Kto szuka, ten znajdzie - Dorota Wójcik - ebook

Kto szuka, ten znajdzie ebook

Dorota Wójcik

3,5

Opis

Jak dobrze mieć sąsiada… Kiedy dzieci nie wracają z urodzin kolegi, ich rodzice wkraczają do akcji. Grupa sąsiadów, którzy do tej pory nie mieli ze sobą zbyt wiele wspólnego – oprócz mieszkania na tej samej ulicy – jednoczy siły w jednym celu: odnalezienie dzieci za wszelką cenę! Pod osłoną nocy przemierzają nieznane sobie dotąd rejony, spotykają ludzi, z którymi nigdy nie mieli do czynienia, doświadczają nowych dla siebie emocji i stają twarzą w twarz z własnymi słabościami. A przy okazji: spowodują pożar, doprowadzą do wybuchu, porwą pracowników klubu nocnego, pokrzyżują plany zorganizowanej grupie przestępczej.

Kto szuka, ten znajdzie. Ale czy zawsze to, czego szukał? Przekonaj się! Spora dawka czarnego humoru, dynamiczna akcja, bohaterowie zaskakujący samych siebie – czego chcieć więcej!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 421

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

przerażająca treść książki..
00
Kuszla

Nie oderwiesz się od lektury

Mieszkańców jeden z ulic czeka nie lada wyzwanie, kiedy pewnego dnia ich dzieci nie wracają z urodzin kolegi na czas. Początkowy lęk zamienia się w przerażenie, które zmusza obcych sobie ludzi do zjednoczenia sił. Choć każdego dnia mają określone zachowania, tej nocy staną się kimś, kto narobi niezłego hałasu! Podpalenie, kradzież, porwanie i wizyta w nocnym klubie - to tylko czastka przygód, które czekaja na nich tej nocy. Do czego zdolni są rodzice, aby odnaleźć swoje dzieci? 🤎🤎🤎🤎🖤🖤🖤🤎🤎🤎🤎 Ta książka posiada naprawdę wiele płaszczyzn. Dzięki swojej wielowymiarowości będzie w stanie nas poruszyć, rozbawić, a także wytknie błędy, które każdy z nas popełnia codziennie. Choć książka zawiera sceny, które spowodują uśmiech na naszej twarzy, a oderwana od realizmu fabuła, może wydawać się zbyt nierealistyczna, to autorka skrzętnie przemyciła wiele faktów, które dość mocno utwia w naszej pamięci. Bohaterowie zostali mocno zróżnicowani, co zdecydowanie stanowi autut tej powieśc...
01

Popularność




Co­py­ri­ght © Do­ro­ta Wój­cik Co­py­ri­ght © 2022 by Luc­ky
Pro­jekt okład­ki: Ilo­na Go­sty­ńska-Rym­kie­wicz
Au­tor zdjęcia: ma­xbel­chen­ko (stock.ado­be.com)
Skład i ła­ma­nie: Piotr Skrzyp­czak
Re­dak­cja i ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Pa­stusz­ka
Wy­da­nie I
Ra­dom 2022
ISBN 978-83-67184-62-5
Wy­daw­nic­two Luc­ky ul. Że­rom­skie­go 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­luc­ky.plwww.wy­daw­nic­two­luc­ky.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Ko­cha­nej Sio­strze Kasi – naj­wier­niej­szej czy­tel­nicz­ce

jak do­brze mieć sąsia­da [...],

gdy furę zmar­twień, kło­po­tów masz huk,

do drzwi sąsia­da za­pu­kaj puk, puk,

gdy spo­tkasz wro­gów na dro­dze swej tłum,

do drzwi sąsia­da za­pu­kaj bum, bum

– Agniesz­ka Osiec­ka, Jak do­brze mieć sąsia­da

(sło­wa pio­sen­ki ze­spo­łu Ali­bab­ki)

Bia­ły trans­por­ter

„Ta tra­gicz­na hi­sto­ria z dzie­ćmi w roli głów­nej za­częła się od dwóch ćwo­ków” – tak kle­pie sta­ry Wi­told Karp­nik, gdy z wy­pie­ka­mi na twa­rzy re­la­cjo­nu­je zda­rze­nie kum­plom od kie­lisz­ka i przy­pad­ko­wym roz­mów­com, któ­rzy mają pe­cha i w złym mo­men­cie na­pa­to­czą się przed jego za­pi­ja­czo­ne ob­li­cze. Choć wi­ęk­szo­ść słu­cha­czy mu nie wie­rzy, w jego sło­wach jest ziar­no praw­dy. Gdy­by nie po­my­łka kie­row­cy bia­łe­go trans­por­te­ra, być może losy głów­nych bo­ha­te­rów za­mie­sza­nych w tę spra­wę po­to­czy­ły­by się ina­czej.

Dwaj Ukra­ińcy pod­ró­żu­jący volks­wa­ge­nem trans­por­te­rem, ko­rzy­sta­jąc z mapy w sta­rym te­le­fo­nie Sam­sun­ga, na chwi­lę stra­ci­li łącz­no­ść z In­ter­ne­tem. Za­miast w uli­cę Wiej­ską skręci­li w ale­ję To­po­lo­wą i w do­brych hu­mo­rach ru­szy­li przed sie­bie. Kie­row­ca z za­cie­ka­wie­niem roz­glądał się na boki: po jed­nej i po dru­giej stro­nie pu­ste te­re­ny po­kry­te perzem, z miej­sca­mi opa­no­wa­ny­mi przez ko­mo­sę bia­łą i po­krzy­wę zwy­czaj­ną, po­dzie­lo­no na pro­sto­kąt­ne dzia­łki, te po le­wej przy­le­ga­ją do te­re­nów nie­czyn­nej fa­bry­ki, w któ­rej kie­dyś szy­to ubra­nia dla woj­ska, ogrom­ne hale ota­cza płot skła­da­jący się ze słup­ków ob­dar­tych z far­by i dziu­ra­wej siat­ki.

