swą jed­nost­kową auto­no­mię. Badacz pod­kre­śla, iż Tyr­man­dowe stra­te­gie prze­trwa­nia w świe­cie na opak były różne, lecz wszyst­kie jed­na­kowo potrzebne, wypra­co­wane na uży­tek zacho­wa­nia wła­snego „ja”. Tyr­mand „ujada prze­ciw” opre­syj­nej rze­czy­wi­sto­ści nie dla­tego, by budo­wać sza­fot dla tych, któ­rzy myślą ina­czej niż on. Raczej drąży sens zda­nia, czy rze­czy­wi­ście „wszystko można zała­twić z samym sobą leżąc na wznak, z rękami pod głową, i odma­wia­jąc dal­szego udziału”16.

Dzien­nik… jest lite­racką kom­pen­sa­cją, dzie­łem zło­żo­nym i wie­lo­wy­mia­ro­wym. Jego boha­ter i twórca to jed­nostka wraż­liwa, inte­li­gentna, nie­obo­jętna na żaden wymiar wła­snej egzy­sten­cji, poszu­ku­jąca odpo­wie­dzi na pyta­nie o wła­sną toż­sa­mość. Za każ­dym razem okre­śle­nie jej wymaga kon­fron­ta­cji z innym, wymaga wnio­sków ze spo­tka­nia i/lub nawet zde­rze­nia ze świa­tem dobrym i złym. O rela­cjach, które są nace­cho­wane etycz­nie, pisze w arty­kule zaty­tu­ło­wa­nym „«Być sobą, być sobą…» i tak dalej, jak już wiemy”. Kon­cep­cje toż­sa­mo­ści w „Dzien­niku 1954” Leopolda Tyr­manda Łukasz Kuchar­czyk. Autor arty­kułu dowo­dzi, że rady­kalny sprze­ciw wobec tota­li­tar­nej ide­olo­gii staje się dla pisa­rza naj­lep­szym spo­so­bem na samo­iden­ty­fi­ka­cję. Poszu­ki­wa­nie bli­skich i bycie wśród ludzi podob­nie postrze­ga­ją­cych uwi­kła­nie w los utwier­dza w prze­ko­na­niu, że warto być wier­nym pod­sta­wo­wym zało­że­niom, nie eks­pe­ry­men­to­wać z sumie­niem, orien­to­wać się na dobro by nie dać się oszu­kać, by nie stać się ofiarą poli­tycz­nego sys­temu.

Eks­pe­ry­men­to­wać można ze sło­wem. Spraw­ność pisar­ska, z jaką Tyr­mand pro­wo­kuje do takiego myśle­nia, wybrzmiewa w obrę­bie każ­dej stro­nicy Dzien­nika 1954. To spraw­ność wyjąt­kowa, pocią­ga­jąca i zachę­ca­jąca do poszu­ki­wa­nia odpo­wie­dzi na pyta­nie, w czym tkwi jej sedno. Jest ona wła­ści­wo­ścią nie tylko utworu wska­zy­wa­nego w trzech pierw­szych stu­diach, lecz także całej pozo­sta­łej spu­ści­zny autora Hotelu Ans­gar. Drąży ów feno­men w osa­dzo­nym w obfi­cie przy­wo­ły­wa­nych frag­men­tach twór­czo­ści pisa­rza stu­dium „Na próbę, w zawie­sze­niu”. Ese­izm Leopolda Tyr­manda Dorota Heck. Badaczka dowo­dzi, że ese­istyczny żywioł jest w tym pisar­stwie wszech­obecny. Sta­nowi cechę szcze­gólną Tyr­man­do­wego pióra, w nim tkwi jądro umie­jęt­no­ści i pisar­ski nerw. „Macha­nie ołów­kiem”, o któ­rym mówił on w Dzien­niku 1954, mogłoby w jakimś stop­niu depre­cjo­no­wać poto­czy­stość fabu­lar­nej frazy wielu jego powie­ści, może byłoby dobrym argu­men­tem na rzecz dzien­ni­kar­skiego talentu, który z Tyr­manda uczy­nił lite­rata. Tak się jed­nak nie dzieje – wła­śnie dla­tego, że w tak wielu miej­scach jego utwo­rów pro­za­tor­skich nar­ra­cja przy­biera formę eseju, wyda­rze­nia upodrzęd­niają się do roli pre­tek­stów, a na plan pierw­szy zostają wysu­nięte według autor­skiej hie­rar­chii pro­blemy nad­rzędne, choćby takie jak toż­sa­mość, wspól­nota, auto­no­mia. Trudno nie zgo­dzić się z tezą, iż Tyr­mand potra­fił z publi­cy­stycz­nego talentu zro­bić naj­lep­szy moż­liwy uży­tek.

Oczy­wi­ste wydają się związki Dzien­nika 1954 i Cywi­li­za­cji komu­ni­zmu, książki, któ­rej próby opu­bli­ko­wa­nia two­rzą osobną histo­rię i która także dziś ma prawo być oce­niona jako nie­do­in­we­sto­wana badaw­czo. W niniej­szym tomie znaj­dują się dwa tek­sty poświę­cone tej waż­nej pozy­cji. Pierw­szy ze szki­ców, Gry z kon­wen­cjami gatun­ko­wymi w „Cywi­li­za­cji komu­ni­zmu” Leopolda Tyr­manda autor­stwa Woj­cie­cha Kudyby, pre­zen­tuje – zgod­nie z życze­niem pisa­rza, który już we Wstę­pie utworu otwar­cie mówił o tym, że książka ma pre­ten­sje lite­rac­kie – zna­ko­mity warsz­tat twórcy. Cywi­li­za­cja komu­ni­zmu to solidna por­cja lite­ra­tury z gatun­ko­wego pogra­ni­cza. Inte­li­gentne sza­fo­wa­nie róż­nymi tra­dy­cjami gatun­ko­wymi sta­nowi według bada­cza wyra­fi­no­wany chwyt arty­styczny. Demon­stra­cyjna lite­rac­kość Cywi­li­za­cji komu­ni­zmu, una­ocz­niona poprzez próbę zde­ma­sko­wa­nia i okre­śle­nia ele­men­tów owego gatun­ko­wego splotu, sta­nowi olbrzymi walor tek­stu. Tam, gdzie iro­nia mie­sza się z powagą, drwina z zadumą i reflek­sją, komizm z tra­gi­zmem, pię­trzą się trud­no­ści lek­tury, jed­nak to wła­śnie w nich tkwi, jak dowo­dzi Woj­ciech Kudyba, ory­gi­nal­ność tego nie­po­zor­nego na pierw­szy rzut oka dzieła. Pare­neza obra­ca­jąca się w swoje wła­sne prze­ci­wień­stwo mobi­li­zuje czy­tel­nika do lek­tury szcze­gól­nie uważ­nej. Czyni z obco­wa­nia z tek­stem praw­dziwą inte­lek­tu­alną przy­godę. Wiel­bi­ciele lite­ra­tury współ­cze­snej, przy­zwy­cza­jeni przez Wła­di­mira Nabo­kowa do wyra­fi­no­wa­nych kon­cep­tów gry autora z czy­tel­ni­kiem, powinni zauwa­żyć, że Tyr­mand rów­nie spraw­nie nobi­li­tuje odbiorcę, czy­niąc go współ­od­po­wie­dzial­nym za sens utworu. Tym bar­dziej, iż utwór jest nie tylko grą lite­racką, lecz także pre­zen­ta­cją bez­kom­pro­mi­so­wej postawy pisa­rza wobec komu­ni­stycz­nego reżimu. Postawy, która stała się powo­dem nie­po­wo­dze­nia całej publi­ka­cji.

Akcent na tę wła­śnie pro­ble­ma­tykę kła­dzie tekst Wacława Lewan­dow­skiego zaty­tu­ło­wany Dzieło nie­do­ce­nione. O „Cywi­li­za­cji komu­ni­zmu”. Przy­po­mnijmy, że utwór Tyr­manda miał szansę, mimo swej pam­fle­to­wej formy, stać się książką świa­dec­twem, lek­turą edu­ku­jącą. Doty­kał bowiem istoty dra­matu spo­łe­czeń­stwa znie­wo­lo­nego przez sys­tem komu­ni­styczny. Stał się jed­nak publi­ka­cją kło­po­tliwą, nazbyt dosadną, jak twier­dzono. W obli­czu faktu, iż pierw­szym jej adre­sa­tem miał być przede wszyst­kim czy­tel­nik ame­ry­kań­ski, nie­ma­jący dużej wie­dzy na temat życia w pań­stwie gnę­bio­nym przez sys­tem tota­li­tar­nej wła­dzy, wciąż może wyda­wać się to kom­plet­nie nie­zro­zu­miałe. Jak krzyw­dzące wobec tej zna­ko­mi­tej pozy­cji były pierw­sze jej oceny, widać dopiero dziś, z per­spek­tywy czasu, w kon­tek­ście naj­now­szych badań lite­rac­kich i histo­rycz­nych, una­ocz­nia­ją­cych skalę bez­pra­wia i krzywdy, jaką komu­nizm wyrzą­dził, łamiąc krę­go­słupy moralne i ska­zu­jąc po woj­nie na duchową biedę tysiące ludz­kich ist­nień.

Przez pry­zmat gatun­ko­wej spe­cy­fiki Mar­cin Cał­becki pro­po­nuje czy­tać inną powieść Tyr­manda – Filipa. Klu­czem inter­pre­ta­cyj­nym staje się dla autora tek­stu tra­dy­cja powiastki filo­zo­ficz­nej, być może pod­po­wie­dziana przez samego pisa­rza, który w Dzien­niku 1954 suge­ro­wał, iż ta odle­gła gatun­kowa tra­dy­cja pozo­staje mu z roz­ma­itych powo­dów bar­dzo bli­ska. Tyr­mand nie miał wów­czas na myśli póź­niej­szego Filipa, lecz Wędrówki i myśli porucz­nika Stu­kułki, ale „nie­uko­jona skłon­ność do osiem­na­sto­wiecz­nej powiastki filo­zo­ficz­nej”17, o któ­rej wspo­mi­nał, z pew­no­ścią nie została wymie­niona przez przy­pa­dek. Powieść Filip jest próbą zilu­stro­wa­nia swo­istych stra­te­gii prze­trwa­nia pol­skiego inte­li­genta wywie­zio­nego do pracy przy­mu­so­wej w Rze­szy Nie­miec­kiej. Znów mamy tu do czy­nie­nia z przy­pad­kiem boha­tera bory­ka­ją­cego się z wła­snym losem, a jed­no­cze­śnie czło­wieka, który bie­rze całą odpo­wie­dzial­ność za swoje czyny i słowa, ponie­waż wie, że nikt nie może wyrę­czyć go z życia, jakie­kol­wiek by ono nie było i gdzie­kol­wiek by się w danym momen­cie nie roz­gry­wało.

Swo­istą odsłoną, tym razem stricte bio­gra­ficzną, pro­blemu odpo­wie­dzial­no­ści i jed­no­cze­śnie wewnętrz­nej wol­no­ści pisa­rza jest arty­kuł Dariu­sza Pachoc­kiego Życz­li­wie spo­la­ry­zo­wani. Listy Leopolda Tyr­manda i Jerzego Gie­droy­cia. Badacz pod­daje oglą­dowi kore­spon­den­cję autora Złego i redak­tora pary­skiej „Kul­tury”. Przez pry­zmat listów przy­gląda się tej waż­nej, kata­li­zu­ją­cej i emo­cjo­nal­nej – jak pisze – zna­jo­mo­ści. Tekst odsła­nia tę bli­żej nie­znaną histo­rię w zaj­mu­jący spo­sób, poka­zu­jąc Tyr­manda jako świa­do­mego swo­ich moż­li­wo­ści i doj­rza­łego twórcę, zabie­ga­ją­cego o prawo głosu, zde­ter­mi­no­wa­nego prze­świad­cze­niem, że ma prawo otwar­cie i bez­kom­pro­mi­sowo wyra­żać swoje poglądy i pozo­sta­wać wierny wła­snym zasa­dom. Ponie­waż autor Złego był prze­ko­nany o tym, iż „każdy z nas nosi w sobie potrzebę apro­baty i nega­cji ota­cza­ją­cej go rze­czy­wi­sto­ści w indy­wi­du­al­nych pro­por­cjach”18, nie może dzi­wić, że zna­jo­mość boha­te­rów tek­stu Dariu­sza Pachoc­kiego skoń­czyła się tąp­nię­ciem.

