Łagodny księżyc nad Usambara - Anne Jacobs - ebook + audiobook + książka

Łagodny księżyc nad Usambara ebook i audiobook

Anne Jacobs

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Fascynująca Afryka, wielka miłość i droga do spełnienia marzeń…

Wydaje się, że nic nie stoi na przeszkodzie szczęściu Charlotte i George’a. Mężczyzna postanawia jednak wyruszyć na niebezpieczną wyprawę. Tymczasem Charlotte kupuje plantację kawy w górach Usambara, by tylko odwrócić uwagę od tęsknoty za ukochanym.

Kiedy jego listy docierają coraz rzadziej, Charlotte zaczyna mieć złe przeczucia i obawia się o jego żucie.

Czy kochankowie odnajdą się ponownie i będą jeszcze szczęśliwi?

Poruszająca i pełna emocji powieść od bestsellerowej autorki – Anne Jacobs!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 58 min

Rok wydania: 2024

Lektor: Lidia Pronobis

Oceny
4,1 (70 ocen)
23
29
17
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
isuchocka

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
aezgrudzien

Dobrze spędzony czas

dwie pierwsze części ciekawsze
00
Chilim26

Całkiem niezła

Całkiem niezła, ale nie polecam audiobooka.
00
Iskiereczka55

Dobrze spędzony czas

cała książka to opisy przyrody Afryki i opisy podróży po niej
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuSan­fter Mond über Usam­bara
Re­dak­cjaDa­ria Le­bida
Tłu­ma­cze­nieEwe­lina Twar­doch-Raś
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładceAdo­be­Stock
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
First pu­bli­shed by Anne Ja­cobs/Leah Bach. All Ri­ghts re­se­rved Co­py­ri­ght © 2012 by Bla­nva­let a di­vi­sion of Pen­guin Ran­dom Ho­use Ver­lags­gruppe GmbH, Mün­chen, Ger­many Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2024 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2024 Ewe­lina Twar­doch-Raś
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83295-45-9
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

CZĘŚĆ I 

MAJ 1906 ROKU

Char­lotte Jo­hans­sen oparła obo­lałą głowę o po­duszkę i za­mknęła oczy, aby przez chwilę wsłu­chać się w mia­rowy stu­kot po­ciągu. Czy była wy­czer­pana? Nie, był to ra­czej stan do­kucz­li­wego na­pię­cia, dziwna mie­sza­nina ra­do­ści i nie­po­koju, która nę­kała ją od rana i na­ra­stała im bar­dziej zbli­żały się do za­ło­żo­nego celu po­dróży.

Od czasu do czasu sły­chać było prze­cią­gły gwizd lo­ko­mo­tywy, a cza­sem za oknem uno­siły się bia­ławe kłęby pary, ale nie za­sła­niały one wi­doku zie­lo­no­sza­rej rów­niny Fry­zji Wschod­niej. Pła­ski te­ren oj­czy­zny Char­lotte cią­gnął się aż po ho­ry­zont, two­rzyły go pola i łąki, prze­dzie­lone ży­wo­pło­tami w od­cie­niu ja­snej, na­sy­co­nej zie­leni lub wą­skimi ro­wami, a gdzie­nie­gdzie wi­działa kilka kwit­ną­cych drzew owo­co­wych. Pa­sły się tu krowy i owce. Po­tem po­ciąg mi­jał ja­kiś nie­wielki las, a za chwilę szarą plamę wsi, z wy­raź­niej za­zna­czoną spi­cza­stą wieżą ko­ścielną.

– Mamo, czy wkrótce bę­dziemy w Leer? – za­py­tała jej córka Eli­sa­beth, która nieco po­nad pół roku wcze­śniej skoń­czyła sześć lat.

W jej gło­sie sły­chać było znie­cier­pli­wie­nie – dziew­czynka była wy­czer­pana i ma­rudna po ty­go­dnio­wej po­dróży. Usia­dła na kra­wę­dzi sie­dze­nia na­prze­ciwko Char­lotte, opie­ra­jąc się na po­duszce obiema rę­kami i po­nuro wpa­tru­jąc się w mi­jany kra­jo­braz. Wy­obra­żała so­bie, że wszystko tu­taj bę­dzie o wiele wspa­nial­sze, o wiele bar­dziej ko­lo­rowe i we­sołe. Nie było tu na­wet słoni, tylko tłu­ste, czarno-białe krowy, a ona wi­działa na po­lach białe ko­biety i dzieci, które mu­siały tam pra­co­wać, cho­ciaż w rze­czy­wi­sto­ści po­winni to ro­bić czarni. Cóż, przy­naj­mniej tak było w Afryce, gdzie tego typu za­ję­cia na­le­żały do czar­no­skó­rych pra­cow­ni­ków. W Afryce, gdzie miesz­kała na du­żej plan­ta­cji u pod­nóża Ki­li­man­dżaro, tam gdzie się uro­dziła, wszystko było inne.

– Spo­koj­nie, to nie po­trwa już długo – Char­lotte za­pew­niła dziew­czynkę. – Masz ochotę na ko­lejny łyk her­baty? Zo­stało też kilka cia­ste­czek.

– Nie, dzię­kuję...

Eli­sa­beth zro­biła gry­mas, który dał ja­sno do zro­zu­mie­nia, że nie ma na świe­cie nic bar­dziej obrzy­dli­wego niż su­che ciastka i zimna her­bata. Prze­su­nęła się nieco bli­żej okna i za­ci­snęła usta.

– Pro­szę, nie rób tego, moja mała dzi­ku­sko! – ostrze­gła ją Char­lotte, która do­kład­nie wie­działa, co to zna­czy: Eli­sa­beth uwiel­biała ry­so­wać po szy­bach ob­li­za­nym pal­cem wska­zu­ją­cym.

Od­po­wie­dzią na ostrze­że­nie mamy było je­dy­nie głę­bo­kie wes­tchnie­nie. Mała osu­nęła się z po­wro­tem na sie­dze­nie, oparła plecy o po­duszkę, wy­cią­gnęła nogi na sze­ro­kim sie­dzi­sku i z osten­ta­cyj­nym nie­za­do­wo­le­niem szar­pała nowe, szorst­kie ba­weł­niane poń­czo­chy, które ka­zała jej za­ło­żyć matka. Ob­ra­cała przy tym stopy w tę i z po­wro­tem, aby przyj­rzeć się bli­żej ja­sno­brą­zo­wym skó­rza­nym mo­ka­sy­nom. Te rów­nież były nowe, so­lidne, ale strasz­nie nie­zgrabne, nie tak ładne jak buty mamy, które były de­li­kat­nie wy­pro­fi­lo­wane i miały ob­cas śred­niej wy­so­ko­ści.