Fir­ma za­ko­ńczy­ła dzia­łal­no­ść w ty­si­ąc dzie­wi­ęćset dzie­wi­ęćdzie­si­ątym pierw­szym roku. Nie po­mo­gły re­struk­tu­ry­za­cja, nowy biz­ne­splan i re­duk­cja pra­cow­ni­ków. Po­zo­sta­li, sta­no­wi­ący je­dy­nie garst­kę daw­nej za­ło­gi, pew­ne­go dnia usły­sze­li, że za mie­si­ąc po­że­gna­ją się ze swo­imi po­sa­da­mi. Ostat­ni pra­cow­ni­cy, gdy po­kle­pu­jąc się po ple­cach, ze zwie­szo­ny­mi gło­wa­mi opusz­cza­li za­kład, nie mie­li wąt­pli­wo­ści: zła pas­sa kie­dyś się sko­ńczy. Ta­kie rze­czy dzie­ją się na ca­łym świe­cie. Fir­ma tra­ci ren­tow­no­ść, lu­dzi się zwal­nia, ale pó­źniej przy­cho­dzi inny wła­ści­ciel z gło­wą pe­łną po­my­słów i nie po­trze­ba mędr­ca, by się do­my­ślić, kto się znaj­dzie na szczy­cie li­sty nowo za­trud­nio­nych. Tak. To tyl­ko kwe­stia cza­su i pre­zes za­kła­du przyj­dzie do nich na klęcz­kach.

Czas po­ka­zał, że się my­li­li. Ewen­tu­al­ni in­we­sto­rzy omi­ja­li fa­bry­kę sze­ro­kim łu­kiem. I dla­te­go ten te­ren przy­po­mi­na sce­no­gra­fię z hor­ro­ru. Za­rdze­wia­łe, po­kry­te pa­jęczy­na­mi ma­szy­ny, po­wy­bi­ja­ne szy­by, przez któ­re do wnętrza hal wdzie­ra­ją się wiatr i śmie­ci. Tyl­ko mat­ka na­tu­ra uli­to­wa­ła się nad tym miej­scem i be­to­no­wą dżun­glę za­kry­ła roz­ło­ży­sty­mi drze­wa­mi i ni­g­dy nie­przy­ci­na­ny­mi krza­ka­mi. Nie­wie­le to daje, na­wet bez­pa­ńskie psy i koty, gdy przy­pad­ko­wo za­pędzą się w tę oko­li­cę, z pod­ku­lo­ny­mi ogo­na­mi szyb­ko ją opusz­cza­ją, a hi­sto­rie o du­chach na­wie­dza­jących sta­rą szwal­nię uro­sły do mia­na miej­sco­wej le­gen­dy. Nie­daw­no ktoś pu­ścił plot­kę, że po­ja­wił się bo­ga­ty wła­ści­ciel „stra­szy­dła”, któ­ry chce zbu­rzyć za­kład i na jego miej­scu wy­bu­do­wać nowe osie­dle miesz­ka­nio­we, ale na ra­zie nic na to nie wska­zy­wa­ło.

Wzrok kie­row­cy sku­pił się na brud­nych skrzyn­kach elek­trycz­nych. Na­li­czył przy­naj­mniej dwa­dzie­ścia. Wszyst­kie były w opła­ka­nym sta­nie, a trzy chy­li­ły się ku zie­mi. Ich wy­gląd nie wi­ązał się z bra­kiem chęt­nych na ka­wa­łek wła­sne­go nie­ba w tej miej­sco­wo­ści. Wręcz prze­ciw­nie – Trój­mia­sto w za­si­ęgu ręki, do­bre po­łącze­nie z nie­da­le­ką ob­wod­ni­cą – oko­licz­ne te­re­ny sta­ły się nową mek­ką dla ro­dzin spra­gnio­nych ci­szy i świe­że­go po­wie­trza. Pro­blem le­żał gdzieś in­dziej. Wła­ści­ciel tych dzia­łek uma­rł dzie­si­ęć lat temu i od tej pory jego dzie­ci wal­czą ze sobą o ka­żdy skra­wek oj­co­wi­zny, i żad­ne na­wet o pi­ędź nie chce po­pu­ścić. Cała hi­sto­ria pew­nie po­trwa jesz­cze ko­lej­ne dzie­si­ęć lat, chy­ba że wcze­śniej – jak prze­bąku­ją praw­ni­cy skłó­co­ne­go ro­dze­ństwa – spad­ko­bier­cy sami się wy­tłu­ką.

Te­raz przy li­czącej so­bie pra­wie ki­lo­metr alei To­po­lo­wej, któ­ra kie­dyś była uli­cą To­po­lo­wą, a po wy­ci­ęciu wszyst­kich to­po­li ro­snących przy dro­dze, jak śmie­ją się miej­sco­wi, po­win­na być prze­mia­no­wa­na na „ale­ję pa­tel­nio­wą”, stoi tyl­ko sze­ść do­mów. Wy­bu­do­wa­no je na dzia­łkach, któ­re jesz­cze przed śmier­cią zdążył sprze­dać se­nior skłó­co­ne­go rodu.

Kie­row­ca trans­por­te­ra zwol­nił do dwu­dzie­stu ki­lo­me­trów na go­dzi­nę i prze­je­chał przez gu­mo­wy próg ogra­ni­cza­jący pręd­ko­ść. Auto pod­sko­czy­ło, a tor­by na jego ty­łach za­gru­cho­ta­ły.

– Zo­bacz, Wik­tor, ja­kie pi­ęk­ne miej­sce, ta oko­li­ca przy­po­mi­na mi moje ro­dzin­ne stro­ny jesz­cze przed tym, za­nim wszędzie po­wsta­wia­no blo­ki z wiel­kiej pły­ty – po­wie­dział kie­row­ca, roz­ma­rzo­nym wzro­kiem roz­gląda­jąc się wo­ko­ło. – Zie­leń, drze­wa, po­lne kwia­ty, świe­że po­wie­trze i gdzie­kol­wiek spoj­rzeć czy­sto, na­wet pta­ki sły­chać, a jak czło­wiek się do­brze wsłu­cha, wy­chwy­ci wła­sne my­śli, nie to co w mie­ście.

– Yhm – od­burk­nął Wik­tor. Miał gdzieś wy­wo­dy Dy­mi­tra; te­le­pią się już dwa­na­ście go­dzin, nie­któ­re jezd­nie przy­po­mi­na­ją ser szwaj­car­ski, ty­łek pew­nie będzie czuł jesz­cze przez mie­si­ąc, a przed nimi ka­wał dro­gi do nie­miec­kiej au­to­stra­dy.

