Księga czarownic. Księga Wszystkich Dusz. Tom 1 - Deborah Harkness - ebook

Księga czarownic. Księga Wszystkich Dusz. Tom 1 ebook

Deborah Harkness

0,0
69,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Piękna i młoda doktor historii Diana Bishop studiuje alchemiczne księgi w oksfordzkiej Bibliotece Bodlejańskiej. Jeden manuskrypt promieniuje dziwnym lśnieniem. Brakuje mu kilku stron, a spod pisma wyłania się niemożliwy do odczytania inny tekst. Diana wie, że by go odczytać, musiałaby użyć swoich magicznych mocy. Pochodzi bowiem z potężnej rodziny o wielowiekowych czarnoksięskich tradycjach – z rodziny pierwszej czarownicy straconej w Salem. Ale Diana boi się swojej magii, broni się przed nią. Wraca jednak do księgi. Okazuje się, że manuskryptu nie ma w bibliotece, bo zaginął przeszło sto lat wcześniej. Tymczasem Oksfordem wstrząsają tajemnicze morderstwa.

A Bibliotekę Bodlejańską zaludniają niebezpieczne czarownice, czarnoksiężnicy, demony i wampiry. Wszyscy poszukują księgi... Wśród tych istot, których nie sposób odróżnić od ludzi, jest urzekający Matthew Clairmont – światowej sławy profesor biochemii i neurologii. Diana wie, że nie wolno jej złamać zakazu wchodzenia w uczuciowe związki z przedstawicielami innych ras. Wie, że tę miłość może przypłacić życiem...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 906

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Lexie i Jake’owi oraz ich świe­tla­nej przy­szło­ści.

Cytat

Zaczyna się od nie­obec­no­ści i pra­gnie­nia.

Zaczyna się od krwi i stra­chu.

Zaczyna się od księgi cza­row­nic.

Rozdział 1

Opra­wiony w skórę tom pod żad­nym wzglę­dem nie pre­zen­to­wał się nad­zwy­czaj­nie. Dla zwy­kłego histo­ryka nie róż­niłby się od setek innych ręko­pi­sów w Biblio­tece Bodle­jań­skiej w Oks­for­dzie. Stara i znisz­czona księga. Zorien­to­wa­łam się jed­nak, że jest w niej coś dziw­nego, kiedy tylko ją ode­bra­łam.

Czy­tel­nia diuka Hum­freya świe­ciła pust­kami popo­łu­dniem pod koniec wrze­śnia. Zamó­wie­nia biblio­teczne szybko reali­zo­wano teraz, kiedy letni tłum wizy­tu­ją­cych naukow­ców znik­nął, a sza­leń­stwo jesien­nego seme­stru jesz­cze się nie zaczęło. Mimo to zdzi­wi­łam się, kiedy Sean zatrzy­mał mnie przy sta­no­wi­sku odbio­rów i zwro­tów.

– Dok­tor Bishop, są już pani manu­skrypty – szep­nął gło­sem zabar­wio­nym szel­mow­ską nutką.

Przód swe­tra w romby przy­bru­dził mu się rdzą ze sta­rych okuć na skó­rza­nych opra­wach. Sean strzep­nął ślady zawsty­dzony. Pasemko blond wło­sów opa­dło mu wtedy na czoło.

– Dzię­kuję – powie­dzia­łam, uśmie­cha­jąc się z wdzięcz­no­ścią. W rażący spo­sób łama­łam zasady ogra­ni­cza­jące liczbę ksią­żek, jaką badacz mógł zamó­wić jed­nego dnia. Sean, który za cza­sów naszych stu­diów dok­to­ranc­kich wypił ze mną wiele drin­ków w otyn­ko­wa­nym na różowo pubie po dru­giej stro­nie ulicy, reali­zo­wał moje zamó­wie­nia bez słowa skargi od ponad tygo­dnia. – I prze­stań mnie nazy­wać „dok­tor Bishop”. Za każ­dym razem myślę, że mówisz do kogoś innego.

Uśmiech­nął się sze­roko w odpo­wie­dzi i prze­su­nął manu­skrypty – same dosko­nałe przy­kłady alche­micz­nych ilu­stra­cji z bodle­jań­skiej kolek­cji – po pod­nisz­czo­nym dębo­wym biurku. Każdy umiesz­czono w kar­to­no­wym, sza­rym pudle w celi ich zabez­pie­cze­nia.

– Ach, jest jesz­cze jeden. – Sean znik­nął na chwilę w kan­torku i wró­cił z gru­bym tomem kwarto opra­wio­nym w zwy­kłą cęt­ko­waną skórę cie­lęcą. Poło­żył go na wierz­chu stosu i pochy­lił się, żeby mu się przyj­rzeć. Cie­niut­kie, złote oprawki jego oku­la­rów zaiskrzyły w sła­bym świe­tle, jakie rzu­cała przy­mo­co­wana do półki stara lampa z brązu. – Od dawna nikt go nie zama­wiał. Odno­tuję, że trzeba go zapa­ko­wać w kar­ton po zwro­cie.

– Chcesz, żebym ci przy­po­mniała?

– Nie. Już to sobie zako­no­to­wa­łem. – Sean popu­kał się pal­cami w głowę.

– Twój umysł musi być lepiej zor­ga­ni­zo­wany niż mój. – Uśmiech­nę­łam się sze­rzej.

Spoj­rzał na mnie nie­śmiało i pocią­gnął za rewers, ale ten został tam, gdzie był – mię­dzy okładką a pierw­szymi stro­nami.

– Nie chce puścić – powie­dział.

Stłu­mione głosy roz­brzmiały w moim uchu, naru­sza­jąc zna­jomą ciszę pomiesz­cze­nia.

– Sły­sza­łeś to? – Rozej­rza­łam się zdu­miona dziw­nymi gło­sami.

– Co? – zdzi­wił się Sean i pod­niósł wzrok znad manu­skryptu.

Ślady złota zalśniły na kra­wę­dziach księgi i przy­cią­gnęły mój wzrok. Jed­nak te wybla­kłe resztki złota nie mogły tłu­ma­czyć sła­bego, opa­li­zu­ją­cego lśnie­nia, które wymy­kało się spo­mię­dzy stro­nic. Zamru­ga­łam.

– Nic takiego.

Pośpiesz­nie przy­cią­gnę­łam ręko­pis do sie­bie. Palce zaczęły mnie mro­wić w miej­scach, gdzie zetknęły się ze skó­rzaną oprawą. Sean na­dal trzy­mał rewers, który teraz z łatwo­ścią wysu­nął się spod okładki. Wzię­łam stos wolu­mi­nów na ręce i wsu­nę­łam pod pod­bró­dek. Zaata­ko­wał mnie oso­bliwy zapach, który prze­gnał zna­jome biblio­teczne aro­maty stru­żyn z tem­pe­ro­wa­nych ołów­ków i wosku do pod­łogi.

– Diano? Dobrze się czu­jesz? – zapy­tał Sean, marsz­cząc z tro­ską czoło.

– Jasne. Tylko tro­chę jestem zmę­czona – odpo­wie­dzia­łam, odsu­wa­jąc książki od nosa.

Prze­szłam szybko przez ory­gi­nalną, pięt­na­sto­wieczną część biblio­teki, mija­jąc elż­bie­tań­skie biurka z trzema pół­kami i podra­pa­nymi bla­tami. Gotyc­kie okna pomię­dzy nimi kie­ro­wały uwagę czy­tel­nika na kase­to­nowe sufity, gdzie jaskrawe farby i zło­ce­nia pod­kre­ślały detale uni­wer­sy­tec­kiego herbu z trzema koro­nami, otwartą księgą i powta­rza­ją­cym się po wie­lo­kroć mot­tem – „Bóg jest moim oświe­ce­niem”.

Moją jedyną towa­rzyszką w biblio­tece w ten piąt­kowy wie­czór była inna ame­ry­kań­ska badaczka – Gil­lian Cham­ber­lain. Jako wykła­dow­czyni filo­lo­gii kla­sycz­nej w kole­gium Bryn Mawr spę­dzała tu czas nad skraw­kami papi­rusu wło­żo­nego mię­dzy tafle szkła. Mija­jąc ją, przy­śpie­szy­łam kroku. Sta­ra­łam się uni­kać kon­taktu wzro­ko­wego, ale zdra­dziło mnie skrzy­pie­nie sta­rej pod­łogi.

Skóra mnie zamro­wiła jak zawsze, kiedy patrzyła na mnie druga cza­row­nica.

– Diana? – zawo­łała z mroku.

Zdu­si­łam wes­tchnie­nie i przy­sta­nę­łam.

– Cześć, Gil­lian. – Z nie­wy­ja­śnio­nych przy­czyn zazdro­śnie strze­głam swo­jego stosu ksiąg, trzy­ma­łam się jak naj­da­lej od cza­row­nicy i obró­ci­łam się tak, by nie znaj­do­wał się na linii jej wzroku.

– Co robisz w Święto Mabon?

Gil­lian zawsze przy­sta­wała przy moim biurku i pro­siła, żebym spę­dziła czas ze swo­imi „sio­strami”, kiedy byłam w mie­ście. A ponie­waż do wic­cań­skich obcho­dów jesien­nej rów­no­nocy bra­ko­wało tylko kilku dni, podwo­iła swoje wysiłki, żeby wcią­gnąć mnie do oks­fordz­kiego covenu.

– Pra­cuję – odpo­wie­dzia­łam pośpiesz­nie.

– Tam jest sporo bar­dzo miłych cza­row­nic, wiesz? – odrze­kła sztywno, nie kry­jąc dez­apro­baty. – Naprawdę powin­naś do nas dołą­czyć w ponie­dzia­łek.

– Dzięki. Zasta­no­wię się – powie­dzia­łam, już kie­ru­jąc się w stronę Sel­den End, prze­stron­nej, sie­dem­na­sto­wiecz­nej dobu­dówki usta­wio­nej pro­sto­pa­dle do głów­nej osi czy­telni diuka Hum­freya. – Tyle że pra­cuję nad refe­ra­tem na kon­fe­ren­cję, więc raczej na mnie nie licz.

Moja ciotka Sarah zawsze ostrze­gała mnie, że jedna cza­row­nica nie zdoła okła­mać dru­giej, ja jed­nak zawsze pró­bo­wa­łam.

Gil­lian mruk­nęła współ­czu­jąco, ale odpro­wa­dziła mnie wzro­kiem.

Przy zna­jo­mym miej­scu naprze­ciwko łuko­wa­tych okien z szyb­kami w oło­wia­nych dwu­tów­kach opar­łam się poku­sie, żeby rzu­cić manu­skrypty na stół i otrzeć ręce. Zamiast tego, pamię­ta­jąc o wieku ksiąg, odło­ży­łam stos ostroż­nie.

Ręko­pis, który nie chciał wypu­ścić rewersu, leżał na samym wierz­chu. Na grzbie­cie wytło­czono złoty herb Eliasa Ash­mole’a, sie­dem­na­sto­wiecz­nego kolek­cjo­nera ksią­żek i alche­mika, któ­rego księgi i doku­menty prze­nie­siono z jego muzeum do Biblio­teki Bodle­jań­skiej w XIX wieku wraz z tomem numer 782. Wycią­gnę­łam rękę i dotknę­łam brą­zo­wej skóry.

Nie­zbyt silny wstrząs spra­wił, że szybko cof­nę­łam palce, ale nie dość szybko. Mro­wie­nie powę­dro­wało w górę po mojej ręce, wywo­łu­jąc gęsią skórkę, a potem roz­lało się po ramio­nach i napięło mię­śnie w karku i resz­cie szyi. Te odczu­cia szybko minęły, ale pozo­sta­wiły we mnie wra­że­nie pustki pły­nące z nie­speł­nio­nej żądzy. Wstrzą­śnięta swoją reak­cją odsu­nę­łam się od biblio­tecz­nego stołu.

Mimo odle­gło­ści manu­skrypt rzu­cał mi wyzwa­nie – gro­ził murom, jakimi oddzie­li­łam swoją karierę naukową od wła­snego dzie­dzic­twa, zwią­za­nego z tym, że jestem ostat­nią cza­row­nicą z rodu Bisho­pów. Tutaj, mając dok­to­rat, na który ciężko zapra­co­wa­łam, etat, awans w zasięgu ręki i roz­kwi­ta­jącą karierę, zrze­kłam się rodzin­nego dzie­dzic­twa i stwo­rzy­łam życie, które opie­rało się cał­ko­wi­cie na rozu­mie i umie­jęt­no­ściach nauko­wych, nie zaś na nie­wy­tłu­ma­czal­nych prze­czu­ciach i cza­rach. Zna­la­złam się w Oks­for­dzie, żeby dokoń­czyć bada­nia. Po ich zakoń­cze­niu moje odkry­cia zostaną opu­bli­ko­wane wraz z roz­le­głą ana­lizą i licz­nymi przy­pi­sami, a tym samym zostaną przed­sta­wione moim ludz­kim kole­gom po fachu. Nie będzie tu żad­nej prze­strzeni na tajem­nice. W mojej pracy nie znaj­dzie się nic, co można poznać tylko szó­stym zmy­słem cza­row­nicy.

Nie­stety jed­nak cał­kiem nie­świa­do­mie zamó­wi­łam alche­miczny ręko­pis, który był potrzebny mi do badań, a zara­zem naj­wy­raź­niej posia­dał nie­ziem­ską moc, jakiej nie dało się zigno­ro­wać. Palce mnie świerz­biły, żeby otwo­rzyć go i dowie­dzieć się cze­goś wię­cej. Jed­nak jesz­cze sil­niej­szy impuls mnie powstrzy­my­wał: czy moja cie­ka­wość to cie­ka­wość inte­lek­tu­ali­sty, czy rze­czy­wi­ście wiąże się z moimi stu­diami? Czy też raczej wyni­kała ze związ­ków mojej rodziny z cza­rami?

Ode­tchnę­łam zna­jo­mym biblio­tecz­nym powie­trzem i zamknę­łam oczy, mając nadzieję, że to mi pomoże odzy­skać jasność myśle­nia. Biblio­teka Bodle­jań­ska zawsze była dla mnie sank­tu­arium, miej­scem nie­zwią­za­nym z Bisho­pami. Wsu­nę­łam drżące dło­nie pod łok­cie i wpa­try­wa­łam się w Ash­mole’a nr 782 wśród nara­sta­ją­cego mroku, zasta­na­wia­jąc się, co zro­bić.

