Niebo nad Kilimandżaro - Anne Jacobs - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Niebo nad Kilimandżaro ebook i audiobook

Anne Jacobs

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pełna wzruszeń powieść bestsellerowej autorki Anne Jacobs!

W cieniu Kilimandżaro młoda kobieta szuka szczęścia wbrew wszelkim przeciwnościom…

Charlotte dociera do Afryki, by rozpocząć nowe życie. Wcześniej jedynie marzyła o wielkim świecie i podróżach do egzotycznych krajów. Nie spieszyło jej się do ślubu, jednak gdy oświadczył jej się znacznie starszy Christian, zafascynowana jego sklepem z egzotycznymi przyprawami i tytoniem, zgodziła się na jego zaloty.

Los sprawił jednak, że życie nie ułożyło się tak jak chciała tego Charlotte. A może właśnie przeciwnie, i to właśnie w Afryce spełnią się wszystkie marzenia?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 365

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 0 min

Lektor: Lidia Pronobis
Oceny
3,5 (4 oceny)
1
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału:Der Him­mel über dem Ki­li­mand­scharo
First pu­bli­shed by Anne Ja­cobs/Leah Bach. All Ri­ghts re­se­rved Co­py­ri­ght © 2019 by Bla­nva­let a di­vi­sion of Pen­guin Ran­dom Ho­use Ver­lags­gruppe GmbH, Mün­chen, Ger­many
Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2024 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2024 Ewe­lina Twar­doch-Raś
Re­dak­cjaDa­ria Le­bida
Tłu­ma­cze­nieEwe­lina Twar­doch-Raś
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładceAdo­be­Stock
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83294-65-0
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Je­śli w książce po­ja­wiają się linki do stron in­ter­ne­to­wych osób trze­cich, nie po­no­simy od­po­wie­dzial­no­ści za umie­szoną w nich treść. Nie uzna­jemy ich bo­wiem za źró­dła wła­sne, a je­dy­nie od­no­simy się do nich jako do miej­sca pierw­szej pu­bli­ka­cji da­nych tre­ści.

OD TŁU­MACZKI

W cza­sach, w któ­rych roz­grywa się po­wieść Anne Ja­cobs nie ist­niała jesz­cze świa­do­mość, że ję­zyk oraz tech­niki re­to­ryczne mogą sta­no­wić na­rzę­dzia ra­so­wej i et­nicz­nej opre­sji. Współ­cze­śnie ta świa­do­mość jest bar­dzo duża, nie tylko w krę­gach aka­de­mic­kich. Zna­ko­mity ar­ty­kuł na ten te­mat na­pi­sała Mar­ga­ret Ohia-No­wak, za­uwa­ża­jąc, że słowo „Mu­rzyn” „(...) prze­ka­zuje ne­ga­tywne zna­cze­nia, służy do de­pre­cja­cji i bywa na­rzę­dziem agre­sji, za­równo wer­bal­nej, jak i za­po­wie­dzią prze­mocy nie­wer­bal­nej, na­ru­sza­nia nie­ty­kal­no­ści cie­le­snej”[1]. Kie­ru­jąc się tymi usta­le­niami, w swoim tłu­ma­cze­niu sta­ra­łam się uwzględ­niać tę współ­cze­sną świa­do­mość, obej­mu­jącą róż­nice zna­cze­niowe mię­dzy ję­zy­kiem nie­miec­kim i pol­skim, ale jed­no­cze­śnie od­da­jąc także du­cha epoki. Z tego względu za­cho­wa­łam w tłu­ma­cze­niu słowo „Mu­rzyn” (i po­chodne) je­dy­nie w dia­lo­gach i nar­ra­cji, która przed­sta­wia punkt wi­dze­nia kon­kret­nej po­staci czy sta­nowi re­la­cję z wy­da­rzeń dys­kry­mi­nu­ją­cych lub wska­za­nie pa­nu­ją­cych ra­si­stow­skich po­glą­dów. W po­zo­sta­łych przy­pad­kach, w tłu­ma­cze­niu uży­wam słów, które zgod­nie z ba­da­niami Ohii-No­wak, w ję­zyku pol­skim nie są uzna­wane za ob­raź­liwe i de­pre­cjo­nu­jące, choć i w tym przy­padku nie za­wsze bez za­strze­żeń, ta­kich jak: czar­no­skóry(a), ciem­no­skóry(a), czarny(a), czy zwią­za­nych z po­cho­dze­niem et­nicz­nym – jak Afry­ka­nin(ka)[2].

CZĘŚĆ I 

LI­PIEC 1897

Ognie tlące się ra­żącą w oczy czer­wie­nią po­śród głę­bo­kiej ciem­no­ści, ostry za­pach dymu, czarne po­sta­cie w bla­sku pło­mieni, krzyki, kłót­nie, unie­sione pię­ści – tak opi­sy­wano jej pie­kło, gdy była dziec­kiem. Char­lotte klę­czała przed swoim na­mio­tem w skro­pio­nej rosą tra­wie i nie mo­gła ode­rwać wzroku od tego fa­scy­nu­ją­cego spek­ta­klu. Po chwili zo­ba­czyła na­kry­cie głowy z piór, czu­bek lancy, po­wie­wa­jącą grzywę an­ty­lopy, gwał­towny ruch czer­wo­nego płasz­cza. Po­mię­dzy do­kucz­li­wymi, skom­lą­cymi, pi­skli­wymi okrzy­kami, brzę­kiem bla­sza­nych na­czyń, gda­ka­niem kur, ktoś przy­su­nął do sie­bie drew­niany fo­tel. Gdzieś w tym zgiełku za­piał ko­gut, był to zło­wrogi, prze­cią­gły dźwięk, jakby na­kła­nia­jący ze­bra­nych lu­dzi do jesz­cze więk­szego po­śpie­chu.