Dy­mitr mi­nął trzy domy po pra­wej stro­nie, trzy po le­wej i do­je­chał do za­tocz­ki. W tym mo­men­cie na­wi­ga­cja w te­le­fo­nie zła­pa­ła sy­gnał i ka­za­ła mu za­wró­cić. Zwol­nił. Roz­gląda­jąc się na boki, uwa­żnie przy­pa­try­wał się bu­dyn­kom. Czy­ste okna, za­słon­ki, rów­no przy­ci­ęta tra­wa, kwiat­ki w do­nicz­kach, ka­plicz­ka. „Pi­ęk­nie. Tak mó­głbym miesz­kać” – stwier­dził w du­chu i po­pa­trzył na ko­le­gę.

– Wi­dzisz, Wik­tor, wle­cze­my się tym tru­chłem do Nie­miec, gdzie po pa­chy uro­bi­my się przy szpa­ra­gach, żeby było nas stać na po­dob­ne domy, a wiesz dla­cze­go?

Wik­tor otwo­rzył oczy.

– Nie – wy­stękał. Praw­dę mó­wi­ąc, gów­no go to ob­cho­dzi­ło.

– Bo tam, gdzie pa­nu­je ład i po­rządek, miesz­ka­ją faj­ni lu­dzie – do­ko­ńczył Dy­mitr.

Wik­tor za­mknął oczy i już po chwi­li chra­pał. Dy­mitr, pędząc do głów­nej dro­gi, uśmie­chał się do sie­bie. W ma­rze­niach ko­sił tra­wę na wła­snej dzia­łce, nie za du­żej, nie za ma­łej – ide­al­nej. Jego sy­no­wie, Ni­ki­ta i Mak­sym, będą gra­li w pi­łkę, a gdy sko­ńczy pra­cę, Oksa­na – uko­cha­na żona – roz­ło­ży koc na świe­żo sko­szo­nej tra­wie. Wszy­scy na nim usi­ądą i zje­dzą jesz­cze cie­płe cia­sto z wi­śnia­mi.

Kie­row­ca skręcił w pra­wo, prze­je­chał sto me­trów wzdłuż nie­czyn­nej szwal­ni, za­trzy­mał się i ustąpił pierw­sze­ństwa sta­re­mu audi, któ­re śmi­gnęło głów­ną dro­gą. Przy dźwi­ękach gło­śnej mu­zy­ki pod­ró­żo­wa­li nim trzej mło­dzi mężczy­źni. Trans­por­ter zje­chał na głów­ny trakt. Dy­mitr le­d­wo zda­wał so­bie spra­wę, że pro­wa­dzi, na­wet nie prze­szka­dza­ło mu gło­śne chra­pa­nie Wik­to­ra. Miał cel. Taki, któ­ry uskrzy­dla, roz­świe­tla sza­re dni, na­da­je sens wy­si­łko­wi i, co naj­wa­żniej­sze, skra­ca roz­łąkę z ro­dzi­ną. Nie spu­ści go z oczu, aż sta­nie na po­dium. Wte­dy od­bie­rze na­gro­dę i do­pie­ro od­pocz­nie.

„Tak” – po­my­ślał. „Faj­ni lu­dzie i ład­ne oto­cze­nie to wszyst­ko, cze­go mi i mo­jej ro­dzi­nie bra­ku­je do szczęścia. Tro­chę się po­męczy­my, ale pó­źniej będzie tyl­ko le­piej”.

Ma­ria i Krzysz­tof Łom­nic­cy

Trzy­dzie­sto­dzie­wi­ęcio­let­ni Krzysz­tof Łom­nic­ki wła­śnie miał za­cząć ko­sić tra­wę no­wym na­byt­kiem – błysz­czącą, czer­wo­ną ko­siar­ką – gdy za­uwa­żył bia­łe­go volks­wa­ge­na trans­por­te­ra. Auto do­je­cha­ło do za­tocz­ki i za­wró­ci­ło. Wte­dy kie­row­ca wy­ra­źnie zwol­nił i, co Krzysz­to­fo­wi się naj­bar­dziej nie spodo­ba­ło, ob­ser­wo­wał domy. Łom­nic­ki ga­pił się na po­jazd. Kie­dy mi­jał jego wil­lę, kie­row­ca chy­ba kiw­nął mu gło­wą. Od­kiw­nął, wzro­kiem od­pro­wa­dził trans­por­te­ra do po­ło­wy dro­gi, po czym się od­wró­cił i spoj­rzał na swój stu­pi­ęćdzie­si­ęcio­me­tro­wy dom, w me­traż wli­cza­jąc ga­raż, w któ­rym ani razu nie za­par­ko­wał swo­jej to­yo­ty co­rol­li. Nie żeby nie chciał, taki po­my­sł na­wet cza­sem przy­cho­dził mu do gło­wy, ale gdzieś mu­szą się po­dziać wszyst­kie gra­ty, któ­re jego żona zwo­zi do domu z za­dzi­wia­jącą re­gu­lar­no­ścią. Je­że­li Ma­ry­sia się nie opa­mi­ęta, ra­zem z Mar­kiem, ich trzy­na­sto­let­nim sy­nem, nie­dłu­go będą spać pod na­mio­tem.

Szyb­ko za­po­mniał o bia­łym trans­por­te­rze. Miał wa­żniej­sze rze­czy na gło­wie. Na przy­kład to, jak prze­żyć ko­lej­ny dzień w cha­osie, któ­ry pi­ęt­na­ście lat temu w oto­cze­niu stu świad­ków zgro­ma­dzo­nych w ko­ście­le za­po­cząt­ko­wał ksi­ądz pro­boszcz jed­nej z gda­ńskich pa­ra­fii, łącząc świ­ętym węzłem ma­łże­ńskim jego i Ma­ry­si dłoń. W tym zwi­ąz­ku ni­g­dy nie było mu ła­two, to młod­sza od nie­go o rok Ma­ry­sia no­si­ła w nim spodnie. On, jak te gra­ty w ga­ra­żu, był tyl­ko ko­lej­nym ga­dże­tem, któ­re­go w od­po­wied­niej chwi­li mo­żna użyć, po­tem gdzieś upchnąć i o nim za­po­mnieć. Nie znał dnia ani go­dzi­ny, kie­dy gniew żony spad­nie na jego ple­cy, i to nie tyl­ko w po­sta­ci słow­nej. Nie raz, nie dwa do­stał tym, co aku­rat Ma­ry­sia trzy­ma­ła w dło­ni. Dla­te­go gdy po raz ko­lej­ny fu­ria żony si­ęga­ła ze­ni­tu, zmy­wał się jak naj­da­lej od domu i nie wra­cał, do­pó­ki hu­mor po­ło­wi­cy ze wzbu­rzo­ne­go mo­rza nie wy­pły­nął na spo­koj­niej­sze wody.