Moja matka na pewno zna­la­złaby instynk­tow­nie wła­ściwą odpo­wiedź, gdyby tylko była na moim miej­scu. Więk­szość człon­ków rodziny Bisho­pów była uta­len­to­wa­nymi cza­row­ni­cami, ale moja matka, Rebecca, była kimś nad­zwy­czaj­nym. Wszy­scy tak mówili. Jej nad­na­tu­ralne zdol­no­ści obja­wiły się wcze­śnie i nim zaczęła szkołę pod­sta­wową, prze­wyż­szała swo­imi umie­jęt­no­ściami magicz­nymi więk­szość star­szych cza­row­nic w miej­sco­wym cove­nie, dzięki intu­icyj­nemu rozu­mie­niu cza­rów, zdu­mie­wa­ją­cym zdol­no­ściom jasno­wi­dze­nia i nie­sa­mo­wi­temu talen­towi się­ga­nia głę­biej niż pod powierzch­nię zda­rzeń i ludzi. Młod­sza sio­stra mojej matki, ciotka Sarah, też oka­zała się zdolną cza­row­nicą, ale jej talenty były bar­dziej typowe – wprawna ręka w przy­go­to­wy­wa­niu magicz­nych mik­stur i dosko­nała zna­jo­mość tra­dy­cyj­nej wie­dzy tajem­nej: cza­rów i uro­ków.

Rzecz jasna, moi kole­dzy po fachu z wydziału histo­rii nic nie wie­dzieli na temat mojej rodziny, ale w Madi­son, mia­steczku w odle­głym pół­noc­nym zakątku stanu Nowy Jork, gdzie miesz­ka­łam z Sarah od siód­mego roku życia, wie­dziano wszystko na temat Bisho­pów. Moi przod­ko­wie prze­pro­wa­dzili się z Mas­sa­chu­setts po woj­nie o nie­pod­le­głość. Do tego czasu upły­nęło ponad sto lat od egze­ku­cji Brid­get Bishop w Salem. Mimo to plotki i pogło­ski ści­gały ich aż do nowego domu. Po tym, jak zebrali swoje manatki i osie­dlili się ponow­nie w Madi­son, Bisho­po­wie ciężko pra­co­wali, żeby poka­zać, jak uży­teczna może być obec­ność cza­row­nic w sąsiedz­twie, gdy trzeba wyle­czyć cho­rego albo prze­wi­dzieć pogodę. Z cza­sem rodzina zapu­ściła w tej spo­łecz­no­ści korze­nie dosta­tecz­nie głę­boko, żeby prze­trwać nie­unik­nione wybu­chy prze­są­dów i ludz­kiego stra­chu.

Nie­stety cie­ka­wość świata mojej matki wypro­wa­dziła ją poza bez­pieczne gra­nice Madi­son. Naj­pierw tra­fiła do Harvardu, gdzie poznała mło­dego cza­row­nika, Ste­phena Proc­tora. On także wywo­dził się z rodu o dłu­gich magicz­nych tra­dy­cjach i pra­gnął zasma­ko­wać życia poza Nową Anglią, leżącą w obrę­bie wpły­wów jego rodziny i trwale zwią­zaną z jej histo­rią. Rebecca Bishop i Ste­phen Proc­tor byli cza­ru­jącą parą, ame­ry­kań­ska szcze­rość mojej matki sta­no­wiła kon­trast dla bar­dziej sztyw­nej, sta­ro­świec­kiej postawy mojego ojca. Zostali antro­po­lo­gami, pogrą­żyli się w obcych kul­tu­rach i ich wie­rze­niach; połą­czyły ich pasja poznaw­cza i głę­bo­kie odda­nie. Kiedy zdo­byli posady na oko­licz­nych uczel­niach – moja matka na swo­jej Alma Mater, a ojciec w Wel­le­sley – zało­żyli dom w Cam­bridge i stam­tąd wyru­szali w podróże badaw­cze.

Mam nie­wiele wspo­mnień z dzie­ciń­stwa, ale każde z nich jest żywe i zdu­mie­wa­jąco wyra­zi­ste. We wszyst­kich poja­wiają się moi rodzice: dotyk łokci sztruk­so­wej mary­narki ojca, kon­wa­liowy zapach per­fum matki, brzęk ich kie­lisz­ków od wina w piąt­kowe wie­czory, kiedy kła­dli mnie do łóżka i jedli razem kola­cję przy świe­cach. Matka opo­wia­dała mi różne histo­rie przed snem, a brą­zowa aktówka ojca gło­śno ude­rzała w pod­łogę, kiedy upusz­czał ją przy fron­to­wych drzwiach.

Te wspo­mnie­nia pew­nie wyda­łyby się zna­jome więk­szo­ści ludzi.

Jed­nakże inne wspo­mnie­nia z moimi rodzi­cami – wręcz prze­ciw­nie. Nie pamię­tam, żeby matka kie­dy­kol­wiek robiła pra­nie, ale moje ubra­nia zawsze były czy­ste i schlud­nie poskła­dane. Mimo że o nich nie pamię­ta­łam, na mojej ławce poja­wiały się kar­teczki z pozwo­le­niem na szkolną wycieczkę do zoo, kiedy zbie­rała je nauczy­cielka. Bez względu na to, w jakim sta­nie znaj­do­wał się gabi­net ojca, kiedy przy­cho­dzi­łam poca­ło­wać go na dobra­noc (a zwy­kle wyglą­dał, jakby coś tam wybu­chło), następ­nego ranka zawsze pano­wał w nim ide­alny porzą­dek. W przed­szkolu zapy­ta­łam mamę mojej przy­ja­ciółki Amandy, dla­czego zawraca sobie głowę zmy­wa­niem naczyń za pomocą wody i płynu, skoro wystar­czy uło­żyć je w zle­wie, pstryk­nąć pal­cami i wyszep­tać kilka słów. Pani Schmidt roze­śmiała się wtedy z moich dziw­nych poglą­dów na prace domowe, ale w jej oczach odma­lo­wało się zdu­mie­nie.

Tego samego wie­czoru rodzice powie­dzieli mi, że musimy uwa­żać, co mówimy o magii i z kim o niej roz­ma­wiamy. Ludzie mieli nad nami liczebną prze­wagę i uwa­żali naszą moc za prze­ra­ża­jącą, jak wyja­śniła mi matka, a strach to naj­po­tęż­niej­sza siła na ziemi. Nie wyzna­łam wtedy, że magia – zwłasz­cza w wyko­na­niu mojej matki – mnie także prze­raża.

Za dnia moja matka wyglą­dała jak matka każ­dego dzie­ciaka w Cam­bridge: nieco zanie­dbana, odro­binę nie­zor­ga­ni­zo­wana, wiecz­nie umę­czona pre­sją obo­wiąz­ków domo­wych i zawo­do­wych. Blond włosy nosiła mod­nie potar­gane, cho­ciaż jej ubra­nia utknęły w oko­licy 1977 roku – dłu­gie, sze­ro­kie spód­nice, przy­duże spodnie i koszule, męskie kami­zelki i mary­narki, które kupo­wała w skle­pach z uży­waną odzieżą roz­sia­nych po całym Bosto­nie niczym druga Annie Hall. W jej wyglą­dzie nic nie przy­ku­łoby waszej uwagi na tyle, byście obej­rzeli się za nią na ulicy albo nawet sto­jąc za nią w kolejce w super­mar­ke­cie.

W zaci­szu naszego domu, przy zacią­gnię­tych zasło­nach i zamknię­tych na klucz drzwiach, moja matka sta­wała się kimś innym. Jej ruchy były pewne, a nie pośpieszne i gorącz­kowe. Cza­sem wręcz wyda­wało się, że unosi się w powie­trzu. Kiedy poru­szała się po domu, śpie­wa­jąc i odsta­wia­jąc na miej­sce plu­szowe zwie­rzątka i książki, jej twarz powoli prze­ista­czała się w coś nie­ziem­skiego i pięk­nego. Kiedy moja matka pło­nęła magią, nie można było ode­rwać od niej oczu.

– Mamu­sia ma w sobie petardę – tak wyja­śnił to ojciec, uśmie­cha­jąc się sze­roko i pobłaż­li­wie.

Ja jed­nak wie­dzia­łam, że petardy są nie tylko jasne i pełne życia. Są też nie­prze­wi­dy­walne, mogą cię zasko­czyć i prze­stra­szyć.

Pew­nego wie­czoru, kiedy ojciec miał wykład, matka posta­no­wiła wyczy­ścić sre­bra. Zahip­no­ty­zo­wała ją misa z wodą, którą posta­wiła na stole w jadalni. Wpa­try­wała się w szkli­stą powierzch­nię stop­niowo pokry­wa­jącą się mgłą, ta zaś, kłę­biąc się, two­rzyła maleń­kie i zwiewne jak duchy kształty. Sap­nę­łam z zachwytu, kiedy uro­sły i wypeł­niły pokój fan­ta­stycz­nymi stwo­rze­niami. Wkrótce peł­zały po zasło­nach i cze­piały się sufitu. Krzyk­nę­łam prze­stra­szona, matka jed­nak nie odry­wała wzroku od wody. Nic nie prze­rwało jej sku­pie­nia, dopóki coś na poły ludz­kiego, na poły zwie­rzę­cego nie pod­peł­zło i nie uszczyp­nęło mnie w rękę. To wyrwało ją z zadumy, a wtedy eks­plo­do­wała desz­czem gniew­nego czer­wo­nego świa­tła, które roz­pę­dziło zjawy i pozo­sta­wiło w domu smród palo­nych piór. Kiedy ojciec wró­cił, od razu wyczuł dziwny zapach. Jego nie­po­kój był dosko­nale widoczny. Zna­lazł nas sku­lone razem na łóżku. Na jego widok matka roz­pła­kała się skru­szona. Od tej pory ni­gdy nie czu­łam się w pełni bez­pieczna w jadalni.

Wszel­kie resztki poczu­cia bez­pie­czeń­stwa opu­ściły mnie, kiedy skoń­czy­łam sie­dem lat, a moi rodzie wyje­chali do Afryki i ni­gdy nie wró­cili stam­tąd żywi.

* * *

Otrzą­snę­łam się i sku­pi­łam na napo­tka­nym dyle­ma­cie. Manu­skrypt leżał na biblio­tecz­nym stole w kręgu świa­tła lampy. Jego magia przy­zy­wała coś mrocz­nego i spę­ta­nego we mnie. Moje palce znowu dotknęły gład­kiej skóry okładki. Tym razem wra­że­nie mro­wie­nia wydało mi się zna­jome. Jak przez mgłę przy­po­mnia­łam sobie, że doświad­czy­łam kie­dyś cze­goś podob­nego, gdy grze­ba­łam w doku­men­tach leżą­cych na biurku w gabi­ne­cie ojca.

Odwró­ci­łam się sta­now­czo od opra­wio­nego w skórę tomu i zaję­łam się czymś bar­dziej racjo­nal­nym – szu­ka­niem listy tek­stów alche­micz­nych, którą przy­go­to­wa­łam przed wyjaz­dem z New Haven. Leżała na moim biurku ukryta wśród luź­nych kar­tek, rewer­sów, para­go­nów, ołów­ków, dłu­go­pi­sów i mapek biblio­tecz­nych, schlud­nie upo­rząd­ko­wana według kolek­cji, a potem według nume­rów, jakie nadał każ­dej pozy­cji biblio­te­karz, kiedy wpro­wa­dzał je do kata­logu Biblio­teki Bodle­jań­skiej. Odkąd przy­je­cha­łam tutaj kilka tygo­dni temu, meto­dycz­nie zama­wia­łam kolejne pozy­cje z listy. Sko­pio­wany opis kata­lo­gowy doty­czący pozy­cji nr 782 z kolek­cji Ash­mole’a brzmiał: „Antro­po­lo­gia, czyli trak­tat z krót­kim opi­sem Czło­wieka w dwóch czę­ściach, naj­pierw Ana­to­micz­nej, a potem Psy­cho­lo­gicz­nej”. Jak w przy­padku więk­szo­ści tek­stów, które stu­dio­wa­łam, nie spo­sób było oce­nić zawar­to­ści na pod­sta­wie tytułu.

Moje palce pew­nie zdo­ła­łyby mi wiele powie­dzieć na temat tej książki bez potrzeby jej otwie­ra­nia. Ciotka Sarah potra­fiła doty­kiem oce­nić, co znaj­duje się w poczcie, bez otwie­ra­nia koperty, na wypa­dek gdyby znaj­do­wał się w niej rachu­nek, któ­rego nie zamie­rzała pła­cić. Dzięki temu mogła uda­wać nie­wie­dzę, gdy oka­zy­wało się, że ma zale­gło­ści w opła­tach za prąd.

Zło­cone cyfry na grzbie­cie zamru­gały.

Usia­dłam i roz­wa­ży­łam moż­li­wo­ści.

Zigno­ro­wać magię, otwo­rzyć książkę i spró­bo­wać prze­czy­tać ją jak nor­malny ludzki nauko­wiec?

Odsu­nąć zacza­ro­wany ręko­pis na bok i odejść?

Sarah uśmia­łaby się, gdyby dowie­działa się o moim kło­po­tli­wym poło­że­niu. Zawsze twier­dziła, że moje próby sepa­ro­wa­nia się od magii są daremne. Robi­łam tak jed­nak od pogrzebu rodzi­ców. Cza­row­nice obecne wśród gości przy­glą­dały mi się, szu­ka­jąc oznak, że w moich żyłach pły­nie krew Bisho­pów i Proc­to­rów. Pokle­py­wały mnie pocie­sza­jąco i prze­wi­dy­wały, że to tylko kwe­stia czasu, kiedy zajmę miej­sce matki w lokal­nym cove­nie. Nie­które szep­tem kwe­stio­no­wały słusz­ność decy­zji moich rodzi­ców o mał­żeń­stwie.

– Za dużo mocy – mam­ro­tały, kiedy myślały, że nie słu­cham. – Zwró­ci­liby na sie­bie uwagę, nawet gdyby nie stu­dio­wali sta­ro­żyt­nych cere­mo­nii reli­gij­nych.

To wystar­czyło, żebym zrzu­ciła winę za śmierć rodzi­ców na nad­na­tu­ralną siłę, którą byli obda­rzeni, i posta­no­wiła szu­kać innego spo­sobu na życie. Odwró­ci­łam się od wszyst­kiego, co było zwią­zane z magią, i sku­pi­łam się na zain­te­re­so­wa­niach typo­wych dla ludz­kich nasto­la­tek: koniach, chłop­cach i roman­si­dłach. Pró­bo­wa­łam znik­nąć wśród zwy­kłych miesz­kań­ców mia­steczka. W okre­sie dora­sta­nia mia­łam kło­poty z depre­sją i sta­nami lęko­wymi. To wszystko było bar­dzo nor­malne, jak uprzej­mie zapew­nił ludzki lekarz moją ciotkę.

Tyle że Sarah nie powie­działa mu o gło­sach, o moim nawyku pod­no­sze­nia słu­chawki tele­fonu bitą minutę przed tym, jak zadzwo­nił, ani też o tym, że musiała rzu­cać zaklę­cie na drzwi i okna pod­czas pełni, żebym nie luna­ty­ko­wała do lasu. Nie wspo­mniała też, że kiedy się zło­ści­łam, krze­sła w domu usta­wiały się w chwiejną pira­midę, a potem spa­dały z hukiem, gdy nastrój mi się popra­wiał.