Osoby śpiące w są­sied­nim na­mio­cie zda­wały się nie przej­mo­wać pa­nu­ją­cym za­mie­sza­niem. No­co­wali w nim dwaj Niemcy, bio­log i ma­larz, pla­nu­jący po­dró­żo­wać z ka­ra­waną. Po­znali się wczo­raj po po­łu­dniu, kiedy Char­lotte przy­była do Pan­gani na przy­brzeż­nym pa­rowcu. Pa­no­wie byli tu od kilku dni, roz­ło­żyli się wy­god­nie w swoim na­mio­cie i za­pro­sili Char­lotte na wspólną ko­la­cję. Ze zdu­mie­niem stwier­dziła, że ci Niemcy, z du­żym do­świad­cze­niem w po­dró­żo­wa­niu, przy­wieźli ze sobą stół i krze­sła, a na­wet dwa fo­tele i liczne wa­lizki z naj­róż­niej­szymi rze­czami, bez któ­rych – jak obaj twier­dzili – ta­kie sa­fari by­łoby nie do znie­sie­nia. Po­in­for­mo­wali ją, że około pią­tej rano, na do­brą go­dzinę przed świ­tem, mię­dzy tra­ga­rzami wy­buch­nie zwy­cza­jowa kłót­nia, o to, kto ma za­brać jak naj­lżej­szy ła­du­nek. Po­nadto każdy tra­garz za­trud­niał i opła­cał in­nego jesz­cze tra­ga­rza. Trzeba przy tym pa­mię­tać, że czar­no­skó­rzy Afry­ka­nie byli sa­mo­wy­star­czalni i dla­tego no­sili na­czy­nia ku­chenne, maty z ra­fii i je­dze­nie na kilka dni, nie tylko dla sie­bie, ale także dla swo­ich żon i dzieci. Nie warto jed­nak wsta­wać o tej po­rze, bo biały czło­wiek nie bę­dzie w sta­nie się od­na­leźć w tym tu­mul­cie. O wiele roz­sąd­niej jest po­cze­kać, aż szef kuchni zrobi dla nich śnia­da­nie i do­piero po nim przy­go­to­wać się do dal­szej po­dróży.

Tylko, jaki czło­wiek mógł spać przy ta­kim ha­ła­sie! Przy­tła­cza­ją­cym i jed­no­cze­śnie prze­ra­ża­ją­cym, ni­czym ryk po­cho­dzący z sa­mego pie­kiel­nego ro­jo­wi­ska, oświe­tla­nego czer­wo­na­wymi pło­mie­niami. Char­lotte od­wa­żyła się tylko pa­trzeć na całe zaj­ście z bez­piecz­nej od­le­gło­ści, bo gdyby we­szła do tego bul­go­czą­cego ko­tła, nie­uchron­nie zo­sta­łaby zmiaż­dżona. Jak ten chaos miał kie­dy­kol­wiek za­mie­nić się w zor­ga­ni­zo­waną ka­ra­wanę? Przy jed­nym z ognisk za­uwa­żyła ja­skrawo ubra­nych Ara­bów, któ­rzy spo­koj­nie roz­ma­wiali i pa­lili, zo­sta­wia­jąc tra­ga­rzom roz­wią­za­nie sporu mię­dzy sobą. Ci lu­dzie byli fak­tycz­nymi pa­nami ka­ra­wany, od­po­wie­dzial­nymi za po­wo­dze­nie przed­się­wzię­cia, ja­kie po­wie­rzył im Ka­mal Singh, ale wy­da­wało się, że in­ter­we­nio­wali do­piero wtedy, gdy przy­cho­dził na to od­po­wiedni czas.

Za­pach kawy i go­rą­cego oleju ara­chi­do­wego mie­szał się z gry­zą­cym dy­mem. Obok nich na­gle od­su­nięto płótno za­ło­żone na szta­lu­dze i w świe­tle lampy naf­to­wej można było zo­ba­czyć ostry pro­fil mło­dego ma­la­rza An­tona Do­bnera. Chło­pak ziew­nął gwał­tow­nie, po­tarł ru­dawy trzy­dniowy za­rost i prze­cze­sał pal­cami splą­tane blond włosy. Kiedy zo­ba­czył Char­lotte, uśmiech­nął się.

– No i jak? Za dużo pani obie­cy­wa­łem?

– W żad­nym wy­padku. Oba­wiam się tylko, że nie wy­ru­szymy w drogę aż do wie­czora.

– Non­sens! Zaj­muje to tro­chę czasu, ale zwy­kle do­ga­dują się szyb­ciej, niż pani my­śli.