Po­ciąg je­chał pro­sto na po­łu­dnie. Rano opu­ściły Ham­burg i prze­sia­dły się do in­nego po­ciągu w Bre­mie, aby kon­ty­nu­ować po­dróż. Po­cząt­kowo było we­soło, bo w ich prze­dziale sie­działa młoda ko­bieta z dwiema ma­łymi dziew­czyn­kami, stu­dent i star­szy pan w wy­so­kim ka­pe­lu­szu. Ale wszy­scy wy­sie­dli w Em­den i te­raz pa­no­wała tu po pro­stu śmier­telna nuda.

– Kiedy bę­dziemy w Leer, po­znasz swo­ich ku­zy­nów. Sy­no­wie Et­tje są w twoim wieku...

– Chłopcy – mruk­nęła Eli­sa­beth, po­ru­sza­jąc no­gami. – Co ja mam z nimi ro­bić?

– No cóż, na plan­ta­cji też ba­wi­łaś się z chło­pa­kami, nie bę­dziesz się nu­dzić.

Char­lotte pró­bo­wała zmie­nić uło­że­nie spi­nek w upię­ciu dłu­gich wło­sów, aby móc le­piej po­chy­lić głowę. Okrą­gły, ciem­no­czer­wony ka­pe­lusz, który Geo­rge ku­pił jej wczo­raj w Ham­burgu, po­nie­waż tak do­brze pa­so­wał do jej czar­nych wło­sów, rów­nież mu­siał zo­stać prze­su­nięty do przodu i po­now­nie przy­mo­co­wany. Gdyby tylko te iry­tu­jące bóle głowy w końcu ustą­piły!

– Na pewno wspa­niale się do­ga­da­cie. A jest też i mała Fanny, córka ku­zyna Paula i jego żony An­tje, która ma już pra­wie cztery lata.

– Ech, prze­cież to jesz­cze dziecko!...

– Spodoba ci się tam, Eli­sa­beth. Wszy­scy nie mogą się do­cze­kać, aż cię zo­ba­czą, zwłasz­cza bab­cia!

– Wo­la­ła­bym wró­cić do domu.

Dziew­czynka ner­wo­wym ru­chem prze­tarła oczy. Długą po­dróż stat­kiem z Dar es Sa­laam do Ham­burga prze­trwała za­ska­ku­jąco do­brze. Nie za­cho­ro­wała na­wet na cho­robę mor­ską. Praw­do­po­dob­nie mi­łość do mo­rza odzie­dzi­czyła po swoim dziadku, ka­pi­ta­nie Ern­ście Dirk­se­nie, który czuł się jak w domu na wszyst­kich oce­anach świata. Córka Char­lotte z krę­co­nymi blond wło­sami stała się ulu­bie­nicą pa­sa­że­rów pierw­szej i dru­giej klasy, po­zwa­lała ko­bie­tom so­bie mat­ko­wać, by wrę­czały jej pre­zenty, a męż­czy­znom wier­ciła dziurę w brzu­chu, cią­gle za­da­jąc naj­róż­niej­sze py­ta­nia. Przede wszyst­kim Geo­rge wzru­sza­jąco za­opie­ko­wał się Eli­sa­beth. Dzięki swo­jej nie­skoń­czo­nej wy­obraźni wy­my­ślał dla dziew­czynki gry, opo­wia­dał jej na do­bra­noc wy­my­ślone przez sie­bie hi­sto­rie, a także dbał o to, aby na­dal ćwi­czyła pi­sa­nie i uczyła się aryt­me­tyki. Ską­d­inąd zwy­kle nie­spo­kojny Geo­rge Jo­hans­sen, był tak cier­pliwy wo­bec tej sze­ścio­latki, że Char­lotte pra­wie nie roz­po­zna­wała swo­jego uko­cha­nego.

Kiedy przed­wczo­raj do­tarli do Ham­burga, Eli­sa­beth na­dal była pełna ener­gii, ale już wie­czo­rem pierw­szego dnia na nie­miec­kiej ziemi, do­stała na­głej go­rączki i nie chciała na­wet na chwilę wy­pu­ścić z ob­jęć Char­lotte. Być może tę­sk­niła za bez­pieczną, upo­rząd­ko­waną wspól­notą, która ota­czała ją na pa­rowcu Re­ich­spo­stu, a może prze­ra­żał ją także zgiełk wiel­kiego nie­miec­kiego mia­sta. W nocy, którą we trójkę spę­dzili w prze­stron­nym po­koju ho­te­lo­wym, dziew­czynka go­dzi­nami nie spała i opo­wia­dała o plan­ta­cji na Ki­li­man­dżaro, na­le­żą­cej nie­gdyś do jej bio­lo­gicz­nego ojca, ba­rona Maxa von Ro­dena, za­nim zmarł w strasz­nych oko­licz­no­ściach, ugry­ziony przez węża. Obec­nie plan­ta­cję tę pro­wa­dziła jej matka przy po­mocy dwóch nie­za­wod­nych za­rząd­ców. Mó­wiła też o swo­jej czar­nej niani Ha­mu­nie, za którą tak bar­dzo tę­sk­niła. O słu­żą­cym Sa­dalli. A także o swo­ich ko­zach i ma­łym psie, któ­rego mu­siała zo­sta­wić. Na­wet dzi­siaj, w cza­sie tej dłu­giej po­dróży po­cią­giem, nie spała ani chwili.

– Dla­czego Geo­rge nie je­dzie z nami do Leer? – za­py­tała te­raz matkę.

– Chce naj­pierw od­wie­dzić zna­jo­mych w Ber­li­nie, Eli­sa­beth. Wiesz, to jest to bar­dzo ważne dla jego ksią­żek i ar­ty­ku­łów, które pi­sze do ga­zet.

– Chcia­ła­bym, żeby był te­raz z nami!

Char­lotte po­dzie­lała ży­cze­nie córki. Zdu­mie­wa­jące, wręcz głu­pie, było to, jak bar­dzo cier­piała z po­wodu tej roz­łąki. Geo­rge miał zo­stać w Ber­li­nie tylko przez kilka dni, a na­stęp­nie po­je­chać do Leer, żeby do nich do­łą­czyć, ale dla Char­lotte na­wet ta krótka jego nie­obec­ność była bo­le­sna. In­ten­sywne spoj­rze­nie jego sza­rych oczu, wy­ro­zu­miały uśmiech, ra­mię, któ­rym nie­ustan­nie ją obej­mo­wał – tego wszyst­kiego tak bar­dzo jej bra­ko­wało. Tak bar­dzo sie­bie pra­gnęli, tak długo po­zo­sta­wali da­leko od sie­bie, mu­sieli po­ko­nać tak wiele prze­szkód, aby w końcu wy­znać so­bie mi­łość. Dla­tego też ni­gdy do końca nie mo­gła się upo­rać ze stra­chem przed na­głą utratą Geo­rge’a. Jakby był on ja­kimś wy­ma­rzo­nym ob­ra­zem, który mógł roz­paść się na ka­wałki, gdy tylko ona obu­dzi się ze snu.