Jego i tak nie­ła­twa eg­zy­sten­cja po­gor­szy­ła się, gdy stra­cił pra­cę. Od tego cza­su mi­nęły dwa mie­si­ące, ale jemu się wy­da­wa­ło, że wie­ki. Przy jego za­an­ga­żo­wa­niu (czy­li ze­ro­wym) na nowy etat nie miał co li­czyć. Po co ma się an­ga­żo­wać? Na­wet je­że­li znaj­dzie ja­kąś ro­bo­tę, Ma­ry­sia i tak po­wie, że za­trud­nił się cha­ry­ta­tyw­nie i gdy­by nie jej pen­sja, przy ta­kiej nie­do­raj­dzie jak on, je­dy­ne, cze­go by się do­tąd do­ro­bi­li, to wrzo­dy na żo­łąd­ku i wiel­kie dłu­gi. Krzysz­tof za swój upór pła­cił wy­so­ką cenę. Je­że­li my­ślał, że kie­dyś było mu ci­ężko, te­raz jego ży­cie za­mie­ni­ło się w pie­kło.

Wy­to­czył z ga­ra­żu nową ko­siar­kę. By się do niej do­stać, mu­siał wy­ci­ągnąć pla­sti­ko­wy stół i czte­ry skła­da­ne krze­sła. Gdy Ma­ry­sia wró­ci od ko­le­żan­ki i spy­ta: „Zna­la­złeś ja­kąś pra­cę?”, od­po­wie coś, może na­wet rzu­ci ja­ki­mś żar­tem, a na znak, że jego po­byt w tym domu nie idzie na mar­ne, sko­si tra­wę na wy­so­ko­ść nie ni­ższą i, o zgro­zo, nie wy­ższą niż czte­ry cen­ty­me­try, tak jak żona lubi, i może na­wet spraw­dzi to mia­rą.

Krzysz­tof, od­kąd prze­sze­dł na przy­mu­so­we wol­ne, miał dużo cza­su na roz­my­śla­nie, oczy­wi­ście tyl­ko wte­dy, gdy Ma­ry­sia jest w pra­cy, więc cza­sem sie­dzi przed do­mem i przez go­dzi­nę tyl­ko pa­trzy w je­den punkt. Wte­dy jego od­dech zwal­nia, ser­ce bije mia­ro­wo, cia­ło się roz­lu­źnia. Wszyst­ko się zmie­nia, gdy o sie­dem­na­stej do domu wra­ca żona. Krzysz­tof za­czy­na się po­cić, jego ser­ce bije tak moc­no, jak­by chcia­ło wy­sko­czyć z pier­si, lek­ki od­dech za­mie­nia się w dusz­no­ść, a in­stynkt krzy­czy: „wiej!”.

Pew­ne­go dnia sie­dział na ław­ce i ob­ser­wo­wał pta­ki wy­ja­da­jące z ra­ba­tek świe­żo po­sia­ne ziar­na mar­chew­ki. Na­gle do­szło do nie­go, że poza uko­cha­nym sy­nem, do­mem, ra­chun­ka­mi, ogrom­nym łó­żkiem z po­dzia­łem na stro­ny TWO­JA–MOJA (część Ma­ry­si jest dużo wi­ęk­sza) i ak­tem ślu­bu ukry­tym gdzieś przez żonę, i jak cy­ro­graf wy­wle­ka­nym przy naj­mniej­szej kłót­ni, od daw­na nic go z nią nie łączy. Gdy­by nie Ma­rek, wy­sze­dłby z domu w jed­nej po­dar­tej ko­szu­li i po­sze­dł tam, gdzie go oczy po­nio­są. Tyl­ko dla dziec­ka wy­trzy­my­wał z tą prak­tycz­nie już obcą ko­bie­tą, wiecz­nie nie­za­do­wo­lo­ną i drącą gębę o ka­żdej po­rze dnia i nocy.

Spoj­rzał na ko­siar­kę i moc­no po­ci­ągnął lin­kę. Nowa ma­szy­na od razu za­sko­czy­ła, a po oko­li­cy roz­sze­dł się war­kot sil­ni­ka. Krzysz­tof, ob­ser­wu­jąc, czy nie omi­nął ja­kie­goś źdźbła, któ­re pó­źniej sta­ło­by się za­rze­wiem ko­lej­ne­go ma­łże­ńskie­go kon­flik­tu, po­my­ślał, że faj­nie by­ło­by gdzieś się wy­brać. Może nie od razu dłu­gie wa­ka­cje, bez prze­sa­dy, ale kil­ku­dnio­wa zmia­na kli­ma­tu i nie­ogląda­nie krzy­wej miny jego za­wsze roz­złosz­czo­nej żony mo­gły­by mu dia­me­tral­nie po­pra­wić na­strój. Kto wie? Może na­wet by zna­la­zł pra­cę i to nie na niby, ale tak na po­wa­żnie!

Gdy Łom­nic­ki ko­sił tra­wę przy drew­nia­nym ta­ra­sie, na­wet przez myśl mu nie prze­szło, że nie­dłu­go zmie­ni kli­mat z bez­piecz­ne­go (z wiecz­nie drącą gębę żoną) na eks­tre­mal­ny (z kim po­pad­nie).

Sła­wo­mi­ra Lu­kre­cja Anna i Ra­fał Wy­so­czy­ńscy

Sła­wo­mi­ra Lu­kre­cja Anna Wy­so­czy­ńska nie wi­dzia­ła, jak bia­ły trans­por­ter je­dzie uli­cą, ale jej słuch od razu wy­ło­wił dźwi­ęk ko­siar­ki, ob­słu­gi­wa­nej przez łaj­zę ży­cio­wą, ewi­dent­ne­go sa­mo­lu­ba i le­nia śmier­dzące­go, jej sąsia­da Krzysz­to­fa. Choć do Ma­ry­si też ni­g­dy nie pa­ła­ła wiel­ką sym­pa­tią, so­li­dar­nie nie mo­gła jej nie wspó­łczuć. Praw­dzi­wa kara bo­ska zwi­ązać się z kimś ta­kim. Na­wet kie­dy Krzysz­tof pra­co­wał, Łom­nic­cy nie mie­li z tego ko­ko­sów, ale te­raz w sy­mu­lo­wa­niu pra­cy sąsiad prze­cho­dził sa­me­go sie­bie.