Po czym wró­cił na swoje miej­sce i usły­szała, jak ci­cho roz­ma­wia w na­mio­cie z dok­to­rem Mey­er­wal­dem. Z nie­po­ko­jem zdała so­bie sprawę, że syl­wetki męż­czyzn są do­brze wi­doczne przez tka­ninę, gdy na­miot jest oświe­tlony od we­wnątrz. Wczo­raj więc ci dwaj mo­gli też i ją bez pro­blemu ob­ser­wo­wać, jak zdej­muje su­kienkę i za­kłada spodnie, uszyte z wielką uwagą przez Klarę. Suk­nia miała głę­bo­kie roz­cię­cie, ale szar­pa­nie z nią i ro­ze­bra­nie się za­jęło Char­lotte dużo czasu, po­nie­waż prze­dłu­żane majtki za­plą­tały się pod spodem. Po­mimo wszyst­kich obaw nie chciała re­zy­gno­wać z gor­setu, ale nie był on cia­sno za­sznu­ro­wany i miała też na so­bie luźną ba­weł­nianą ko­szulę z dłu­gimi rę­ka­wami, ścią­gniętą w ta­lii pa­skiem. Naj­droż­szymi ele­men­tami jej ekwi­punku były łóżko po­lowe, hełm kor­kowy i buty.

Hu­madi, boy, wy­na­jęty dla niej przez Ka­mala Sin­gha, wy­ło­nił się te­raz z mroku, trzy­ma­jąc w dło­niach ku­bek i ta­lerz wy­peł­niony ma­łymi, pła­skimi plac­kami. Był przy­stoj­nym chłop­cem o okrą­głej twa­rzy i ogo­lo­nej gło­wie. Miał na so­bie długą szatę i czapkę, no­szone za­zwy­czaj przez służbę bia­łych pa­nów, a w jego uśmie­chu można było do­strzec mie­szankę zdu­mie­nia i ser­decz­no­ści.

– Jambo. Dzień do­bry, Hu­madi przy­nosi śnia­da­nie. Pani zje to wszystko. Droga jest długa, a przej­ście jej to ciężka praca...

Mó­wił w ję­zyku su­ahili z do­mieszką nie­miec­kich i arab­skich wy­ra­żeń. Roz­po­znała też kilka słów w in­nym jesz­cze ję­zyku, przy­pusz­czal­nie uży­wa­nym przez ple­mię Wan­ja­mu­esi, do któ­rego na­le­żał.

– Jambo, Hu­madi. Czy kie­dy­kol­wiek po­dró­żo­wa­łeś już z ka­ra­waną?

– Wiele razy – od­parł z dumą. – Kiedy by­łem ma­łym dziec­kiem, sze­dłem z ka­ra­waną do Ta­bora. Po­tem bwana Singh uczy­nił mnie swoim po­moc­ni­kiem. A te­raz wszy­scy idziemy z ka­ra­waną do Ki­li­man­dżaro. Góry Chagga i złego du­cha.

Char­lotte za­śmiała się i za­częła jeść śnia­da­nie. Bar­dzo rzadka kawa miała zie­mi­sty smak, placki z prosa pie­czone w tłusz­czu z orze­chów ara­chi­do­wych kon­sy­sten­cją i twar­do­ścią przy­po­mi­nały po­de­szwy bu­tów, ale miód aka­cjowy, któ­rym były po­kryte, wy­na­gra­dzał kiep­ski smak. W końcu na wschod­nim nie­bie można było zo­ba­czyć słabą wiązkę świa­tła, wzno­szącą się co­raz wy­żej i dzie­lącą się na ko­lejne, węż­sze pa­sma sło­necz­nego bla­sku. Noc za­ni­kała z mi­nuty na mi­nutę, wi­dać było te­raz liczne na­mioty, kwa­dra­towe stosy du­żych i ma­łych ła­dun­ków, po­wód wciąż trwa­ją­cych za­cie­kłych walk po­mię­dzy tra­ga­rzami, wi­dać było też krzaki i pnie drzew. Tylko wierz­chołki drzew wciąż po­kry­wała bia­ława war­stwa mgły, która po­woli się uno­siła i za­ni­kła. Usły­szała, jak bio­log Mey­er­wald na­rze­kał na te wstrętne placki z prosa, po­nie­waż mało bra­ko­wało a po­ła­mał by so­bie na nich zęby, pod­czas gdy kilku czar­no­skó­rych słu­żą­cych krzą­tało się już w na­mio­cie, ha­ła­śli­wie skła­da­jąc po­lowe łóżka, trza­ska­jąc pu­dłami, od­su­wa­jąc krze­sła. Te­raz we­szli też do na­miotu Char­lotte, żeby wszystko spa­ko­wać, a ona cie­szyła się, że za­mknęła już swoją je­dyną wa­lizkę – by­łaby za­wsty­dzona, gdyby czar­no­skó­rzy słu­żący zo­ba­czyli jej bie­li­znę.