– Za­śpie­waj mi pio­senkę, którą Ha­muna za­wsze mi śpiewa, kiedy mam iść spać, pro­szę mamo...

Eli­sa­beth wśli­znęła się na sie­dze­nie obok Char­lotte i pró­bo­wała wspiąć się na jej ko­lana. Ostat­nio rzadko to ro­biła, na statku na­wet od­waż­nie oznaj­miła, że nie jest już dziec­kiem, sie­dzą­cym ma­mie na ko­la­nach i tylko od czasu do czasu po­zwa­lała Geo­rge’owi ko­ły­sać ją w ra­mio­nach.

– Wimbo wa wa­toto? – tę dzie­cięcą pio­senkę Ha­muny?

– To nie jest pio­senka dla dzieci. To ma­tum­bu­izo. Jak to się na­zywa po nie­miecku, mamo?

– Ko­ły­sanka, ko­cha­nie.

Char­lotte za­częła ci­cho nu­cić, po czym przy­po­mniała so­bie słowa i pró­bo­wała na­śla­do­wać ciemny, nieco szorstki głos ciem­no­skó­rej niani. Ha­muna znała nie­zli­czone pie­śni, ale wszyst­kie były do sie­bie po­dobne, praw­do­po­dob­nie sama je wy­my­ślała. Opo­wia­dały o dziew­czy­nach, idą­cych z dzba­nami do wo­do­poju, o psot­nych mał­pach i ga­da­ją­cych hie­nach, o drze­wie ba­obabu, które wielki duch wy­rwał z ziemi i wbił w nią znowu, ale ko­rze­niami do góry. Char­lotte czę­sto uśmie­chała się pod no­sem, słu­cha­jąc pio­se­nek Ha­muny, ale te­raz czuła zba­wienną moc w tych pro­stych me­lo­diach. Zda­wało się, że do­brze znane dźwięki pio­se­nek mie­szają się te­raz ze stu­ko­tem po­ciągu, ryt­micz­nym kla­ska­niem w dło­nie czar­no­skó­rych męż­czyzn, wy­so­kimi, prze­ni­kli­wymi na­wo­ły­wa­niami ko­biet, głu­chym dźwię­kiem bęb­nów. Afryka wy­ło­niła się na­gle z tych pie­śni i otu­liła je, po­zwa­la­jąc od­dy­chać za­pa­chem mo­rza i de­li­katną wo­nią gałki musz­ka­to­ło­wej, uno­sząc w ich stronę go­rący pył sa­wanny i wil­gotny, zie­mi­sty za­pach sta­rych la­sów.

Czy na­prawdę za­snęły? Sa­pa­nie i gwiz­da­nie trzę­są­cego się po­ciągu ustało i na­gle zna­jomy, me­ta­liczny pisk prze­szył i tak już obo­lałą głowę Char­lotte. Gdy po­ciąg ha­mo­wał, wci­snął matkę i córkę mocno w sie­dze­nia, a gdy się za­trzy­mał, po­now­nie, na­głym szarp­nię­ciem, prze­su­nął je do przodu.

– Le­eeeeeer! Pro­szę uwa­żać na kra­wę­dzi pe­ronu! Po­ciąg za­trzy­muje się na dzie­sięć mi­nut. Le­eeeer! Pro­szę uwa­żać na kra­wę­dzi pe­ronu! Po­ciąg za­trzy­muje się...

– Je­ste­śmy na miej­scu Eli­sa­beth. Chodź już szybko!

Char­lotte opu­ściła okno po­ciągu i pró­bo­wała coś zo­ba­czyć w sza­rych kłę­bach pary, uno­szą­cych się na ze­wnątrz. Bu­dy­nek sta­cji! Mój Boże, wy­glą­dało tu wszystko tak samo po­nuro jak dzie­sięć lat temu, kiedy o świ­cie wsia­dła z Chri­stia­nem i Klarą do po­ciągu, aby w cał­ko­wi­tej ta­jem­nicy wy­je­chać z mia­sta, ucie­ka­jąc przed dłu­gami swo­jego męża i ma­jąc w sercu na­dzieję na szczę­śliwy nowy po­czą­tek w ob­cym kraju.

– Char­lotte! Char­lotte! Boże, to ona! Pchnij tam wó­zek, Hen­rich! No da­lej, chłop­cze, czy wy wszy­scy je­ste­ście ślepi? Stoją tam, przy oknie. Char­lotte!

Głos był do­brze znany Char­lotte, ale tęga osoba w ja­sno­nie­bie­skiej su­kience i bia­łym ka­pe­lu­szu zda­wała się nie pa­so­wać do jej wspo­mnień.

– Ta gruba ko­bieta ma­cha rę­kami, czy ona jest czę­ścią na­szej ro­dziny, mamo?

– To twoja ciotka!

Char­lotte po­ma­chała do pulch­nej ko­biety, którą naj­wy­raź­niej była jej, nie­gdyś szczu­pła, ku­zynka Et­tje, po czym po­spiesz­nie chwy­ciła torbę po­dróżną i po­le­ciła Eli­sa­beth, aby wzięła małą wa­lizkę i pa­ra­solkę. Szły po­śpiesz­nie do wyj­ścia, gdzie słu­żący wy­cią­gał już ich dużą wa­lizkę z po­ciągu na wó­zek ba­ga­żowy, który przy­wio­zła ze sobą Et­tje.

– Och, Char­lotte! Na­dal wy­glą­dasz tak samo jak wtedy! Jaka je­steś piękna! Jak do­brze ubrana! I ten ka­pe­lusz – ta­kiego nie znaj­dziesz w ca­łym Leer...

Tak już by­wało w ro­dzi­nach, gdy bli­scy nie wi­dzieli się przez długi czas, w mo­men­cie po­now­nego spo­tka­nia nie mo­gli prze­stać mó­wić i po­ga­wędka za­mie­niała się w po­tok słów. Na­wet ku­zynka Klara, za­zwy­czaj dość mil­cząca, mó­wiła przy ta­kich oka­zjach bez kro­pek i prze­cin­ków. Char­lotte zo­stała przy­tu­lona do buj­nych piersi Et­tje, wdy­chała za­pach swo­jego dzie­ciń­stwa, kiedy ubra­nia za­wsze pach­niały wil­gotną ple­śnią, ku­chen­nymi opa­rami oraz prosz­kiem na mole i była głę­boko po­ru­szona szczerą ra­do­ścią ku­zynki z ich po­now­nego spo­tka­nia.