Stu­dia zawarte w trze­ciej czę­ści tomu, pozo­sta­jąc w dia­logu z tema­tyką tek­stów je poprze­dza­ją­cych, odwo­łują się do świata muzyki, filmu i archi­tek­tury. Dopeł­niają sze­roki wachlarz spo­so­bów słu­żą­cych oca­la­niu wewnętrz­nej auto­no­mii jed­nostki. Tyr­mand potra­fił o tym opo­wia­dać na wiele spo­so­bów. Bar­dzo praw­do­po­dobne, że uła­twiały mu to wszech­stron­ność, oby­cie i doświad­cze­nie. Arty­kuł Moniki Brzó­sto­wicz-Klajn Nie­oczy­wi­ste obli­cza kul­tury popu­lar­nej według Leopolda Tyr­manda nie pozo­sta­wia wąt­pli­wo­ści, jak spraw­nie twórca wyko­rzy­sty­wał popkul­tu­rowy szta­faż, w któ­rym poru­szał się z nie­by­wałą swo­bodą. Autorka eseju, podą­ża­jąc wyty­czo­nymi przez Ryszarda Przy­byl­skiego tro­pami, dowo­dzi, że w Złym pisarz potra­fił żon­glo­wać gatun­ko­wymi kon­wen­cjami lite­ra­tury popu­lar­nej od kry­mi­nału, powie­ści sen­sa­cyj­nej, westernu, po baśń, two­rząc dzieło nie­sztam­powe, usta­wia­jące się, nie­jako w spo­sób natu­ralny, w opo­zy­cji do maso­wej pro­duk­cji socre­ali­stycz­nych czy­ta­deł two­rzo­nych według sza­blonu. W ten spo­sób pod­kre­ślał swoją ory­gi­nal­ność.

Nowa­tor­ska w epoce powo­jen­nej publi­ka­cja U brze­gów jazzu, choć zaska­ku­jąca dla czy­tel­ni­ków tam­tego okresu, w pisar­stwie Tyr­manda sta­nowi podobny przy­kład. Tylko on mógł wów­czas stwo­rzyć taką książkę: pre­zen­tu­jącą sze­roką per­spek­tywę rozu­mie­nia kul­tury, wyni­ka­jącą z doświad­czeń zagra­nicz­nych podróży i odsła­nia­jącą, na jak wiele spo­so­bów można było poszu­ki­wać prze­strzeni ogra­ni­cza­nej wol­no­ści. Dla Tyr­manda jazz był anti­do­tum na życie w anty­cy­wi­li­zo­wa­nym świe­cie. W tomie sięga po tę część dorobku twór­czego Tyr­manda także Marta Tom­czok, dostrze­ga­jąca w ese­istycz­nej publi­ka­cji U brze­gów jazzu pro­po­zy­cję kry­tyki kul­tury, w któ­rej naj­istot­niej­sza wydaje się ide­olo­gia. Autorka sta­wia tezę, że gdyby nie połą­cze­nie mark­si­zmu z uwiel­bie­niem muzyki jaz­zo­wej, nie uda­łoby się pisa­rzowi napi­sać książki o pol­skim folk­lo­rze miej­skim i ame­ry­kań­skiej muzyce popu­lar­nej.

Idée fixe Tyr­manda był także film. Pery­pe­tie zwią­zane z nawią­zy­wa­niem kon­tak­tów z ludźmi świata filmu, pomy­sły na napi­sa­nie wła­snego sce­na­riu­sza, wyj­ścia do kina, samotne i w towa­rzy­stwie, wypeł­niają nie­mało miej­sca w całej twór­czo­ści autora Dzien­nika 1954. Jak jed­nak wia­domo, dotąd zekra­ni­zo­wano tylko jedną jego powieść – Sie­dem dale­kich rej­sów19. W niniej­szym tomie wątek fil­mowy podej­muje Iza­bela Tom­czyk-Jarzyna w swym szkicu Mię­dzy sło­wem a obra­zem – o fil­mo­wo­ści „Złego” Leopolda Tyr­manda. Autorka zwraca uwagę na duży poten­cjał sce­na­riu­szowy utworu. Odkrywa jego walory fil­mowe, które samo­ist­nie potwier­dzają dekla­ra­cję pisa­rza: „[…] ja ni­gdy nie napi­szę pro­pa­gitki jak trzeba. […] Bo z moimi pomy­słami to nie takie pro­ste: w swym rdze­niu ska­żone są grze­chem pier­wo­rod­nym pro­te­stu i odmowy”20.

Podob­nie dzieje się w tek­ście dwojga auto­rów Joanny Pogo­rzel­skiej i Jaro­sława Klej­noc­kiego, któ­rzy przy­po­mi­nają zor­ga­ni­zo­waną w Muzeum Lite­ra­tury w War­sza­wie wystawę poświę­coną Tyr­man­dowi. Punk­tem wyj­ścia dla eks­po­zy­cji stała się nie­zwy­kła bio­gra­fia pisa­rza, a także kul­towa powieść Zły. Wędro­wa­nie śla­dami boha­te­rów tego utworu i jed­no­cze­śnie wcho­dze­nie w świat War­szawy prze­fil­tro­wa­nej przez spoj­rze­nie Tyr­manda poka­zuje, jaki poten­cjał kryje w sobie gęsty i barwny opis sto­licy komu­ni­stycz­nego kraju. Skrzy się feerią barw w naj­mniej spo­dzie­wa­nych miej­scach – zauł­kach pra­skich kamie­nic, war­szaw­skich barach, noc­nych tak­sów­kach. W rodzi­mej wer­sji mody prêt-à-por­ter lat pięć­dzie­sią­tych XX wieku, w na poły ner­wo­wych i pospiesz­nych, na poły cał­kiem swo­bod­nych kro­kach prze­chod­niów sto­licy – sta­wia­nych w rytm sły­sza­nych w duszy jaz­zo­wych „dźwię­ków wol­no­ści”. Zain­te­re­so­wa­nia Tyr­manda archi­tek­turą w spo­sób oczy­wi­sty łączą się z jego stu­diami w Paryżu. Wyczu­le­nie na piękno miej­skiej prze­strzeni pozwala dostrzec, że jest ona wypeł­niona war­tymi uwagi miej­scami. War­szawa to szcze­gólna boha­terka, któ­rej pisarz był miło­śni­kiem i wni­kli­wym obser­wa­to­rem. Trudno zapo­mnieć frag­menty takie jak ten:

Sta­łem na przy­stanku 107-ki i gapi­łem się, mimo mrozu. Na pierw­szym pla­nie Kolumna Zyg­munta. Nieco w głębi fasada Ber­nar­dy­nów. Naprze­ciw naroże Kra­kow­skiego, na prawo pałac Soł­tyka z Mio­do­wej i Bra­nic­kich z Pod­wala. Wie­lo­pla­no­wość nasy­cona śnież­nom­gli­stym popo­łu­dniem. Znana i bli­ska. Moje miej­sce na ziemi21.

Ostat­nią, czwartą część tomu otwiera tekst języ­ko­znawcy Artura Rej­tera Pej­zaż oni­miczny „Złego” Leopolda Tyr­manda. Kon­tek­sty inter­pre­ta­cyjne. W arty­kule badacz podej­muje ana­lizę nazw wła­snych wystę­pu­ją­cych w powie­ści kry­mi­nal­nej, w któ­rych dostrzega nośniki pamięci kul­tu­ro­wej. Jed­no­cze­śnie, jak sam stwier­dza, zabiera „głos w spra­wie współ­cze­snego sta­tusu ono­ma­styki lite­rac­kiej jako jed­nego ze spo­so­bów opisu oraz (impli­cite) odbioru tek­stów kul­tury”22. Język powie­ści Tyr­manda może być odczy­ty­wany jako swo­isty pro­test prze­ciwko komu­ni­stycz­nej rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej przy­szło mu żyć i two­rzyć. W słow­niku pisa­rza nie bra­kuje sfor­mu­ło­wań dosad­nych, dow­cip­nych, w wielu aspek­tach jed­nak pozo­staje ów słow­nik repre­zen­ta­cją wyra­fi­no­wa­nego lite­rac­kiego gustu, dobrych języ­ko­wych manier i zna­ko­mi­tego warsz­tatu twórcy w pełni świa­do­mego siły słowa. Jest on świa­dec­twem jego wyczu­le­nia na szcze­góły miej­skiej prze­strzeni, któ­rych nazy­wa­nie idzie w parze z oswa­ja­niem i kodo­wa­niem rze­czy­wi­sto­ści.

O miej­scach Tyr­manda, nie tylko o War­sza­wie, piszą w tomie Agnieszka Kar­po­wicz i Mar­cel Woź­niak. Auto­rzy, choć korzy­stają z róż­nych kon­wen­cji opo­wia­da­nia o roli miejsc i ich obec­no­ści w pisar­stwie Tyr­manda, odsła­niają sens słów samego autora: „Mia­sto to kumu­la­cja”23.

Dopeł­nie­niem por­tretu, który pró­bo­wa­li­śmy naszki­co­wać, jest roz­mowa z synem pisa­rza Mat­thew Tyr­man­dem pod­su­mo­wu­jąca roz­wa­ża­nia i ana­lizy na temat życia i twór­czo­ści autora Cywi­li­za­cji komu­ni­zmu.

Arty­kuły zgro­ma­dzone w niniej­szym tomie uka­zują wie­lo­wy­mia­ro­wość dzieła Leopolda Tyr­manda. Pre­zen­tują róż­no­rod­ność jego pisar­stwa, z nie­unik­nioną, domi­nu­jącą rolą Dzien­nika 1954 i Złego. Auto­rom i Wydawcy niniej­szego zbioru towa­rzy­szyło jed­nakże głę­bo­kie prze­ko­na­nie, iż Tyr­mand nie powi­nien być pamię­tany jako autor naj­wy­żej dwóch utwo­rów. Sam, jak można sądzić, o to zabie­gał, pisząc: „[…] nie dam żad­nej mądro­ści decy­do­wać o mnie beze mnie”24. Spra­wie­dli­wiej będzie więc sądzić o Tyr­man­dzie, wciąż posze­rza­jąc pole odnie­sień i badaw­czego oglądu. Dostęp­ność na rynku tak wielu ksią­żek pisa­rza pomaga temu zada­niu spro­stać. Mamy nadzieję, że posłuży temu rów­nież, przy­naj­mniej w pew­nym stop­niu, niniej­szy zbiór komen­ta­rzy i ana­liz, uka­zu­jący się dzięki sta­ra­niom Dyrek­tora Naro­do­wego Cen­trum Kul­tury Rafała Wiśniew­skiego. Tom odda­wany w ręce Czy­tel­ni­ków w Roku Leopolda Tyr­manda ma szansę stać się dobrą i inspi­ru­jącą lek­turą.