Dok­tor Mey­er­wald po­ja­wił się przed swoim na­mio­tem z kub­kiem kawy w jed­nej ręce i plac­kami z prosa w dru­giej, wy­krzy­ku­jąc roz­kazy w su­ahili z peł­nymi ustami. Praw­do­po­dob­nie mar­twił się o swój do­by­tek, który wła­śnie pa­ko­wano. Wi­dząc Char­lottę, skło­nił się jej uprzej­mie i za­uwa­żył, że za­cho­wała się bar­dzo mą­drze, ubie­ra­jąc się sto­sow­nie do po­dróży. Jego gę­sta, czarna broda spra­wiała, że trudno było stwier­dzić, czy się uśmie­cha, ale ton jego głosu nie brzmiał iro­nicz­nie. Cóż, obaj pa­no­wie od­byli już ra­zem wiele po­dróży i wi­dok Eu­ro­pejki w spodniach naj­wy­raź­niej nie był im cał­kiem obcy. Zde­ner­wo­wana swoim za­kło­po­ta­niem, wy­pro­sto­wała długą ko­szulę i się­gnęła po drugi pla­cek z prosa. Pod­czas gdy słu­żący za nią zwi­jali na­miot i za­bie­rali ubra­nia, ona z za­cie­ka­wie­niem ob­ser­wo­wała przy­go­to­wa­nia do po­dróży od­by­wa­jące się na roz­le­głej po­la­nie.

– Tra­ga­rze mają swo­ich przy­wód­ców – wy­ja­śnił dok­tor Mey­er­wald, sta­ra­jąc się usil­nie od ostat­niej nocy po­sze­rzyć jej wie­dzę o zwy­cza­jach ka­ra­wany. Mó­wił bar­dzo płyn­nie i tro­chę mo­no­ton­nie, mo­gła so­bie wy­obra­zić, jak wy­gła­sza wy­kład na te­mat afry­kań­skich owa­dów przed wy­peł­nioną po brzegi wi­dow­nią. Tylko prze­wie­szony przez plecy ka­ra­bin i sze­roki pas z na­bo­jami nie pa­so­wały do tej wi­zji. – Po­szcze­gólne grupy są za­wsze z tego sa­mego ple­mie­nia i za­wsze obo­zują ra­zem wie­czo­rami. Niech się pani przyj­rzy be­lom to­wa­rów. Wczo­raj tka­niny uło­żono jedna na dru­giej i za­wi­nięto w ły­kowe maty, a na­stęp­nie zwią­zano ra­zem sznur­kami ko­ko­so­wymi, wa­ląc pię­ściami i ki­jami, aż to­bół z tymi cię­ża­rami stał się mały i twardy jak skała. Te­raz przy­wią­zują do niego tyczki, po trzy do beli, więc tra­garz, który ma ła­du­nek na ple­cach, musi tylko tro­chę się od­chy­lić, kiedy kła­dzie pa­ku­nek, a wtedy bele opie­rają się na tycz­kach. W ten spo­sób nie musi się schy­lać i ła­twiej też znowu pod­nieść pa­ku­nek.

Bele róż­niły się wagą, nie­które wa­żyły za­le­d­wie pięć­dzie­siąt, inne na­wet sto fun­tów. Zro­zu­miała więc, dla­czego tra­ga­rze się o nie kłó­cili. To nie był pierw­szy raz, kiedy wi­działa ka­ra­wanę – jak dok­tor Mey­er­wald słusz­nie za­ło­żył – do Dar es Sa­laam re­gu­lar­nie przy­by­wały to­wary z głębi kraju, przede wszyst­kim dłu­gie kły słoni. Ale do tej pory nie my­ślała o nie­wia­ry­god­nie cięż­kich to­bo­łach, ja­kie ci męż­czyźni mu­sieli dźwi­gać. Bar­dzo rzadko ka­ra­wany za­bie­rały ze sobą osły lub muły, po­nie­waż zwie­rzęta te za­zwy­czaj po pro­stu pa­dały z po­wodu ja­kiejś cho­roby lub za­bi­jały je dra­pież­niki. Ko­nie tym bar­dziej nie wcho­dziły w grę. Na wy­brzeżu było ich za­le­d­wie kilka – prze­zna­czone dla nie­miec­kich ofi­ce­rów. Tylko lu­dzie mo­gli trans­por­to­wać to­wary przez stepy i dżun­gle.

Uno­sząca się mgła stała się nie­malże zu­peł­nie prze­zro­czy­sta i ró­żowa, syl­wetki wierz­choł­ków drzew wy­glą­dały w niej na czarne, a po­ranne niebo za­le­wało po­ma­rań­czowe świa­tło. Ja­kaś ko­bieta wy­jęła pu­sty ku­bek z ręki Char­lotte i pod­nio­sła ta­lerz, ogni­ska już zga­sły, tylko gdzie­nie­gdzie jesz­cze któ­ryś z tra­ga­rzy przy­kuc­nął na ziemi, by za­pa­lić kilka ostat­nich kłę­bów ko­nopi. Ko­gut wciąż piał, ale te­raz za­głu­szały go od­głosy bęb­nów i dziw­nie skrze­czą­cych ro­gów.

– Dmą w bar­gumu, czyli róg an­ty­lopy – wy­kła­dał da­lej dok­tor Mey­er­wald. – I to wszystko bez ust­nika, dźwięki są wy­twa­rzane tylko przez na­pię­cie ust...

Na­stęp­nie roz­le­gły się liczne głu­che wy­strzały, wraz z to­wa­rzy­szą­cymi im mor­der­czymi wrza­skami i pi­skli­wym wo­ła­niem ko­biet. Char­lotte schy­liła głowę, by unik­nąć tra­fie­nia za­błą­kaną kulą.