– Jak wi­dzisz, je­stem tro­chę przy ko­ści – mó­wiła Et­tje, wciąż ści­ska­jąc Char­lotte. – To za­częło się, gdy Pe­ter kilka lat temu po­waż­nie za­cho­ro­wał i te­raz tłuszcz nie chce już zejść z mo­ich bio­der...

– Je­steś może tro­chę bar­dziej okrą­gła niż kie­dyś, ale poza tym nic się nie zmie­ni­łaś, Et­tje. Nie za­po­mi­naj, że spro­wa­dzi­łaś na świat trzech pięk­nych, sil­nych chłop­ców...

– A ty masz uro­czą có­reczkę. O mój Boże, to dziecko wy­gląda jak Wschod­nio­fry­zyjka, taka śliczna blon­dy­neczka, a oczy ma po na­szym dziadku, nie ma co do tego wąt­pli­wo­ści...

Eli­sa­beth za­mru­gała sen­nie w stronę swo­ich trzech ku­zy­nów, za­ję­tych tor­bami i wa­liz­kami, po czym na­gle zo­stała przy­ci­śnięta do piersi Et­tje, która szorstką ręką prze­cze­sała krę­cone włosy dziew­czynki.

Droga na Ulrich­strasse nie była długa, a po­po­łu­dniowe słońce otu­lało przy­jem­nym cie­płem, więc prze­szli całą trasę pie­szo. Char­lotte po­my­ślała, że nie­wiele się zmie­niło, od­kąd opu­ściła Leer. Tu i ów­dzie wi­dać było nowe domy, po­więk­szono ba­sen por­towy, a brzyd­kie brą­zowe ko­szary han­dlowe nad Nesse, po­środku pę­tli Ledy stały się roz­le­glej­sze. Wpa­try­wała się cały czas w Et­tje, ciężko stą­pa­ją­cej obok niej. Ku­zynka miała te­raz czter­dzie­ści lat, była cztery lata star­sza od Char­lotte, któ­rej mimo to wy­da­wało się, że dzieli je całe po­ko­le­nie. Et­tje ni­gdy nie była ładna ani ele­gancka, a te­raz nie przej­mo­wała się na­wet swoją tu­szą, która spra­wiała, że wy­glą­dała na star­szą i jesz­cze bar­dziej za­nie­dbaną. Ku­zynka Et­tje była dumną mamą trójki chłop­ców i wierną, tro­skliwą żoną by­łego są­siada Pe­tera Han­sena, pra­cow­nika urzędu cel­nego – zna­la­zła swoje po­wo­ła­nie, ni­czego wię­cej nie ocze­ki­wała od ży­cia. Tę­sk­nota, która jesz­cze w dzie­ciń­stwie od­cią­gała Char­lotte da­leko od domu w Leer, po­chła­nia­jąca mi­łość do nie­osią­gal­nego dla niej męż­czy­zny, ma­rze­nia, na­dzieje, speł­nie­nie w mu­zyce – tego wszyst­kiego Et­tje ni­gdy nie do­świad­czyła.

– Bę­dziesz zdu­miona, Char­lotte – nie prze­sta­wała mó­wić. – Bab­cia wciąż jest pełna ży­cia i w żad­nej sy­tu­acji nie da się zwieść. Paul i jego żona An­tje nie mają ła­twego ży­cia w tym domu! Je­dy­nie małą Fanny roz­piesz­cza jak tylko może.

W ogro­dach kwi­tło jesz­cze kilka ja­błoni, ale więk­szość płat­ków o brą­zo­wych brze­gach była już po­roz­rzu­cana przez wiatr na ra­ba­tach i łą­kach. Wia­traki ob­ra­cały swoje wiel­kie ra­miona, te okropne po­twory, prze­ra­ża­jące małą Char­lotte w dzie­ciń­stwie. Jakże od­le­gły wy­da­wał się ten pa­miętny ma­jowy dzień, kiedy wraz z Pau­lem i Et­tje wró­ciła z targu, dum­nie za­wi­ja­jąc w chu­s­teczkę za­osz­czę­dzone gro­sze, aby po­chwa­lić się przed bab­cią. Tego dnia śmierć na­gle wkro­czyła w jej ży­cie. Mi­nęło tyle czasu, a jed­nak znów po­czuła ból dzie­się­cio­latki, która upar­cie nie wie­rzyła w słowa tego po­nu­rego męż­czy­zny i miała na­dzieję, że tata, mama i mały Jonny wrócą do niej z koń­cem wa­ka­cji – jed­nak na próżno.

Eli­sa­beth naj­pierw zła­pała matkę za rękę, bo nowi krewni wciąż ją prze­ra­żali, ale wkrótce po­bie­gła za wóz­kiem ba­ga­żo­wym, w któ­rej Hen­rich, naj­star­szy syn Et­tje, wiózł wa­lizki i torby po­dróżne na Ulrich­strasse.

– Uwa­żaj – in­stru­owała spo­co­nego chłopca – za chwilę bę­dzie dziura. Trzeba pil­no­wać, żeby wa­lizki nie spa­dły, bo są w nich pre­zenty. Dla każ­dego mamy coś cu­dow­nego – ale jak zrzu­cisz wa­lizkę z wózka, to nic nie do­sta­niesz...

Jesz­cze na pe­ro­nie, cio­cia Et­tje przed­sta­wiała swoje po­tom­stwo jedno po dru­gim i każdy z chłop­ców mu­siał przy­jąć przy tym wy­prę­żoną, dumną po­stawę. Hen­rich był szczu­pły i mu­sku­larny, miał o wiele za dłu­gie ra­miona i pro­ste włosy w ko­lo­rze ja­snego blondu. W ze­szłym roku przy­jął bierz­mo­wa­nie, wy­glą­dał bar­dzo po­waż­nie i spra­wiał wra­że­nie do­ro­słego. Średni syn miał na imię Pe­ter, był pra­wie tak wy­soki jak jego star­szy brat, ale włosy miał ru­dawe, a twarz pełną ja­sno­brą­zo­wych pie­gów.

„Jonny jest naj­mil­szy” – po­my­ślała Eli­sa­beth, po­nie­waż za­wsze się śmieje i opo­wiada za­bawne rze­czy, a poza tym po­trafi grać na źdźble trawy, tak jak to ro­bili też czar­no­skó­rzy pra­cow­nicy na plan­ta­cji.