Kiedy skoń­czy­łam trzy­na­ście lat, ciotka uznała, że czas, abym ska­na­li­zo­wała część mojej mocy w naukę pod­staw cza­ro­wa­nia. Zapa­la­nie świec za pomocą kilku wyszep­ta­nych słów albo masko­wa­nie prysz­czy wypró­bo­waną mik­sturą – to zwy­kle były pierw­sze kroki nasto­let­niej cza­row­nicy. Ja jed­nak nie potra­fi­łam opa­no­wać nawet naj­prost­szego czaru, przy­pa­la­łam każdą mik­sturę magiczną, jakiej przy­rzą­dza­nia uczyła mnie ciotka, upar­cie odma­wia­łam pod­da­nia się pró­bom mają­cym na celu spraw­dze­nie, czy odzie­dzi­czy­łam po matce nad­zwy­czajny dar jasno­wi­dze­nia.

Głosy, ognie i inne nie­spo­dzie­wane wybu­chy osła­bły, gdy hor­mony mi się uspo­ko­iły, ale nie­chęć do nauki rodzin­nego fachu pozo­stała. Ciotkę nie­po­koił fakt, że ma nie­wy­szko­loną cza­row­nicę w domu, i z pewną ulgą ode­słała mnie do col­lege’u w Maine. Jeśli pomi­nąć pro­blem magii, była to typowa histo­ria dora­sta­nia.

To, co pozwo­liło mi uciec z Madi­son, to mój inte­lekt. Zawsze byłam nad wiek roz­wi­nięta, zaczę­łam mówić i czy­tać przed rówie­śni­kami. Ponie­waż wspo­ma­gała mnie dosko­nała foto­gra­ficzna pamięć – dzięki któ­rej łatwo mogłam przy­po­mnieć sobie strony pod­ręcz­nika i wyłu­skać z tek­stu wyma­ganą na teście infor­ma­cję – szkoła szybko oka­zała się miej­scem, gdzie magiczna spu­ści­zna mojej rodziny nie ma zna­cze­nia. Prze­sko­czy­łam ostat­nie lata szkoły śred­niej i zaczę­łam naukę w col­lege’u w wieku lat szes­na­stu.

Tam począt­kowo zna­la­złam sobie miej­sce na wydziale teatral­nym, moją wyobraź­nię przy­cią­gały spek­ta­kle i kostiumy, a umysł fascy­no­wało to, w jak dosko­nały spo­sób słowa dra­ma­turga potra­fią przy­wo­łać odle­głe miej­sca i czasy. Moje pierw­sze występy zostały uznane przez pro­fe­so­rów za nad­zwy­czajny przy­kład tego, jak dobra gra aktor­ska może prze­kształ­cić zwy­kłą stu­dentkę col­lege’u w kogoś cał­kiem innego. Pierw­sze oznaki tego, że owe meta­mor­fozy mogą nie być efek­tem aktor­skiego talentu, poja­wiły się, kiedy gra­łam Ofe­lię w Ham­le­cie. Gdy tylko zosta­łam wybrana do tej roli, włosy zaczęły mi rosnąć w nie­na­tu­ral­nym tem­pie, aż się­gnęły pasa. Godzi­nami sie­dzia­łam nad jezio­rem przy col­lege’u, z wło­sami opa­da­ją­cymi wokół mnie kaskadą, a lśniąca powierzch­nia wody przy­cią­gała mnie w nie­od­party spo­sób. Chło­piec gra­jący Ham­leta dał się porwać ilu­zji i połą­czył nas namiętny, choć nie­bez­piecz­nie wybu­chowy romans. Powoli zaczę­łam pogrą­żać się w sza­leń­stwie Ofe­lii, pocią­ga­jąc za sobą resztę obsady.

Efek­tem mogło być urze­ka­jące przed­sta­wie­nie, ale każda nowa rola rodziła nowe wyzwa­nia. Na dru­gim roku sytu­acja stała się nie­moż­liwa, kiedy obsa­dzono mnie w roli Anna­belli w sztuce „Szkoda, że jest nie­rząd­nicą” Johna Forda. Tak jak boha­terka, przy­cią­gnę­łam sznur odda­nych zalot­ni­ków (nie wszy­scy z nich byli ludźmi), któ­rzy cho­dzili za mną po kam­pu­sie. Kiedy po ostat­nim opusz­cze­niu kur­tyny na­dal nie chcieli zosta­wić mnie w spo­koju, stało się jasne, że cokol­wiek zostało uwol­nione, nie da się nad tym zapa­no­wać. Nie byłam pewna, w jaki spo­sób magia wkra­dła się do mojej gry aktor­skiej, i nie chcia­łam się dowie­dzieć. Obcię­łam włosy na krótko. Prze­sta­łam nosić powłó­czy­ste spód­nice i fal­ba­nia­ste blu­zeczki na rzecz czar­nych gol­fów, spodni khaki i moka­sy­nów, jakie nosiły solidne ambitne stu­dentki przy­go­to­wu­jące się do stu­diów praw­ni­czych. Nad­miar ener­gii prze­la­łam w sport.

Po opusz­cze­niu wydziału teatral­nego pró­bo­wa­łam kilku innych kie­run­ków, szu­ka­jąc cze­goś dosta­tecz­nie racjo­nal­nego, by nie pozo­sta­wiało nawet cala kwa­dra­to­wego wol­nej prze­strzeni dla magii. Bra­ko­wało mi pre­cy­zji i cier­pli­wo­ści do mate­ma­tyki, a moje próby w bio­lo­gii zakoń­czyły się kata­strofą w postaci zawa­lo­nych egza­mi­nów i nie­do­koń­czo­nych eks­pe­ry­men­tów labo­ra­to­ryj­nych.

Pod koniec dru­giego roku pro­dzie­kan do spraw stu­denc­kich kazał mi wybrać spe­cja­li­za­cję, jeśli nie chcia­łam spę­dzić pią­tego roku w col­lege’u. Let­nie stu­dia w Anglii ofe­ro­wały mi szansę, żeby jesz­cze bar­dziej odda­lić się od wszyst­kiego, co łączyło się z Bisho­pami. Zako­cha­łam się w Oks­for­dzie, łagod­nej poświa­cie jego poran­nych ulic. Zaję­cia z histo­rii doty­czyły wyczy­nów kró­lów i kró­lo­wych, a jedyne głosy w mojej gło­wie szep­tały słowa z ksią­żek spi­sa­nych w XVI i XVII wieku – sama wielka lite­ra­tura. A naj­lep­sze było to, że w tym uni­wer­sy­tec­kim mia­steczku nikt mnie nie znał, a jeśli tego lata prze­by­wały tam jakieś cza­row­nice, to trzy­mały się ode mnie z daleka. Wró­ci­łam do domu, wybra­łam jako spe­cja­li­za­cję histo­rię, zali­czy­łam wszyst­kie wyma­gane kursy w rekor­do­wym tem­pie i przed dwu­dziestką ukoń­czy­łam stu­dia z wyróż­nie­niem.

Kiedy zde­cy­do­wa­łam się na dok­to­rat, Oks­ford zna­lazł się na pierw­szym miej­scu na mojej liście roz­pa­try­wa­nych uczelni. Spe­cja­li­zo­wa­łam się w histo­rii nauki i moje bada­nia sku­piały się na okre­sie, kiedy nauka zaczęła zastę­po­wać magię – gdy astro­lo­gia i polo­wa­nia na cza­row­nice ustą­piły miej­sca New­to­nowi i pra­wom powszech­nym. Poszu­ki­wa­nie w natu­rze racjo­nal­nego porządku zamiast nad­na­tu­ral­nego odzwier­cie­dlało moje wła­sne wysiłki odse­pa­ro­wa­nia się od tego, co ukryte. Gra­nice, które już wykre­śli­łam mię­dzy tym, co dzieje się w moim umy­śle, i tym, co mam we krwi, stały się jesz­cze wyraź­niej­sze.

Ciotka Sarah par­sk­nęła, kiedy usły­szała o mojej decy­zji spe­cja­li­zo­wa­nia się w sie­dem­na­sto­wiecz­nej che­mii. Jej pło­mien­no­rude włosy były widoczną oznaką poryw­czo­ści i ostrego języka. Była szczerą, zasad­ni­czą cza­row­nicą, która natych­miast przej­mo­wała pano­wa­nie nad pomiesz­cze­niem, do któ­rego tylko weszła. Była fila­rem spo­łecz­no­ści Madi­son i dla­tego czę­sto wzy­wano ją, żeby zaże­gnała kry­zys w mia­steczku, mały czy duży. Były­śmy teraz w znacz­nie lep­szych sto­sun­kach, odkąd nie musia­łam zno­sić codzien­nych dawek jej prze­ni­kli­wych obser­wa­cji na temat ludz­kiej sła­bo­ści i nie­lo­gicz­no­ści.

Co prawda dzie­liły nas setki mil, ale Sarah uznała, że moje naj­now­sze próby trzy­ma­nia się z dala od magii są godne śmie­chu. I to wła­śnie mi oznaj­miła.

– Myśmy to nazy­wali alche­mią – powie­działa. – I kryje się w tym mnó­stwo magii.

– Nie, nie­prawda – zapro­te­sto­wa­łam. Cały sens mojej pracy zasa­dzał się na poka­za­niu, jak naukowe w grun­cie rze­czy były te poszu­ki­wa­nia. – Alche­mia opo­wiada nam o roz­woju metody eks­pe­ry­men­tal­nej, a nie poszu­ki­wa­niu magicz­nego elik­siru, który zamie­nia ołów w złoto i czyni ludzi nie­śmier­tel­nymi.

– Skoro tak mówisz – odparła z powąt­pie­wa­niem Sarah – ale wybra­łaś sobie bar­dzo dziwny temat, skoro chcesz ucho­dzić za czło­wieka.

Po otrzy­ma­niu dok­to­ratu pod­ję­łam zaciętą walkę o miej­sce na wydziale w Yale, jedy­nym miej­scu, które było bar­dziej angiel­skie od Anglii. Kole­dzy ostrze­gali, że mam małe szanse na stały etat. Wypro­du­ko­wa­łam dwie książki, zebra­łam garść nagród i otrzy­ma­łam kilka gran­tów na bada­nia. A potem dosta­łam etat i udo­wod­ni­łam wszyst­kim, że się mylili.

A co naj­waż­niej­sze, moje życie nale­żało teraz do mnie. Nikt na wydziale, nawet histo­rycy spe­cja­li­zu­jący się w począt­kach Ame­ryki, nie sko­ja­rzył mojego nazwi­ska z pierw­szą kobietą z Salem stra­coną za czary w 1692 roku. Żeby zacho­wać zapra­co­waną w pocie czoła nie­za­leż­ność, na­dal nie dopusz­cza­łam do swo­jego życia niczego, co wią­za­łoby się magią. Oczy­wi­ście zda­rzały się wyjątki, jak na przy­kład ten jeden raz, kiedy sko­rzy­sta­łam z jed­nego z cza­rów Sarah, bo pralka nie chciała prze­stać pobie­rać wody i gro­ziła zala­niem mojego małego miesz­kanka przy Wooster Squ­are. Nikt nie jest ide­alny.

Teraz, odno­to­wu­jąc moją kolejną wpadkę, wstrzy­ma­łam oddech, wzię­łam manu­skrypt w obie ręce i umie­ści­łam na pod­pór­kach w kształ­cie kli­nów, które dostar­czała biblio­teka, żeby chro­nić cenne książki. Pod­ję­łam decy­zję, że zacho­wam się jak poważny badacz i potrak­tuję Ash­mole’a nr 782 jak zwy­kły ręko­pis. Zigno­ruję pie­cze­nie w pal­cach, dziwny zapach i zwy­czaj­nie opi­szę zawar­tość. A potem zde­cy­duję z zawo­dową bez­stron­no­ścią, czy książka jest dosta­tecz­nie obie­cu­jąca, by pod­dać ją dokład­niej­szym bada­niom. Mimo to palce mi drżały, kiedy roz­pi­na­łam małą mosiężną zapinkę.

Manu­skrypt wydał z sie­bie ciche wes­tchnie­nie.

Obej­rza­łam się szybko przez ramię i upew­ni­łam, że sala na­dal jest pusta. Poza tym wes­tchnie­niem jedy­nym dźwię­kiem, jaki roz­le­gał się w czy­telni, było gło­śne tyka­nie zegara.

Uzna­łam, że nie odno­tuję faktu, iż „książka wes­tchnęła”, włą­czy­łam lap­top i otwo­rzy­łam nowy plik. Ta zna­joma czyn­ność, którą wyko­na­łam już setki, jeśli nie tysiące razy, była rów­nie uspo­ka­ja­jąca jak schludne krzy­żyki na liście. Wpi­sa­łam nazwę i numer ręko­pisu, sko­pio­wa­łam tytuł z kata­lo­go­wego opisu. Przyj­rza­łam się roz­mia­rom i opra­wie, po czym opi­sa­łam obie rze­czy szcze­gó­łowo.

Jedyne, co pozo­stało, to otwo­rzyć księgę.

Cho­ciaż otwo­rzy­łam zapinki, trudno było pod­nieść okładkę – jakby przy­lgnęła do stro­nic. Zaklę­łam pod nosem i na chwilę poło­ży­łam pła­sko dłoń na okładce, mając nadzieję, że Ash­mole nr 782 po pro­stu musi mnie poznać. To nie była wła­ści­wie magia, po pro­stu poło­ży­łam rękę na książce. Poczu­łam mro­wie­nie w dłoni, podob­nie jak mro­wiła mnie skóra, kiedy cza­row­nica na mnie patrzyła, a potem napię­cie uszło z manu­skryptu. Wtedy unie­sie­nie okładki nie sta­no­wiło już pro­blemu.

Pierw­sza strona była z chro­po­wa­tego papieru. Na dru­gim arku­szu, per­ga­mi­no­wym, wid­niały słowa: „Antro­po­lo­gia, czyli trak­tat z krót­kim opi­sem Czło­wieka” napi­sane cha­rak­te­rem pisma Ash­mole’a. Schludne, okrą­głe litery były dla mnie rów­nie zna­jome jak mój wła­sny cha­rak­ter pisma. Drugą cześć tytułu: „w dwóch czę­ściach: naj­pierw Ana­to­micz­nej, a potem Psy­cho­lo­gicz­nej” – dopi­sano póź­niej, ołów­kiem. Ten cha­rak­ter pisma też wyglą­dał zna­jomo, ale nie potra­fi­łam sko­ja­rzyć, skąd go znam. Gdy­bym dotknęła liter, może coś by mi to pomo­gło, ale to było wbrew biblio­tecz­nym regu­łom i nie mogła­bym udo­ku­men­to­wać infor­ma­cji, które zebra­łyby moje palce. Odno­to­wa­łam więc tylko, że posłu­żono się atra­men­tem i ołów­kiem, że widoczne są dwa cha­rak­tery pisma i usta­li­łam praw­do­po­dobne dato­wa­nia obu napi­sów.