– Przy­wódca dał sy­gnał do wyj­ścia – za­czy­namy, młoda panno! Ale pa­mię­taj, że za­wsze pole pole[3]. Gdy się czło­wiek spie­szy, to się dia­beł cie­szy...

Przy­goda się za­częła i była nią ogrom­nie pod­eks­cy­to­wana. Tam gdzie wą­ska ścieżka wio­dła po­mię­dzy drze­wami na za­chód, ze­brała się grupa uzbro­jo­nych męż­czyzn, czar­no­skó­rych męż­czyzn o groź­nym wy­glą­dzie, za­opa­trzo­nych w ka­ra­biny i włócz­nie, no­szą­cych na ra­mio­nach ja­skrawe płasz­cze na znak god­no­ści wo­jow­nika. Tam też znaj­do­wali się te­raz jej dwaj to­wa­rzy­sze po­dróży, a ona do­łą­czyła do nich. W tym dziw­nym ubra­niu czuła się dziw­nie – swo­bodna i skrę­po­wana za­ra­zem, ale cie­szyła się przede wszyst­kim z tego, że ku­piła buty z mięk­kiej skóry na twar­dej, pła­skiej po­de­szwie. Nie było mowy, żeby dała się nieść, na­wet bę­dąc ko­bietą. Była silna i wy­trzy­mała, a je­śli tra­garz ze stoma fun­tami na ple­cach mógł iść w ten spo­sób, to ona też da radę, zwłasz­cza że szła bez ob­cią­że­nia.

Troje Eu­ro­pej­czy­ków szło więc oto­czo­nych przez uzbro­jo­nych wo­jow­ni­ków, w to­wa­rzy­stwie dwóch Ara­bów, także wy­po­sa­żo­nych w długą broń. Po­słali oni Char­lotte pełne dez­apro­baty spoj­rze­nia. Praw­do­po­dob­nie z ja­kie­goś po­wodu nie po­do­bało im się, że z ka­ra­waną po­dró­żo­wała biała ko­bieta.

– Bę­dziemy szli z na­szą strażą przed­nią – nie­zmor­do­wany dok­tor Mey­er­wald szep­tał jej do ucha, gdy po­woli za­częli się po­ru­szać. – W ten spo­sób je­ste­śmy naj­le­piej chro­nieni. Niech się pani nie zdziwi, je­śli na po­czątku po­stęp bę­dzie bar­dzo po­wolny. Chłopcy nie są jesz­cze przy­zwy­cza­jeni do dźwi­ga­nia cię­ża­rów, spę­dzili kilka mi­łych dni na wy­brzeżu i mu­szą naj­pierw po­sta­wić stopy na praw­dzi­wej ziemi.

– A co z ko­bie­tami i dziećmi?

– Idą gdzieś przy końcu ka­ra­wany. Na sa­mym tyle za­wsze znaj­duje się na­to­miast grupa wan­jam­para, czar­nych przy­wód­ców i ich do­rad­ców. Jest to o tyle ważne, że po­szcze­gólne ka­ra­wany czę­sto od­da­lone są od sie­bie o wiele ki­lo­me­trów i może być tak, że tra­ga­rze z to­wa­rem gdzieś się zgu­bią. Cza­sami do­cho­dzi rów­nież do na­pa­dów. Bandy ra­bu­siów wpa­dają w sze­regi tra­ga­rzy, za­bi­jają czar­no­skó­rych i za­bie­rają, co się da.

– Czy to się czę­sto zda­rza? – Char­lotte za­py­tała nie­spo­koj­nie, po­nie­waż Ka­mal Singh rów­nież mó­wił o ta­kich wy­da­rze­niach.

– Nie­stety wciąż zbyt czę­sto – stwier­dził z ża­lem Mey­er­wald.

Nic nie od­po­wie­działa. Może tak to już jest w ży­ciu, że wal­cząc o szczę­ście, trzeba pła­cić wy­soką cenę. Z po­czu­ciem winy, cho­robą, może na­wet ze śmier­cią. Ale tego wła­śnie chciała, nie było już od­wrotu.