– Och, jaka szkoda, że nie za­bra­łaś ze sobą Klary, Char­lotte. Bar­dzo chciał­bym ją jesz­cze raz zo­ba­czyć! Moja młod­sza sio­stra Klara, uty­ka­jąca na jedną nogę. Kto by wtedy po­my­ślał, że pew­nego dnia wyj­dzie za mi­sjo­na­rza w Afryce i zo­sta­nie matką, bę­dzie mieć syna...

We wspo­mnie­niach Char­lotte dom babci był znacz­nie więk­szy. Te­raz wy­da­wał się jej bar­dzo ni­ski. Ce­gła była za­czer­niona, dach już tro­chę za­pad­nięty – czy ona na­prawdę miesz­kała w tym domu przez tyle lat? A także dzia­dek, bab­cia, cio­cia Fanny, ku­zynki Et­tje i Klara, ku­zyn Paul – wszy­scy ci lu­dzie znaj­dy­wali tu dla sie­bie miej­sce. W po­rów­na­niu z nim, dom na plan­ta­cji na Ki­li­man­dżaro, ze swo­imi gru­bymi bia­łymi ścia­nami się­ga­ją­cymi cza­sów arab­skich, wy­da­wał się nie­malże pa­ła­cem.

– Wejdź! – za­wo­łała pełna dumy Et­tje, wy­ko­nu­jąc za­ma­szy­sty ruch ra­mie­niem. – Pie­kli­śmy dla Was ciastka ma­ślane. I mo­żesz spę­dzić noc na gó­rze, w na­szej sta­rej sy­pialni. Paul i An­tje będą spać w łóż­kach dziad­ków, a bab­cia wpro­wa­dzi się do ga­bi­netu. Przez kilka dni so­bie w ten spo­sób po­ra­dzimy.

„Nic się nie zmie­niło!” – po­my­ślała Char­lotte. Drzwi wej­ściowe wraz ze świe­tli­kiem po­ma­lo­wano na biało i tak jak po­przed­nio, farba od­cho­dziła na środku drzwi, w miej­scu ude­rzeń kro­pel desz­czu. W przed­po­koju wy­czuła za­pach wil­got­nego drewna i wo­sku do pod­łóg, zmie­szany z de­li­katną wo­nią cia­sta. Na sta­rej ko­mo­dzie stało kilka za­ku­rzo­nych sło­icz­ków na prze­twory, które wła­śnie przy­nie­siono z piw­nicy. Bab­cia Grete Dirk­sen sie­działa w sa­lo­nie w swo­jej sta­rej do­brej czar­nej su­kience i w tym sa­mym ko­ron­ko­wym czepku na gło­wie. Stała się mniej­sza i znacz­nie chud­sza, a przez jej nie­gdyś gładką twarz prze­bie­gały nie­zli­czone za­głę­bie­nia i zmarszczki. Oczy sta­ruszki wy­da­wały się za­pa­dłe, ale na­dal były ja­sne, a czujne spoj­rze­nie nie da­wało złu­dze­nia, kto jest pa­nią domu. Żona Paula fak­tycz­nie nie miała tu ła­twego ży­cia.

– Lotte wró­ciła! – za­wo­łała bab­cia i szybko po­de­szła do drzwi po­koju. – Ucie­kła w nocy po­przez mgłę i za­brała ze sobą biedną Klarę i nie­roba Chri­stiana. Ni­gdy ra­czej po­żytku z niego nie było, w Afryce też nie, prawda?

Za­miast od­po­wie­dzieć, Char­lotte wzięła sta­ruszkę w ra­miona. Choć głos babci był na­dal mocny, wy­da­wało się, że pod grubą war­stwą ubrań i bie­li­zny kryje się lekki ptak. Miała wra­że­nie, że tylko że­la­zna siła woli nie po­zwala się roz­paść temu kru­chemu ciału osiem­dzie­się­cio­pię­cio­latki.

– Po­zwól mi przyj­rzeć się tej two­jej dzie­cince, Lotte. Nie­wia­ry­godne, jaka ja­sna blon­dynka! Oczy jak mój bło­go­sła­wiony Hen­rich, te same zresztą, które miał i twój oj­ciec, Lotte. To jest czy­sty Dirk­sen, ko­cha­nie. Jak ona ma na imię? Eli­sa­beth? O nie, tu­taj tak nie bę­dzie, w Leer bę­dziemy na­zy­wać cię Lisa! Wejdę te­raz z wami do po­koju. Za­pa­rzy­li­śmy kawę i her­batę Bün­ting[1].

Po­kój rów­nież po­zo­stał nie­zmie­niony. We­lu­rowa sofa, stół i fo­tel na­dal stały na tym sa­mym miej­scu, wa­zon ze sztucz­nymi li­śćmi pal­mo­wymi i liczne bi­be­loty zo­stały po­ukła­dane na pa­ra­pe­tach. Krzyż z bia­łego mar­muru z Car­rary, który jej oj­ciec, ka­pi­tan Ernst Dirk­sen, przy­wiózł z Ame­ryki Po­łu­dnio­wej po­nad trzy­dzie­ści lat temu, błysz­czał w po­po­łu­dnio­wym słońcu. A na ścia­nie wi­siała wciąż na­wet ta sama fo­to­gra­fia, na któ­rej dzie­się­cio­let­nia wów­czas Char­lotte zo­stała sfo­to­gra­fo­wana z ro­dzi­cami i ma­łym Jon­nym. Prze­mi­ja­jący czas spra­wił, że za­tarły się ostre kon­tury, zmie­nia­jąc ko­lo­ry­stykę na ja­sno­brą­zowe i żółte tony, a nie­gdyś czarna ża­łobna krepa stała się te­raz ciem­no­szara i bar­dzo cienka oraz kru­cha w do­tyku.

– Mój for­te­pian... szep­nęła czule Char­lotte, prze­su­wa­jąc pal­cami po gład­kim czar­nym drew­nie in­stru­mentu.

– Tak – po­wie­działa z uśmie­chem Et­tje, nio­sąc ta­lerz z cia­stem. – Ta bez­u­ży­teczna skrzy­nia wciąż tu stoi. Ile razy Paul i ja pro­si­li­śmy, żeby w końcu sprze­dać tego po­twora, bo wu­jek Ger­hard na­wet nie my­śli o tym, żeby go ode­brać. Ale bab­cia nie po­zwo­liła go na­wet tknąć.