Kiedy obró­ci­łam pierw­szą stronę, per­ga­min wydał mi się nie­na­tu­ral­nie ciężki i oka­zało się, że to on jest źró­dłem dziw­nego zapa­chu. Nie był po pro­stu stary. Woń łączyła w sobie stę­chli­znę i piżmo w spo­sób, któ­rego nie umia­łam nazwać. I natych­miast zauwa­ży­łam, że z tomu schlud­nie wycięto trzy karty.

Wresz­cie coś, co można łatwo opi­sać. Moje place prze­mknęły po kla­wia­tu­rze: „Co naj­mniej trzy karty usu­nięto, posłu­gu­jąc się linia­łem lub brzy­twą”. Zer­k­nę­łam na grzbiet ręko­pisu, ale nie potra­fi­łam się zorien­to­wać, czy bra­kuje też innych stron. Im bli­żej mojego nosa znaj­do­wał się wolu­min, tym bar­dziej jego moc i dziwny zapach mnie roz­pra­szały.

Sku­pi­łam się na ilu­stra­cji nastę­pu­ją­cej bez­po­śred­nio po usu­nię­tych kar­tach. Przed­sta­wiała maleńką dziew­czynkę pły­wa­jącą w prze­zro­czy­stym, szkla­nym naczy­niu. Trzy­mała srebrną różę w jed­nej ręce i złotą w dru­giej. Przy sto­pach miała maleń­kie skrzy­dełka, kro­ple czer­wo­nego płynu spa­dały na jej dłu­gie czarne włosy. Pod obraz­kiem znaj­do­wał się pogru­biony pod­pis wyko­nany czar­nym atra­men­tem i wyja­śniał, że to wize­ru­nek filo­zo­ficz­nego dziecka, ale­go­ria klu­czo­wego kroku w stwo­rze­niu kamie­nia filo­zo­ficz­nego, che­micz­nej sub­stan­cji, która zapewni wła­ści­cie­lowi zdro­wie, bogac­two i mądrość.

Kolory były jaskrawe i zdu­mie­wa­jąco dobrze zacho­wane. Arty­ści dokła­dali kie­dyś skru­szo­nych kamieni szla­chet­nych i skał do farb, żeby uzy­skać wyra­zi­ste barwy. A sam rysu­nek skre­ślił ktoś, kto miał praw­dziwy talent. Musia­łam usiąść na dło­niach, żeby nie pró­bo­wać dowie­dzieć się cze­goś wię­cej, doty­ka­jąc stro­nicy to tu, to tam.

Nie­stety ilu­stra­tor mimo ewi­dent­nego talentu cał­kiem pomie­szał szcze­góły. Szklane naczy­nie powinno być obró­cone do góry, nie do dołu. Dziecko powinno być w poło­wie czarne i w poło­wie białe, żeby uka­zać jego her­ma­fro­dy­tyczną naturę. Powinno mieć męskie geni­ta­lia i kobiece piersi. Albo cho­ciaż dwie głowy.

Wize­runki alche­miczne opie­rały się na ale­go­riach i sły­nęły z zawi­ło­ści. Dla­tego wła­śnie je stu­dio­wa­łam, szu­ka­jąc wzo­rów, które ujaw­ni­łyby sys­te­ma­tyczne, logiczne podej­ście do che­micz­nej prze­miany w cza­sach przed ukła­dem okre­so­wym pier­wiast­ków. Na przy­kład wize­runki księ­życa pra­wie zawsze repre­zen­to­wały sre­bro, słońca zaś odno­siły się do złota. Kiedy oba te pier­wiastki łączyły się, pro­ces ten uka­zy­wano jako ślub. Z cza­sem rysunki zostały zastą­pione przez słowa, które z kolei stały się gra­ma­tyką che­mii.

Jed­nakże ten ręko­pis podał w wąt­pli­wo­ści moją wiarę w logikę alche­mi­ków. Każda ilu­stra­cja miała przy­naj­mniej jedną zasad­ni­czą usterkę i żaden komen­tarz nie poma­gał nadać temu sensu.

Szu­ka­łam cze­goś, cze­go­kol­wiek, co zga­dza­łoby się z moją wie­dzą na temat alche­mii. W coraz łagod­niej­szym świe­tle deli­katne ślady pisma poja­wiły się na jed­nej ze stron. Prze­chy­li­łam lampę na biurku, żeby mieć wię­cej świa­tła.

Niczego nie zna­la­złam.

Powoli obró­ci­łam stronę, jakby to był kru­chy liść.

Słowa zami­go­tały i prze­su­nęły się po powierzchni – setki słów, nie­wi­dzial­nych, dopóki nie zna­la­zły się pod wła­ści­wym kątem do świa­tła i czy­tel­nika.

Zdu­si­łam okrzyk zasko­cze­nia.

Ash­mole nr 782 był palimp­se­stem, ręko­pi­sem wewnątrz ręko­pisu. W cza­sach, kiedy per­ga­min był rzad­ko­ścią, skry­bo­wie ostroż­nie zmy­wali atra­ment ze sta­rych ksią­żek i zapi­sy­wali nowe tek­sty na pustych stro­nach. Czę­sto dawne słowa zaczy­nały po pew­nym cza­sie wyła­niać się niczym duchy i dało się je odczy­tać za pomocą ultra­fio­letu, który się­gał pod plamy atra­mentowe i wydo­by­wał wybla­kły tekst, ponow­nie go oży­wiał.

Tyle że tu nie było dość moc­nego ultra­fio­letu, który ujaw­niłby te ślady. To nie był zwy­kły palimp­sest. Daw­nych zapi­sków nie zmyto, ale ukryto jakimś cza­rem. Dla­czego ktoś zada­wałby sobie tyle trudu, żeby zacza­ro­wy­wać tekst w alche­micz­nej księ­dze? Nawet fachowcy z tru­dem odczy­ty­wali nie­ja­sny język i udziw­nione sym­bole, jakimi posłu­gi­wali się auto­rzy.

Ode­rwa­łam wzrok od led­wie widocz­nych liter, które za szybko się prze­su­wały, żebym mogła je odczy­tać, i sku­pi­łam się na pisa­niu stresz­cze­nia. „Zagad­kowe” – wystu­ka­łam na kla­wia­tu­rze lap­topa. „Pod­pisy z XV–XVII wieku, ilu­stra­cje prze­waż­nie z XV w. Źró­dło rysun­ków praw­do­po­dob­nie jesz­cze star­sze? Mie­szanka papieru i welinu. Kolo­rowe i czarne atra­menty, z czego te pierw­sze nad­zwy­czaj­nej jako­ści. Ilu­stra­cje dobrze wyko­nane, ale liczne szcze­góły oddano błęd­nie lub pomi­nięto. Doty­czy stwo­rze­nia kamie­nia filo­zo­ficz­nego, alche­micz­nych naro­dzin/stwo­rze­nia, śmierci, zmar­twych­wsta­nia i trans­for­ma­cji. Błędna kopia wcze­śniej­szego ręko­pisu? Dziwna księga, pełna ano­ma­lii”.

Zawa­ha­łam się i moje palce zatrzy­mały się nad kla­wi­szami.

Naukowcy robią jedną z dwóch rze­czy, kiedy odkryją infor­ma­cję, która nie pasuje do tego, co już wie­dzą. Albo odsu­wają ją na bok, żeby nie poda­wała w wąt­pli­wość pie­lę­gno­wa­nych teo­rii, albo sku­piają się na niej z inten­syw­no­ścią lasera i pró­bują dotrzeć do sedna zagadki. Gdyby księga nie była zacza­ro­wana, może poku­si­ła­bym się o to dru­gie podej­ście, ale ponie­waż rzu­cono na nią zaklę­cie, byłam skłonna wybrać pierw­sze.

A kiedy badacz nabiera wąt­pli­wo­ści, zwy­kle odkłada decy­zję na póź­niej.

Napi­sa­łam ambi­wa­lentną ostat­nią linijkę: „Wymaga wię­cej czasu? Być może nale­ża­łoby wró­cić do niej póź­niej?”.

Wstrzy­mu­jąc oddech, deli­kat­nie zamknę­łam oprawę. Prądy magii na­dal prze­pły­wały przez ręko­pis, szcze­gól­nie silne w oko­licy zapięć.

Ulżyło mi, kiedy księga została zamknięta. Wpa­try­wa­łam się w Ash­mole’a nr 782 przez jesz­cze kilka minut. Moje palce kusiło, żeby dotknąć brą­zo­wej skóry. Tym razem jed­nak opar­łam się poku­sie, tak jak wcze­śniej nie dotknę­łam pod­pi­sów i ilu­stra­cji, żeby dowie­dzieć się wię­cej, niż ludzki histo­ryk miał prawo twier­dzić, że wie.

Ciotka Sarah zawsze mi powta­rzała, że magia to dar. Jeśli tak, to nie był pozba­wiony zobo­wią­zań i wią­zał mnie ze wszyst­kimi cza­row­ni­cami z rodu Bisho­pów, które żyły przede mną. Taką cenę pła­ciło się za posłu­gi­wa­nie się odzie­dzi­czoną mocą magiczną i korzy­sta­nie z cza­rów i uro­ków, skła­da­ją­cych się na pil­nie strze­żony kunszt cza­row­nic. Otwie­ra­jąc Ash­mole’a nr 782, prze­kro­czy­łam gra­nicę, która oddzie­lała magię od mojej dzia­łal­no­ści nauko­wej. Kiedy jed­nak znowu zna­la­złam się po wła­ści­wej stro­nie, jesz­cze bar­dziej niż dotąd zapra­gnę­łam po niej zostać.

Scho­wa­łam lap­top i notatki, pod­nio­słam stos manu­skryp­tów, pil­nu­jąc, żeby Ash­mole nr 782 zna­lazł się na dole. Na szczę­ście Gil­lian nie było przy biurku, cho­ciaż jej notatki na­dal walały się na bla­cie. Pew­nie pla­no­wała pracę do późna i wyszła na kawę.

– Skoń­czy­łaś? – zapy­tał Sean, kiedy doszłam do sta­no­wi­ska odbio­rów i zwro­tów.

– Nie cał­kiem. Chcia­ła­bym zare­zer­wo­wać pierw­sze trzy na ponie­dzia­łek.

– A czwartą?

– Z tą już skoń­czy­łam – odpar­łam, popy­cha­jąc książkę w jego stronę. – Możesz ją ode­słać do zbio­rów.

Sean poło­żył ją na wierz­chu stosu z pozo­sta­łymi zwro­tami. Odpro­wa­dził mnie do scho­dów, poże­gnał się i znik­nął za drzwiami waha­dło­wymi. Prze­no­śnik taśmowy, który zabie­rze Ash­mole’a nr 782 z powro­tem do wnętrz­no­ści biblio­teki, ożył z brzę­kiem.

Omal nie zawró­ci­łam, żeby zatrzy­mać Seana, ale się powstrzy­ma­łam.

Unio­słam rękę, chcąc otwo­rzyć drzwi na par­te­rze, kiedy powie­trze naparło na mnie, jakby biblio­teka zaci­snęła się wokół mnie. Przez uła­mek sekundy migo­tało, tak jak strony manu­skryptu zami­go­tały na biurku Seana, a ja zadrża­łam. Na rękach dosta­łam gęsiej skórki.

Coś się przed chwilą wyda­rzyło. Coś magicz­nego.

Odwró­ci­łam się w stronę czy­telni diuka Hum­freya i nie­wiele bra­ko­wało, a moje stopy ruszy­łyby w jej kie­runku.

To nic takiego, powie­dzia­łam sobie i zde­cy­do­wa­nym kro­kiem wyszłam z biblio­teki.

Na pewno? – szep­nął od dawna igno­ro­wany przeze mnie głos.

Rozdział 2

Oksfordz­kie dzwony wybiły siódmą. Noc nie nad­cho­dziła po zmroku rów­nie nie­śpiesz­nie, jak to działo się kilka mie­sięcy temu, ale prze­miana na­dal jesz­cze trwała. Per­so­nel biblio­teki zapa­lił lampy dopiero trzy­dzie­ści minut temu, roz­le­wa­jąc małe sadzawki złota wśród sza­rego świa­tła.

Był dwu­dzie­sty pierw­szy wrze­śnia. Na całym świe­cie cza­row­nice jadły wspólny posi­łek w wigi­lię jesien­nej rów­no­nocy, żeby uczcić Mabona i powi­tać nie­uchron­nie zbli­ża­jącą się ciem­ność zimy. Jed­nak cza­row­nice z Oks­fordu będą musiały obejść się beze mnie. Wybrano mnie, żebym wygło­siła mowę inau­gu­ra­cyjną na waż­nej kon­fe­ren­cji w następ­nym mie­siącu. Na­dal nie mia­łam na nią pomy­słu i zaczy­na­łam się tym dener­wo­wać.

Na myśl, że cza­row­nice mogą teraz jeść gdzieś w Oks­for­dzie, zabur­czało mi w żołądku. Sie­dzia­łam w biblio­tece od wpół do dzie­sią­tej rano i mia­łam tylko krótką prze­rwę na lunch.

Sean wziął sobie wolny dzień, a osoba pra­cu­jąca przy odbio­rach i zwro­tach była nowa. Robiła mi pewne trud­no­ści, kiedy zamó­wi­łam mocno znisz­czony manu­skrypt, i pró­bo­wała mnie prze­ko­nać, żebym sko­rzy­stała z mikro­filmu. Kie­row­nik czy­telni, pan John­son, usły­szał nas i wyszedł ze swo­jego biura, żeby się wtrą­cić.

– Pro­szę wyba­czyć, dok­tor Bishop – powie­dział, popra­wia­jąc na nosie cięż­kie oku­lary w ciem­nych opraw­kach. – Jeśli potrze­buje pani sko­rzy­stać z tego ręko­pisu do swo­ich badań, to z przy­jem­no­ścią to pani umoż­li­wimy.

Znik­nął, żeby przy­nieść książkę, do któ­rej ogra­ni­czono dostęp, i prze­ka­zał mi ją, prze­pra­sza­jąc za kło­pot z powodu utrud­nień i nowego per­so­nelu. Zado­wo­lona, że moja pozy­cja w krę­gach nauko­wych zro­biła swoje, spę­dzi­łam miłe popo­łu­dnie na lek­tu­rze.

Zdję­łam dwa obciąż­niki z gór­nych rogów ręko­pisu i ostroż­nie go zamknę­łam, zado­wo­lona z pracy, jaką wyko­na­łam. Po spo­tka­niu z zacza­ro­wa­nym manu­skryp­tem w pią­tek cały week­end poświę­ci­łam ruty­no­wym zada­niom zamiast alche­mii, żeby odzy­skać poczu­cie nor­mal­no­ści. Wypeł­ni­łam for­mu­la­rze z prośbą o zwrot kosz­tów, opła­ci­łam rachunki, napi­sa­łam listy pole­ca­jące i nawet skoń­czy­łam recen­zję książki. Te obo­wiązki prze­pla­ta­łam bar­dziej domo­wymi rytu­ałami, takimi jak pra­nie, picie ogrom­nych ilo­ści her­baty i wypró­bo­wy­wa­nie prze­pi­sów z pro­gra­mów kuli­nar­nych na BBC.