Czar­no­skó­rzy tra­ga­rze nie wy­da­wali się przej­mo­wać nie­po­ko­ją­cymi my­ślami – wręcz prze­ciw­nie. Wy­raź­nie prze­peł­nieni en­tu­zja­zmem, po pro­stu szli na­przód, wy­krzy­ki­wali do sie­bie różne żarty, śmiali się, bęb­nili, za­częli śpie­wać pio­senki, a cza­sem przy­łą­czyły się do nich liczne inne głosy. Me­lo­die były dziw­nie mo­no­tonne i czę­sto się po­wta­rzały, ale po­mię­dzy nimi za­wsze po­ja­wiało kilka od­waż­nych okrzy­ków i we­so­łych tryli, przy­po­mi­na­ją­cych Char­lotte za­wo­ła­nia wo­jenne. Ra­do­sny duch opty­mi­zmu był za­raź­liwy. Od­czu­wała coś wspa­nia­łego, prze­by­wa­jąc wśród tych szczę­śli­wych, ha­ła­śli­wych lu­dzi, któ­rzy wszę­dzie gło­śno wy­krzy­ki­wali: oto je­ste­śmy, je­ste­śmy silni, jest nas wielu, je­ste­śmy od­ważni. Wkrótce po­czuła ten sam en­tu­zjazm, idąc wą­ską ścieżką po­śród palm i gę­stych krza­ków, a także dała do zro­zu­mie­nia idą­cemu przed nią ma­la­rzowi Do­bne­rowi, że może przy­spie­szyć po­wolne tempo. Po­ra­nek był jesz­cze rześki i chłodny, trawa i li­sto­wie po­kry­wały lśniące kro­ple rosy, opa­li­zu­jące owady sia­dały na nich, by wy­pić po­ranny nek­tar. Z trawy wy­glą­dały białe i nie­bie­skie kwiaty, zwró­cone w stronę słońca, prze­dzie­ra­ją­cego się przez bal­da­chim roz­ło­ży­stych li­ści. Gdzie­nie­gdzie w ga­łę­ziach aka­cji można było do­strzec sza­ro­brą­zową małpę, ob­ser­wu­jącą cie­kaw­skim wzro­kiem ha­ła­śli­wych lu­dzi z bez­piecz­nej wy­so­ko­ści. Ścieżka wiła się wzdłuż sze­ro­kiej rzeki Pan­gani, ale w bez­piecz­nej od­le­gło­ści od kro­ko­dyli i hi­po­po­ta­mów, zaj­mu­ją­cych jej brzeg dla sie­bie. W nie­któ­rych miej­scach gąszcz za­ro­śli się prze­rze­dzał i od­sła­niał ja­sno­nie­bie­ską wodę. Część strefy nad­brzeż­nej po­kry­wały lasy na­mo­rzy­nowe, zwi­sa­jące w wo­dzie wrze­cio­no­wa­tymi, splą­ta­nymi ko­rze­niami, a wśród nich prze­cha­dzały się białe ptaki o sza­rych ła­pach i dzio­bach, le­niwe i sztywne jakby za dużo zja­dły. Stado czarno-bia­łych pe­li­ka­nów prze­mknęło przez rzekę na za­chód, kie­ru­jąc się w stronę je­zior i mo­kra­deł, które po po­rze desz­czo­wej wciąż były do­brze na­wod­nione.

– Niech pani spoj­rzy, ile tam jest mo­tyli! – wy­krzyk­nął dok­tor Mey­er­wald z en­tu­zja­zmem. – W tym kraju są setki ga­tun­ków, a więk­szość z nich nie zo­stała jesz­cze na­ukowo za­re­je­stro­wana. Ten tam, to am­phi­cal­lia thel­walli[4], żółto-czarna ze wspa­niałą sied­mio­cen­ty­me­trową roz­pię­to­ścią skrzy­deł. A tam na bia­łej po­ran­nej pa­ję­czy­nie, niech tylko pani spoj­rzy! Opa­li­zu­jące nie­bie­skie skrzy­dła z ru­bi­no­wymi pla­mami, ar­nio­cera za­mbe­sia[5], mały, ale cu­dow­nie ubar­wiony. A tam de­li­katny zie­lono-żółty ner­wus, czyli ta­eda pra­sina[6]...

Fak­tycz­nie, wszę­dzie po dro­dze można było do­strzec nie­zli­czone piękne, ko­lo­rowe mo­tyle. Char­lotte jed­nak uwa­żała za czy­ste okru­cień­stwo, że za­pa­lony bio­log prze­cho­dząc po­mię­dzy nimi, chwy­tał te de­li­katne stwo­rze­nia go­łymi rę­kami, roz­cią­gał ich skrzy­dła dwoma pal­cami i ostroż­nie umiesz­czał przed­miot ba­dań na jed­nym z per­ga­mi­nów, za­brany w ra­mach ekwi­punku. Prze­chwa­lał się, że udo­ku­men­to­wał już trzy­na­ście no­wych ga­tun­ków, na­da­jąc im szcze­gól­nie piękne na­zwy, ta­kie jak mo­tyl sowa, mo­tyl sierp księ­życa czy mo­tyl błę­kitna noc. Char­lotte po­sta­no­wiła, że nie bę­dzie ko­men­to­wać tych jego nie­usta­ją­cych wy­kła­dów, a po­nie­waż szedł za nią, i tak nie mógł zo­ba­czyć wy­razu jej twa­rzy. Gdy po ja­kimś cza­sie ma­larz An­ton Do­bner od­wró­cił się do niej na chwilę, wy­da­wał się roz­ba­wiony – chyba cie­szył się, że choć raz nie padł ofiarą ga­da­tli­wego przy­ja­ciela.