DR MAG­DA­LENA WOŹ­NIEW­SKA-DZIA­ŁAK

Dok­tor nauk huma­ni­stycz­nych, adiunkt w Kate­drze Teo­rii Lite­ra­tury Wydziału Nauk Huma­ni­stycz­nych Uni­wer­sy­tetu Kar­dy­nała Ste­fana Wyszyń­skiego w War­sza­wie. Zastępca redak­tora naczel­nego kwar­tal­nika „Kul­tura Współ­cze­sna. Teo­ria. Inter­pre­ta­cje. Prak­tyka”. Współ­re­dak­torka zbio­rów Pol­ska i Wło­chy w dia­logu kul­tur (War­szawa 2016), Spo­łe­czeń­stwo pol­skie dziś. Samo­świa­do­mość, uzna­nie, edu­ka­cja (War­szawa 2018). Autorka książki Poematy nar­ra­cyjne Cypriana Nor­wida. Kon­tek­sty lite­racko-kul­tu­ralne, este­tyka, myśl (Kra­ków 2014) oraz arty­ku­łów poświę­co­nych lite­ra­tu­rze i kul­tu­rze XIX i XX wieku. ORCID: orcid.org/0000-0002-9041-2345

I

1954: diarystyczny projekt literacki Leopolda Tyrmanda Paweł Rodak

1954: DIA­RY­STYCZNY PRO­JEKT LITE­RACKI LEOPOLDA TYR­MANDA

PAWEŁ RODAK

Nie­czę­sto zda­rza się, aby dia­ry­sta zaczy­nał swój dzien­nik 1 stycz­nia. Sto­sun­kowo rzadko mamy też do czy­nie­nia z dzien­nikami pisa­nymi dzień po dniu, bez żad­nej prze­rwy. Jesz­cze rza­dziej możemy spo­tkać dzien­nik, w któ­rym zale­d­wie trzy mie­siące codzien­nej prak­tyki piśmien­nej ozna­czają zapeł­nie­nie ośmiu zeszy­tów i kil­ku­set stron ręko­pisu. To wła­śnie przy­pa­dek dzien­nika Leopolda Tyr­manda z roku 1954.

Czę­ściej mamy do czy­nie­nia z sytu­acją, kiedy jeden dzien­nik ist­nieje w wielu wer­sjach. Pisa­rze cza­sami prze­pi­sują swoje dzien­niki, po latach reda­gu­jąc ich treść, skre­śla­jąc, zmie­nia­jąc lub dopi­su­jąc pewne frag­menty (to choćby przy­pa­dek Marii Dąbrow­skiej czy Andrzeja Bob­kow­skiego25), innym razem pro­wa­dząc swój dzien­nik, od razu prze­wi­dują jego publi­ka­cję i na bie­żąco dbają o taką postać tek­stu, jaką życzą sobie przed­sta­wić czy­tel­ni­kowi, pisząc i popra­wia­jąc na gorąco jego kolejne ręko­pi­śmienne i maszy­no­pi­sowe wer­sje (to przy­pa­dek dzien­ników Witolda Gom­bro­wi­cza i Gustawa Her­linga-Gru­dziń­skiego26). Nie­mal wszyst­kie wspo­mniane tu prak­tyki dia­ry­styczne są też udzia­łem Tyr­manda i jego Dzien­nika 1954.

Nie­zwy­kłość Dzien­nika 1954 polega na tym, że jest to jed­no­cze­śnie dzien­nik oso­bi­sty (a nawet momen­tami intymny) oraz dzien­nik lite­racki. Dia­riusz pro­wa­dzony ręko­pi­śmien­nie w zeszy­tach z dnia na dzień – tak jak pro­wa­dziło swoje dzien­niki (a czę­sto pro­wa­dzi i dzi­siaj) tysiące osób – oraz dzien­nik prze­pi­sy­wany, reda­go­wany, zmie­niany po wie­lo­kroć. Oprócz swej ręko­pi­śmien­nej wer­sji (pisa­nej w War­sza­wie w roku 1954) ma on jesz­cze wer­sje maszy­no­pi­sową i cza­so­pi­śmien­ni­czą (druk w emi­gra­cyj­nych „Wia­do­mo­ściach” w latach 1974–1978) oraz dwie wer­sje książ­kowe, w tym jedną funk­cjo­nu­jącą jako tzw. wer­sja lon­dyń­ska (pierw­sze, przy­go­to­wane przez samego Tyr­manda, dru­ko­wane wyda­nie Dzien­nika 1954 w lon­dyń­skim wydaw­nic­twie Polo­nia Book Fund z roku 1980 i oparte na nim póź­niej­sze wyda­nia27) oraz drugą znaną jako „wer­sja ory­gi­nalna” (publi­ka­cja dzien­nika bez­po­śred­nio z ręko­pisu, przy­go­to­wana przez Hen­ryka Daskę, która uka­zała się w wydaw­nic­twie Ten­ten w roku 1995, a następ­nie w wydaw­nic­twie Pró­szyń­ski i S-ka w roku 199928). W ciągu pięt­na­stu lat mię­dzy wyda­niem wer­sji lon­dyń­skiej i wer­sji ory­gi­nal­nej trwał

spór o to, czy jest to auten­tyczny dzien­nik pierw­szych mie­sięcy roku 1954, czy też mamy do czy­nie­nia z misty­fi­ka­cją w zakre­sie gatunku lite­rac­kiego, tj. tek­stem, który fak­tycz­nie jest pamięt­ni­kiem z war­szaw­skiego życia, ale napi­sa­nym ex post, dopiero w latach 70. na emi­gra­cji, a tylko wysty­li­zo­wa­nym nar­ra­cyj­nie i kom­po­zy­cyj­nie na dzien­nik29.

Dwa różne sta­no­wi­ska w tej spra­wie zajęli Roman Zimand i Tade­usz Kon­wicki. Pierw­szy uznał jed­no­znacz­nie auten­tycz­ność Dzien­nika 1954, dopusz­cza­jąc jed­no­cze­śnie zmiany powstałe w trak­cie reda­go­wa­nia tek­stu do druku30. Drugi prze­ciw­nie – dopu­ścił moż­li­wość fal­sy­fi­ka­cji, a dokład­niej odtwo­rze­nia po latach życia w War­sza­wie roku 1954 z pamięci31.

Dzi­siaj nikt już nie kwe­stio­nuje auten­tycz­no­ści tego dzien­nika, co nie zna­czy, że nie dostrzega się roz­bież­no­ści mię­dzy jego obiema wer­sjami. Naj­wni­kli­wiej jak dotąd róż­nice te, zarówno w war­stwie tre­ścio­wej, jak i w war­stwie sty­li­stycz­nej, prze­ana­li­zo­wał Kon­rad Niciń­ski, który doszedł do wnio­sku, że „Dzien­nik 1954 to dwa różne tek­sty o tym samym rdze­niu”32. Nie­dawno oka­zało się także, że „wer­sja ory­gi­nalna” rów­nież ory­gi­nalną do końca nie jest, bowiem – zesta­wiona raz jesz­cze przez Dariu­sza Pachoc­kiego z ręko­pi­śmien­nym ory­gi­na­łem – ujaw­niła „ogromną liczbę nie­zgod­no­ści, które mają róż­no­raki cha­rak­ter”, a doty­czą mię­dzy innymi zamiany poszcze­gól­nych słów i fraz czy zmiany szyku wyra­zów w zda­niu33.

Nie tylko wie­lość wer­sji spra­wia trud­ność z jed­no­znacz­nym zakla­sy­fi­ko­wa­niem tego dzien­nika. Rów­nie ważną przy­czynę owych trud­no­ści sta­nowi nie­oczy­wi­stość „postawy auto­bio­gra­ficz­nej”, jaką zaj­muje Tyr­mand w swym dzien­niku, czy też „stra­te­gii autor­skich”, które są mu bli­skie. Jeśli przy­wo­łamy w tym miej­scu kon­cep­cję trój­kąta auto­bio­gra­ficz­nego Mał­go­rzaty Czer­miń­skiej z trzema posta­wami wyzna­cza­ją­cymi trzy jego wierz­chołki: wyzna­nie, świa­dec­two i wyzwa­nie, to Dzien­ni­kowi 1954 naj­bli­żej do reali­za­cji postawy wyzwa­nia, choć ele­menty świa­dec­twa i wyzna­nia są w nim rów­nież bar­dzo widoczne34. Na obecną u Tyr­manda stra­te­gię świa­dec­twa zwraca uwagę Kon­rad Niciń­ski, wska­zu­jąc także trzy inne stra­te­gie wystę­pu­jące w Dzien­niku 1954: komu­ni­ka­tyw­no­ści (ze względu na prze­wi­dy­wa­nego czy­tel­nika dzieła), uczy­nie­nia dzien­nika prze­kro­jem przez wła­sną twór­czość (dzien­nik jako repre­zen­ta­cja całej twór­czo­ści) oraz auto­pre­zen­ta­cji (praca autora nad wła­snym wize­run­kiem). Przy czym tylko tę pierw­szą stra­te­gię, czyli stra­te­gię świa­dec­twa, łączy z pier­wotną wer­sją dzien­nika, trzy pozo­stałe odno­sząc do prze­pi­sa­nej i zre­da­go­wa­nej wer­sji lon­dyń­skiej35.

Ja zaś w tym arty­kule chciał­bym zająć się nie­oczy­wi­sto­ścią czy też nie­zwy­kło­ścią pier­wot­nego Tyr­man­dow­skiego dzien­nika, a w kon­se­kwen­cji ory­gi­nal­no­ścią jego pro­jektu dia­ry­stycz­nego, przy­glą­da­jąc się kolejno dzien­ni­ko­wemu i lite­rac­kiemu wymia­rowi tego pro­jektu oraz ich wza­jem­nemu sple­ce­niu. Bio­rąc pod uwagę, iż dostępna w obiegu czy­tel­ni­czym „wer­sja ory­gi­nalna” Dzien­nika 1954 „w dużym stop­niu odbiega od ręko­pi­śmien­nej pod­stawy”36, a jed­no­cze­śnie nie dys­po­nu­jąc dostę­pem do ręko­pisu, pozo­staję przy dru­ko­wa­nej „wer­sji ory­gi­nal­nej” jako pod­sta­wo­wym mate­riale mojej ana­lizy, mając zara­zem świa­do­mość, że poja­wia­jące się w niej wnio­ski czy pomy­sły inter­pre­ta­cyjne obar­czone są w związku z tym pewną dozą ryzyka. Ryzyko to jed­nak, jak sądzę, warto pod­jąć, bowiem dia­ry­sty­czy pro­jekt Leopolda Tyr­manda w pew­nym sen­sie prze­kra­cza kwe­stię „ory­gi­nal­no­ści” lub „nieory­gi­nal­no­ści” jego dzien­nika37.

„W IMIĘ BOŻE ROZPOCZYNAM TEN DZIENNIK…”

„W imię Boże roz­po­czy­nam ten dzien­nik…” – to pierw­sze słowa zapi­sane przez Leopolda Tyr­manda w pier­wot­nej, ręko­pi­śmien­nej wer­sji jego dzien­nika z roku 1954. Słów tych nie znaj­dziemy jed­nak jako roz­po­czy­na­ją­cych któ­rą­kol­wiek z dwóch dru­ko­wa­nych edy­cji dzien­nika. W wer­sji przy­go­to­wa­nej przez samego dia­ry­stę dwa­dzie­ścia lat póź­niej począ­tek ten brzmi: „Rano uko­rzy­łem się przed Bogiem”. Dopiero dalej poja­wia się, w zmie­nio­nej postaci, ini­cju­jąca fraza: „Stąd – w imię Boże, zacznijmy wresz­cie ten dzien­nik” (DWL 17). W „wer­sji ory­gi­nal­nej”, poda­nej do druku przez Hen­ryka Daskę, mamy do czy­nie­nia z kon­ta­mi­na­cją pierw­szej i dru­giej wer­sji dzien­nika, bowiem ta druga została popra­wiona przez Tyr­manda ręko­pi­śmien­nie bez­po­śred­nio w zeszy­cie38, co redak­tor posta­no­wił uho­no­ro­wać, jed­nak osta­tecz­nie nie zamie­nia­jąc tych wer­sji, ale doda­jąc je do sie­bie, co w efek­cie dało nie­za­mie­rze­nie zaska­ku­jący rezul­tat, bowiem ini­cjalna for­muła została tu powtó­rzona dwu­krot­nie, co nie­wąt­pli­wie nie było zamie­rze­niem samego dia­ry­sty: „Raz jesz­cze uko­rzy­łem się przed Bogiem. W imię Boże roz­po­czy­nam ten dzien­nik… […] I – w imię Boże, zacznijmy wresz­cie ten dzien­nik!” (DWO 35).