Dzi­siej­szy dzień zaczę­łam wcze­śnie i przez cały czas sta­ra­łam się sku­piać na bie­żą­cej pracy, zamiast roz­my­ślać nad dziw­nymi ilu­stra­cjami z Ash­mole’a nr 782 i tajem­ni­czym palimp­se­stem. Przyj­rza­łam się krót­kiej liście nowych zadań, które wyło­niły się pod­czas pracy tego dnia. Z czte­rech pytań z listy uzu­peł­nia­ją­cej trze­cie było naj­ła­twiej­sze. Odpo­wiedź znaj­do­wała się w spe­cja­li­stycz­nym perio­dyku Notes and Queries, który stał na półce na jed­nym z rega­łów się­ga­ją­cym do wyso­kiego sufitu w sali. Odsu­nę­łam krze­sło, decy­du­jąc, że odha­czę jedno z zadań przed wyj­ściem.

Do wyż­szych pó­łek w tej czę­ści czy­telni diuka Hum­freya, którą nazy­wano Sel­den End, można było dostać się po znisz­czo­nych scho­dach pro­wa­dzą­cych na gale­rię wzno­szącą się nad biur­kami. Wspię­łam się po krę­co­nych scho­dach do miej­sca, gdzie opra­wione w bukram książki stały schlud­nie w chro­no­lo­gicz­nym porządku na drew­nia­nych pół­kach. Naj­wy­raź­niej korzy­sta­li­śmy z nich tylko ja i sta­reńki nauczy­ciel lite­ra­tury z Mag­da­len Col­lege. Zna­la­złam wła­ściwy tom i zaklę­łam cicho. Znaj­do­wał się na naj­wyż­szej półce, tuż poza moim zasię­giem.

Zasko­czył mnie cichy śmiech. Obej­rza­łam się, żeby zoba­czyć, kto sie­dzi przy biurku na dru­gim końcu gale­rii, ale nikogo tam nie było. Znowu sły­sza­łam głosy. Oks­ford na­dal był wymar­łym mia­stecz­kiem, a wszy­scy zwią­zani z uni­wer­sy­te­tem ludzie wyszli godzinę wcze­śniej, żeby wypić przed kola­cją kie­li­szek dar­mo­wej sherry w klu­bie uni­wer­sy­tec­kim. Ze względu na wic­cań­skie święto nawet Gil­lian wyszła póź­nym popo­łu­dniem, po tym jak po raz ostatni pono­wiła swoje zapro­sze­nie i obrzu­ciła mój stos lek­tur spoj­rze­niem spod zmru­żo­nych powiek.

Rozej­rza­łam się za dra­binką, ale prze­pa­dła. W Biblio­tece Bodle­jań­skiej wiecz­nie ich bra­ko­wało i spo­koj­nie mogłam stra­cić kwa­drans na szu­ka­nie jej, a potem tasz­cze­nie na górę, żebym mogła zdjąć tomik. Zawa­ha­łam się. Cho­ciaż natra­fi­łam na zacza­ro­waną książkę, opar­łam się spo­rej poku­sie sko­rzy­sta­nia z magii w tam­ten pią­tek. Poza tym nikt mnie nie zoba­czy.

Mimo tych racjo­na­li­za­cji prze­szedł mnie dreszcz nie­po­koju. Rzadko łama­łam zasady i skru­pu­lat­nie zapa­mię­ty­wa­łam wszyst­kie sytu­acje, które zmu­siły mnie do sko­rzy­sta­nia z magii. To był piąty raz w tym roku, łącz­nie z rzu­ce­niem zaklę­cia na psu­jącą się pralkę i dotknię­ciem Ash­mole’a nr 782. Nie tak źle jak na koniec wrze­śnia, ale też nie był to mój naj­lep­szy wynik.

Ode­tchnę­łam głę­boko, unio­słam rękę i wyobra­zi­łam sobie w niej książkę.

Tom nr 19 Notes and Queries prze­su­nął się do tyłu o cztery cale, pochy­lił pod kątem, jakby cią­gnęła go nie­wi­dzialna ręka, i spadł mi na dło­nie ze stłu­mio­nym odgło­sem. Zaraz potem otwo­rzył się na potrzeb­nej mi stro­nie.

Zajęło mi to wszystko trzy sekundy. Ode­tchnę­łam znowu, żeby pozbyć się poczu­cia winy. Nagle mię­dzy moimi łopat­kami poja­wiły się dwa lodo­wate punkty.

Ktoś mnie widział i nie był to zwy­kły, ludzki obser­wa­tor.

Kiedy jedna cza­row­nica przy­gląda się dru­giej, jej spoj­rze­nie wywo­łuje mro­wie­nie. Jed­nakże cza­row­nice nie są jedy­nymi bytami dzie­lą­cymi świat z ludźmi. Ist­nieją także demony – twór­cze istoty o arty­stycz­nym zacię­ciu, które balan­sują mię­dzy sza­leń­stwem a geniu­szem. „Gwiazdy rocka i seryjni mor­dercy”, tak opi­sy­wała te dziwne, wpra­wia­jące w zakło­po­ta­nie istoty moja ciotka. I są jesz­cze wam­piry, sta­ro­żytne i piękne, które żywią się krwią i cał­ko­wi­cie cię zauro­czą, o ile wcze­śniej cię nie zabiją.

Kiedy demon patrzy, odbie­ram to jak deli­katne, wytrą­ca­jące z rów­no­wagi wra­że­nie podobne do muśnię­cie poca­łunku.

Jed­nakże kiedy patrzy wam­pir, poja­wia się sku­pione wra­że­nie zimna i nie­bez­pie­czeń­stwa.

Przej­rza­łam w myślach listę czy­tel­ni­ków w skrzy­dle diuka Hum­freya. Bywał tam pewien wam­pir, podobny do che­ru­bina mnich, który ślę­czał nad śre­dnio­wiecz­nymi msza­łami i modli­tew­ni­kami jak zako­chany. Tyle że wam­piry nie­czę­sto spo­tyka się w salach z rzad­kimi oka­zami. Cza­sem któ­ryś, ule­ga­jąc próż­no­ści i nostal­gii, przy­cho­dzi powspo­mi­nać, ale to rzad­kie przy­padki.

O wiele czę­ściej można spo­tkać w biblio­tece cza­row­nice i demony. Była tu dzi­siaj Gil­lian Cham­ber­lain i stu­dio­wała swój papi­rus ze szkłem powięk­sza­ją­cym. A w czy­telni muzycz­nej sie­działy nie­wąt­pli­wie dwa demony. Pod­nio­sły wzrok jak oszo­ło­mione, kiedy prze­cho­dzi­łam tam­tędy w dro­dze do księ­garni Blac­kwell na her­batę. Jeden popro­sił, żebym przy­nio­sła mu latte, co wska­zy­wało, jak bar­dzo pogrą­żył się w sza­leń­stwie, które w danej chwili go ogar­nęło.

Nie, to wam­pir mnie teraz obser­wo­wał.

Natknę­łam się na kilka wam­pi­rów, ponie­waż zaj­muję się dzie­dziną, w któ­rej sty­kam się z naukow­cami, a w labo­ra­to­riach na całym świ­cie wam­pi­rów jest w bród. Nauka wyna­gra­dza dłu­gie stu­dia i cier­pli­wość. A ponie­waż naukowcy pra­cują zwy­kle w samot­no­ści, wąt­pliwe było, żeby ktoś ich roz­po­znał z wyjąt­kiem naj­bliż­szych współ­pra­cow­ni­ków. To bar­dzo uła­twiało życie, które trwa kilka wie­ków zamiast kilku dzie­się­cio­leci.

W obec­nych cza­sach wam­piry chęt­nie gro­ma­dziły się przy akce­le­ra­to­rach czą­stek ele­men­tar­nych, pro­jek­tach mają­cych na celu roz­szy­fro­wa­nie genomu, w labo­ra­to­riach bio­lo­gii mole­ku­lar­nej. Kie­dyś przy­cią­gały ich alche­mia, ana­to­mia i elek­trycz­ność. Jeśli coś wybu­chało, doty­czyło krwi albo obie­cy­wało odkryć tajem­nice wszech­świata, to z pew­no­ścią w pobliżu krę­cił się jakiś wam­pir.

Ści­snę­łam mój nie­na­tu­ral­nie zdo­byty egzem­plarz Notes and Queries i odwró­ci­łam się do obser­wa­tora. Stał w cie­niach na dru­gim końcu sali przed księ­go­zbio­rem pod­ręcz­nym z pale­ogra­fii i opie­rał się o jeden z wdzięcz­nych, drew­nia­nych słu­pów gale­rii. Trzy­mał w rękach otwarty egzem­plarz Prze­wod­nika po rodza­jach pisma sto­so­wa­nych w zapi­sie odręcz­nym języka angiel­skiego do roku 1500 Jane Roberts.

Ni­gdy w życiu nie widzia­łam tego wam­pira, ale byłam prze­ko­nana, że nie potrze­buje wska­zó­wek, jak odczy­tać dawne zapi­ski.

Każdy, kto czy­tał best­sel­lery albo cho­ciaż oglą­dał tele­wi­zję, wie, że wam­piry są osza­ła­mia­jące, ale nic nie przy­go­to­wuje czło­wieka na ujrze­nie wam­pira na żywo. Ich rysy są tak wycy­ze­lo­wane, jakby wyrzeź­bił je genialny rzeź­biarz. Każdy ich ruch jest pełen gra­cji, każde słowo brzmi jak muzyka. Ich oczy urze­kają – wła­śnie w ten spo­sób znie­wa­lają swoje ofiary. Jedno spoj­rze­nie, kilka cichych słów, dotyk. Kiedy już wpad­niesz w sidła wam­pira, nie masz szans.

Patrząc na tego wam­pira, ogar­nięta naj­gor­szymi prze­czu­ciami zda­łam sobie sprawę, że nie­stety moja wie­dza na temat jego rodzaju jest w więk­szo­ści teo­re­tyczna. Mało z niej mogłam wyko­rzy­stać teraz, kiedy natknę­łam się na wam­pira w Biblio­tece Bodle­jań­skiej.

Jedyny wam­pir, z któ­rym łączyła mnie wię­cej niż prze­lotna zna­jo­mość, pra­co­wał w akce­le­ra­to­rze czą­stek w Szwaj­ca­rii. Jeremy był drobny i prze­śliczny, miał włosy w kolo­rze jasno­blond, nie­bie­skie oczy i zaraź­liwy śmiech. Prze­spał się z więk­szo­ścią kobiet z kan­tonu genew­skiego i teraz meto­dycz­nie zali­czał miesz­kanki Lozanny. Ni­gdy nie chcia­łam zbyt dokład­nie wni­kać w to, co robił z nimi po tym, jak je uwiódł, i odrzu­ca­łam jego upo­rczywe zapro­sze­nia na drinka. Zawsze uwa­ża­łam, że jest dobrym repre­zen­tan­tem swo­jego rodzaju, jed­nak w porów­na­niu z wam­pirem, który stał przede mną, robił wra­że­nie wychu­dzo­nego, nie­zdar­nego i bar­dzo, bar­dzo mło­dego.

Ten był wysoki – widzia­łam, że ma dobrze ponad sześć stóp wzro­stu, mimo że patrzy­łam na niego z góry, z gale­rii i per­spek­tywa ta nieco utrud­niała ocenę. I zde­cy­do­wa­nie nie był drob­nej budowy. Miał sze­ro­kie ramiona, szczu­płe bio­dra i smu­kłe, musku­larne nogi. Jego dło­nie były zdu­mie­wa­jąco dłu­gie i zręczne, oznaka deli­kat­no­ści, która spra­wiała, że powra­cało się do nich wzro­kiem, żeby zorien­to­wać się, jak mogą nale­żeć do tak rosłego męż­czy­zny.

Kiedy ja przy­glą­da­łam się jemu, on wbi­jał wzrok we mnie. Z tej odle­gło­ści jego oczy wyda­wały się czarne jak noc; spo­glą­dały spod rów­nie czar­nych brwi, z któ­rych jedna był unie­siona w spo­sób koja­rzący się ze zna­kiem zapy­ta­nia. Jego twarz była rze­czy­wi­ście olśnie­wa­jąca, skła­dała się z wyra­zi­stych płasz­czyzn i linii, miała wyso­kie kości policz­kowe i mocne łuki brwiowe ocie­nia­jące oczy. Nad pod­bród­kiem znaj­do­wał się jeden z nie­licz­nych mięk­kich ele­men­tów jego twa­rzy – sze­ro­kie usta, które podob­nie jak smu­kłe ręce, nie paso­wały do reszty.

Jed­nakże to nie fizyczna per­fek­cja była naj­bar­dziej nie­po­ko­jącą u niego cechą. Nie­bez­pieczne połą­cze­nie siły, zręcz­no­ści i żywej inte­li­gen­cji było wręcz nama­calne mimo odle­gło­ści. W czar­nych spodniach i mięk­kim sza­rym swe­trze, ze strze­chą czar­nych wło­sów odgar­nię­tych z czoła i krótko przy­cię­tych na karku, wyglą­dał jak pan­tera, która w każ­dej chwili może zaata­ko­wać, ale się z tym nie śpie­szy.

Uśmiech­nął się. To był drobny, uprzejmy uśmiech, w któ­rym nie odsła­niał zębów. Mimo to i tak byłam ich bole­śnie świa­doma, kry­ją­cych się w ide­al­nie pro­stych, ostrych rzę­dach za bla­dymi war­gami.

Już sama myśl o zębach spra­wiła, że adre­na­lina wypeł­niła mi żyły i poczu­łam mro­wie­nie w pal­cach. Nagle byłam w sta­nie pomy­śleć jedy­nie: „NATYCH­MIAST wynoś się stąd!”.

Mia­łam wra­że­nie, że schody znaj­dują się dalej niż tylko cztery kroki, któ­rych potrze­bo­wa­łam, żeby do nich dotrzeć. Zbie­głam na niż­szy poziom, potknę­łam się na ostat­nim stop­niu i wpa­dłam pro­sto w cze­ka­jące na mnie wam­pi­rze ramiona.

Oczy­wi­ście dotarł do pod­nóża scho­dów przede mną.

Jego palce były zimne, a ramiona wyda­wały się tward­sze niż ciało i kość. Zapach goź­dzi­ków, cyna­monu i cze­goś, co koja­rzyło mi się z kadzi­dłem, wypeł­nił powie­trze. Posta­wił mnie, pod­niósł z pod­łogi egzem­plarz Notes and Queries i podał mi go z płyt­kim ukło­nem.

– Dok­tor Bishop, jak mnie­mam?

Trzę­sąc się od stóp do głów, ski­nę­łam głową.

Dłu­gie, blade place jego pra­wej ręki się­gnęły do kie­szeni i wycią­gnęły nie­bie­sko-białą wizy­tówkę. Podał mi ją.