Raz po raz idący z przodu wo­jow­nicy wy­da­wali gło­śne okrzyki, te zaś były po­wta­rzane z ust do ust i tym spo­so­bem tra­fiały co­raz da­lej na tył ka­ra­wany. Char­lotte nie mo­gła roz­róż­nić słów, ale po­tra­fiła po­skła­dać w ca­łość ich zna­cze­nie. Tra­ga­rzy ostrze­gano przed wy­so­kimi ko­rze­niami drzew, zwi­sa­ją­cymi ga­łę­ziami, za­głę­bie­niami czy prze­ci­na­ją­cym ścieżkę stru­my­kiem. Wia­do­mo­ści były prze­ka­zy­wane rów­nież w prze­ciw­nym kie­runku. Co ja­kiś czas mu­sieli się za­trzy­my­wać, bo gdzieś ktoś zgu­bił ła­du­nek, źle za­wią­zany pa­ku­nek się roz­le­ciał, albo któ­ryś z chłop­ców upadł i trzeba było go opa­trzyć. Szli nieco po­nad trzy go­dziny, a Char­lotte już miała zmę­czone stopy i za­sta­na­wiała się, jak ktoś może cho­dzić boso przez wiele go­dzin po le­sie z tak cięż­kim ła­dun­kiem. Dla­czego ci lu­dzie tak en­tu­zja­stycz­nie rzu­cali się w tę przy­godę, która kosz­to­wała ich tyle sił i mo­gła źle się dla nich skoń­czyć? Za­robki, ja­kie otrzy­my­wali za udział w ka­ra­wa­nie były ni­skie i tylko nie­wielka część była wy­pła­cana w go­tówce. Ka­mal Singh da­wał im głów­nie czer­wone sukno, czarny proch, kiep­ską broń i tani al­ko­hol.

Od­po­czy­wali te­raz w czy­stym miej­scu nie­da­leko rzeki. Bębny, tu­pa­nie i krzyki od­pę­dziły po­ten­cjal­nych miesz­kań­ców tam­tych te­re­nów, ta­kich jak węże lub zbłą­kane kro­ko­dyle, po czym wan­jam­para usie­dli na ziemi, a długa ko­lejka tra­ga­rzy, mię­dzy któ­rymi za­wsze prze­cho­dziło kilku uzbro­jo­nych wo­jow­ni­ków, stop­niowo two­rzyła obóz. Char­lotte była zdu­miona, wi­dząc, że ko­biety i dzieci nie wy­glą­dały na wy­czer­pane, cho­ciaż chłopcy i dziew­częta nie mo­gli mieć wię­cej niż sześć do ośmiu lat. Nie­któ­rzy tra­ga­rze wy­da­wali się jed­nak być już u kresu sił, odło­żyli swoje cię­żary i opa­dli obok na zie­mię, jakby za­mie­rzali tam le­żeć do na­stęp­nego ranka.

Hu­madi szedł z ko­bie­tami, a te­raz pod­biegł do Char­lotte z ty­kwą, po­dał wodę i roz­pa­ko­wał resztki plac­ków z prosa na wy­pa­dek, gdyby była głodna. Kilku tra­ga­rzy chciało zbiec do rzeki, ale za­bro­niono im tego i mu­sieli za­wró­cić.

– Kiedy ci męż­czyźni za­czy­nają plu­skać się w wo­dzie, to nie jest ła­two ich zmo­ty­wo­wać do pracy. Po­tem tra­fiają strza­łami kilka ryb, za­czy­nają je sma­żyć, na­peł­niają żo­łądki i ciężko jest im już co­kol­wiek no­sić – wy­ja­śnił dok­tor Mey­er­wald.

Sama Char­lotte miała wielką ochotę zejść nad rzekę do ku­sząco lśnią­cej wody, ale Mey­er­wald na­tych­miast ostrzegł ją przed kro­ko­dy­lami, lu­bią­cymi cho­wać się w sza­rych ko­rze­niach na­mo­rzy­nów. Usia­dła więc pod drze­wem aka­cji, oparła się ple­cami o pień i za­mknęła oczy, by ode­tchnąć od jego cią­głych wy­kła­dów. Wo­kół nich to­czyła się we­soła pa­pla­nina we wszyst­kich moż­li­wych ję­zy­kach. Lu­dzie po­pi­jali ze sło­jów i tykw, ptaki wrzesz­czały, ja­kieś dziecko pła­kało i po­cie­szał je szorstki, po­nury głos matki. Po­my­ślała wtedy o Kla­rze i Scham­mim, o tym jak że­gnała się z nimi ze­szłego po­ranka. Schammi nie ode­zwał się ani sło­wem, tylko spoj­rzał na nią w mil­cze­niu i z ogrom­nym ża­lem, tak że pra­wie po­czuła wy­rzuty su­mie­nia. Nie wie­rzył w jej obiet­nice, że wróci za kilka ty­go­dni i przy­nie­sie mu pre­zent. Być może bał się, że straci ją na za­wsze, tak jak ro­dzi­ców i ro­dzeń­stwo.

Z ko­lei Klara, bę­dąca z po­czątku zu­peł­nie prze­ra­żona jej de­cy­zją, pod­czas po­że­gna­nia za­cho­wała spo­kój. Czule wzięła Char­lotte w ra­miona, przy­tu­liła ją i szep­nęła jej do ucha, że bę­dzie się za nią mo­dliła. Och, tak do­brze ro­zu­miała, że Char­lotte mu­siała zo­ba­czyć tę wielką górę, sama by z nią po­szła, gdyby tylko miała taką moż­li­wość. Była jed­nak za­do­wo­lona rów­nież z pro­wa­dze­nia sklepu tu­taj, w Dar es Sa­laam, i do­sko­nale wie­działa, że Bóg przy­pro­wa­dzi do niej jej uko­chaną ku­zynkę całą i zdrową. Char­lotte w końcu wy­bu­chła pła­czem pod wpły­wem ko­ją­cego do­tyku Klary, cho­ciaż obie­cała so­bie, że bę­dzie się kon­tro­lo­wać. Pla­no­wała po­że­gnać się rów­nież z Ka­ma­lem Sin­ghiem, jed­nak nie było go w skle­pie. Po­wie­dziano jej, że wy­je­chał do mia­sta i wróci do­piero w po­łu­dnie. Mar­twiło ją to, bo wie­dział, że dzi­siaj wy­jeż­dża i w ten wła­śnie spo­sób oka­zy­wał nie­za­do­wo­le­nie, że go nie po­słu­chała. Bo­le­sne ukłu­cie w prawą kostkę wy­rwało ją z za­my­śle­nia. Po­spiesz­nie pod­cią­gnęła nogę i ude­rzyła dło­nią w miej­sce ugry­zie­nia.