„W imię Boże roz­po­czy­nam ten dzien­nik…”. Te pierw­sze słowa w pier­wot­nej wer­sji dzien­nika wyraź­nie wska­zują na jego pro­jek­towy cha­rak­ter. Przy czym pierw­szo­oso­bowe „roz­po­czy­nam” kie­ruje nas w stronę pro­jektu o oso­bi­stym i egzy­sten­cjal­nym cha­rak­terze, nato­miast plu­ra­lis „zacznijmy” odsyła do prak­tyki, w któ­rej bie­rze się wyraź­nie pod uwagę jej zewnętrz­nego odbiorcę. Per­so­nalny cha­rak­ter dzien­nika nie musi zara­zem wyklu­czać myśli o odbiorcy, a pisa­nie dla zakła­da­nego, choćby hipo­te­tycz­nie, czy­tel­nika nie jest rów­no­znaczne z pozba­wia­niem dzien­nika tego, co oso­bi­ste, a nawet intymne. To bar­dzo ważny rys owego dia­riu­sza: napię­cie pomię­dzy sferą tego, co pry­watne, a tym, co z tej sfery i w jaki spo­sób może zostać upu­blicz­nione. Napię­cie to prze­nika obie wer­sje dzien­nika, ręko­pi­śmienną i dru­ko­waną, choć w każ­dej z nich wygląda ina­czej. W tym arty­kule sku­piam się na pierw­szej ze wska­za­nych wer­sji, pisa­nej w roku 1954.

Już sama prak­tyka pro­wa­dze­nia dzien­nika ma tu cha­rak­ter per­so­nalny. Tyr­mand decy­duje się uży­wać zeszy­tów i ołówka (potem dopiero, w popraw­kach ręko­pi­śmien­nych, pojawi się pióro), a więc nośnika typo­wego dla dzien­ni­ków oso­bi­stych. A prze­cież można byłoby sobie wyobra­zić, że – gdyby chciał od początku pisać dzien­nik o jed­no­znacz­nie lite­rac­kim cha­rak­terze – użyłby maszyny do pisa­nia. Miał prze­cież maszynę do pisa­nia w swoim pokoju w war­szaw­skim budynku będą­cym dawną sie­dzibą pol­skiej YMCA, ale maszyna słu­żyła mu wyraź­nie do innego rodzaju prak­tyk pisar­skich:

Wszystko, co we mnie ważne, oddaję dzien­ni­kowi. Praca zarob­kowa kuleje. Wyż­sza Szkoła Fil­mowa zaku­piła jedną z mych sta­rych nowel spor­to­wych, powi­nie­nem zacząć pisać sce­na­riusz, nie tkną­łem jesz­cze maszyny (DWO 182).

Skąd­inąd warto zauwa­żyć, że pokój, w któ­rym Tyr­mand pisze swoje dzieło, czę­sto poja­wia się w samym dzien­niku, co dla dia­riu­szów oso­bi­stych nie jest czymś wyjąt­ko­wym. Prze­ciw­nie, nazna­czona obec­no­ścią dia­ry­sty pry­watna prze­strzeń domu, miesz­ka­nia czy pokoju odpo­wiada w dzien­ni­kach zwy­kle pry­wat­nej prze­strzeni zeszytu, w któ­rym doko­ny­wane są zapi­ski. Tak też jest w tym przy­padku:

Jest w tym poko­iku spora cząstka mnie, prze­ży­łem w nim dużo chwil cięż­kich i gorz­kich, leżąc samot­nie w łóżku, ale lubię go za cza­jące się po kątach, jakże dobrze mi znane tre­ści. Trzeba rzec otwar­cie, że prze­cież nie mogę otrzy­mać w War­sza­wie przy­działu miesz­ka­nia, moja prze­szłość kato­licko-libe­ralna i nie­chęć do nawró­ceń ska­zują mnie na nędzę pod każ­dym wzglę­dem (DWO 65).

Pry­watna prze­strzeń miesz­ka­nia będzie w Dzien­niku 1954 dodat­kowo obecna poprzez zapisy doty­czące samego momentu pisa­nia i towa­rzy­szą­cych mu oko­licz­no­ści. „Dia­ry­sta – zwraca uwagę Michel Braud – przed­sta­wia sie­bie w trak­cie pisa­nia, w pew­nych oko­licz­no­ściach i w pew­nej okre­ślo­nej prze­strzeni” [tłum. P.R.]39, a słowa te można odnieść także do Leopolda Tyr­manda. Rów­nież u niego to, co napi­sane, nie prze­sła­nia do końca samej czyn­no­ści pisa­nia, a przy­wo­ły­wany wie­lo­krot­nie kon­tekst tego pisa­nia sta­nowi istotny skład­nik dia­ry­stycz­nego zapisu. Tym samym usta­nowiony zostaje wyraźny zwią­zek mię­dzy samą prak­tyką pisa­nia dzien­nika a jej tek­sto­wym rezul­ta­tem:

Dość tego pisa­nia na dzi­siaj. Jest pierw­sza po pół­nocy, za oknem istna zamieć śnieżna. Idę spać, pełen tro­ski, że po tylu napi­sa­nych zda­niach tylu jesz­cze nie napi­sa­łem i mam jesz­cze tyle do napisa­nia… (DWO 62).

Teraz, wie­czo­rem, gdy to piszę, gra wła­śnie ze Stut­t­gartu sek­stet Eddiego Hey­wo­oda „Begin to Begu­ine” (DWO 65).

Koń­czę dzień dzi­siej­szy. Lys Gauty śpiewa z Paryża… (DWO 67).

Tego rodzaju zapisy dzien­ni­kowe, w któ­rych utrwa­lona zostaje sama prak­tyka pisa­nia dzien­nika w kon­tek­ście czasu („jest pierw­sza po pół­nocy”, „teraz, wie­czo­rem”, „koń­czę dzień dzi­siej­szy”) oraz prze­strzeni („za oknem istna zamieć śnieżna”), odsy­łają nas do kwe­stii kon­tek­stu czasu histo­rycz­nego w dzien­niku. Jak wia­domo, zapisy powsta­jące w porządku dat to naj­waż­niej­szy for­malny wyznacz­nik dzien­nika oso­bi­stego. Naj­krót­sza zapro­po­no­wana przez Phi­lippe’a Lejeune’a defi­ni­cja dzien­nika mówi nawet, że dzien­nik to „seria dato­wa­nych śla­dów”40.

U Tyr­manda ów ślad dia­ry­styczny nie jest jed­nak wyraź­nie widoczny. Nie używa on bowiem dzien­nika w takich funk­cjach, które dla dia­ry­stów są ważne ze względu na bie­żące czyn­no­ści życiowe. Nie znaj­dziemy tu więc ani roz­kła­dów dnia, ani spisu zadań do wyko­na­nia, ani list wydat­ków, ani zapi­sy­wa­nych pospiesz­nie adre­sów, ani noto­wa­nych skró­towo dla zapa­mię­ta­nia wyda­rzeń, sytu­acji czy doświad­czeń. U Tyr­manda jaki­kol­wiek ślad ma zawsze roz­bu­do­waną postać tek­stową, co oddala go od dzien­ni­ków jako powsze­dniej prak­tyki życia codzien­nego, a zbliża do dzien­ni­ków lite­rac­kich.

Co innego daty. Są one tu nie tylko obecne, ale decy­dują w pew­nym stop­niu o cha­rak­te­rze tego dzien­nika. Odnie­sie­nie zapisu do kon­kret­nej daty histo­rycz­nej i do tego, co działo się tego dnia zarówno w życiu samego Tyr­manda, jak i w ota­cza­ją­cym go świe­cie, ma tu istotne zna­cze­nie. Dzien­nik ten jest wpi­sany w kalen­da­rzową codzien­ność samego piszą­cego. Tym samym dia­ry­sta, na co zwraca uwagę Phi­lippe Lejeune, staje przed pro­ble­mem rela­cji mię­dzy tym, czego doświad­cza i co chciałby zapi­sać w swoim dzien­niku, a tym, co rze­czy­wi­ście zapi­suje. Każ­dym dzien­ni­kiem oso­bi­stym, nawet naj­ob­szer­niej­szym, rzą­dzi prawo selek­cji41. Tyr­mand już pią­tego dnia reali­za­cji swo­jego pro­jektu dia­ry­stycz­nego, któ­rego mak­sy­ma­lizm zakłada połą­cze­nie codzien­nego rela­cjo­no­wa­nia prak­tyki życio­wej (DWO 36) z „namiastką twór­czo­ści” (DWO 55), zdaje sobie sprawę, że jest to przed­się wzię­cie ryzy­kowne i w swoim mak­sy­ma­lizmie osta­tecz­nie nie­wy­ko­nalne:

Ten dzien­nik fascy­nuje mnie w spo­sób nie­bez­pieczny. Zeszyt, w któ­rym piszę, miał star­czyć według mych pier­wot­nych prze­wi­dy­wań na kilka mie­sięcy. Po pię­ciu dniach pisa­niny oba­wiam się, czy zdo­łam w nim zawrzeć sam sty­czeń. Poza tym, zabiera mi mnó­stwo czasu. Ale i daje wspa­niałe satys­fak­cje (DWO 48).

Na zapisy z samego tylko stycz­nia potrzeba osta­tecz­nie trzech zeszy­tów42, a trzy­mie­sięczna prak­tyka dia­ry­styczna wypełni tych zeszy­tów aż osiem. I choć poszcze­gólne zapisy w dzien­niku będą się roz­ra­stały, to wspo­mniane wąt­pli­wo­ści nie znikną:

Gdy­bym miał to wszystko noto­wać wier­nie i zgod­nie z prawdą, musiał­bym zapi­sy­wać po kil­ka­dzie­siąt stron dzien­nie. Nie miał­bym czasu na nic, poza pisa­niem dzien­nika (DWO 55).

Tak nie można. To nie ma naj­mniej­szego sensu. Zaczy­nam bun­to­wać się prze­ciw dzien­ni­kowi. Wczo­raj pisa­łem nie­mal cały dzień, a nie zapisa­łem dnia. Oto on, skom­pry­mo­wany do osta­tecz­nych moż­li­wo­ści (DWO 56).

Ja osza­la­łem z tym dzien­ni­kiem. Piszę dziś cały dzień i jesz­cze połowy nie zapi­sa­łem z tego, co jest do zapi­sa­nia (DWO 138).

Jak widać, u Tyr­manda sam dzien­nik staje się tema­tem dzien­nika. W dzien­nikach oso­bi­stych, zwłasz­cza w dzien­nikach pisa­rzy, nie mówiąc już o dzien­nikach lite­rac­kich, taka sytu­acja nie jest niczym wyjąt­ko­wym. Dia­ry­styczna auto­te­ma­tycz­ność to typowa cecha dzien­ników. U Tyr­manda nato­miast przy­biera ona wyjąt­kowo roz­bu­do­wany cha­rak­ter, zarówno jeśli cho­dzi o czę­sto­tli­wość poja­wia­nia się, jak i obszer­ność auto­te­ma­tycz­nych zapi­sów. Pisząc dzien­nik, Tyr­mand wciąż myśli i pisze o swoim dzien­niku. Jego dia­ry­styczny pro­jekt wyraź­nie zakłada pod­da­wa­nie go nie­ustan­nej reflek­sji i kon­troli.