– Mat­thew Cla­ir­mont.

Zła­pa­łam wizówkę za kra­wędź, uwa­ża­jąc, żeby przy oka­zji nie dotknąć jego pal­ców. Zna­jome logo Uni­wer­sy­tetu Oks­fordz­kiego z trzema koro­nami i otwartą księgą znaj­do­wało się obok nazwi­ska Cla­ir­monta, przed któ­rym cią­gnął się sznur liter, wska­zu­ją­cych, że już należy do Towa­rzy­stwa Kró­lew­skiego.

Nie naj­go­rzej jak na kogoś, kto wygląda na męż­czy­znę przed czter­dziestką, cho­ciaż domy­śla­łam się, że tak naprawdę ma co naj­mniej dzie­sięć razy wię­cej lat.

Jeśli cho­dzi o jego spe­cjal­ność, to nie zdzi­wi­łam się, gdy wam­pir oka­zał się pro­fe­so­rem bio­che­mii zwią­za­nym z oks­fordz­kim wydzia­łem neu­ro­nauk i szpi­ta­lem imie­nia Johna Radc­liffe’a. Krew i ana­to­mia, dwa ulu­bione przed­mioty wam­pirów. Na wizy­tówce umiesz­czono trzy numery labo­ra­to­riów oprócz numeru do biura i adresu e-mailo­wego. Może i nie spo­tka­łam go do tej pory, ale z pew­no­ścią skon­tak­to­wa­nie się z nim nie nale­żało do rze­czy trud­nych.

– Pro­fe­so­rze Cla­ir­mont – wykrztu­si­łam, zanim słowa ugrzę­złyby mi w gar­dle. Zdu­si­łam chęć ucieczki z krzy­kiem.

– Nie pozna­li­śmy się dotąd – dodał z dziw­nym akcen­tem.

Mówił jak ktoś z Oks­fordu, ale z pewną mięk­ko­ścią, któ­rej nie potra­fi­łam umiej­sco­wić. Jego oczy, któ­rych nie odry­wał ode mnie, wcale nie były ciemne, jak się prze­ko­na­łam. Roz­sze­rzone źre­nice ota­czał okruch szaro-zie­lo­nej tęczówki. Ich wpły­wowi nie spo­sób było się oprzeć i odkry­łam, że nie potra­fię odwró­cić wzroku.

Usta wam­pira znowu się poru­szyły.

– Ogrom­nie podzi­wiam pani pracę.

Wytrzesz­czy­łam oczy. To nie było nie­moż­liwe, że pro­fe­sor bio­che­mii zain­te­re­so­wał się bada­niami nad sie­dem­na­sto­wieczną alche­mią, ale wyda­wało się wysoce mało praw­do­po­dobne. Popra­wi­łam koł­nie­rzyk bia­łej koszuli i rozej­rza­łam się po sali. Byli­śmy w niej sami. Nie było nikogo przy dębo­wym kata­logu ani przy nie­da­le­kim rzę­dzie kom­pu­te­rów. Kto­kol­wiek pra­co­wał przy sta­no­wi­sku odbio­rów i zwro­tów, to znaj­do­wał się za daleko, żeby mi pomóc.

– Pani arty­kuł na temat sym­bo­liki kolo­rów w trans­for­ma­cji alche­micz­nej uzna­łem za fascy­nu­jący, a pani pracę na temat podej­ścia Roberta Boyle’a do pro­ble­mów sprę­ża­nia i roz­prę­ża­nia za cał­kiem prze­ko­nu­jącą – kon­ty­nu­ował gładko Cla­ir­mont, jakby przy­wykł do tego, że jest jedy­nym aktyw­nym uczest­ni­kiem roz­mowy. – Nie skoń­czy­łem jesz­cze pani naj­now­szej książki na temat naucza­nia w dzie­dzi­nie alche­mii, ale ogrom­nie mi się podoba.

– Dzię­kuję – szep­nę­łam.

Jego wzrok prze­su­nął się z moich oczu na gar­dło.

Prze­sta­łam bawić się guzi­kami przy szyi.

Nie­na­tu­ralne oczy wam­pira z powro­tem spoj­rzały mi w twarz.

– Ma pani cudowny dar oży­wia­nia prze­szło­ści dla swo­ich czy­tel­ni­ków. – Uzna­łam to za kom­ple­ment, ponie­waż wam­pir wie­działby, gdy­bym się myliła. Cla­ir­mont zro­bił pauzę. – Mogę zapro­sić panią na kola­cję?

Roz­dzia­wi­łam usta. Kola­cję? Może nie zdo­łam uciec przed nim z biblio­teki, ale nie było powodu, żeby prze­dłu­żać to spo­tka­nie o kola­cję, zwłasz­cza że on jej nie zje ze względu na spe­cy­fikę swo­jej diety.

– Mam już plany – odpo­wie­dzia­łam obce­sowo, nie potra­fiąc w roz­sądny spo­sób wyja­śnić, na czym owe plany pole­gają. Mat­thew Cla­ir­mont musiał wie­dzieć, że jestem cza­row­nicą i ewi­dent­nie nie świę­to­wa­łam jesien­nej rów­no­nocy.

– Ogromna szkoda – mruk­nął z leciut­kim uśmiesz­kiem. – Może innym razem. Spę­dzi pani ten rok w Oks­for­dzie, prawda?

Towa­rzy­stwo wam­pira zawsze jest nie­po­ko­jące, a goź­dzi­kowy zapach Cla­ir­monta przy­po­mi­nał mi woń Ash­mole’a nr 782. Nie byłam w sta­nie zebrać myśli, więc tylko ski­nę­łam głową. Tak było bez­piecz­niej.

– Tak myśla­łem. Na pewno nasze drogi jesz­cze się zejdą. Oks­ford to małe mia­steczko.

– Bar­dzo małe – przy­tak­nę­łam, żału­jąc, że nie wybra­łam sobie Lon­dynu.

– W takim razie do zoba­cze­nia, dok­tor Bishop. Miło było panią poznać. – Cla­ir­mont wycią­gnął dłoń.

Nie licząc momentu, kiedy zer­k­nął na mój koł­nie­rzyk, jego wzrok ani razu nie ode­rwał się od moich oczu. Myślę, że nawet ani razu nie mru­gnął. Zebra­łam wszyst­kie siły, żeby nie być pierw­szą, która odwróci wzrok.

Wycią­gnę­łam rękę i zawa­ha­łam się, nim uści­snę­łam mu dłoń. Odpo­wie­dział prze­lot­nym uści­skiem i zaraz zabrał rękę. Odsu­nął się, uśmiech­nął, a potem znik­nął w ciem­no­ściach naj­star­szej czę­ści biblio­teki.

Sta­łam, dopóki moje zimne ręce nie odzy­skały zdol­no­ści swo­bod­nego ruchu, a potem wró­ci­łam do swo­jego biurka i wyłą­czy­łam lap­topa. Egzem­plarz Notes and Queries pytał mnie oskar­ży­ciel­sko, czemu zawra­ca­łam sobie głowę jego przy­no­sze­niem, jeśli nie zamie­rza­łam go przej­rzeć. Lista zadań była rów­nie pełna wyrzu­tów. Ode­rwa­łam kartkę z nią z notesu, zgnio­tłam i wyrzu­ci­łam do wikli­no­wego kosza pod biur­kiem.

– Wystar­czy już nie­szczęść na jeden dzień – mruk­nę­łam pod nosem.

Pra­cow­nik czy­telni na wie­czor­nej zmia­nie zer­k­nął na zega­rek, kiedy odda­wa­łam manu­skrypty.

– Wycho­dzi pani wcze­śniej, dok­tor Bishop?

Ski­nę­łam głową, zaci­ska­jąc usta, żeby nie zapy­tać, czy wie, że przy księ­go­zbio­rze pod­ręcz­nym z pale­ogra­fii krę­cił się wam­pir.

Wziął stos kar­to­no­wych pudeł z manu­skryp­tami.

– Będzie ich pani potrze­bo­wać jutro?

– Tak – szep­nę­łam. – Jutro.

Dopeł­ni­łam ostat­nich naka­zów dobrego wycho­wa­nia obo­wią­zu­ją­cych wycho­dzą­cego z biblio­teki bada­cza i wresz­cie byłam wolna. Moje buty stu­kały na pod­ło­gach wyło­żo­nych lino­leum, dźwięk odbi­jał się echem od kamien­nych ścian, kiedy wycho­dzi­łam pośpiesz­nie przez ażu­rowe drzwi czy­telni, mija­łam książki chro­nione przez aksa­mitne sznury przed cie­kaw­skimi pal­cami, scho­dzi­łam znisz­czo­nymi drew­nia­nymi scho­dami na zamknięty pro­sto­kąt dzie­dzińca. Opar­łam się o meta­lową poręcz wokół odla­nego z brązu posągu Wil­liama Her­berta i nabra­łam w płuca chłod­nego powie­trza, usi­łu­jąc pozbyć się z noz­drzy śladu aro­matu goź­dzi­ków i cyna­monu.

Nocami w Oks­for­dzie zawsze cza­iły się różne stra­chy, powie­dzia­łam sobie surowo. Teraz wiem, że w mia­steczku jest jeden wam­pir wię­cej.

* * *

Bez względu na to, co wma­wia­łam sobie na dzie­dzińcu, wra­ca­łam do domu szyb­ciej niż zwy­kle. Mrok na New Col­lege Lane był upiorną pro­po­zy­cją nawet w naj­lep­szych chwi­lach. Prze­su­nę­łam kartę czy­tel­nika przez czyt­nik przy tyl­nym wej­ściu do New Col­lege i poczu­łam, jak część napię­cia znika z mojego ciała, kiedy furtka zamknęła się za mną ze szczę­kiem. Jakby każde drzwi i mury, jakie dzie­liły mnie od biblio­teki, w jakiś spo­sób zwięk­szały moje bez­pie­czeń­stwo. Prze­mknę­łam pod oknami kaplicy i wąskim przej­ściem na dzie­dzi­niec, z któ­rego roz­cią­gał się widok na jedyny śre­dnio­wieczny ogród, jaki zacho­wał się w Oks­for­dzie, w któ­rym nie zabra­kło nawet tra­dy­cyj­nego pagórka, nie­gdyś ofe­ru­ją­cego stu­den­tom moż­li­wość kon­tem­plo­wa­nia tajem­nic Boga i natury. Tego wie­czoru iglice i łuki kole­gium wyda­wały mi się szcze­gól­nie gotyc­kie i nie mogłam się docze­kać, kiedy znajdę się wresz­cie wśród czte­rech ścian.

Kiedy drzwi mojego miesz­ka­nia zamknęły się za mną, wes­tchnę­łam z ulgą. Miesz­ka­łam na końcu jed­nej z kla­tek scho­do­wych dla kadry uni­wer­sy­tec­kiej w kwa­te­rach zare­zer­wo­wa­nych dla wizy­tu­ją­cych absol­wen­tów. Moje pokoje – obej­mu­jące sypial­nię, pokój dzienny z okrą­głym jadal­nia­nym sto­łem oraz przy­zwo­itą, choć małą kuch­nię – były ozdo­bione sta­ro­dru­kami i robiącą przy­tulne wra­że­nie boaze­rią. Wszyst­kie meble wyglą­dały, jakby w poprzed­nim wcie­le­niu stały w klu­bach dla wykła­dow­ców i w domu dzie­kana, więk­szość była w stylu z końca XIX wieku i nie­mi­ło­sier­nie zdarta.

W kuchni wło­ży­łam dwie kromki chleba do tostera i nala­łam sobie szklankę chłod­nej wody. Wypi­łam ją łap­czy­wie, otwie­ra­jąc okno, żeby wpu­ścić chłodne powie­trze do dusz­nych pomiesz­czeń.

Nio­sąc prze­ką­skę do pokoju dzien­nego, zrzu­ci­łam buty i włą­czy­łam mały zestaw ste­reo. Czy­ste dźwięki Mozarta wypeł­niły powie­trze. Kiedy usia­dłam na jed­nej z obi­tych rdza­wo­czer­wo­nym mate­ria­łem sofie, zamie­rza­łam odpo­cząć kilka minut, a potem wyką­pać się i przej­rzeć notatki z dnia.

O wpół do czwar­tej nad ranem obu­dzi­łam się z walą­cym ser­cem, sztywną szyją i sil­nym posma­kiem goź­dzi­ków w ustach.

Nala­łam sobie świeżą szklankę wody i zamknę­łam kuchenne okno. Zro­biło się chłodno. Zadrża­łam pod doty­kiem wil­got­nego powie­trza.

Zer­k­nę­łam na zega­rek, pora­cho­wa­łam szybko i zde­cy­do­wa­łam, że zadzwo­nię do domu. Tam było dopiero wpół do jede­na­stej, a Sarah i Em były stwo­rze­niami rów­nie noc­nymi jak nie­to­pe­rze. Wędru­jąc po poko­jach, poga­si­łam wszyst­kie świa­tła poza tym w sypialni i wzię­łam komórkę. Wysko­czy­łam z brud­nych ubrań w kilka minut – jak można tak się wybru­dzić w biblio­tece? – i wsko­czy­łam w stare spodnie do jogi i czarny swe­ter z roz­cią­gnię­tym koł­nie­rzy­kiem. Były wygod­niej­sze od każ­dej piżamy.

Łóżko było przy­jemne i solidne pode mną, co pokrze­piło mnie na duchu w takim stop­niu, że pra­wie wmó­wi­łam sobie, że tele­fon do domu nie jest konieczny. Kiedy jed­nak woda nie zdo­łała zmyć śla­dów goź­dzi­ków z mojego języka, wybra­łam numer.

– Cze­ka­ły­śmy na twój tele­fon. – Były to pierw­sze słowa, jakie usły­sza­łam.

Cza­row­nice.

Wes­tchnę­łam.

– Sarah, u mnie wszystko w porządku.

– Wszystko wska­zuje na coś wręcz prze­ciw­nego. – Jak zwy­kle młod­sza sio­stra mojej matki nie zamie­rzała owi­jać w bawełnę. – Tabi­tha była ner­wowa cały wie­czór, Em ode­brała bar­dzo wyraźny obraz cie­bie zagu­bio­nej nocą w lesie, a ja nie byłam w sta­nie nic zjeść od śnia­da­nia.

Praw­dzi­wym pro­ble­mem był ten prze­klęty kot. Tabi­tha była dziec­kiem Sarah i wychwy­ty­wała każde napię­cie w rodzi­nie z upiorną pre­cy­zją.

– Naprawdę nic mi nie jest. Zali­czy­łam nie­spo­dzie­wane spo­tka­nie w biblio­tece dziś wie­czo­rem, to wszystko.

Szczęk­nie­cie w tele­fo­nie pod­po­wie­działo mi, że Em pod­nio­sła słu­chawkę dru­giego apa­ratu.

– Dla­czego nie obcho­dzisz Święta Mabon?