Wu­jek Ger­hard był naj­młod­szym sy­nem pa­stora Hen­ri­cha Dirk­sena i jego żony Grety, który – jak Char­lotte wy­wnio­sko­wała już w dzie­ciń­stwie z opo­wie­ści dziad­ków – na­prawdę ro­bił wszystko, żeby nie pra­co­wać. Miał jed­nak za­mi­ło­wa­nie do mu­zyki i dzięki niej po­dobno, za­ra­biał na ży­cie na­ucza­jąc w Ham­burgu. Nikt nie był w sta­nie po­wie­dzieć, co się z nim stało.

– Pew­nego dnia Ger­hard sta­nie w drzwiach i bę­dzie chciał od­zy­skać swoje pia­nino – upie­rała się bab­cia. – A for­te­pian po­wi­nien być u niego.

In­stru­ment był zu­peł­nie roz­stro­jony. Nic dziw­nego, zimą po­miesz­cze­nie ogrze­wano tylko wie­czo­rami, zaś w ciągu dnia lu­dzie lu­bili oszczę­dzać na drew­nie i zo­sta­wać w kuchni, gdzie i tak pa­lił się piec. Ta cią­gła zmiana tem­pe­ra­tury była jed­nak szko­dliwa dla for­te­pianu.

Do po­koju wśli­zgnęła się te­raz młoda ko­bieta, nie­śmiała, nieco prze­stra­szona istota o wod­no­nie­bie­skich oczach i peł­nych ustach. To była An­tje, żona ku­zyna Paula. Cią­gnęła za sobą có­reczkę Fanny, ubraną w luźną ró­żową su­kienkę z fal­ban­kami i ha­fto­wany cze­pek. Cze­pek za­krył cien­kie, ja­sno­brą­zowe włosy dziew­czynki, a matka na­tych­miast klep­nęła ją po ręce, bo ze wstydu wło­żyła kciuk do ust.

Po­dob­nie jak za daw­nych cza­sów, z kuchni przy­nie­siono krze­sła, aby wszy­scy go­ście mo­gli usiąść przy sto­liku ka­wo­wym. Wcze­śniej było to za­da­niem Char­lotte, ale te­raz Et­tje i An­tje wy­ko­nały tę pracę. Char­lotte zo­stała zu­peł­nie po­mi­nięta w po­dziale obo­wiąz­ków, nie po­zwo­lono jej na­wet na­lać her­baty, to rów­nież ro­biła An­tje. Roz­dzie­lała też cu­kier i śmie­tankę, a Et­tje po­dała ciastka ma­ślane. Char­lotte i Eli­sa­beth trak­to­wano tu­taj jako go­ści; w domu babci, przyj­mo­wano je ser­decz­nie i za­pew­niano im miej­sce na noc­leg, po­nie­waż były ich krew­nymi. Nie był to już jed­nak ich dom, inni za­jęli ich miej­sce.

– Sma­kują ci? – chciała wie­dzieć bab­cia Eli­sa­beth.

Sze­ścio­latka sie­działa na ku­chen­nym krze­śle, któ­rego sie­dzi­sko zo­stało pod­wyż­szone dwiema po­dusz­kami z pie­rza, dzięki czemu mo­gła spo­koj­nie się­gać do sto­lika ka­wo­wego. Char­lotte nie­po­trzeb­nie zmarsz­czyła brwi, go­towa stro­fo­wać córkę. Eli­sa­beth oświad­czyła bo­wiem, że ni­gdy wcze­śniej nie ja­dła tak do­brego cia­sta i cho­ciaż mó­wiła z peł­nymi ustami, od­tąd za­skar­biła so­bie na za­wsze czułą mi­łość swo­jej pra­babci.

– Czy w Afryce nie ma cia­sta ma­śla­nego? – chciała wie­dzieć Et­tje.

– Są inne sma­ko­łyki przy­rzą­dzane z ba­na­nów, miodu, mango i pie­czone w oleju ara­chi­do­wym – od­po­wie­działa Char­lotte.

Po­zo­stali ze współ­czu­ciem po­ki­wali gło­wami. Za­pie­kane na zjeł­cza­łym oleju – można so­bie wy­obra­zić, jak sma­kują. Bez do­brego ma­sła nie było przy­zwo­itego je­dze­nia, a już na pewno nie dało się upiec smacz­nego cia­sta. Char­lotte po­tra­fiła długo opo­wia­dać o chru­pią­cych sma­żo­nych plac­kach ku­ku­ry­dzia­nych i tym in­dyj­skim przy­smaku, sa­mo­sie – to wła­śnie je­dli czar­no­skó­rzy i Hin­dusi, ale nie nie­mieccy chrze­ści­ja­nie.

– Przy­wio­złam wam przy­prawy. Kur­kumę i gałkę musz­ka­to­łową. I gal­gant[2]. A na­wet nitki kminku, bia­łego pie­przu i sza­franu!

To en­tu­zja­styczne ob­wiesz­cze­nie wy­wo­łało przy­ja­zne ski­nie­nie gło­wami i lekką cie­ka­wość, po czym An­tje ostroż­nie za­py­tała, czy przy­wio­zła ze sobą rów­nież kawę i roz­cza­ro­wała się, gdy Char­lotte od­po­wie­działa, że na plan­ta­cji na Ki­li­man­dżaro ro­sną już nie­malże wy­łącz­nie ro­śliny si­za­lowe, a drzew ka­wo­wych nie ma pra­wie wcale.

– Kawa ro­śnie na drze­wach? Ja­kie to dziwne.

– I co, strząsa się zia­renka, gdy są już doj­rzałe?

Eli­sa­beth zna­la­zła się w cen­trum uwagi i była w sta­nie do­kład­nie wy­ja­śnić, w jaki spo­sób zbie­rano kawę. Krewni słu­chali po­dejrz­li­wie, zwłasz­cza sy­no­wie Et­tje nie chcieli uwie­rzyć sze­ścio­latce, że kawa ukryta jest w czer­wo­nych ja­go­dach i gło­śno się śmiali, ale Char­lotte po­twier­dziła słowa Eli­sa­beth.

– Co to za dzi­wac­two – stwier­dziła bab­cia, która te­raz pa­trzyła tylko na nową pra­wnuczkę o blond wło­sach i kiw­nęła głową z uzna­niem.