Michał Gło­wiń­ski w swoim fine­zyj­nym arty­kule Powieść a dzien­nik intymny zwra­cał uwagę, powo­łu­jąc się na Geo­r­ges’a Gus­dorfa, że dzien­nik

[…] nie jest bier­nym zapi­sem aktu­al­no­ści ani nie­za­in­te­re­so­wa­nym świad­kiem, jest czyn­ni­kiem aktyw­nym w życiu piszą­cego. Pełni w nim roz­ma­ite funk­cje, może być środ­kiem pozwa­la­ją­cym na kathar­sis, może być głów­nym czyn­ni­kiem wpro­wa­dza­ją­cym sens i porzą­dek w bio­gra­fię autora itp. Tego rodzaju bez­po­śred­nie związki nie zacho­dzą ni­gdy pomię­dzy powie­ścią a jej twórcą43.

Można więc naj­ogól­niej powie­dzieć, że pro­wa­dze­nie dzien­nika oso­bi­stego jest prak­tyką per­for­ma­tywną, która powo­duje czy też może spo­wo­do­wać okre­ślone kon­se­kwen­cje w życiu dia­ry­sty. Tak też dzieje się w przy­padku dzien­nika Tyr­manda. W sytu­acji utraty pracy po zamknię­ciu redak­cji „Tygo­dnika Powszech­nego” i braku per­spek­tyw na jakie­kol­wiek inne stałe zaję­cie czy zamó­wie­nia, które nie wyma­ga­łyby pój­ścia na daleko idące kom­pro­misy z decy­den­tami repre­zen­tu­ją­cymi nowy powo­jenny porzą­dek w Pol­sce, a tego Tyr­mand zde­cy­do­wa­nie nie chce, dzien­nik daje poczu­cie sensu, jest rodza­jem do pew­nego stop­nia zastęp­czej, ale – jak się szybko oka­zuje – nie­po­zba­wio­nej zna­cze­nia aktyw­no­ści:

W ogóle – dzień mój wygląda ostat­nio nader dziw­nie. Jedno jest pewne: utra­ci­łem mdlące poczu­cie tra­ce­nia czasu, mar­no­wa­nia dnia, czasu prze­pły­wa­ją­cego mię­dzy pal­cami, każdy dzień jest prze­sy­cony pisa­niem dzien­nika, myślami o dzien­niku i jego przy­szłych losach, zawiera w sobie pracę i doko­ny­wa­nie cze­goś. Powiem bez prze­sady, że dzien­nik stał się rodza­jem kata­li­za­tora mojego życia psy­chicz­nego (DWO 182).

W pew­nym sen­sie więc, choć nie w spo­sób bez­po­średni, dzien­nik pełni tu funk­cję, którą spo­ty­kamy tak czę­sto w dzien­nikach oso­bi­stych, rów­nież w dzien­nikach oso­bi­stych pisa­rzy, a którą można by nazwać funk­cją auto­te­ra­peu­tyczną44. Z dru­giej strony – co wydaje się sprzecz­no­ścią, ale sprzecz­no­ści w codzien­nej prak­tyce piśmien­nej nie są niczym wyklu­czo­nym – dzien­nik staje się cię­ża­rem, bowiem raz powzięty zamiar reali­za­cji dia­ry­stycz­nego przed­się wzię­cia oka­zuje się nie tylko trudny i cza­so­chłonny, lecz także owa reali­za­cja doko­nuje się kosz­tem innych sfer codzien­nego życia:

Pisa­nie tego dzien­nika nie przy­nosi mi ulgi, fascy­nuje mnie, to prawda, jed­no­cze­śnie przy­gnia­ta­jąc wszyst­kie inne funk­cje czyn­no­ściowe, zaczyna wręcz domi­no­wać w mym codzien­nym życiu. Docho­dzę powoli do tego, że jedząc, roz­ma­wia­jąc, idąc ulicą, myślę o tym, co zapi­szę z danej chwili w dzien­niku i jak to ujmę (DWO 55).

Inna bar­dzo ważna funk­cja prak­tyki dia­ry­stycz­nej Tyr­manda polega na tym, że czyni on z dzien­nika broń w pry­wat­nej walce o wła­sną nie­za­leż­ność w sytu­acji, kiedy jest o nią szcze­gól­nie trudno, a postawy kon­for­mi­styczne, a nie­rzadko także pełne ser­wi­li­zmu czy wewnętrz­nego zafał­szo­wa­nia mnożą się z dnia na dzień, ogra­ni­cza­jąc prze­strzeń, w któ­rej jaki­kol­wiek swo­bodny wybór, sąd czy pogląd są jesz­cze moż­liwe. Jed­nak ogra­ni­cze­nia doty­czące aktyw­no­ści w sfe­rze publicz­nej mogą zostać prze­zwy­cię­żone w pry­wat­nej prze­strzeni wła­snego pokoju i wła­snego dzien­nika:

Wczo­raj, pisząc ten dzien­nik, poją­łem roz­kosz, jaką mi daje. Jest to bole­sne, nieco posępne, bar­dzo gorz­kie szczę­ście czło­wieka rusza­ją­cego do samot­nej walki. Co wie­czór sia­dam do tych samot­nych zma­gań, odczu­wa­jąc prze­raź­li­wie swoją nicość wobec potęgi prze­ciw­nika i roz­sa­dza­jącą dumę na myśl, że się przed tą potęgą nie ugi­nam, że nie ule­gam roz­kła­dowi leni­stwa, bez­na­dziej­no­ści, bez­sil­no­ści, chęci uży­cia za wszelką cenę i codzien­nie mio­tam się, bun­tuję, oplu­wam i nisz­czę na tych stro­ni­cach to wszystko, co uwa­żam za złe, kłam­liwe, nie­spra­wie­dliwe, pro­wa­dzące do zguby mój naród, zie­mię, na któ­rej się uro­dzi­łem, kul­turę euro­pej­ską, którą kocham, i ludz­kość, w którą chcę wie­rzyć i któ­rej dobra chcę. Nie mam w tej walce żad­nych sojusz­ni­ków, a mnó­stwo wro­gów. Naj­gor­szym moim wro­giem jest, tlące się we mnie nie­ustan­nie, zwąt­pie­nie (DWO 150).

Prze­gra­łem wszyst­kie bitwy – jak dotąd. Ten dzien­nik jest moim ostat­nim oko­pem, spoza niego mam się bro­nić tak długo, jak będzie to konieczne. Ale prze­grane bitwy nie ozna­czają jesz­cze prze­granej wojny. Wie­rzę w zwy­cię­stwo i dla­tego trwam na tym szańcu z oży­wa­jącą rado­ścią, co wie­czór na nowo, w sercu (DWO 153).

Nie zna­czy to jed­nak, że pisa­nie dzien­nika jest cał­ko­wi­cie wolne od wpływu repre­syj­nego sys­temu panu­ją­cego w sfe­rze publicz­nej45. W komu­ni­stycz­nej Pol­sce pierw­szej połowy lat pięć­dzie­sią­tych ani pry­watna prze­strzeń miesz­ka­nia, ani zeszyty pry­wat­nego dzien­nika nie sta­no­wią bez­piecz­nego azylu chro­nią­cego przed inter­wen­cją z zewnątrz46. Tyr­mand doświad­cza tego, kiedy nagle zostaje wezwany na prze­słu­cha­nie. Mimo że w dzien­niku nie poja­wiają się słowa o odczu­wa­nym stra­chu, fakt ten powo­duje poważną desta­bi­li­za­cję prak­tyki dia­ry­stycz­nej. Infor­mu­jący o wezwa­niu zapis z 16 lutego jest zde­cy­do­wa­nie naj­krót­szy w całym dzien­niku, nie­po­rów­ny­walny z jakim­kol­wiek innym:

Dosta­łem dziś wezwa­nie do sta­wie­nia się na Komen­dzie Mia­sta Mili­cji. Nie wiem, co za sprawa. Napi­sane: „sprawa urzę­dowa”. Przy czy­ta­niu uczu­cie głu­pie, osta­tecz­nie wiem, gdzie żyję. Do jutra ciężko będzie docze­kać, wobec powyż­szego i ze względu na nie­moż­ność sku­pie­nia się – zawie­szam dziś pisa­nie (DWO 199).

Następny zapis, w któ­rym dia­ry­sta opi­sze już sam prze­bieg prze­słu­cha­nia w Pałacu Mostow­skich, mimo że ozna­czony datą 17 lutego, będzie spo­rzą­dzony dopiero po kilku dniach, a przy­czyna tej sytu­acji zosta­nie w nim samym wyja­śniona:

Wypeł­niam poszcze­gólne dni z pamięci po bli­sko tygo­dnio­wej prze­rwie. Po pro­stu nie chcia­łem mieć tego dzien­nika w domu po otrzy­ma­niu wczo­raj­szego wezwa­nia. Zanim go przy­ho­lo­wa­łem z powro­tem – upły­nęło parę dni (DWO 199).

Będzie to zara­zem wyda­rze­nie, które potem odbije się na kształ­cie przy­go­to­wa­nej przez Tyr­manda do publi­ka­cji wer­sji dzien­nika. Tym samym to, co oso­bi­ste, powsze­dnie, zeszy­towe, histo­ryczne i bio­gra­ficzne, oraz to, co arty­styczne, lite­rac­kie i dru­ko­wane, po raz kolejny spo­tkają się tu ze sobą47. Wezwa­nie na mili­cyjne prze­słu­chane będzie bowiem miało swoje kon­se­kwen­cje nie tylko dla prze­biegu samej prak­tyki dia­ry­stycz­nej Tyr­manda, zawie­szo­nej na kilka dni, lecz także dla dzien­nika-książki, która z tej wła­śnie przy­czyny zosta­nie podzie­lona na dwa osobne tomy – pra­wie tak jak dwa tomy powie­ści (DWL 217–221). Zaj­mijmy się więc teraz powie­ściowym i – sze­rzej – lite­rac­kim wymia­rem tego dzien­nika48, pozo­sta­jąc jed­nak kon­se­kwent­nie przy jego pier­wot­nej, zeszy­to­wej wer­sji.

„CZUJĘ, ŻE ROŚNIE DZIEŁO. TYLKO JAKIE?”

Ten dzien­nik jest namiastką. Namiastką twór­czo­ści. Jest moim uspra­wie­dli­wie­niem wobec samego sie­bie, a nie czymś ory­gi­nal­nym, kon­struk­tyw­nym, czymś, z czego mógł­bym być dumny. I to wcale nie jestem ja. Ja mógł­bym sie­bie wyra­zić albo w dziele, albo w dzia­łal­no­ści. I jedno, i dru­gie jest mi teraz odmó­wione (DWO 55).

Ten dzien­nik jest ducho­wym rusz­to­wa­niem, w któ­rym doko­nuje się budowa mojego codzien­nego żywota. Jak dotąd, prze­rósł wszyst­kie zamiary, a pro­wa­dzę go zale­d­wie pół mie­siąca. Czuję, że rośnie dzieło. Tylko jakie? Zby­szek Her­bert powie­dział dziś do mnie żar­to­bli­wie: „Ostat­niego dnia napi­szesz: «Dziś ni­gdzie nie wycho­dzi­łem i z nikim się nie widzia­łem. Pisa­łem dzien­nik…»” (DWO 94).