Emily Mather sta­no­wiła część mojego świata, odkąd się­gam pamię­cią. Ona i Rebecca Bishop poznały się jako uczen­nice szkoły śred­niej, kiedy pra­co­wały latem na Pli­moth Plan­ta­tion, gdzie wyko­py­wały dziury i pchały taczki dla arche­olo­gów. Zostały naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami, a potem odda­nymi przy­ja­ciół­kami kore­spon­den­cyj­nymi, kiedy Emily poszła do col­lege’u Vas­sar, a moja matka na Harvard. Potem obie spo­tkały się ponow­nie w Cam­bridge, gdzie Em pod­jęła pracę w biblio­tece dla dzieci. Po śmierci moich rodzi­ców Em zaczęła spę­dzać dłu­gie week­endy w Madi­son, co dopro­wa­dziło ją do zna­le­zie­nia sobie nowej pracy w miej­sco­wej szkole pod­sta­wo­wej. Ona i Sarah stały się nie­roz­łączne, cho­ciaż Em zacho­wała wła­sne miesz­ka­nie i obie strasz­nie pil­no­wały, żebym ni­gdy nie widziała, jak razem idą do sypialni, kiedy dora­sta­łam. To nie zwio­dło ani mnie, ani sąsia­dów, ani żad­nego innego miesz­kańca mia­steczka. Wszy­scy trak­to­wali je jak parę, którą były, bez względu na to, gdzie sypiały. Kiedy wypro­wa­dzi­łam się z domu Bisho­pów, Em się wpro­wa­dziła i tak już zostało. Jak moja matka i ciotka, Em także wywo­dziła się z rodziny z dłu­gimi, magicz­nymi tra­dy­cjami.

– Zapro­szono mnie na przy­ję­cie w cove­nie, ale wola­łam popra­co­wać.

– Cza­row­nica z Brym Mawr zapro­siła cię?

Em inte­re­so­wała się filo­lożką głów­nie z tego powodu (co wydało się po spo­rej ilo­ści wina pew­nej let­niej nocy), że spo­ty­kała się kie­dyś z matką Gil­lian. „To były lata sześć­dzie­siąte” – tylko tyle Em była skłonna powie­dzieć.

– Tak – odpo­wie­dzia­łam z udręką. Obie były prze­ko­nane, że przej­rzę na oczy i zacznę trak­to­wać magię poważ­nie, kiedy już zdo­by­łam etat. Nic nie było w sta­nie spra­wić, żeby zwąt­piły w speł­nie­nie swo­ich poboż­nych życzeń, i zawsze eks­cy­to­wały się, kiedy sty­ka­łam się z jakąś cza­row­nicą. – Spę­dzi­łam jed­nak wie­czór z Elia­sem Ash­mole’em.

– Kto to? – zapy­tała ciotkę Sarah Em.

– No wiesz, ten mar­twy gość, który kolek­cjo­no­wał książki o alche­mii – padła stłu­miona odpo­wiedź.

– Na­dal tu jestem, moje dro­gie – zawo­ła­łam do tele­fonu.

– To kto ci tak zagrał na ner­wach? – zapy­tała Sarah.

Ponie­waż obie były cza­row­ni­cami, ukry­wa­nie przed nimi cze­go­kol­wiek nie miało sensu.

– Spo­tka­łam w biblio­tece wam­pira. Ni­gdy wcze­śniej go nie widzia­łam, nazywa się Mat­thew Cla­ir­mont.

Po stro­nie Em zapa­dło mil­cze­nie, kiedy w myślach kart­ko­wała spis sław­nych bytów. Sarah też przez chwilę mil­czała, zasta­na­wia­jąc się, czy nie wybuch­nąć.

– Mam nadzieję, że łatwiej się go pozbyć niż tych demo­nów, które masz zwy­czaj przy­cią­gać – rzu­ciła ostro.

– Demony nie naprzy­krzały mi się, odkąd prze­sta­łam grać.

– Nie, był jesz­cze ten demon, który łaził za tobą do Beinecke Library, kiedy zaczę­łaś pracę w Yale – popra­wiła mnie Em. – Krę­cił się po ulicy i poszedł cię szu­kać.

– Był nie­zrów­no­wa­żony emo­cjo­nal­nie – zapro­te­sto­wa­łam. Tak jak rzu­ce­nia jed­nego zaklę­cia na pralkę, tak samo faktu, że w jakiś spo­sób zwró­ci­łam uwagę jed­nego, cie­kaw­skiego demona, nie powinno wycią­gać się prze­ciwko mnie.

– Przy­cią­gasz byty jak kwiat psz­czoły. Tyle że demony nie są nawet w poło­wie tak nie­bez­pieczne jak wam­piry. Trzy­maj się z dala od niego – wyce­dziła Sarah.

– Nie mam powodu go szu­kać. – Moje ręce znowu powę­dro­wały do mojej szyi. – Nic nas nie łączy.

– Nie w tym rzecz – powie­działa Sarah, pod­no­sząc głos. – Cza­row­nice, wam­piry i demony nie powinny się mie­szać. Sama to wiesz. To zwięk­sza ryzyko, że ludzie nas dostrzegą. Żaden demon i wam­pir nie jest wart takiego ryzyka. – Jedyne byty na świe­cie, jakie Sarah trak­to­wała poważ­nie, to pozo­stałe cza­row­nice. Ludzie byli dla niej nie­szczę­snymi małymi istot­kami nie­do­strze­ga­ją­cymi ota­cza­ją­cego ich świata. Demony były wiecz­nymi nasto­lat­kami, któ­rym nie można ufać. Wam­piry pla­so­wały się dużo poni­żej kotów i co naj­mniej jeden sto­pień niżej niż kun­dle w jej hie­rar­chii stwo­rzeń.

– Już mi mówi­łaś, jakie są zasady.

– Nie wszy­scy ich prze­strze­gają, skar­bie – wtrą­ciła się Em. – Czego chciał?

– Powie­dział, że inte­re­suje się moją pracą. Ale on jest naukow­cem, więc trudno w to uwie­rzyć. – Bawi­łam się koł­drą na łóżku. – Zapro­sił mnie na kola­cję.

– Kola­cję? – Sarah nie wie­rzyła wła­snym uszom.

Em tylko się roze­śmiała.

– Nie­wiele pozy­cji w restau­ra­cyj­nym menu może zain­te­re­so­wać wam­pira.

– Z pew­no­ścią wię­cej go nie zoba­czę. Sądząc po jego wizy­tówce, pro­wa­dzi trzy labo­ra­to­ria i ma dwa etaty na uni­wer­sy­te­cie.

– Typowe – mruk­nęła Sarah. – Tak to jest, kiedy ma się za dużo czasu. I prze­stań sku­bać tę koł­drę, bo zro­bisz w niej dziurę. – Włą­czyła radar cza­row­nicy na pełną moc i teraz nie tylko mnie sły­szała, ale i widziała.

– Prze­cież nie okrada z oszczęd­no­ści sta­ru­szek i nie roz­trwa­nia mająt­ków innych ludzi, spe­ku­lu­jąc na gieł­dzie – zapro­te­sto­wa­łam. Fakt, że wam­piry ucho­dziły za bajecz­nie bogate, nie­odmien­nie draż­nił Sarah. – Jest bio­che­mi­kiem i swego rodzaju leka­rzem, zaj­muje się mózgiem.

– To na pewno fascy­nu­jące, Diano, ale czego on chciał? – Sarah odpo­wie­działa na moją iry­ta­cję znie­cier­pli­wie­niem: szybka wymiana cio­sów, którą opa­no­wały wszyst­kie kobiety z rodziny Bisho­pów.

– Z pew­no­ścią nie cho­dzi mu o kola­cję – orze­kła z prze­ko­na­niem Em.

Sarah prych­nęła.

– Cze­goś chciał. Wam­piry i cza­row­nice nie uma­wiają się na randki. Chyba że zapla­no­wał na kola­cję cie­bie. Niczego nie uwiel­biają tak bar­dzo jak krwi cza­row­nic.

– Może był cie­kawy. Albo naprawdę podo­bają mu się twoje prace. – Em powie­działa to z takim powąt­pie­wa­niem, że musia­łam się roze­śmiać.

– W ogóle nie roz­ma­wia­ły­by­śmy o tym, gdy­byś zasto­so­wała pod­sta­wowe środki ostroż­no­ści – rzu­ciła cierpko Sarah. – Wystar­czy­łoby rzu­cić czar ochronny, sko­rzy­stać z daru jasno­wi­dze­nia i…

– Nie będę korzy­stała z magii i cza­rów, żeby się dowie­dzieć, dla­czego wam­pir zapro­sił mnie na kola­cję – odpo­wie­dzia­łam sta­now­czo. – To nie pod­lega żad­nej dys­ku­sji.

– Więc nie dzwoń do nas, ocze­ku­jąc odpo­wie­dzi, skoro nie chcesz ich słu­chać – Popę­dli­wość, z któ­rej Sarah sły­nęła, wzięła w niej górę. Roz­łą­czyła się, zanim zdą­ży­łam wymy­ślić odpo­wiedź.

– Ona naprawdę mar­twi się o cie­bie – powie­działa prze­pra­sza­jąco Em. – I nie rozu­mie, dla­czego nie korzy­stasz ze swo­ich darów nawet dla wła­snej ochrony.

Bo te dary mają swoją cenę, jak już wcze­śniej tłu­ma­czy­łam. Spró­bo­wa­łam raz jesz­cze.

– Jeśli dzi­siaj sko­rzy­stam z cza­rów, żeby bro­nić się przed wam­pi­rem w biblio­tece, to znajdę się na pro­stej dro­dze do tego, żeby jutro obro­nić się przed trud­nym pyta­niem na wykła­dzie. Wkrótce zacznę wybie­rać tematy prac, wie­dząc z góry, jak poto­czą się bada­nia, i ubie­gać się o granty, które z pew­no­ścią otrzy­mam. To dla mnie ważne, że sama zapra­co­wa­łam na swoją repu­ta­cję. Jeśli zacznę korzy­stać z magii, nic nie będzie w pełni do mnie nale­żało. Nie chcę zostać następną cza­row­nicą z rodu Bisho­pów. – Otwo­rzy­łam usta, żeby powie­dzieć Em o Ash­mole’u nr 782, ale z jakie­goś powodu je zamknę­łam.

– Wiem, wiem, skar­bie – mruk­nęła kojąco Em. – Rozu­miem to. Ale Sarah nic na to nie pora­dzi, że się mar­twi o twoje bez­pie­czeń­stwo. Jesteś jej jedyną rodziną.

Prze­cze­sa­łam pal­cami włosy i moja dłoń zatrzy­mała się przy skroni. Tego typu roz­mowy zawsze pro­wa­dziły do moich rodzi­ców. Zawa­ha­łam się, nie chcąc wspo­mi­nać o jesz­cze jed­nej alar­mu­ją­cej kwe­stii.

– Co to takiego? – zapy­tała Em, wyczu­wa­jąc szó­stym zmy­słem mój nie­po­kój.

– Wie­dział, jak się nazy­wam. Pierw­szy raz go spo­tka­łam, a on wie­dział, kim jestem.

Em roz­wa­żyła moż­li­wo­ści.

– Twoje zdję­cie jest na okładce two­jej naj­now­szej książki, prawda?

Z cichym świ­stem wypu­ści­łam powie­trze. Nawet nie zda­wa­łam sobie sprawy, że wstrzy­muję oddech.

– Tak. To pew­nie to. Zacho­wuję się nie­mą­drze. Możesz uca­ło­wać ode mnie Sarah?

– Pew­nie. Ach, Diano? Uwa­żaj na sie­bie. Angiel­skie wam­piry mogą nie zacho­wy­wać się tak grzeczne jak ame­ry­kań­skie w kon­tak­tach z cza­row­ni­cami.

Uśmiech­nę­łam się, myśląc o ofi­cjal­nym ukło­nie Mat­thew Cla­ir­monta.

– Dobrze. Ale nie martw się. Pew­nie wię­cej go nie zoba­czę.

Em mil­czała.

– Em? – Spró­bo­wa­łam pocią­gnąć ją za język.

– Czas pokaże.

Em nie była tak dobra w widze­niu przy­szło­ści, jak podobno była moja matka, ale coś ją drę­czyło. Prze­ko­na­nie cza­row­nicy, żeby podzie­liła się mgli­stym prze­czu­ciem, było prak­tycz­nie nie­moż­liwe. Nie powie mi, co ją tak mar­twi w Mat­thew Cla­ir­mon­cie. Na razie.

Rozdział 3

Wampir przy­siadł na górze sze­ro­kiego, łuko­wa­tego łącz­nika prze­rzu­co­nego nad New Col­lege Lane i łączą­cego dwie czę­ści Hert­ford Col­lege. Ple­cami opie­rał się o zero­do­waną kamienną ścianę jed­nego z now­szych budyn­ków kole­gium, stopy poło­żył na dachu.

Poja­wiła się cza­row­nica. Zdu­mie­wa­jąco pew­nym kro­kiem szła po nie­rów­nych pły­tach chod­nika przed gma­chem Biblio­teki Bodle­jań­skiej. Prze­cho­dząc pod miej­scem, w któ­rym sie­dział, przy­śpie­szyła kroku. Pode­ner­wo­wa­nie odmła­dzało ją i pod­kre­ślało jej bez­bron­ność.

Zatem tak wygląda ta sławna histo­ryczka, pomy­ślał z prze­ką­sem Mat­thew, wspo­mniaw­szy jej życio­rys. Widział wcze­śniej jej zdję­cie, lecz mimo to – zwa­żyw­szy na jej doko­na­nia naukowe – spo­dzie­wał się, że będzie star­sza.

Mimo wyraź­nego poru­sze­nia szła wypro­sto­wana, z wyprę­żo­nymi ramio­nami. Może wcale nie będzie jej tak łatwo zastra­szyć, jak na to liczył. Zacho­wa­nie cza­row­nicy w biblio­tece też to suge­ro­wało. Spoj­rzała mu w oczy bez cie­nia lęku, jaki przy­wykł dostrze­gać u wszyst­kich, któ­rzy nie byli wam­pi­rami – a także wielu takich, któ­rzy nimi byli.

Kiedy znik­nęła za rogiem, prze­mknął po dachach do muru New Col­lege i bez­sze­lest­nie zsu­nął się na teren kole­gium. Zna­jąc roz­kład budyn­ków, domy­ślał się, gdzie znaj­duje się zaj­mo­wane przez Bishop lokum, zanim więc dotarła do scho­dów, on zdą­żył się już ukryć w cie­niu bramy naprze­ciw wej­ścia.

Patrzył, jak krząta się po miesz­ka­niu, prze­cho­dzi z pokoju do pokoju, włą­cza świa­tło. Uchy­liła okno w kuchni i gdzieś znik­nęła.

To mi oszczę­dzi koniecz­no­ści wybi­ja­nia szyb, pomy­ślał. Albo otwie­ra­nia drzwi wytry­chem.