– Mrówki! – krzyk­nął gniew­nie Do­bner. – Prze­klęte be­stie. Są tu­taj ich całe tłumy!

Pod­ska­ki­wał i kle­pał się po udach. Małe czarne in­sekty wpeł­zły mu w no­gawki spodni, a Char­lotte też pod­sko­czyła i po­trzą­snęła swo­imi sze­ro­kimi spodniami, tu­piąc przy tym no­gami i do­piero wtedy za­uwa­żyła, że czer­wo­nawe le­śne po­szy­cie roi się od mró­wek. W obo­zie wy­buchł wów­czas gromki śmiech, szcze­gól­nie afry­kań­skie ko­biety cie­szyły się z faktu, że biali usie­dli w po­bliżu mro­wi­ska. Char­lotte nie była z tego po­wodu zła, znała skłon­ność Afry­ka­nów do nie­szko­dli­wej, szcze­rej ra­do­ści i sama za­częła się z tego śmiać. Troje Eu­ro­pej­czy­ków prze­nio­sło się więc w inne miej­sce wolne od mró­wek, a dok­tor Mey­er­wald, na szczę­ście unik­nął ataku in­sek­tów, wy­ja­śnił, że praw­do­po­dob­nie to placki z prosa za­nu­rzone w mio­dzie przy­cią­gnęły do nich te roje.

– Te małe zwie­rzęta mają bar­dzo in­te­re­su­jącą struk­turę spo­łeczną, droga pani Ohl­sen. Kiedy wę­dru­jąca mrówka za­uważy sma­ko­łyk i nie jest w sta­nie sama go unieść, wę­druje z po­wro­tem do mro­wi­ska i zdra­dza swoim to­wa­rzy­szom do­kładną lo­ka­li­za­cję źró­dła po­ży­wie­nia.

W tym mo­men­cie na te­re­nie obo­zo­wi­ska po­ja­wiło się kilku ma­ru­de­rów, dwóch tra­ga­rzy, któ­rzy naj­wy­raź­niej upa­dli po dro­dze i po­su­wali się na­przód z za­ban­da­żo­wa­nymi ko­la­nami. Szli w to­wa­rzy­stwie kilku ko­biet, uzbro­jo­nego wo­jow­nika i bia­łego męż­czy­zny w ja­snym tro­pi­kal­nym gar­ni­tu­rze. Ten ostatni ro­zej­rzał się, do­strzegł troje Eu­ro­pej­czy­ków sie­dzą­cym pod palmą, po czym zdjął swój kor­kowy hełm. Char­lotte wstrzy­mała od­dech, kiedy go roz­po­znała. Wy­ma­chi­wał w jej stronę, po czym usi­ło­wał uto­ro­wać so­bie drogę do nich po­śród le­żą­cych tłum­nie lu­dzi.

– Chri­stian Ohl­sen – po­wie­dział i uści­snął dłoń jed­nemu z dwóch zdu­mio­nych Niem­ców. – Za­mie­rzam do­łą­czyć do wy­prawy. Oczy­wi­ście, je­śli nie ma­cie nic prze­ciwko, pa­no­wie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] M. Ohia-No­wak, Słowo „Mu­rzyn” jako per­lo­ku­cyjny akt mowy, „Prze­gląd Kul­tu­ro­znaw­czy”, nr 3(45)/2020, s. 195.
[2] Tamże, s. 206-207.
[3] W ję­zyku su­ahili: po­woli.
[4]Am­phi­cal­lia thel­walli to ćma z pod­ro­dziny Arc­tii­nae opi­sana po raz pierw­szy przez Her­berta Druce’a w 1882 roku. Wy­stę­puje w po­łu­dniowo-wschod­niej Afryce. Roz­pię­tość skrzy­deł wy­nosi około 70 mm. Ma czarno-żółte ubar­wie­nie; in­for­ma­cje o ga­tun­kach mo­tyli i ciem z ka­ta­logu „Afri­can Mon­ths”: https://afri­can­mo­ths.com/in­dex.html.
[5] Od­kryty przez F. Wal­kera, w 1866 roku, o nie­bie­skim ubar­wie­niu z czer­wo­nymi pla­mami, wy­stę­puje na te­re­nie Zim­ba­bwe, Ma­lawi, Kongo.
[6] Ina­czej: Pa­noc­te­nia pra­sina, ga­tu­nek ćmy o zie­lono-żół­tym ubar­wie­niu, wy­stę­puję w An­goli, Ma­lawi, Mo­zam­biku, Tan­za­nii, Ugan­dzie, Za­mbii, Zim­ba­bwe.