Te dwa frag­menty dzien­nika Leopolda Tyr­manda, któ­rych daty dzieli zale­d­wie tydzień (8 i 15 stycz­nia), wydają się na pozór sprzeczne ze sobą. W pierw­szym dia­ry­sta nazywa swój dzien­nik jedy­nie „namiastką twór­czo­ści”, daleką od dzieła, któ­rego nie jest mu dane pisać. W dru­gim dzien­nik jest nazy­wany wła­śnie „dzie­łem”, choć dzie­łem enig­ma­tycz­nym, tajem­ni­czym – jego osta­teczny kształt sta­nowi dla samego piszą­cego zagadkę. Można przy­pusz­czać, że Tyr­mand po pro­stu zmie­nił zda­nie i już 15 stycz­nia, po dwóch tygo­dniach od pierw­szego zapisu, zoba­czył w swoim dzien­niku nie powsze­dnią prak­tykę piśmienną, ale powsze­dnią prak­tykę twór­czą, któ­rej efekty bli­skie są lite­ra­tu­rze. W dal­szych par­tiach dzien­nika ta dwu­znacz­ność będzie jed­nak dalej obecna, a dia­ry­sta do końca nie uzna, że oto dzien­nik stał się dla niego nowym, w pełni war­to­ścio­wym gatun­kiem lite­rac­kim, który zaczął upra­wiać. Wąt­pli­wo­ściom, czy dzien­nik może być uznany za „praw­dziwą twór­czość” („Praw­dziwa twór­czość, a raczej jej począ­tek, leży w szu­fla­dzie”, DWO 112), będzie towa­rzy­szyło wzra­sta­jące przy­wią­za­nie do dzien­nika („Chyba jed­nak zostanę przy tym dzien­niku, mimo że jest to namiastka twór­czo­ści. Ja już tro­chę ten dzien­nik kocham za jego ułom­ność, nie­peł­ność, za satys­fak­cję grze­ba­nia się w nie­prze­wi­dy­wal­nym, kiedy myślę o jego przy­szłych losach…”, DWO 112), a pew­nego dnia pojawi się nawet wyraźne, choć nagłe i zaska­ku­jące dla samego dia­ry­sty, prze­świad­cze­nie, iż dzien­nik „może mieć war­tość donio­słą i nie­prze­mi­ja­jącą”:

Dotych­czas uwa­ża­łem to za bzdury przy­no­szące co naj­wy­żej odprę­że­nie psy­chiczne na pry­watny uży­tek. Dziś zro­zu­mia­łem, że to może być ważne, dozna­łem – jak ni­gdy – uczu­cia, że to, jeśli zosta­nie, prze­trwa, dotrze do prasy dru­kar­skiej – zostawi po mnie ślad. Jasno też doj­rza­łem po raz pierw­szy praw­dzi­wego adre­sata tych kar­tek. Piszę ten dzien­nik dla ludzi, któ­rzy prze­trwają komu­nizm, piszę o komu­nizmie dla tych, któ­rzy odczuli jego cię­żar na grzbie­cie i jego śmier­telny uchwyt na szyi (DWO 188).

Wyra­żona wprost w tym zapi­sie myśl o przy­szłym czy­tel­niku nie zna­czy jed­nak, że wcze­śniej był on w dzien­niku Tyr­manda cał­kiem nie­obecny. Prze­ciw­nie, jest on obecny – i to już od pierw­szego frag­mentu dzien­nika. Cza­sami obec­ność ta prze­ja­wia się w spo­sób nie­mal bez­po­średni, kiedy dia­ry­sta prze­ka­zuje infor­ma­cje o pla­no­wa­nej zawar­to­ści two­rzo­nego tek­stu („o któ­rej kie­dyś napi­szę sze­rzej”, DWO 40; „o któ­rych wie­lo­krot­nie będzie tu jesz­cze mowa”, DWO 70; „O tym póź­niej”, DWO 94), czy for­mu­łuje pyta­nia i uwagi w rodzaju: „Czy mogłem pozo­stać obo­jętny na tyle dowo­dów przy­wią­za­nia?” (DWO 38); „Cie­kawe, co mnie łączy z Dorą Gromb i Fil­mem Pol­skim, prawda?” (DWO 75); „Pro­szę pomy­śleć…” (DWO 76); „A więc – uwaga!” (DWO 96). Tego rodzaju sfor­mu­ło­wa­nia spo­tkamy czę­sto w felie­to­nach, ese­jach, arty­ku­łach publi­cy­stycz­nych, cza­sami w powie­ściach, ale nie w dzien­nikach intym­nych. Jak wia­domo, Tyr­mand był świet­nym dzien­nikarzem, po woj­nie pra­co­wał i pisy­wał mię­dzy innymi w „Prze­kroju”, „Expres­sie Wie­czor­nym”, „Sło­wie Powszech­nym”, „Tygo­dniku Powszech­nym”. I ten warsz­tat dzien­nikarski jest wyraź­nie roz­po­zna­walny w dzien­niku49.

Inny, tym razem bar­dziej powie­ściowy spo­sób obec­no­ści czy­tel­nika w Dzien­niku 1954 Leopolda Tyr­manda prze­ja­wia się w tym, że dia­ry­sta świa­do­mie używa form podaw­czych typo­wych dla fik­cji lite­rac­kiej, takich jak por­tret, opis, opo­wieść nar­ra­cyjna, a nawet dia­log. Jed­no­cze­śnie wyklu­cza typową dla dzien­ni­ków oso­bi­stych auto­ko­mu­ni­ka­cję wyso­kiego kon­tek­stu50 spra­wia­jącą, że duża część zapi­sów dia­ry­stycz­nych jest zro­zu­miała jedy­nie dla samego dia­ry­sty, odsyła bowiem do wyda­rzeń, sytu­acji, miejsc czy osób, które tylko jemu są znane (kon­tekst ten w wyda­niach dzien­ni­ków oso­bi­stych jest przez wydaw­ców do pew­nego stop­nia odtwa­rzany dzięki przy­pi­som). Tyr­mand, roz­po­czy­na­jąc dzien­nik, zakłada od razu niski kon­tekst dla spo­rzą­dza­nych zapi­sów, toteż suk­ce­syw­nie wpro­wa­dza czy­tel­nika w obręb swo­jego świata przed­sta­wio­nego i to dopiero ten świat buduje coraz wyż­szy kon­tekst mię­dzy dia­ry­stą a hipo­te­tycz­nym odbiorcą jego zapi­sów. Nato­miast róż­nica mię­dzy kon­tekstem świata przed­sta­wio­nego w powie­ści i kon­tekstem świata przed­sta­wio­nego w dzien­niku Tyr­manda polega na tym, że ten ostatni two­rzony jest na gorąco i w wyraź­nym związku ze zmienną i sta­jącą się na oczach dia­ry­sty rze­czy­wi­sto­ścią histo­ryczną oraz rze­czy­wi­sto­ścią bio­gra­ficzną, któ­rych jego dzien­nik doty­czy. Bodaj raz tylko Tyr­mand czyni wyją­tek i wpro­wa­dza do dzien­nika zapis wysokokon­tekstowy, któ­rego zna­cze­nia możemy się jedy­nie domy­ślać: „Bogu dzięki – znów skoń­czyło się na stra­chu. I to jest naj­waż­niej­sze dzi­siej­szego dnia” (DWO 167)51.

Można powie­dzieć, że już od pierw­szego zapisu Tyr­mand zawiera z hipo­te­tycz­nym czy­tel­ni­kiem dwo­ja­kiego rodzaju pakt. Z jed­nej strony jest to pakt auto­bio­gra­ficzny zakła­da­jący toż­sa­mość piszą­cego autora, nar­ra­tora i boha­tera (oraz towa­rzy­szący mu pakt refe­ren­cjalny sta­no­wiący o bez­po­śred­nim odnie­sie­niu do doświad­cza­nej rze­czy­wi­sto­ści). Z dru­giej strony jest to pakt powie­ściowy zakła­da­jący, że tekst, z któ­rym czy­tel­nik się zapo­znaje, sta­nowi wynik pro­cesu kre­acji podob­nego do tego, z jakim mamy do czy­nie­nia w utwo­rach fik­cjo­nal­nych52. Już w pierw­szym dia­ry­stycz­nym frag­men­cie piszący nie­jako przed­sta­wia się czy­tel­ni­kowi oraz pre­zen­tuje mu, oprócz sie­bie, drugą ważną postać dzien­nika, osiem­na­sto­let­nią Kry­stynę, opi­su­jąc jej urodę i zwią­zek, jaki go z nią łączy, a następ­nie rela­cjo­nu­jąc obszer­nie wie­czór syl­we­strowy spę­dzony z Kry­styną w Klu­bie Dzien­ni­ka­rzy. Tym samym dia­ry­sta-powie­ścio­pi­sarz wpro­wa­dza wątek, który sta­nie się jed­nym z głów­nych wąt­ków dzien­nika-powie­ści; o jego roz­woju czy­tel­nik będzie na bie­żąco infor­mo­wany.

Powie­ściowy w tym dzien­niku, już w jego zeszy­to­wej wer­sji, jest w ogóle spo­sób wpro­wa­dza­nia do tek­stu kolej­nych osób-boha­te­rów. A trzeba tu od razu pod­kre­ślić, że dzien­nik Tyr­manda w istot­nym stop­niu jest zbu­do­wany na rela­cjach autora-nar­ra­tora-boha­tera z innymi oso­bami. W każ­dym zapi­sie poja­wia się jakaś osoba lub osoby, które – jak boha­te­ro­wie powie­ści – są zawsze przed­sta­wiane czy­tel­ni­kowi poprzez opis ich wyglądu, krótką cha­rak­te­ry­stykę oraz subiek­tywną ocenę każ­dej postaci. Weźmy dwa różne przy­kłady, cytu­jąc jedy­nie nie­wiel­kie frag­menty:

Po połu­dniu był u mnie Zby­szek Her­bert. Jest to jeden z naj­wy­bit­niej­szych moich współ­cze­snych. Moim zda­niem, jest naj­więk­szym poetą mło­dego poko­le­nia powo­jen­nej Pol­ski. […]

Her­bert nie ma jesz­cze trzy­dzie­stu lat, jest szczu­pły, nie­wy­soki, tro­chę sła­bo­wity. Wygląda ucznia­ko­wato, ubiera się bied­nie i prze­cięt­nie, ale schlud­nie, ma małą zabawną twarz o zadar­tym, peł­nym pogody nosie i ładne, jasne, uśmiech­nięte oczy. Jest nie­zwy­kle grzeczny i równy w spo­so­bie bycia, ową uprzej­mo­ścią, życz­li­wo­ścią i spo­ko­jem pły­ną­cym z naj­głęb­szych pokła­dów boga­tej, szla­chet­nej oso­bo­wo­ści. Oprócz wiel­kiego talentu nosi w sobie nie mniej­szą, arcy­rze­telną eru­dy­cję i nie­prze­ciętną inte­li­gen­cję, co razem składa się na rzadką, wybitną indy­wi­du­al­ność. Mówi cicho, inte­re­su­jąco i dow­cip­nie. Oprócz tych wszyst­kich zalet ma jesz­cze w sobie mnó­stwo wdzięku i uroku, co czyni każdą roz­mowę z nim nie­zmier­nie atrak­cyjną (DWO 51).

Zyg­munt Kału­żyń­ski jest mocno zbu­do­wa­nym, łysie­ją­cym bru­ne­tem o przy­stoj­nej twa­rzy, chwi­lami przy­po­mi­na­ją­cej obli­cze zamy­ślo­nego szym­pansa, a chwi­lami roz­świe­tlo­nej prze­mi­łym uśmie­chem. Wygląda na dobre, śred­niosz­la­chec­kie pocho­dze­nie, ubrany jest z nie­dbałą ele­gan­cją w total­nie zagra­niczną gar­de­robę, od butów na sło­ni­nie po beret baskij­ski. Co robił przed i w cza­sie wojny – nie wiem; po woj­nie wyje­chał do Paryża, skąd zasi­lał komu­ni­styczną prasę lite­racką bar­dzo inte­re­su­ją­cymi kore­spon­den­cjami. Nie był to zresztą jedyny jego tytuł do sui gene­ris popu­lar­no­ści; drugi sta­no­wiła efek­towna histo­ria koniu­galna w stylu egzy­sten­cja­li­stycz­nym, któ­rej był boha­te­rem na trze­ciej pozy­cji (DWO 73).