Cza­sem, pi­jąc po­ran­ną kawę, ob­ser­wo­wa­ła Krzysz­to­fa przez fi­ran­ki. Punkt siód­ma rano sąsiad wy­cho­dzi przed dom w ro­bo­czym ubra­niu. Wzro­kiem ska­nu­je te­ren i oce­nia, czy dzi­siaj ma stu­kać, pu­kać, zgrzy­tać, szli­fo­wać, czy też użyć pie­kiel­nej ma­szy­ny, któ­rą, przy ta­kiej re­gu­lar­no­ści, kosi nie wia­do­mo co. Dźwi­ęki na­si­la­ją się po go­dzi­nie sie­dem­na­stej, kie­dy Ma­ry­sia wra­ca z pra­cy. Wy­si­łek Krzysz­to­fa i tak idzie na mar­ne. Jego żona za­wsze znaj­du­je po­wód do kłót­ni, o czym świad­czą wrza­ski co­dzien­ne do­cho­dzące z ich domu.

Tym ra­zem Sła­wo­mi­ra szyb­ko za­po­mnia­ła o sąsie­dzie. Za­po­wia­dał się faj­ny dzień. O go­dzi­nie czter­na­stej Ania, jej trzy­na­sto­let­nia cór­ka, wra­ca z uro­dzin ko­le­gi. Od­bie­rze ją z przy­stan­ku au­to­bu­so­we­go i ra­zem pój­dą na au­kcję cha­ry­ta­tyw­ną do osie­dlo­we­go domu kul­tu­ry. Cała kla­sa jej cór­ki przy­go­to­wa­ła fan­ty, któ­re będzie mo­żna wy­li­cy­to­wać. Anna skom­po­no­wa­ła utwór mu­zycz­ny i Sła­wo­mi­ra mia­ła na­dzie­ję, że osi­ągnie do­brą cenę, bo cór­ka ci­ężko się przy nim na­pra­co­wa­ła. Koło osiem­na­stej przy­je­dzie jej mąż, Ra­fał, któ­ry na co dzień pra­cu­je w War­sza­wie, a już wie­czo­rem po­sta­ra­ją się o dru­gie dziec­ko. Kto wie, jak im do­brze pój­dzie, może za dzie­wi­ęć mie­si­ęcy (choć jej nie­daw­no stuk­nęło trzy­dzie­ści sie­dem lat, a Ra­fał sko­ńczy za czte­ry dni czter­dzie­ści czte­ry) po­wi­ta­ją na tym świe­cie Różę lub Emi­la, w za­le­żno­ści któ­re z nich pierw­sze się uro­dzi.

Sła­wo­mi­ra prze­szła do sa­lo­nu i za­sia­dła do pia­ni­na. Przy dźwi­ękach uno­szących się z in­stru­men­tu pró­bo­wa­ła za­po­mnieć o ko­siar­ce. Z za­mkni­ęty­mi ocza­mi moc­no wci­ska­ła kla­wi­sze i uśmie­cha­jąc się do sie­bie, roz­my­śla­ła: „Wie­czo­rem za­ło­żę nową su­kien­kę. Dłu­go jej nie po­no­szę, bo po ro­man­tycz­nej ko­la­cji Ra­fał ją ze mnie ze­rwie, i na­wet gło­śny sąsiad nam tej chwi­li nie po­psu­je”.

Pi­ęt­na­ście mi­nut pó­źniej sil­nik ko­siar­ki uci­chł. Ko­bie­ta ode­rwa­ła dło­nie od kla­wi­szy i za­mknęła kla­pę pia­ni­na. Spoj­rza­ła na rze­źbie­nia zdo­bi­ące in­stru­ment, te kszta­łty za­wsze ko­ja­rzy­ły się jej z dzie­ci­ństwem. Wy­star­czy­ło, że za­mknie oczy, wi­dzi wiel­ki sa­lon w ro­dzin­nym domu, raz roz­świe­tlo­ny sło­ńcem, raz skąpa­ny w mro­ku i wy­pe­łnio­ny za­pa­chem świe­żo wy­pa­sto­wa­ne­go par­kie­tu. Go­dzi­na­mi mo­gła pa­trzeć, jak jej tata stroi pia­ni­no. Ni­czym me­cha­nik sa­mo­cho­do­wy roz­kła­dał wszyst­kie na­rzędzia na zie­lo­nej ba­we­łnia­nej ser­we­cie: klu­cze, pin­ce­ty, pa­ski fil­co­we do wy­ci­sza­nia strun i szczyp­ce cze­ka­ły na swo­ją ko­lej. Wstrzy­my­wa­ła od­dech, gdy oj­ciec ze sku­pio­ną miną po­chy­lał się nad wnętrzem pia­ni­na i nie wy­pro­sto­wał się, do­pó­ki nie uznał, że in­stru­ment „śpie­wa w jego to­na­cji”.

Pew­ne­go razu tata przy­wo­łał ją do sie­bie.

– Zo­bacz, Sław­ka – po­wie­dział i przy­ci­snął kla­wisz, któ­ry wy­dał czy­sty dźwi­ęk. – Pia­ni­no jest jak dziec­ko.

– Dla­cze­go, ta­tu­siu? – spy­ta­ła. – Prze­cież pia­ni­no nie żyje.

Mężczy­zna się za­śmiał.

– Masz ra­cję, ale tak jak dziec­ko po­trze­bu­je opie­ki i do­brych wska­zó­wek. Gdy­bym prze­stał się nim zaj­mo­wać, na­dal wy­da­wa­ło­by dźwi­ęki, ale bez skła­du i ładu, a to na­wet ma­łpa po­tra­fi.

Gdy po śmier­ci taty pia­ni­no tra­fi­ło do jej domu, nie za­po­mnia­ła o jego ra­dach – te­raz ona roz­kła­da ba­we­łnia­ną szmat­kę, na któ­rej leżą na­rzędzia, a in­stru­ment „śpie­wa w jej to­na­cji”.