Prze­biegł przez odsło­niętą prze­strzeń i wspiął się po ścia­nie jej budynku; jego dło­nie i stopy bez trudu znaj­do­wały pewne chwyty i stop­nie w spo­jo­nym starą zaprawą murze, wspo­ma­ga­jąc się mie­dzianą rynną i gru­bymi łody­gami dzi­kiego wina. Zna­lazł sobie nowy punkt obser­wa­cyjny, z któ­rego wyraź­nie czuł cha­rak­te­ry­styczny zapach cza­row­nicy i sły­szał sze­lest odwra­ca­nych stro­nic. Wycią­gnął szyję i zaj­rzał przez okno do środka.

Bishop czy­tała. Mat­thew zdał sobie sprawę, że w chwili spo­koju jej twarz wygląda zupeł­nie ina­czej – jakby skóra ide­al­nie ukła­dała się na skry­wa­ją­cych się pod nią kościach. Głowa opa­dła jej lekko i znu­żona cza­row­nica z wes­tchnie­niem osu­nęła się na poduszki. Chwilę potem mia­rowy oddech zasy­gna­li­zo­wał, że zasnęła.

Zwie­sił się na rękach, pod­cią­gnął nogi i wśli­znął się przez okno do kuchni. Minęło wiele czasu, odkąd ostatni raz zakra­dał się do miesz­ka­nia kobiety, zresztą nawet daw­niej zda­rzało się to rzadko i zazwy­czaj w okre­sach wyjąt­ko­wego zadu­rze­nia. Tym razem powód był zupeł­nie inny – cho­ciaż gdyby został przy­ła­pany, miałby nie­wą­ski pro­blem z wytłu­ma­cze­niem, o co cho­dzi.

Musiał spraw­dzić, czy Ash­mole nr 782 wciąż znaj­duje się w posia­da­niu Bishop. Nie udało mu się porząd­nie prze­szu­kać jej biurka w biblio­tece, ale szybki rzut oka pozwo­lił mu stwier­dzić, że dzi­siaj raczej nie korzy­stała z tego aku­rat manu­skryptu. Nie było jed­nak mowy o tym, żeby cza­row­nica, w dodatku z Bisho­pów, po pro­stu ode­słała taki wolu­min na półkę.

Bez­sze­lest­nym kro­kiem prze­mie­rzył małe miesz­kanko. Księgi nie było ani w łazience, ani w sypialni. Prze­kradł się obok sofy, na któ­rej spała cza­row­nica. Jej powieki drgały gwał­tow­nie, jakby oglą­dała film. Jedną dłoń zaci­snęła w pięść, jej nogi co jakiś czas podry­gi­wały, za to twarz pozo­stała spo­kojna, zupeł­nie nie­po­ru­szona tym, co robiło ciało.

Coś tu było nie w porządku. Mat­thew wyczu­wał to od początku, od pierw­szej chwili, gdy zoba­czył Bishop w biblio­tece. Obser­wo­wał ją teraz ze skrzy­żo­wa­nymi na piersi ramio­nami, ale na­dal nie potra­fił dojść, o co cho­dzi. Nie pach­niała tak jak inne cza­row­nice: lul­kiem, siarką, szał­wią.

Ona coś ukrywa, pomy­ślał. Coś wię­cej niż zagi­niony ręko­pis.

Odwró­cił się i rozej­rzał w poszu­ki­wa­niu stołu, przy któ­rym pra­co­wała. Nie­trudno było go wypa­trzyć: był zawa­lony książ­kami i papie­rami – i tam też naj­praw­do­po­dob­niej porzu­ciła wykra­dzioną księgę. Zro­bił krok w jego stronę… i nagle poczuł zapach elek­trycz­no­ści. Zamarł w bez­ru­chu.

Ciało Diany Bishop ocie­kało świa­tłem: blask sączył się z obrysu jej syl­wetki, ema­no­wał z porów skóry, błę­kitny, lecz zara­zem tak blady, że nie­mal biały. Świa­tło utwo­rzył lśniący obłok wokół ciała, obej­mu­jąc je mie­nią­cym się cału­nem.

Mat­thew z nie­do­wie­rza­niem pokrę­cił głową. To było nie­moż­liwe, od wie­ków nie widział takiej powo­dzi świa­tła wypły­wa­ją­cej z ciała cza­row­nicy.

Chwi­lowo miał jed­nak na gło­wie inne, pil­niej­sze sprawy. Wró­cił więc do poszu­ki­wań manu­skryptu, pośpiesz­nie prze­szu­kał stos papie­rów na biurku i sfru­stro­wany prze­cze­sał pal­cami włosy. Wszech­obecny zapach cza­row­nicy go roz­pra­szał. Odwró­cił się w stronę sofy. Bishop znów poru­szyła się nie­spo­koj­nie, pod­cią­gnęła kolana do piersi – i pul­su­jące świa­tło ponow­nie wypły­nęło na powierzch­nię, zami­go­tało, cof­nęło się.

Zmarsz­czył brwi zasko­czony nie­spój­no­ścią tego, co pod­słu­chał ubie­głej nocy, z tym, co widział na wła­sne oczy. Dwie cza­row­nice plot­ko­wały o Ash­mole’u nr 782 i o cza­row­nicy, która go wypo­ży­czyła. Jedna z nich twier­dziła, że ame­ry­kań­ska histo­ryczka wcale nie używa magii, ale Mat­thew widział swoje w biblio­tece – a teraz patrzył, jak magiczna moc prze­peł­nia ją w spo­sób abso­lut­nie nie­dwu­znaczny. Przy­pusz­czał, że także w pracy nauko­wej Bishop wspo­maga się magią. Wielu ludzi, o któ­rych pisała, było jego przy­ja­ciółmi: Cor­ne­lius Dreb­bel, Andreas Liba­vius, Isaac New­ton. Po mistrzow­sku wychwy­ciła ich dzi­wac­twa i obse­sje. Jak to moż­liwe, żeby współ­cze­sna kobieta tak dobrze rozu­miała męż­czyzn, któ­rzy żyli tak dawno temu? Zasta­no­wił się prze­lot­nie, czy i jego rozu­miałaby z tak nie­praw­do­po­dobną prze­ni­kli­wo­ścią.

Zdzi­wił się, kiedy zegary wybiły trze­cią. W gar­dle mu zaschło. Zdał sobie sprawę, że od paru godzin stoi nie­ru­chomo, wpa­trzony w śniącą cza­row­nicę, któ­rej moc na prze­mian wzbiera i słab­nie. Prze­szło mu przez myśl, że mógłby uga­sić pra­gnie­nie jej krwią; jej smak mógłby mu zdra­dzić poło­że­nie księgi i dać pewne poję­cie o skry­wa­nych przez cza­row­nicę sekre­tach. Powstrzy­mał się jed­nak: tylko chęć odna­le­zie­nia Ash­mole’a nr 782 spra­wiła, że spę­dził tyle czasu w towa­rzy­stwie tajem­ni­czej Diany Bishop.

Skoro manu­skryptu nie było w jej miesz­ka­niu, to musiał zostać w biblio­tece.

Mat­thew po cichu prze­szedł do kuchni, wymknął się przez okno i wto­pił w noc.

Rozdział 4

Obudzi­łam się cztery godziny póź­niej: leża­łam na koł­drze, ści­ska­jąc w ręce tele­fon. W któ­rymś momen­cie musia­łam zrzu­cić pan­to­fel z pra­wej nogi i zwie­sić stopę poza łóżko. Spoj­rza­łam na zega­rek i aż jęk­nę­łam. Nie mia­łam czasu ani na tra­dy­cyjny wypad nad rzekę, ani nawet na prze­bieżkę.

Skró­ci­łam swój poranny rytuał, wzię­łam prysz­nic, po czym – popi­ja­jąc wrzącą her­batę – wysu­szy­łam włosy: rudo­blond, nie­sforne, nie­słu­cha­jące szczotki. Podob­nie jak więk­szość cza­row­nic, mia­łam kło­pot z zapro­wa­dze­niem ładu wśród opa­da­ją­cych do ramion kosmy­ków. Sarah twier­dziła, że to wina tłu­mio­nej magii, ale obie­cała przy tym, że regu­larne uży­wa­nie mocy będzie roz­ła­do­wy­wać ładunki elek­tro­sta­tyczne i włosy zaczną mi się ukła­dać.

Umy­łam zęby, wło­ży­łam dżinsy, czy­stą białą bluzkę i czarny żakiet. Wszystko robi­łam zgod­nie z usta­lo­nym porząd­kiem dnia, ubra­łam się tak jak zwy­kle, ale ani jedno, ani dru­gie nie popra­wiło mi nastroju. Ubra­nie wyda­wało mi się dziw­nie nie­wy­godne i krę­pu­jące. Obcią­gnę­łam żakiet, żeby lepiej się uło­żył, ale nie mogłam po nim za wiele ocze­ki­wać: był po pro­stu kiep­sko uszyty.

Kiedy spoj­rza­łam w lustro, wyj­rzała z niego twarz mojej matki. Nie mogłam sobie przy­po­mnieć, kiedy tak bar­dzo się do niej upodob­ni­łam. Na stu­diach? Nikt nie komen­to­wał mojego wyglądu, dopóki na pierw­szym roku nie przy­je­cha­łam do domu na Święto Dzięk­czy­nie­nia – od tam­tej pory takie komen­ta­rze były pierw­szą rze­czą, jaką sły­sza­łam od ludzi, któ­rzy znali Rebeccę Bishop.

Dzi­siej­sze zer­k­nię­cie w lustro pozwo­liło mi dodat­kowo stwier­dzić, że jestem blada z nie­wy­spa­nia, przez co odzie­dzi­czone po ojcu piegi uwy­dat­niły się nie­po­ko­jąco, dodat­kowo kon­tra­stu­jąc z ciem­no­si­nymi krę­gami pod oczami. Zmę­cze­nie wydłu­żyło mi też nos i zaak­cen­to­wało pod­bró­dek. Przy­szedł mi do głowy nie­ska­lany pro­fe­sor Cla­ir­mont; byłam cie­kawa, jak on wygląda z samego ranka. Pew­nie tak samo per­fek­cyj­nie, jak wczo­raj wie­czo­rem, pomy­śla­łam. Bestia. Skrzy­wi­łam się do sie­bie w lustrze.

Przed wyj­ściem przy­sta­nę­łam jesz­cze i obrzu­ci­łam miesz­ka­nie szyb­kim spoj­rze­niem. Coś mnie gry­zło, nie dawało spo­koju – zapo­mniane spo­tka­nie, prze­oczony ter­min… Jak­bym prze­ga­piła coś waż­nego. Nie­po­kój owi­nął mi się wokół żołądka, ści­snął, w końcu odpu­ścił. Zer­k­nę­łam do ter­minarza, przej­rza­łam sto­sik poczty na biurku, w końcu zło­ży­łam nie­po­kój na karb głodu i zeszłam na par­ter. Kiedy prze­cho­dzi­łam obok kuchni, krzą­ta­jące się w niej uprzej­mie panie zapro­po­no­wały mi tost. Pamię­tały mnie jesz­cze z cza­sów dok­to­ranc­kich i wciąż usi­ło­wały mnie prze­mocą kar­mić kre­mem budy­nio­wym i szar­lotką, ile­kroć wyda­łam im się zestre­so­wana.

Chru­piąc tost i śli­zga­jąc się na kamie­niach New Col­lege Lane, doszłam osta­tecz­nie do wnio­sku, że wyda­rze­nia z ubie­głego wie­czoru musiały mi się po pro­stu przy­śnić. Włosy opa­dały mi na koł­nie­rzyk, mój oddech mglił się w rześ­kim powie­trzu. O poranku Oks­ford był abso­lut­nie zwy­czajny: kiedy samo­chody dostaw­cze pod­jeż­dżały pod uczel­niane kuch­nie, pach­niało świeżo paloną kawą i wil­got­nym bru­kiem, a ożyw­cze pro­mie­nie słońca cięły uko­śnie mgłę, nie wyglą­dał na miej­sce, w któ­rym mogłyby się kryć wam­piry.

Ubrany w nie­bie­ską mary­narkę pra­cow­nik Biblio­teki Bodle­jań­skiej tra­dy­cyj­nie obej­rzał moją kartę czy­tel­nika z takim namasz­cze­niem, jakby widział mnie po raz pierw­szy w życiu i podej­rze­wał o bycie wybitną zło­dziejką ksią­żek, zanim w końcu pozwo­lił mi wejść. Odło­ży­łam torbę do prze­gródki przy wej­ściu, wyjąw­szy z niej uprzed­nio port­fel, lap­top i notatki, po czym weszłam na krę­cone drew­niane schody pro­wa­dzące na dru­gie pię­tro.

Zapach biblio­teki zawsze doda­wał mi otu­chy, ta spe­cy­ficzna kom­bi­na­cja woni sta­rego kamie­nia, kurzu, kor­ni­ków i papieru wytwa­rza­nego jak należy – ze szmat. Słońce wpa­dało przez okna na pół­pię­trach, roz­świe­tla­jąc uno­szące się w powie­trzu dro­binki kurzu i kła­dąc się lśnią­cymi pla­mami na wie­ko­wych ścia­nach i zwi­ja­ją­cych się afi­szach z zapo­wie­dzią wykła­dów z ubie­głego seme­stru. Nowego planu zajęć jesz­cze nie wywie­szono, ale nie­wiele dni już pozo­stało do chwili, gdy śluzy zostaną otwarte i wez­brana fala stu­den­tów zaleje mia­sto, burząc jego spo­kój.

Nucąc pod nosem, ski­nę­łam gło­wom popier­siom Tho­masa Bodleya i króla Karola I, sto­ją­cym po obu stro­nach łuko­wa­tego przej­ścia do czy­telni diuka Hum­freya, pchnę­łam waha­dłowe drzwi i zna­la­złam się przy sta­no­wi­sku odbio­rów i zwro­tów.

– Będziemy go musieli dzi­siaj posa­dzić w Sel­den End – mówił wła­śnie kie­row­nik z nutą iry­ta­cji w gło­sie.

Biblio­teka dzia­łała zale­d­wie od paru minut, a pan John­son i jego per­so­nel już zaczy­nali pani­ko­wać. Widy­wa­łam ich wcze­śniej w takim sta­nie, zawsze jed­nak wią­zało się to z wizytą jakichś słyn­nych uczo­nych.

– Zło­żył zamó­wie­nie i już tam czeka. – Nowa asy­stentka, którą pozna­łam poprzed­niego dnia, spoj­rzała na mnie spode łba. Trzy­mała narę­cze ksią­żek. – Te też są dla niego, kazał je spro­wa­dzić z Nowej Czy­telni.

W Nowej Czy­telni prze­cho­wy­wano książki trak­tu­jące o Azji Wschod­niej. Nie była to moja dzie­dzina badań, więc stra­ci­łam zain­te­re­so­wa­nie nie­zwy­kłym gościem.

– Zanieś mu je i powiedz, że w ciągu godziny dosta­nie wszyst­kie manu­skrypty – pole­cił kie­row­nik i ze zbo­lałą miną wró­cił do swo­jego biura.