W dzien­ni­kach oso­bi­stych bar­dzo rzadko tak obszer­nie opi­suje się inne osoby, a już pra­wie ni­gdy, gdy poja­wiają się po raz pierw­szy w dzien­niku. Dia­ry­sta wie prze­cież dosko­nale, jak kto wygląda i co robi, a ta wie­dza, która jest nie­wąt­pli­wie wie­dzą kon­tek­stową, zwy­kle pozo­staje poza kart­kami dzien­nika. Cza­sami zapisy o innych oso­bach są tak zdaw­kowe i zwią­zane z rela­cjami łączą­cymi daną osobę z dia­ry­stą, że potrzebne są w wyda­niu dzien­ni­ków obszerne przy­pisy. U Tyr­manda jest ina­czej. Tu osoby, posta­cie realne, czę­sto opi­sy­wane wraz z imie­niem i nazwi­skiem (lub ini­cja­łami), są wpro­wa­dzane powie­ściowo, poczy­na­jąc każ­do­ra­zowo od wyglądu (to pozwala czy­tel­ni­kowi wyobra­zić sobie taką osobę), a następ­nie przez poda­nie cech cha­rak­teru, zawodu czy zaję­cia życio­wego takiej osoby i koniecz­nie łączą­cych ją rela­cji męsko-dam­skich, wraz z intym­nymi szcze­gó­łami, oraz subiek­tyw­nej oceny takiej osoby-boha­tera doko­ny­wa­nej przez dia­ry­stę, co z kolei powie­ściowe nie jest, trudno byłoby bowiem zna­leźć nar­ra­tora, który oce­niałby wprost opi­sy­wane przez sie­bie postaci.

Przy­wo­łany tu czę­ściowo por­tret Zyg­munta Kału­żyń­skiego zna­lazł się w Dzien­niku 1954 pod datą 12 stycz­nia, gdzie sta­nowi wstęp do bar­dzo kry­tycz­nej oceny książki tegoż Kału­żyń­skiego wyda­nej w wydaw­nic­twie Czy­tel­nik, a sze­rzej jego poglą­dów na miesz­czań­ską kul­turę Zachodu „sta­nowiącą obraz pustki i cha­osu, wyraz bez­sensu i sys­te­ma­tycz­nej walki z postę­pem, roz­pa­sa­nego, zde­ge­ne­ro­wa­nego indy­wi­du­ali­zmu i bru­tal­nej mecha­ni­za­cji odru­chów umy­sło­wych” – jako przy­kładu „ogłu­pie­nia na sku­tek dok­tryny” (DWO 74). Zara­zem zapis z tego dnia zaczyna się sło­wami: „Kilka dni temu spo­tka­łem na ulicy pewną panią, która pełni funk­cję redak­tora w wydaw­nic­twie książ­ko­wym Czy­tel­nik” (DWO 72). To wła­śnie tego rodzaju wpro­wa­dze­nie, w któ­rym dalej nastę­puje roz­wi­nię­cie zagad­nie­nia „nie­wol­ni­czej dys­cy­pliny kul­tury w komu­ni­zmie”, pozwala Tyr­man­dowi na przej­ście do tematu, jakim jest Kału­żyń­ski i jego książka, tę bowiem wła­śnie książkę pani redak­tor z Czy­tel­nika wska­zuje mu jako przy­kład libe­ra­li­za­cji kursu w wydaw­nic­twach. Jak widać, nie rzą­dzi tu – przy­naj­mniej do pew­nego stop­nia – porzą­dek opo­wia­da­nia, czyli czas pisa­nia dia­riu­sza, ale porzą­dek zda­rzeń (porzą­dek fabu­larny), co – jak pod­kre­śla Michał Gło­wiń­ski – sta­nowi istotną róż­nicę mię­dzy powie­ścią a dzien­ni­kiem intym­nym jako wyróż­nik powie­ści53.

Z tym łączy się bar­dziej zasad­ni­cza róż­nica wska­zy­wana przez Gło­wiń­skiego: dzien­nik sta­nowi „formę bez formy”, powieść – rów­nież powieść w kształ­cie dzien­nika – jest pla­no­waną, prze­my­ślaną kon­struk­cją. Stąd w powie­ści-dzien­niku nie­ustanne „zabiegi o cią­głość nar­ra­cji, o wyra­zi­sty sens glo­balny, obcy dzien­nikowi intym­nemu”54. Takie zabiegi odnaj­du­jemy w Dzien­niku 1954. Tyr­mand nie­wąt­pli­wie dba o cią­głość nar­ra­cji, o kon­ty­nu­owa­nie i dopro­wa­dza­nie do końca raz roz­po­czę­tych wąt­ków, o nada­wa­nie sensu glo­bal­nego swo­jej opo­wie­ści o codzien­nych zma­ga­niach bez­ro­bot­nego dzien­ni­ka­rza z zafał­szo­wa­niami i ogra­ni­cze­niami życia w real­nym socja­li­zmie narzu­co­nymi przez reżim.

Dia­ry­sta w tym przy­padku bar­dzo pie­czo­ło­wi­cie kon­stru­uje swój dzien­nik – zarówno na pozio­mie poszcze­gól­nych zdań czy aka­pi­tów, jak i kolej­nych dato­wa­nych zapi­sów (każdy z nich sta­nowi kom­po­zy­cyjną całość), wresz­cie na pozio­mie całego dzien­nika z wyraź­nym począt­kiem i nieco mniej wyraź­nym, ale jed­nak dają­cym się zauwa­żyć zakoń­cze­niem. Jed­no­cze­śnie prze­nosi pro­ces kon­stru­owa­nia tek­stu do sfery myślo­wej, co w przy­padku utwo­rów lite­rac­kich doko­nuje się przede wszyst­kim w samej prak­tyce pisa­nia, przy uży­ciu mate­ria­łów i narzę­dzi piśmien­nych:

Cho­dzę po ulicy i myślę o tym, co napi­szę w tym pamięt­niku. W tram­wa­jach ukła­dam zda­nia, przy obie­dzie obmy­ślam tematy do zapi­sa­nia. Rzecz nabiera powoli cha­rak­teru pato­lo­gicz­nego (DWO 144).

Tyr­mand nie tylko myśli o swoim powsta­ją­cym dzien­niku na spo­sób lite­racki, ale w ten sam spo­sób go odczy­tuje, doko­nu­jąc jego oceny wedle kry­te­riów este­tycz­nych, co w odnie­sie­niu do dzien­ni­ków intym­nych rozu­mia­nych jako sfunk­cjo­na­li­zo­wana prak­tyka piśmienna nie mia­łoby żad­nego sensu:

Całe przed­po­łu­dnie czy­ta­łem ten dzien­nik. Nie powiem, abym pro­mie­niał zado­wo­le­niem pod­czas tego zaję­cia. Są w nim ory­gi­nalne spię­cia myślowe i uję­cia zdań, ale też i dużo nie­chluj­stwa, banału, nie­udol­no­ści (DWO 165).

Bar­dzo podob­nie oce­niała zapisy swo­jego pier­wot­nego dzien­nika Maria Dąbrow­ska, kiedy po wielu latach prze­pi­sy­wała go na maszy­nie, nie­wąt­pli­wie z myślą o jakimś przy­szłym czy­tel­niku55. Jak wia­domo, pro­ces prze­pi­sy­wa­nia i reda­go­wa­nia dzien­nika będzie miał też miej­sce u Tyr­manda po dwu­dzie­stu latach od bru­lio­no­wej prak­tyki ręko­pi­śmien­nej (autorka Nocy i dni rów­nież pro­wa­dziła swój dzien­nik w zeszy­tach i bru­lio­nach). A jed­nak widać tu wyraźną róż­nicę: Tyr­mand już na pozio­mie ręko­pisu pro­wa­dzi i reda­guje swój dzien­nik jed­no­cze­śnie, tym samym w swej wła­snej prak­tyce piśmien­nej (rękopiśmien­nej!) scala ze sobą dwo­ja­kiego rodzaju odrębne prak­tyki: prak­tykę codzien­nego dia­ry­stycz­nego noto­wa­nia oraz prak­tykę lite­rac­kiego two­rze­nia tek­stu. Jego Dzien­nik 1954 nie jest ani dzien­ni­kiem intym­nym, ani powie­ścią, ani powie­ścią w for­mie dzien­nika. Jest prak­tyką dia­ry­styczną i lite­racką zara­zem i na tym polega jego ory­gi­nal­ność i jego wiel­kość.

Jako ante­na­tów swo­jego pro­jektu dia­ry­stycz­nego Tyr­mand wska­zuje mię­dzy innymi Samu­ela Pepysa i André Gide’a56. Pierw­szy to angiel­ski sie­dem­na­sto­wieczny urzęd­nik kró­lew­ski, który pro­wa­dził swój sekretny, zaszy­fro­wany dzien­nik przez około dzie­sięć lat, opi­su­jąc w nim zarówno swoje życie codzienne (wraz z ero­tycz­nymi pod­bo­jami), jak i obraz spo­łe­czeń­stwa swo­ich cza­sów (zaczy­na­jąc skąd­inąd, podob­nie jak Tyr­mand, 1 stycz­nia, tylko roku 1660). Drugi, wybitny fran­cu­ski pisarz, doko­ny­wał wpi­sów w swoim dzien­niku przez całe doro­słe życie (około sześć­dzie­siąt lat), zapi­su­jąc w nim codzienne uczu­cia, prze­my­śle­nia i doświad­cze­nia, które z cza­sem, jesz­cze za życia, posta­no­wił suk­ce­syw­nie upu­blicz­niać dru­kiem.

Mię­dzy sekre­tem a upu­blicz­nie­niem – tego rodzaju napię­cie odnaj­dziemy nie­wąt­pli­wie w Dzien­niku 1954. Jed­nak dzien­nik Tyr­manda tylko w nie­wiel­kim stop­niu przy­po­mina dia­riusz Samu­ela Pepysa czy André Gide’a. O wiele bli­żej mu do wyda­nego w 1976 roku Kalen­da­rza i klep­sy­dry Tade­usza Kon­wic­kiego i jego póź­niej­szych kolej­nych „łże-dzien­ni­ków”. Gdyby jed­nak szu­kać podob­nego dzien­nika powsta­ją­cego w tym samym cza­sie, nale­ża­łoby wska­zać przede wszyst­kim Dzien­nik Witolda Gom­bro­wi­cza57. Jak wia­domo, jego pierw­szy Frag­ment z dzien­nika uka­zał się w kwiet­nio­wym nume­rze „Kul­tury” z roku 1953, a w tym samym roku dołą­czyły do niego trzy kolejne frag­menty, w roku następ­nym zaś, czyli 1954, aż sześć. Trudno powie­dzieć, czy Tyr­mand poznał któ­ryś z nich, ale jest to wielce praw­do­po­dobne. Przy­szły autor Złego bar­dzo cenił autora Fer­dy­durke („Biedny Gom­bro­wicz, mój uko­chany pisarz!”, DWO 72), miał dostęp do wydaw­nictw z zagra­nicy, w tym do wydaw­nictw „Kul­tury” (znał m.in. emi­gra­cyjną publi­cy­stykę Cze­sława Miło­sza z jego kon­cep­cją Ket­manu58), wysoce praw­do­po­dobne więc, że któ­ryś z frag­men­tów Dzien­nika Gom­bro­wi­cza wpadł mu w ręce. Nie­za­leż­nie od tego, czy tak wła­śnie było, zde­cy­do­wał się na podobne posłu­że­nie się dzien­ni­kiem jako orę­żem wła­snej walki o nie­za­leż­ność i wybit­ność, wyko­rzy­stu­jąc moż­li­wo­ści powsze­dniej prak­tyki dia­ry­stycz­nej (sper­so­na­li­zo­wany, oso­bi­sty język, zwią­zek z doświad­cze­niami codzien­no­ści, nie­prze­wi­dy­wal­ność i dyna­miczny roz­wój w cza­sie) w połą­cze­niu z moż­li­wo­ściami, jakie daje prak­tyka lite­racka (dba­łość o słowo jako mate­riał twór­czo­ści, świa­doma kon­struk­cja, zaadre­so­wa­nie do hipo­te­tycz­nego czy­tel­nika). I jeden, i drugi zde­cy­do­wał się na dzien­nik, który nie prze­sta­jąc być prak­tyką dia­ry­styczną, sta­wał się zara­zem lite­ra­turą – lite­ra­turą oso­bi­stą. Róż­nica była taka, że Gom­bro­wicz, pisząc swój dzien­nik, wie­dział, że nie­ba­wem dotrze on do czy­tel­ni­ków za sprawą druku w „Kul­tu­rze” (a następ­nie w kolej­nych tomach książ­ko­wych wyda­wa­nych przez Insty­tut Lite­racki). Tyr­mand pisał do szu­flady, ale pisał z nadzieją, że może kie­dyś jego dzien­nik zosta­nie wydru­ko­wany („Ja też piszę «do szu­flady», ale ten dzien­nik jest bro­nią auto­ma­tyczną, pisto­le­tem maszy­no­wym, który wydo­byty za sto lat, będzie strze­lać z równą sku­tecz­no­ścią, jak dziś, tak jest naoli­wiony zma­ga­niem”, DWO 213; „Niby pogo­dzi­łem się z myślą, że nie ujrzę tego dzien­nika ni­gdy w druku, nie mogę się jed­nak pogo­dzić z tezą, że noc komu­ni­zmu się nie skoń­czy dla nas ni­gdy…”, DWO 237). Co – jak wia­domo – stało się dopiero po z górą dwu­dzie­stu latach.