Roz­mowy uci­chły. Char­lotte szybko zdała so­bie sprawę, że jej opo­wie­ści zo­stały źle ode­brane i że nie­mal nie­moż­liwe jest prze­ko­na­nie bli­skich do zro­zu­mie­nia ży­cia w Afryce w ca­łej jego róż­no­rod­no­ści i wy­jąt­ko­wo­ści. Ich wy­obra­że­nia o Afryce zo­stały ukształ­to­wane przez Ko­ściół pro­te­stancki, który wie­lo­krot­nie zbie­rał pie­nią­dze, aby móc po­kie­ro­wać biedne po­gań­skie dzieci na je­dyną praw­dziwą, pro­te­stancką wiarę. Co ja­kiś czas czy­tało się w któ­rymś cza­so­pi­śmie czy w „Ost­frie­sen­bote” ja­kąś re­la­cję z Afryki, ar­ty­kuły o pracy mi­syj­nej, zwy­cza­jach i oby­cza­jach czar­nych czy o cen­nych su­row­cach, ja­kie można było po­zy­skać w ko­lo­niach afry­kań­skich. Dla miesz­kań­ców Leer czarni tu­bylcy z Afryki byli w naj­lep­szym ra­zie igno­ran­tami i po­ga­nami, dla któ­rych la­tem ro­biono na dru­tach ocie­pla­cze na nad­garstki. W naj­gor­szym zaś wa­rian­cie, uzna­wano ich za be­stial­skich dzi­ku­sów, go­tu­ją­cych swoje ofiary w wiel­kich ko­tłach i pod­da­ją­cych je ma­ka­brycz­nym tor­tu­rom. Każdy, kto do­bro­wol­nie żył wśród ta­kich po­two­rów, mu­siał więc być albo nie­zwy­kle po­bożny, albo miał nie po ko­lei w gło­wie i na­le­żało mu ser­decz­nie współ­czuć.

– Pan Bóg spro­wa­dził cię z po­wro­tem do domu – stwier­dziła Et­tje z głę­boką po­wagą. – Chcia­ła­bym tylko, żeby Klara też szybko wró­ciła do przy­zwo­itego ży­cia.

Char­lotte, która po­czuła się w końcu zu­peł­nie zre­zy­gno­wana, od­po­wie­działa z uśmie­chem, że Klara za­wsze zo­sta­nie u boku swo­jego męża, co zo­stało po­twier­dzone smut­nym, peł­nym zro­zu­mie­nia ski­nie­niem głowy. Tak, oczy­wi­ście, to prze­cież miej­sce każ­dej ko­biety.

Roz­mowa ze­szła na plotki z Leer i Char­lotte mu­siała przy­znać, że te­raz to jej za­bra­kło zro­zu­mie­nia dla tych spraw i pro­ble­mów. Czy na­prawdę ktoś mógł być aż tak zmar­twiony rzu­ca­ją­cym się w oczy ka­pe­lu­szem żony no­wego nad­in­spek­tora? Czy fak­tycz­nie wstrzą­sa­jące było prze­nie­sie­nie targu drzew­nego z cen­trum mia­sta w jego dal­szą, wschod­nią część? Albo to, że córka bur­mi­strza Wa­gnera śmiała się spo­ty­kać na oczach wszyst­kich z uczniem z Au­rich i wi­dziano ją z nim na łą­kach?

Kiedy ku­zynka Menna we­szła do po­koju z dwiema cór­kami Jo­hanną i Gretą, mały ce­glany do­mek zda­wał się pę­kać w szwach. Czy wcze­śniej było tu tak cia­sno? Je­śli tak, to Char­lotte po pro­stu tego nie za­uwa­żyła. Bez wa­ha­nia we­pchnięto jesz­cze trzy krze­sła po­mię­dzy po­zo­stałe oraz usta­wiono ta­le­rze i fi­li­żanki. Im­bryk z her­batą wy­da­wał się te­raz nie­wy­czer­pa­nym źró­dłem aro­ma­tycz­nego na­poju, po­dob­nie jak cia­sto i okrą­głe cia­steczka, wy­cią­gnięte z puszki przez bab­cię, któ­rych rów­nież nie uby­wało.

Po­wi­ta­nie ze strony Menny było pełne bez­stron­nej ser­decz­no­ści, co spra­wiło, że Char­lotte po­czuła ulgę. Menna była sio­strą Ma­rie, z którą roz­wiódł się jej mąż Geo­rge Jo­hans­sen i cho­ciaż roz­wód miał miej­sce wiele lat temu, a Ma­rie od dawna była szczę­śliwą żoną in­nego męż­czy­zny, miesz­ka­jącą w Lon­dy­nie, Char­lotte oba­wiała się w du­chu, że Menna może ży­wić do niej urazę. Menna jed­nak ra­do­śnie roz­ma­wiała z nią o naj­róż­niej­szych co­dzien­nych spra­wach, chwa­liła suk­nię Char­lotte i cza­ru­jący ka­pe­lusz oraz była za­chwy­cona śliczną, pełną ży­cia Eli­sa­beth – wy­da­wało się więc, że wszystko jest w ide­al­nym po­rządku.

Dzięki temu Char­lotte w końcu znów po­czuła cie­pło du­żej ro­dziny i bez­pie­czeń­stwo, ja­kie kie­dyś da­wał jej ten krąg bli­skich krew­nych. Te­raz jed­nak po domu krę­ciło się sied­mioro dzieci, go­niło się na ko­ry­ta­rzach, rzu­cało pił­kami w ogródku, kłó­ciło się, cią­gnęło za włosy, pła­kało, na­rze­kało, a po­tem na­tych­miast znów lgnęło do sie­bie z wy­pie­kami na twa­rzy. Szcze­gól­nie Eli­sa­beth, któ­rej po­zwo­lono roz­da­wać pre­zenty dzie­ciom, wy­ko­rzy­stała tę oka­zję, by po­pi­sy­wać się rów­nież przed star­szymi do­mow­ni­kami. Scy­zo­ryki dla chłop­ców, czer­wona gu­mowa piłka dla ma­łej Fanny, lalki z praw­dzi­wymi wło­sami, ubrane jak ele­ganc­kie damy – na­wet na Boże Na­ro­dze­nie dzieci nie do­sta­wały tu­taj tak pięk­nych rze­czy. – W końcu do domu wra­cam tylko co dzie­sięć lat – za­żar­to­wała Char­lotte, po czym na­tych­miast po­czuła cię­żar tych słów i ogar­nęły ją wy­rzuty su­mie­nia.