Sła­wo­mi­ra po­gła­ska­ła drew­nia­ną pły­tę. Nie­dłu­go Ania przej­mie pa­łecz­kę, już wy­ra­sta na nie­złą pia­nist­kę, ale kto wie, może po śmier­ci ro­dzi­ców będzie mu­sia­ła się do­ga­dać z bra­tem lub sio­strą, u któ­re­go z nich w domu sta­nie ro­dzin­ny in­stru­ment. „A je­że­li cho­dzi o przy­szłych po­tom­ków – po­my­śla­ła Sła­wo­mi­ra – za­dzwo­nię do Ra­fa­ła i spy­tam, gdzie jest. Może przy odro­bi­nie szczęścia wła­śnie wje­chał na trój­miej­ską ob­wod­ni­cę, wte­dy ra­zem od­bie­rze­my Annę z przy­stan­ku i całą ro­dzi­ną po­je­dzie­my na au­kcję. By­ło­by świet­nie”.

Wpa­dła do kuch­ni. Przez otwar­te okno usły­sza­ła:

– Oj­cze nasz, któ­ryś jest w nie­bie...

Sło­wa mo­dli­twy pły­nęły z domu obok. Za­mknęła okno. Ja­ro­sław z Ma­rian­ną mo­gli tak w tru­pa, nie chcia­ła, żeby coś ją roz­pra­sza­ło. Chwy­ci­ła te­le­fon, wy­bra­ła nu­mer do męża i stu­ka­jąc pal­cem w drew­nia­ny blat wy­spy, cze­ka­ła na po­łącze­nie. Ra­fał nie ode­brał, od­cze­ka­ła mi­nu­tę i po­now­nie się po­łączy­ła. Tym ra­zem był efekt:

– Ha­lo­oo.

Sła­wo­mi­ra usły­sza­ła za­spa­ny głos, któ­ry bar­dziej ko­ja­rzył się z łó­żkiem niż z trój­miej­ską ob­wod­ni­cą.

– Halo? – Zgłu­pia­ła. – Ja­kie halo? Gdzie ty je­steś?

– W ho­te­lu – od­po­wie­dział ze skru­chą w gło­sie.

– W ho­te­lu?!

Na­sta­ła ci­sza, po czym Ra­fał wy­du­kał:

– Yhm... – I za­raz do­dał: – Nie gnie­waj się, wczo­raj mie­li­śmy taką małą im­prez­kę. Pod­pi­sa­li­śmy wa­żny kon­trakt, będzie wiel­ka pre­mia. Mó­wię ci, szef ze szczęścia ta­ńczył na sto­le, a pó­źniej tak się na­chlał, że pół nocy rzy­gał.

– Rzy­gał? – Sła­wo­mi­ra wy­su­nęła ho­ker spod wy­spy i usia­dła.

– No tak, per­ski­mi wzo­ra­mi.

– A ty co? Nie mo­głeś przy­je­chać do domu, bo całą noc pod­trzy­my­wa­łeś mu gło­wę?

Ra­fał wes­tchnął.

– Prze­pra­szam cię, ko­cha­nie. Masz ra­cję, ty i Anna po­win­ny­ście być na pierw­szym miej­scu, ale prze­cież wiesz, że ro­bię to dla was. Pra­cu­ję w kor­po­ra­cji, w ta­kich mo­lo­chach wła­że­nie sze­fo­wi w ty­łek na­le­ży do do­bre­go tonu. Będzie­my mie­li dru­gie dziec­ko, małe dzie­ci kosz­tu­ją, do­dat­ko­we pie­ni­ądze się przy­da­dzą. Też mi z tym głu­pio, ale te­raz ta­kie nie­ludz­kie cza­sy, by utrzy­mać ro­dzi­nę, z pra­cą trze­ba iść na kom­pro­mis. Zo­ba­czysz, ju­tro przy­ja­dę i wszyst­ko ci wy­na­gro­dzę. Może we­zmę urlop na po­nie­dzia­łek, jak my­ślisz?

Sła­wo­mi­ra za­ga­pi­ła się w okno. Łom­nic­ki cho­dził po dzia­łce, po­chy­lał się nad tra­wą i spraw­dzał, czy ka­żde źdźbło jest rów­no przy­ci­ęte.

– Halo! Sła­wo­mi­ro, je­steś tam?

Głos męża wy­rwał ją z le­tar­gu.

– Je­stem, je­stem. Weź urlop. Masz ra­cję, ta­kie cza­sy, pra­ca na pierw­szym miej­scu. Śpij so­bie, ju­tro po­roz­ma­wia­my, tyl­ko już nie ta­ńcz z sze­fem na sto­le, my też cię po­trze­bu­je­my.

– Ma się ro­zu­mieć. – Ton gło­su Ra­fa­ła ze słu­żal­cze­go zmie­nił się w ra­do­sny. – Na­wet gdy­by pre­zes pró­bo­wał wy­wa­żyć drzwi mo­je­go po­ko­ju, to mu nie otwo­rzę, wszyst­kie ra­por­ty i ta­bel­ki mogą po­cze­kać do wtor­ku. Za­raz idę pod prysz­nic, ju­tro będę jak skow­ro­nek. Ko­cham cię, moja żab­ko.

– Też cię ko­cham. – Sła­wo­mi­ra się roz­łączy­ła i te­le­fon odło­ży­ła na blat.

Wes­tchnęła gło­śno. Zno­wu to samo: niby ro­zu­mie, że mąż się dla nich po­świ­ęca, ale w ta­kich chwi­lach czu­je, że coś jej umy­ka. Ra­fał ni­g­dy nie lu­bił sze­fa i nie prze­pa­dał za ko­le­ga­mi z pra­cy, je­den dru­gie­mu pa­trzył na ręce i przy naj­mniej­szym po­tkni­ęciu ry­wa­la z wy­wa­lo­nym jęzo­rem pędził do pre­ze­sa i ka­blo­wał na kon­ku­ren­ta.