DR HAB. PAWEŁ RODAK, PROF. UW

Histo­ryk lite­ra­tury i kul­tury pol­skiej, pro­fe­sor w Insty­tu­cie Kul­tury Pol­skiej Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego, dyrek­tor Ośrodka Kul­tury Pol­skiej na Sor­bonne Université (2016–2019), dyrek­tor IKP UW (2012–2016). Zaj­muje się histo­rią nowo­cze­snej lite­ra­tury i kul­tury pol­skiej XIX i XX wieku (ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem okresu wojen­nego i dia­ry­styki) oraz antro­po­lo­gią słowa w kul­tu­rze (przede wszyst­kim prak­ty­kami pisma i druku). Autor ksią­żek: Wizje kul­tury poko­le­nia wojen­nego (Wro­cław 2000), Pismo, książka, lek­tura. Roz­mowy: Le Goff, Char­tier, Hébrard, Fabre, Lejeune (War­szawa 2009), Mię­dzy zapi­sem a lite­ra­turą. Dzien­nik pol­skiego pisa­rza w XX wieku (Żerom­ski, Nał­kow­ska, Dąbrow­ska, Gom­bro­wicz, Her­ling-Gru­dziń­ski) (War­szawa 2011); autor wyboru tek­stów i redak­tor naukowy ksią­żek Phi­lippe’a Lejeune’a „Drogi zeszy­cie…”, „drogi… ekra­nie”. O dzien­ni­kach oso­bi­stych (War­szawa 2010) oraz Rogera Char­tiera Czy książki wywo­łują rewo­lu­cje? Szkice z histo­rii książki, lek­tury i kul­tury piśmien­nej (War­szawa 2019). ORCID: orcid.org/0000-0003-3538-4676

Nowy Robinson warszawski. Leopold Tyrmand (diarysta) wobec stołecznej elity kulturalnej Bogusław Dopart

NOWY ROBIN­SON WAR­SZAW­SKI. LEOPOLD TYR­MAND (DIA­RY­STA) WOBEC STO­ŁECZ­NEJ ELITY KUL­TU­RAL­NEJ

BOGU­SŁAW DOPART

TYRMAND, PIERWSZY INTERPRETATOR DZIENNIKA 1954

Pierw­sze wyda­nie dzien­nika, który dziś słusz­nie ucho­dzi za dzieło życia Leopolda Tyr­manda, emi­gra­cyjne wydaw­nic­two lon­dyń­skie Polo­nia publi­kuje w roku 1980. Przed­mowę do tej edy­cji autor datuje: „ostatni dzień grud­nia 1979”. Tekst z dzie­dziny lite­ra­tury doku­men­tar­nej czeka na druk ćwierć wieku i trzy kwar­tały – czy nie za długo? Autor Dzien­nika 1954 ma świa­do­mość, że sprawa nie jest oczy­wi­sta. Skoro opu­ścił kraj 15 marca 1965 roku, nie ma już od pięt­na­stu lat bez­po­śred­niego kon­taktu z mate­rią socjo­lo­giczną swego doku­mentu. Jego boha­te­ro­wie nie są tymi samymi ludźmi, któ­rych opi­sy­wał, podob­nie jak on sam nie jest już Tyr­man­dem AD 1954. Pisarz nie decy­duje się na głęb­sze korekty w tre­ści swego doku­mentu (czego dowie­dzie edy­cja wer­sji ory­gi­nal­nej w roku 199959), cho­ciaż kilka inter­wen­cji redak­cyj­nych nie pozo­staje bez zna­cze­nia60.

Nie mamy powodu nie wie­rzyć Tyr­man­dowi AD 1979, gdy na pierw­sze miej­sce pośród swych dyle­ma­tów autor­skich wysuwa nastę­pu­jącą wąt­pli­wość:

Przy pracy nad dzien­ni­kiem w Con­nec­ti­cut zagad­nie­niem cen­tral­nym było: co czy­nić z sądami o ludziach? Sądy takie sta­rzeją się i dez­ak­tu­ali­zują, co nie zna­czy, że tracą swą słusz­ność bądź niesłusz­ność. […] reje­stru­jąc codzienne wie­ści, nastroje, pogło­ski, pobież­nie zasły­szane infor­ma­cje, dzien­nik podatny jest do prze­ina­czeń, błę­dów rze­czo­wych, cza­sem gru­bych, wręcz do defor­ma­cji prawdy. Para­jąc się z tym pro­ble­mem zde­cy­do­wa­łem niczego nie zmie­niać – niech przej­dzie do histo­rii wraz z moim nie­do­wi­dze­niem, igno­ran­cją, nie­dbal­stwem, pomył­kami. Nato­miast subiek­tywne oceny jed­no­stek to inna sprawa61.

W latach powo­jen­nych Tyr­mand współ­pra­cuje ze zna­mie­ni­tymi tytu­łami kra­kow­skimi: z „Prze­kro­jem” (debiut 1946)62 i „Tygo­dni­kiem Powszech­nym” (debiut 1949), jed­nak nikt nie mógłby wąt­pić, że całą swą fan­ta­zją pozo­staje on „wszyst­ko­żer­nym” tygry­sem war­szaw­skiego dzien­ni­kar­stwa, poten­cjal­nie redak­cyj­nym geniu­szem „Expressu Wie­czor­nego”, w fik­cyj­nym świe­cie powie­ścio­wym legi­ty­mu­ją­cym się nazwi­skiem Edwin Kolanko63. To wła­śnie Tyr­mand jest spe­cja­li­stą od „małej socjo­lo­gii”, która na łamach „Tygo­dnika Powszech­nego” ma słu­żyć za inspi­ru­jący do reflek­sji pery­skop prze­mian oby­cza­jo­wych w PRL-u. Obser­wa­cja uczest­ni­cząca życia towa­rzy­skiego – przez chwilę Kra­kowa czy Zako­pa­nego, nato­miast sto­łecz­nej War­szawy z dnia na dzień – staje się żywio­łem socjo­lo­gicz­nym reflek­sji Tyr­manda, tema­tem głów­nym Dzien­nika 1954. Kim są, w per­spek­ty­wie jego docie­kli­wej, kom­pe­tent­nej „małej socjo­lo­gii”, repre­zen­ta­tywni przed­sta­wi­ciele elity kul­tu­ral­nej War­szawy cza­sów sta­li­now­skich? Pacyn­kami z ide­olo­gicz­nego teatru mario­ne­tek czy peł­no­krwi­stymi kre­acjami lite­rac­kimi? Posta­ciami zre­du­ko­wa­nymi do swej roli spo­łecz­nej czy oso­bami uwi­kła­nymi w zasłu­gu­jące na wyro­zu­mia­łość dyle­maty egzy­sten­cjalne i wybory moralne? Odstra­sza­ją­cymi upo­sta­cio­wa­niami kon­for­mi­zmu, zakła­ma­nia, zdrady czy żywymi ale­go­riami „ludz­kiej, arcyludz­kiej” adap­ta­cji do warun­ków nie­przy­ja­znej histo­rii?

ONI I TYRMAND

Gdy Leopold Tyr­mand skła­dał pod­pis pod Przed­mową do swego Dzien­nika 1954, sys­tem komu­ni­styczny był bli­ski osta­tecz­nego ban­kruc­twa ide­owego, gospo­dar­czego, moral­nego. Dato­wa­nie „ostatni dzień grud­nia 1979” należy więc z peł­nym uza­sad­nie­niem umie­ścić mię­dzy wybo­rem arcy­bi­skupa kra­kow­skiego na tron Pio­trowy a Sierp­niem 1980 roku. Mię­dzy pro­fe­tyczną pro­kla­ma­cją Jana Pawła II na placu Zwy­cię­stwa 2 czerwca 1979 roku („Niech zstąpi Duch Twój i odnowi obli­cze ziemi, tej ziemi!”) a Soli­dar­no­ścią, tą wybu­chową rewi­ta­li­za­cją naro­do­wej więzi i pamięci, świa­dec­twem trwa­nia w pol­skiej men­tal­no­ści etosu, który wolno nazwać roman­tycz­nym – etosu mają­cego w swym rdze­niu idee wol­no­ści i wiary64. Atmos­fera spo­łeczna w Pol­sce i nastroje pol­skich emi­gran­tów poli­tycz­nych po poro­zu­mie­niach sierp­nio­wych sil­nie i na trwałe nazna­czyły recep­cję Dzien­nika 195465. Bilan­so­wa­nie komu­ni­stycz­nej dewa­sta­cji kraju i dema­sko­wa­nie ludzi sys­temu PRL-u („Który skrzyw­dzi­łeś czło­wieka pro­stego…”) wzma­gało siłę oskar­ży­ciel­ską Tyr­man­dow­skiego doku­mentu i czy­niło z autora ponie­kąd „tego spra­wie­dli­wego”, kon­te­sta­tora sta­li­ni­zmu z pobu­dek boha­ter­skich, jed­nego spo­śród jakże nie­licz­nych! Taką lek­turę umac­niał póź­niej nie­prze­jed­nany anty­ko­mu­nizm Tyr­manda emi­granta i goto­wość do ponie­sie­nia przy­krych kon­se­kwen­cji kon­fliktu z ide­olo­gicz­nym main­stre­amem w Sta­nach Zjed­no­czo­nych.

Łatwo stwier­dzić, że na kar­tach Dzien­nika 1954 brak rosz­czeń autora do odgry­wa­nia roli auto­ry­tetu moral­nego czy choćby men­tora-mora­li­sty wobec swej głów­nej grupy odnie­sie­nia, tj. wobec war­szaw­skiego śro­do­wi­ska kul­tu­ral­nego. Tyr­mand, rzecz jasna, z satys­fak­cją odno­to­wuje symp­tomy pew­nej „nie­wy­gody psy­chicz­nej”, odczu­wa­nej przez kon­for­mi­stów, bene­fi­cjen­tów poli­tyki kul­tu­ral­nej (oraz inży­nie­rii spo­łecz­nej) władz jesz­cze sta­li­now­skiego PRL-u w kon­fron­ta­cji z jego wła­sną nie­za­leż­no­ścią duchową i oby­cza­jową auto­no­mią66