Ona sama nie ku­pi­łaby dzie­ciom tak wiele, to Geo­rge ją do tego na­mó­wił. A Char­lotte ro­zu­miała do­brze, co kryje się za jego ży­cze­niem. Jej mąż byłby bar­dzo szczę­śliwy, gdyby mógł przy­wieźć te pre­zenty swoim dzie­ciom miesz­ka­ją­cym w Lon­dy­nie, zo­ba­czyć je po­now­nie i przy­tu­lić. Jed­nakże Ma­rie, w od­po­wie­dzi na jego prośbę dała mu bar­dzo sta­now­czą od­po­wiedź: je­śli za­mie­rzał po­je­chać do Lon­dynu ze swoją nową żoną i có­reczką, to Char­lotte i Eli­sa­beth będą za­wsze cie­pło wi­tane w jej domu. Jed­nakże nie ma mowy, żeby Geo­rge Jo­hans­sen spo­tkał się ze swo­imi dziećmi.

List Ma­rii otrzy­mali w cza­sie po­stoju statku w Ne­apolu. Geo­rge otwo­rzył go przy śnia­da­niu, przej­rzał krótko za­pi­saną kartkę, a na­stęp­nie bez słowa wrę­czył Char­lotte. Wy­czy­tała ból w jego oczach i pró­bo­wała go po­cie­szyć. Nie za­wsze tak bę­dzie, Berta miała już osiem­na­ście lat, za trzy lata osią­gnie peł­no­let­ność i wtedy sama bę­dzie mo­gła zde­cy­do­wać, czy chce jesz­cze raz zo­ba­czyć ojca. W przy­padku Jo­han­nesa, który był dwa lata młod­szy od swo­jej star­szej sio­stry, bę­dzie trzeba na to po­cze­kać tro­chę dłu­żej. W du­chu Char­lotte była jed­nakże wście­kła na swoją ku­zynkę Ma­rie, która za­wsze, z naj­więk­szą pew­no­ścią sie­bie, brała od ży­cia to, czego chciała. Miała przy tym je­den bar­dzo wy­raźny spo­sób na osią­ga­nie swo­ich ce­lów i walkę o szczę­ście: nie kie­ro­wała się współ­czu­ciem. Ale te­raz, gdy Char­lotte sły­szała ten ra­do­sny zgiełk, pa­nu­jący w domu jej babci, za­częła mieć na­dzieję, że tu­taj, w Leer Geo­rge’owi uda się zna­leźć choć na­miastkę tego, co stra­cił. Tu­taj byli mile wi­dziani, wi­tani ser­decz­nie i bez żad­nych za­strze­żeń w du­żej ro­dzi­nie, w cie­płym gnieź­dzie, któ­rego tak bar­dzo po­trze­bo­wała osoba wra­ca­jąca do domu z za­gra­nicy.

Char­lotte na­le­gała, aby po­móc An­tje w zmy­wa­niu na­czyń i nie dała się od­wieść od tego za­miaru na­wet w kuchni.

– La­tami cze­ka­łam aby znów umyć tu na­czy­nia – wy­ja­śniła ze śmie­chem. – Mój Boże, ile wspo­mnień kłębi się w mo­jej gło­wie, gdy stoję w tej kuchni!

W pa­mięci za­pi­sały się jej nie tylko te miłe chwile. Sie­działa tu­taj ze swoim pierw­szym mę­żem, Chri­stia­nem, ze zło­ścią żą­da­jąc od niego wy­ja­śnień, kiedy po­ja­wił się po­now­nie w domu po swoim ha­nieb­nym ban­kruc­twie, cał­ko­wi­cie zdru­zgo­tany i zda­jący się na jej ła­skę. W jej my­ślach do­mi­no­wały jed­nakże piękne wspo­mnie­nia: po­siłki w we­so­łym to­wa­rzy­stwie, ra­do­sne po­ga­wędki przy my­ciu wa­rzyw, przy­jaźń z Klarą, która za­wsze z mi­ło­ścią i od­da­niem stała u jej boku... Tak bar­dzo ko­chała swoją Klarę! Jaka szkoda, że nie było jej te­raz w Leer, z nimi wszyst­kimi.

Ku­zyn Paul po­ja­wił się do­piero wie­czo­rem, kiedy Menna już my­ślała o po­wro­cie do domu i przy­go­to­wy­wała chleb dla dzieci, które po za­ba­wie znów były głodne. Char­lotte le­dwo go roz­po­znała. Jego włosy na czole prze­rze­dziły się, a poza tym wy­da­wał jej się sztywny i znacz­nie cich­szy niż kie­dyś. Czasy, kiedy Paul rzu­cał w dziew­czyny grud­kami ziemi i czer­pał przy­jem­ność z do­ku­cza­nia Char­lotte z po­wodu jej eg­zo­tycz­nego wy­glądu, odzie­dzi­czo­nego po swo­jej in­dyj­skiej matce, naj­wy­raź­niej mi­nęły. Paul Budde zo­stał am­bit­nym urzęd­ni­kiem pań­stwo­wym, jed­nym z tych, któ­rzy naj­pew­niej już uro­dzili się w biu­rze i któ­rych skóra na twa­rzy przy­brała ko­lor pa­pieru li­sto­wego. Po­wi­ta­nie było krót­kie, bo le­d­wie za­mie­nili kilka słów, gdyż Eli­sa­beth po­tknęła się w ko­ry­ta­rzu i ude­rzyła głową o ko­modę. Dziew­czynka była cał­ko­wi­cie przy­tło­czona ca­łym za­mie­sza­niem tego dnia i pła­kała tak gło­śno, że bab­cia chciała po­słać po le­ka­rza. Trzeba było użyć mo­krej szmatki, żeby ochło­dzić guz, wszy­scy kie­ro­wali w stronę dziew­czynki słowa po­cie­sze­nia, a Pe­ter, który brał udział w wy­padku, pró­bo­wał ją prze­pro­sić. W końcu łzy wy­schły i Eli­sa­beth za­mru­gała ze zmę­cze­nia.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Firma han­dlowa z Leer we Wschod­niej Fry­zji, która ist­nieje od 1806 roku, znana jest z pro­duk­cji her­baty czar­nej w zie­lono-zło­tym opa­ko­wa­niu [je­śli nie po­dano ina­czej, wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od tłu­maczki].
[2] Al­pi­nia gal­gant no­sząca także na­zwę „gał­gant chiń­ski” „ga­lan­gal więk­szy” lub „dziki kar­da­mon” (han­dlowa na­zwa na­sion) – ga­tu­nek oka­za­łej by­liny za­li­cza­nej do ro­dziny im­bi­ro­wa­tych, rza­dziej i daw­niej we­dług nie­któ­rych sys­te­mów do stre­li­cjo­wa­tych. Po­cho­dzi z Azji Po­łu­dniowo-Wschod­niej, gdzie dziko ro­śnie w Ma­le­zji, na­to­miast jej to­wa­rowe plan­ta­cje znaj­dują się rów­nież w in­nych kra­jach, m.in. w Chi­nach i Cej­lo­nie.