Sła­wo­mi­ra po­ki­wa­ła gło­wą. „My­śli so­bie, a rze­czy­wi­sto­ść so­bie”. W sto­sun­ku do niej Ra­fał za­ra­biał kro­cie. Jej wy­pła­ta przy­po­mi­na­ła ja­łmu­żnę. Pa­ństwo­we kon­ser­wa­to­rium mu­zycz­ne nie na­le­ża­ło do zbyt hoj­nych pra­co­daw­ców. W ta­kich chwi­lach za­wsze przy­po­mi­na­ła so­bie sło­wa swo­je­go pro­fe­so­ra: „Sław­ko, nuty wzbo­ga­ca­ją na­sze ży­cie du­cho­we, ale gdy­by mo­je­go kon­ta nie za­si­la­ły pie­ni­ądze z pry­wat­nych ko­re­pe­ty­cji, daw­no wy­lądo­wa­łbym pod mo­stem. Czyż to nie pa­ra­doks? Ucznio­wie, któ­rym słoń na­dep­nął na ucho, a nie moje umie­jęt­no­ści, utrzy­mu­ją mnie przy ży­ciu”. Wzi­ęła przy­kład z na­uczy­cie­la i też udzie­la­ła pry­wat­nych lek­cji. Za­głu­sza­ła nimi głos su­mie­nia, któ­ry cza­sem krzy­czał: „Dro­ga drew­nia­na kuch­nia wy­ko­na­na na za­mó­wie­nie, dwu­drzwio­wa lo­dów­ka z kost­kar­ką, dwu­stu­me­tro­wy dom wy­ko­ńczo­ny w naj­wy­ższych stan­dar­dach, to nie two­ja za­słu­ga, tyl­ko Ra­fa­ła!”.

Po­pa­trzy­ła na chło­dziar­kę. W jej wnętrzu kry­ły się dwa wina, bia­łe i czer­wo­ne, bo nie wie­dzia­ła, na któ­re będą mie­li ocho­tę. Z fir­my ca­te­rin­go­wej spe­cja­li­zu­jącej się w przy­go­to­wy­wa­niu po­si­łków uświet­nia­jących ka­żdą ro­man­tycz­ną ko­la­cję za­mó­wi­ła trzy da­nia. Zupę krem z dyni, któ­ra we­dług in­for­ma­cji wid­nie­jących w opi­sie po­tra­wy roz­bu­dzi na­wet naj­mniej czu­łe kub­ki sma­ko­we, na­stęp­nie ko­lo­ro­we wa­rzyw­ne su­shi i na ko­niec król wie­czo­ru – ti­ra­mi­su. Pysz­ny krem roz­pły­wa­jący się na języ­ku i mi­ęk­kie bisz­kop­ty. Or­gazm dla zmy­słów. Za ka­żdym ra­zem, gdy my­śla­ła o de­se­rze, chi­cho­ta­ła pod no­sem jak pod­lo­tek wy­bie­ra­jący się na pierw­szą rand­kę. Ocza­mi wy­obra­źni wi­dzia­ła, jak z Ra­fa­łem kar­mią się na­wza­jem, a po­tem...? Wia­do­mo.

„Nic, prze­ży­ję” – stwier­dzi­ła w du­chu. „Pój­dę z Anną na au­kcję, po­tem wró­ci­my do domu i zro­bi­my so­bie bab­ski wie­czór. Upie­cze­my po­pcorn, obej­rzy­my ja­kiś film na Net­flik­sie i dzień zle­ci. Dy­nio­wa zupa, su­shi wa­rzyw­ne i bo­skie ti­ra­mi­su chy­ba się nie ze­psu­ją, jak do ju­tra po­sto­ją w lo­dów­ce”.

Drr­ryń!

Na dźwi­ęk te­le­fo­nu Sła­wo­mi­ra aż pod­sko­czy­ła. Spoj­rza­ła na ekra­nik. „Ra­fał?!” W jej ser­ce wkra­dła się na­dzie­ja. „Może zmie­nił zda­nie i wra­ca do domu?”

– Halo! – za­szcze­bio­ta­ła.

Od­po­wie­dzia­ła jej ci­sza. Spoj­rza­ła po­now­nie na wy­świe­tlacz, se­kun­dy od­mie­rza­ły czas, więc do­szło do po­łącze­nia. Jej mąż pry­wat­nie uży­wa sta­rej no­kii, twier­dzi, że ten te­le­fon ma same plu­sy. W week­en­dy fir­mo­wą ko­mór­kę może odło­żyć na pó­łkę, te­le­fon bez po­łącze­nia z In­ter­ne­tem jest mniej na­ra­żo­ny na ata­ki ha­ke­rów, a pod­czas wa­ka­cji za­dzwo­ni do nie­go naj­wy­żej dal­sza ro­dzi­na, pod wa­run­kiem, że będzie na tyle głu­pi i poda im swój pry­wat­ny nu­mer. Usły­sza­ła dziw­ne od­gło­sy. Po chwi­li zro­zu­mia­ła, że to sze­lest ko­łdry. „No tak, Raf­cio za­snął i wier­cąc się na łó­żku, przy­pad­ko­wo się ze mną po­łączył” – wy­tłu­ma­czy­ła so­bie.

– Halo, ha­lo­oo – po­wtó­rzy­ła gło­śniej i uśmiech­nęła się pod no­sem. Na­wet za­baw­na hi­sto­ria, tro­chę się czu­ła jak taj­ny agent pod­słu­chu­jący wro­ga.

Na­gle w po­ko­ju Ra­fa­ła skrzyp­nęły drzwi.

– Ra­fał, idziesz pod prysz­nic? W ko­ńcu obie­ca­łeś żo­nie – ode­zwał się ko­bie­cy głos. Do­cho­dził z od­da­li, ale jego wła­ści­ciel­ka z pew­no­ścią prze­by­wa­ła w tym sa­mym po­miesz­cze­niu co Ra­fał.

Sła­wo­mi­ra ze­sztyw­nia­ła i te­le­fon przy­ci­snęła do ucha tak moc­no, aż ją za­bo­la­ło. „Co tu się wy­pra­wia?” W jej gło­wie roz­dzwo­ni­ły się wszyst­kie alar­my. „Dam­ski głos?! Dam­ski głos?!” – po­wta­rza­ła w my­ślach. „Na pew­no dam­ski. Prze­cież nie na­le­ży do sze­fa Ra­fa­ła, zna­ne­go rzy­ga­cza w per­skim sty­lu, ani do żad­ne­go z jego głu­pich wspó­łpra­cow­ni­ków z prze­ro­śni­ętym ego”. Po­czu­ła, że tra­ci grunt pod no­ga­mi. „Co te­raz? I kim jest ta ko­bie­ta?” Usły­sza­ła ugi­na­nie się ma­te­ra­ca.

– Aśka, daj spo­kój, masz jesz­cze siłę? – spy­tał roz­ba­wio­nym to­nem Ra­fał.

Sław­ka wbi­ła wzrok w lo­dów­kę. Ten sam głos kil­ka mi­nut temu na­zy­wał ją swo­ją żab­ką i za­pew­niał, jak bar­dzo ją ko­cha.

– Oczy­wi­ście, że mam. Wol­na so­bo­ta, wy­god­ne łó­żko, nikt nie będzie nam prze­szka­dzać, na cze­le z two­ją żoną. A tak à pro­pos, kie­dy jej o nas po­wiesz? Przy two­im tem­pie zdążę się ze­sta­rzeć i zbrzyd­nąć, a wte­dy nikt już mnie nie ze­chce. – Ko­bie­ta się za­śmia­ła.

Ra­do­sny dźwi­ęk przy­po­mi­nał Sła­wo­mi­rze od­głos sza­ka­la za­wo­dzące­go do ksi­ęży­ca.

– Ni­g­dy się nie ze­sta­rze­jesz, za­wsze będziesz pi­ęk­na – po­wie­dział Ra­fał i naj­wy­ra­źniej po­ła­sko­tał ko­chan­kę, bo wró­cił sza­kal w to­wa­rzy­stwie pi­sków, ko­tło­wa­ni­ny ciał i sze­le­stu ko­łdry.

Sła­wo­mi­rze po­ciem­nia­ło w oczach, chcia­ła się roz­łączyć, ale nie mo­gła. Czu­ła, że gdy to zro­bi, sko­ńczy się sta­re ży­cie, a za­cznie nowe. W tym nie będzie Sła­wo­mi­rą ży­jącą na wy­so­kim po­zio­mie, tyl­ko sa­mot­ną mat­ką z pu­stą ma­ci­cą i gów­nia­ną pen­sją.

– Do­brze, jak chcesz, w ka­żdym ra­zie ja idę pod prysz­nic. Zmy­ję z sie­bie twój za­pach, ale za­wsze mo­żesz go za­stąpić no­wym – od­rze­kła ko­bie­ta, mru­cząc jak kot­ka.

– Oj, ku­sisz, cza­row­ni­co. – Ra­fał za­re­ago­wał śpiew­nym to­nem.

– Cho­dź, cho­dź, po­ka­żę ci ta­kie cza­ry, że na nic wi­ęcej już nie będziesz miał siły, spiesz się, bo mogę zmie­nić zda­nie – za­ko­mu­ni­ko­wa­ła ko­bie­ta z od­da­li i trza­snęła drzwia­mi.

Na­sta­ła ci­sza. Ko­chan­ka pew­nie we­szła pod prysz­nic. Sła­wo­mi­ra mia­ła na­dzie­ję, że kur­wi­szon wsa­dzi so­bie słu­chaw­kę do gar­dła, od­kręci wodę i się uto­pi. Ko­łdra za­sze­le­ści­ła.

– Gdzie on jest? – Ra­fał za­py­tał sam sie­bie. – O tu... – Usły­sza­ła gło­śne wes­tchnie­nie. – O cho­le­ra! – wy­stękał.

Sła­wo­mi­ra zro­zu­mia­ła, że mąż od­krył pod­słuch.

– Ha­lo­oo? – wy­szep­tał do te­le­fo­nu.

„Mów coś! Zje­dź go! Za­cho­waj reszt­ki god­no­ści!” – krzy­cza­ła w my­ślach. Kie­dyś, gdy czy­ta­ła o ta­kich sy­tu­acjach lub ogląda­ła je w fil­mach, za­wsze na ko­ńcu języ­ka mia­ła przy­naj­mniej kil­ka cel­nych ri­post, któ­ry­mi mo­gła­by ob­rzu­cić nie­wier­ne­go. Ale to było czy­jeś ży­cie, a nie jej.

– Kto to jest? – Jak przez mgłę usły­sza­ła swój głos.

W słu­chaw­ce za­pa­dła ci­sza, po chwi­li Ra­fał wy­szep­tał:

– Nikt, to zna­czy ko­le­żan­ka.

Sła­wo­mi­ra spoj­rza­ła na swój brzuch, w któ­rym jesz­cze pięć mi­nut temu chcia­ła, by zna­la­zło się ja­jecz­ko z na­sie­niem jej męża. Te­raz ma­rzy­ła tyl­ko o tym, by Ra­fał wci­snął je so­bie tam, gdzie sło­ńce nie do­cho­dzi, i to wła­snym sprzętem!

– To jed­no­ra­zo­wy wy­skok? – spy­ta­ła pi­skli­wym to­nem, czu­jąc do sie­bie obrzy­dze­nie.

– Yhm – po­twier­dził Ra­fał.

Sła­wo­mi­ra za­mknęła oczy. „Yhm” nie brzmia­ło jak po­twier­dze­nie, ra­czej jak: „Sła­wo­mi­ro, ale z cie­bie fra­jer­ka!”.

– Ile to trwa? Ty­dzień? Mie­si­ąc? Dwa? – Otwo­rzy­ła oczy. – Trzy?

Ta cho­ler­na ko­łdra zno­wu za­sze­le­ści­ła. Naj­wy­ra­źniej Ra­fał szu­kał do­god­nej po­zy­cji na po­da­nie ter­mi­nu, po któ­rym za­wa­li się jej całe ży­cie.

– Pół roku.

Po­ki­wa­ła gło­wą, jak­by ten zdraj­ca mógł ją zo­ba­czyć.

– Pół roku? – wy­szep­ta­ła. – Pół roku?? – po­wtó­rzy­ła gło­śniej. – Pół ro­ku­uu???! – wy­da­rła się i wte­dy zda­ła so­bie spra­wę, że się roz­łączy­ła.

Od­rzu­ci­ła te­le­fon na blat, jak­by ją pa­rzył. W tym sa­mym mo­men­cie ktoś za­dzwo­nił. Zer­k­nęła na ekra­nik – Ra­fał. Ga­pi­ła się na zna­jo­me imię, a te­raz ta­kie obce. Na­gle wsta­ła, ho­ker prze­wró­cił się na podło­gę. Chwi­lę pó­źniej sie­dzia­ła na scho­dach gan­ku i gło­śno ła­pa­ła ka­żdy haust po­wie­trza. Mia­ła wra­że­nie, że za­raz się udu­si, w ko­ńcu gło­śne wde­chy i wy­de­chy za­mie­ni­ły się w szloch. Wte­dy po­chy­li­ła gło­wę i ukry­ła ją po­mi­ędzy ko­la­na­mi. Łzy ka­pa­ły na kra­cia­sty ma­te­riał tu­ni­ki, mo­kra pla­ma po­wi­ęk­sza­ła się z ka­żdą chwi­lą.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki