69,90 zł
Piękna i młoda doktor historii Diana Bishop studiuje alchemiczne księgi w oksfordzkiej Bibliotece Bodlejańskiej. Jeden manuskrypt promieniuje dziwnym lśnieniem. Brakuje mu kilku stron, a spod pisma wyłania się niemożliwy do odczytania inny tekst. Diana wie, że by go odczytać, musiałaby użyć swoich magicznych mocy. Pochodzi bowiem z potężnej rodziny o wielowiekowych czarnoksięskich tradycjach – z rodziny pierwszej czarownicy straconej w Salem. Ale Diana boi się swojej magii, broni się przed nią. Wraca jednak do księgi. Okazuje się, że manuskryptu nie ma w bibliotece, bo zaginął przeszło sto lat wcześniej. Tymczasem Oksfordem wstrząsają tajemnicze morderstwa.
A Bibliotekę Bodlejańską zaludniają niebezpieczne czarownice, czarnoksiężnicy, demony i wampiry. Wszyscy poszukują księgi... Wśród tych istot, których nie sposób odróżnić od ludzi, jest urzekający Matthew Clairmont – światowej sławy profesor biochemii i neurologii. Diana wie, że nie wolno jej złamać zakazu wchodzenia w uczuciowe związki z przedstawicielami innych ras. Wie, że tę miłość może przypłacić życiem...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 906
Lexie i Jake’owi oraz ich świetlanej przyszłości.
Zaczyna się od nieobecności i pragnienia.
Zaczyna się od krwi i strachu.
Zaczyna się od księgi czarownic.
Oprawiony w skórę tom pod żadnym względem nie prezentował się nadzwyczajnie. Dla zwykłego historyka nie różniłby się od setek innych rękopisów w Bibliotece Bodlejańskiej w Oksfordzie. Stara i zniszczona księga. Zorientowałam się jednak, że jest w niej coś dziwnego, kiedy tylko ją odebrałam.
Czytelnia diuka Humfreya świeciła pustkami popołudniem pod koniec września. Zamówienia biblioteczne szybko realizowano teraz, kiedy letni tłum wizytujących naukowców zniknął, a szaleństwo jesiennego semestru jeszcze się nie zaczęło. Mimo to zdziwiłam się, kiedy Sean zatrzymał mnie przy stanowisku odbiorów i zwrotów.
– Doktor Bishop, są już pani manuskrypty – szepnął głosem zabarwionym szelmowską nutką.
Przód swetra w romby przybrudził mu się rdzą ze starych okuć na skórzanych oprawach. Sean strzepnął ślady zawstydzony. Pasemko blond włosów opadło mu wtedy na czoło.
– Dziękuję – powiedziałam, uśmiechając się z wdzięcznością. W rażący sposób łamałam zasady ograniczające liczbę książek, jaką badacz mógł zamówić jednego dnia. Sean, który za czasów naszych studiów doktoranckich wypił ze mną wiele drinków w otynkowanym na różowo pubie po drugiej stronie ulicy, realizował moje zamówienia bez słowa skargi od ponad tygodnia. – I przestań mnie nazywać „doktor Bishop”. Za każdym razem myślę, że mówisz do kogoś innego.
Uśmiechnął się szeroko w odpowiedzi i przesunął manuskrypty – same doskonałe przykłady alchemicznych ilustracji z bodlejańskiej kolekcji – po podniszczonym dębowym biurku. Każdy umieszczono w kartonowym, szarym pudle w celi ich zabezpieczenia.
– Ach, jest jeszcze jeden. – Sean zniknął na chwilę w kantorku i wrócił z grubym tomem kwarto oprawionym w zwykłą cętkowaną skórę cielęcą. Położył go na wierzchu stosu i pochylił się, żeby mu się przyjrzeć. Cieniutkie, złote oprawki jego okularów zaiskrzyły w słabym świetle, jakie rzucała przymocowana do półki stara lampa z brązu. – Od dawna nikt go nie zamawiał. Odnotuję, że trzeba go zapakować w karton po zwrocie.
– Chcesz, żebym ci przypomniała?
– Nie. Już to sobie zakonotowałem. – Sean popukał się palcami w głowę.
– Twój umysł musi być lepiej zorganizowany niż mój. – Uśmiechnęłam się szerzej.
Spojrzał na mnie nieśmiało i pociągnął za rewers, ale ten został tam, gdzie był – między okładką a pierwszymi stronami.
– Nie chce puścić – powiedział.
Stłumione głosy rozbrzmiały w moim uchu, naruszając znajomą ciszę pomieszczenia.
– Słyszałeś to? – Rozejrzałam się zdumiona dziwnymi głosami.
– Co? – zdziwił się Sean i podniósł wzrok znad manuskryptu.
Ślady złota zalśniły na krawędziach księgi i przyciągnęły mój wzrok. Jednak te wyblakłe resztki złota nie mogły tłumaczyć słabego, opalizującego lśnienia, które wymykało się spomiędzy stronic. Zamrugałam.
– Nic takiego.
Pośpiesznie przyciągnęłam rękopis do siebie. Palce zaczęły mnie mrowić w miejscach, gdzie zetknęły się ze skórzaną oprawą. Sean nadal trzymał rewers, który teraz z łatwością wysunął się spod okładki. Wzięłam stos woluminów na ręce i wsunęłam pod podbródek. Zaatakował mnie osobliwy zapach, który przegnał znajome biblioteczne aromaty strużyn z temperowanych ołówków i wosku do podłogi.
– Diano? Dobrze się czujesz? – zapytał Sean, marszcząc z troską czoło.
– Jasne. Tylko trochę jestem zmęczona – odpowiedziałam, odsuwając książki od nosa.
Przeszłam szybko przez oryginalną, piętnastowieczną część biblioteki, mijając elżbietańskie biurka z trzema półkami i podrapanymi blatami. Gotyckie okna pomiędzy nimi kierowały uwagę czytelnika na kasetonowe sufity, gdzie jaskrawe farby i złocenia podkreślały detale uniwersyteckiego herbu z trzema koronami, otwartą księgą i powtarzającym się po wielokroć mottem – „Bóg jest moim oświeceniem”.
Moją jedyną towarzyszką w bibliotece w ten piątkowy wieczór była inna amerykańska badaczka – Gillian Chamberlain. Jako wykładowczyni filologii klasycznej w kolegium Bryn Mawr spędzała tu czas nad skrawkami papirusu włożonego między tafle szkła. Mijając ją, przyśpieszyłam kroku. Starałam się unikać kontaktu wzrokowego, ale zdradziło mnie skrzypienie starej podłogi.
Skóra mnie zamrowiła jak zawsze, kiedy patrzyła na mnie druga czarownica.
– Diana? – zawołała z mroku.
Zdusiłam westchnienie i przystanęłam.
– Cześć, Gillian. – Z niewyjaśnionych przyczyn zazdrośnie strzegłam swojego stosu ksiąg, trzymałam się jak najdalej od czarownicy i obróciłam się tak, by nie znajdował się na linii jej wzroku.
– Co robisz w Święto Mabon?
Gillian zawsze przystawała przy moim biurku i prosiła, żebym spędziła czas ze swoimi „siostrami”, kiedy byłam w mieście. A ponieważ do wiccańskich obchodów jesiennej równonocy brakowało tylko kilku dni, podwoiła swoje wysiłki, żeby wciągnąć mnie do oksfordzkiego covenu.
– Pracuję – odpowiedziałam pośpiesznie.
– Tam jest sporo bardzo miłych czarownic, wiesz? – odrzekła sztywno, nie kryjąc dezaprobaty. – Naprawdę powinnaś do nas dołączyć w poniedziałek.
– Dzięki. Zastanowię się – powiedziałam, już kierując się w stronę Selden End, przestronnej, siedemnastowiecznej dobudówki ustawionej prostopadle do głównej osi czytelni diuka Humfreya. – Tyle że pracuję nad referatem na konferencję, więc raczej na mnie nie licz.
Moja ciotka Sarah zawsze ostrzegała mnie, że jedna czarownica nie zdoła okłamać drugiej, ja jednak zawsze próbowałam.
Gillian mruknęła współczująco, ale odprowadziła mnie wzrokiem.
Przy znajomym miejscu naprzeciwko łukowatych okien z szybkami w ołowianych dwutówkach oparłam się pokusie, żeby rzucić manuskrypty na stół i otrzeć ręce. Zamiast tego, pamiętając o wieku ksiąg, odłożyłam stos ostrożnie.
Rękopis, który nie chciał wypuścić rewersu, leżał na samym wierzchu. Na grzbiecie wytłoczono złoty herb Eliasa Ashmole’a, siedemnastowiecznego kolekcjonera książek i alchemika, którego księgi i dokumenty przeniesiono z jego muzeum do Biblioteki Bodlejańskiej w XIX wieku wraz z tomem numer 782. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam brązowej skóry.
Niezbyt silny wstrząs sprawił, że szybko cofnęłam palce, ale nie dość szybko. Mrowienie powędrowało w górę po mojej ręce, wywołując gęsią skórkę, a potem rozlało się po ramionach i napięło mięśnie w karku i reszcie szyi. Te odczucia szybko minęły, ale pozostawiły we mnie wrażenie pustki płynące z niespełnionej żądzy. Wstrząśnięta swoją reakcją odsunęłam się od bibliotecznego stołu.
Mimo odległości manuskrypt rzucał mi wyzwanie – groził murom, jakimi oddzieliłam swoją karierę naukową od własnego dziedzictwa, związanego z tym, że jestem ostatnią czarownicą z rodu Bishopów. Tutaj, mając doktorat, na który ciężko zapracowałam, etat, awans w zasięgu ręki i rozkwitającą karierę, zrzekłam się rodzinnego dziedzictwa i stworzyłam życie, które opierało się całkowicie na rozumie i umiejętnościach naukowych, nie zaś na niewytłumaczalnych przeczuciach i czarach. Znalazłam się w Oksfordzie, żeby dokończyć badania. Po ich zakończeniu moje odkrycia zostaną opublikowane wraz z rozległą analizą i licznymi przypisami, a tym samym zostaną przedstawione moim ludzkim kolegom po fachu. Nie będzie tu żadnej przestrzeni na tajemnice. W mojej pracy nie znajdzie się nic, co można poznać tylko szóstym zmysłem czarownicy.
Niestety jednak całkiem nieświadomie zamówiłam alchemiczny rękopis, który był potrzebny mi do badań, a zarazem najwyraźniej posiadał nieziemską moc, jakiej nie dało się zignorować. Palce mnie świerzbiły, żeby otworzyć go i dowiedzieć się czegoś więcej. Jednak jeszcze silniejszy impuls mnie powstrzymywał: czy moja ciekawość to ciekawość intelektualisty, czy rzeczywiście wiąże się z moimi studiami? Czy też raczej wynikała ze związków mojej rodziny z czarami?
Odetchnęłam znajomym bibliotecznym powietrzem i zamknęłam oczy, mając nadzieję, że to mi pomoże odzyskać jasność myślenia. Biblioteka Bodlejańska zawsze była dla mnie sanktuarium, miejscem niezwiązanym z Bishopami. Wsunęłam drżące dłonie pod łokcie i wpatrywałam się w Ashmole’a nr 782 wśród narastającego mroku, zastanawiając się, co zrobić.
Moja matka na pewno znalazłaby instynktownie właściwą odpowiedź, gdyby tylko była na moim miejscu. Większość członków rodziny Bishopów była utalentowanymi czarownicami, ale moja matka, Rebecca, była kimś nadzwyczajnym. Wszyscy tak mówili. Jej nadnaturalne zdolności objawiły się wcześnie i nim zaczęła szkołę podstawową, przewyższała swoimi umiejętnościami magicznymi większość starszych czarownic w miejscowym covenie, dzięki intuicyjnemu rozumieniu czarów, zdumiewającym zdolnościom jasnowidzenia i niesamowitemu talentowi sięgania głębiej niż pod powierzchnię zdarzeń i ludzi. Młodsza siostra mojej matki, ciotka Sarah, też okazała się zdolną czarownicą, ale jej talenty były bardziej typowe – wprawna ręka w przygotowywaniu magicznych mikstur i doskonała znajomość tradycyjnej wiedzy tajemnej: czarów i uroków.
Rzecz jasna, moi koledzy po fachu z wydziału historii nic nie wiedzieli na temat mojej rodziny, ale w Madison, miasteczku w odległym północnym zakątku stanu Nowy Jork, gdzie mieszkałam z Sarah od siódmego roku życia, wiedziano wszystko na temat Bishopów. Moi przodkowie przeprowadzili się z Massachusetts po wojnie o niepodległość. Do tego czasu upłynęło ponad sto lat od egzekucji Bridget Bishop w Salem. Mimo to plotki i pogłoski ścigały ich aż do nowego domu. Po tym, jak zebrali swoje manatki i osiedlili się ponownie w Madison, Bishopowie ciężko pracowali, żeby pokazać, jak użyteczna może być obecność czarownic w sąsiedztwie, gdy trzeba wyleczyć chorego albo przewidzieć pogodę. Z czasem rodzina zapuściła w tej społeczności korzenie dostatecznie głęboko, żeby przetrwać nieuniknione wybuchy przesądów i ludzkiego strachu.
Niestety ciekawość świata mojej matki wyprowadziła ją poza bezpieczne granice Madison. Najpierw trafiła do Harvardu, gdzie poznała młodego czarownika, Stephena Proctora. On także wywodził się z rodu o długich magicznych tradycjach i pragnął zasmakować życia poza Nową Anglią, leżącą w obrębie wpływów jego rodziny i trwale związaną z jej historią. Rebecca Bishop i Stephen Proctor byli czarującą parą, amerykańska szczerość mojej matki stanowiła kontrast dla bardziej sztywnej, staroświeckiej postawy mojego ojca. Zostali antropologami, pogrążyli się w obcych kulturach i ich wierzeniach; połączyły ich pasja poznawcza i głębokie oddanie. Kiedy zdobyli posady na okolicznych uczelniach – moja matka na swojej Alma Mater, a ojciec w Wellesley – założyli dom w Cambridge i stamtąd wyruszali w podróże badawcze.
Mam niewiele wspomnień z dzieciństwa, ale każde z nich jest żywe i zdumiewająco wyraziste. We wszystkich pojawiają się moi rodzice: dotyk łokci sztruksowej marynarki ojca, konwaliowy zapach perfum matki, brzęk ich kieliszków od wina w piątkowe wieczory, kiedy kładli mnie do łóżka i jedli razem kolację przy świecach. Matka opowiadała mi różne historie przed snem, a brązowa aktówka ojca głośno uderzała w podłogę, kiedy upuszczał ją przy frontowych drzwiach.
Te wspomnienia pewnie wydałyby się znajome większości ludzi.
Jednakże inne wspomnienia z moimi rodzicami – wręcz przeciwnie. Nie pamiętam, żeby matka kiedykolwiek robiła pranie, ale moje ubrania zawsze były czyste i schludnie poskładane. Mimo że o nich nie pamiętałam, na mojej ławce pojawiały się karteczki z pozwoleniem na szkolną wycieczkę do zoo, kiedy zbierała je nauczycielka. Bez względu na to, w jakim stanie znajdował się gabinet ojca, kiedy przychodziłam pocałować go na dobranoc (a zwykle wyglądał, jakby coś tam wybuchło), następnego ranka zawsze panował w nim idealny porządek. W przedszkolu zapytałam mamę mojej przyjaciółki Amandy, dlaczego zawraca sobie głowę zmywaniem naczyń za pomocą wody i płynu, skoro wystarczy ułożyć je w zlewie, pstryknąć palcami i wyszeptać kilka słów. Pani Schmidt roześmiała się wtedy z moich dziwnych poglądów na prace domowe, ale w jej oczach odmalowało się zdumienie.
Tego samego wieczoru rodzice powiedzieli mi, że musimy uważać, co mówimy o magii i z kim o niej rozmawiamy. Ludzie mieli nad nami liczebną przewagę i uważali naszą moc za przerażającą, jak wyjaśniła mi matka, a strach to najpotężniejsza siła na ziemi. Nie wyznałam wtedy, że magia – zwłaszcza w wykonaniu mojej matki – mnie także przeraża.
Za dnia moja matka wyglądała jak matka każdego dzieciaka w Cambridge: nieco zaniedbana, odrobinę niezorganizowana, wiecznie umęczona presją obowiązków domowych i zawodowych. Blond włosy nosiła modnie potargane, chociaż jej ubrania utknęły w okolicy 1977 roku – długie, szerokie spódnice, przyduże spodnie i koszule, męskie kamizelki i marynarki, które kupowała w sklepach z używaną odzieżą rozsianych po całym Bostonie niczym druga Annie Hall. W jej wyglądzie nic nie przykułoby waszej uwagi na tyle, byście obejrzeli się za nią na ulicy albo nawet stojąc za nią w kolejce w supermarkecie.
W zaciszu naszego domu, przy zaciągniętych zasłonach i zamkniętych na klucz drzwiach, moja matka stawała się kimś innym. Jej ruchy były pewne, a nie pośpieszne i gorączkowe. Czasem wręcz wydawało się, że unosi się w powietrzu. Kiedy poruszała się po domu, śpiewając i odstawiając na miejsce pluszowe zwierzątka i książki, jej twarz powoli przeistaczała się w coś nieziemskiego i pięknego. Kiedy moja matka płonęła magią, nie można było oderwać od niej oczu.
– Mamusia ma w sobie petardę – tak wyjaśnił to ojciec, uśmiechając się szeroko i pobłażliwie.
Ja jednak wiedziałam, że petardy są nie tylko jasne i pełne życia. Są też nieprzewidywalne, mogą cię zaskoczyć i przestraszyć.
Pewnego wieczoru, kiedy ojciec miał wykład, matka postanowiła wyczyścić srebra. Zahipnotyzowała ją misa z wodą, którą postawiła na stole w jadalni. Wpatrywała się w szklistą powierzchnię stopniowo pokrywającą się mgłą, ta zaś, kłębiąc się, tworzyła maleńkie i zwiewne jak duchy kształty. Sapnęłam z zachwytu, kiedy urosły i wypełniły pokój fantastycznymi stworzeniami. Wkrótce pełzały po zasłonach i czepiały się sufitu. Krzyknęłam przestraszona, matka jednak nie odrywała wzroku od wody. Nic nie przerwało jej skupienia, dopóki coś na poły ludzkiego, na poły zwierzęcego nie podpełzło i nie uszczypnęło mnie w rękę. To wyrwało ją z zadumy, a wtedy eksplodowała deszczem gniewnego czerwonego światła, które rozpędziło zjawy i pozostawiło w domu smród palonych piór. Kiedy ojciec wrócił, od razu wyczuł dziwny zapach. Jego niepokój był doskonale widoczny. Znalazł nas skulone razem na łóżku. Na jego widok matka rozpłakała się skruszona. Od tej pory nigdy nie czułam się w pełni bezpieczna w jadalni.
Wszelkie resztki poczucia bezpieczeństwa opuściły mnie, kiedy skończyłam siedem lat, a moi rodzie wyjechali do Afryki i nigdy nie wrócili stamtąd żywi.
Otrząsnęłam się i skupiłam na napotkanym dylemacie. Manuskrypt leżał na bibliotecznym stole w kręgu światła lampy. Jego magia przyzywała coś mrocznego i spętanego we mnie. Moje palce znowu dotknęły gładkiej skóry okładki. Tym razem wrażenie mrowienia wydało mi się znajome. Jak przez mgłę przypomniałam sobie, że doświadczyłam kiedyś czegoś podobnego, gdy grzebałam w dokumentach leżących na biurku w gabinecie ojca.
Odwróciłam się stanowczo od oprawionego w skórę tomu i zajęłam się czymś bardziej racjonalnym – szukaniem listy tekstów alchemicznych, którą przygotowałam przed wyjazdem z New Haven. Leżała na moim biurku ukryta wśród luźnych kartek, rewersów, paragonów, ołówków, długopisów i mapek bibliotecznych, schludnie uporządkowana według kolekcji, a potem według numerów, jakie nadał każdej pozycji bibliotekarz, kiedy wprowadzał je do katalogu Biblioteki Bodlejańskiej. Odkąd przyjechałam tutaj kilka tygodni temu, metodycznie zamawiałam kolejne pozycje z listy. Skopiowany opis katalogowy dotyczący pozycji nr 782 z kolekcji Ashmole’a brzmiał: „Antropologia, czyli traktat z krótkim opisem Człowieka w dwóch częściach, najpierw Anatomicznej, a potem Psychologicznej”. Jak w przypadku większości tekstów, które studiowałam, nie sposób było ocenić zawartości na podstawie tytułu.
Moje palce pewnie zdołałyby mi wiele powiedzieć na temat tej książki bez potrzeby jej otwierania. Ciotka Sarah potrafiła dotykiem ocenić, co znajduje się w poczcie, bez otwierania koperty, na wypadek gdyby znajdował się w niej rachunek, którego nie zamierzała płacić. Dzięki temu mogła udawać niewiedzę, gdy okazywało się, że ma zaległości w opłatach za prąd.
Złocone cyfry na grzbiecie zamrugały.
Usiadłam i rozważyłam możliwości.
Zignorować magię, otworzyć książkę i spróbować przeczytać ją jak normalny ludzki naukowiec?
Odsunąć zaczarowany rękopis na bok i odejść?
Sarah uśmiałaby się, gdyby dowiedziała się o moim kłopotliwym położeniu. Zawsze twierdziła, że moje próby separowania się od magii są daremne. Robiłam tak jednak od pogrzebu rodziców. Czarownice obecne wśród gości przyglądały mi się, szukając oznak, że w moich żyłach płynie krew Bishopów i Proctorów. Poklepywały mnie pocieszająco i przewidywały, że to tylko kwestia czasu, kiedy zajmę miejsce matki w lokalnym covenie. Niektóre szeptem kwestionowały słuszność decyzji moich rodziców o małżeństwie.
– Za dużo mocy – mamrotały, kiedy myślały, że nie słucham. – Zwróciliby na siebie uwagę, nawet gdyby nie studiowali starożytnych ceremonii religijnych.
To wystarczyło, żebym zrzuciła winę za śmierć rodziców na nadnaturalną siłę, którą byli obdarzeni, i postanowiła szukać innego sposobu na życie. Odwróciłam się od wszystkiego, co było związane z magią, i skupiłam się na zainteresowaniach typowych dla ludzkich nastolatek: koniach, chłopcach i romansidłach. Próbowałam zniknąć wśród zwykłych mieszkańców miasteczka. W okresie dorastania miałam kłopoty z depresją i stanami lękowymi. To wszystko było bardzo normalne, jak uprzejmie zapewnił ludzki lekarz moją ciotkę.
Tyle że Sarah nie powiedziała mu o głosach, o moim nawyku podnoszenia słuchawki telefonu bitą minutę przed tym, jak zadzwonił, ani też o tym, że musiała rzucać zaklęcie na drzwi i okna podczas pełni, żebym nie lunatykowała do lasu. Nie wspomniała też, że kiedy się złościłam, krzesła w domu ustawiały się w chwiejną piramidę, a potem spadały z hukiem, gdy nastrój mi się poprawiał.
Kiedy skończyłam trzynaście lat, ciotka uznała, że czas, abym skanalizowała część mojej mocy w naukę podstaw czarowania. Zapalanie świec za pomocą kilku wyszeptanych słów albo maskowanie pryszczy wypróbowaną miksturą – to zwykle były pierwsze kroki nastoletniej czarownicy. Ja jednak nie potrafiłam opanować nawet najprostszego czaru, przypalałam każdą miksturę magiczną, jakiej przyrządzania uczyła mnie ciotka, uparcie odmawiałam poddania się próbom mającym na celu sprawdzenie, czy odziedziczyłam po matce nadzwyczajny dar jasnowidzenia.
Głosy, ognie i inne niespodziewane wybuchy osłabły, gdy hormony mi się uspokoiły, ale niechęć do nauki rodzinnego fachu pozostała. Ciotkę niepokoił fakt, że ma niewyszkoloną czarownicę w domu, i z pewną ulgą odesłała mnie do college’u w Maine. Jeśli pominąć problem magii, była to typowa historia dorastania.
To, co pozwoliło mi uciec z Madison, to mój intelekt. Zawsze byłam nad wiek rozwinięta, zaczęłam mówić i czytać przed rówieśnikami. Ponieważ wspomagała mnie doskonała fotograficzna pamięć – dzięki której łatwo mogłam przypomnieć sobie strony podręcznika i wyłuskać z tekstu wymaganą na teście informację – szkoła szybko okazała się miejscem, gdzie magiczna spuścizna mojej rodziny nie ma znaczenia. Przeskoczyłam ostatnie lata szkoły średniej i zaczęłam naukę w college’u w wieku lat szesnastu.
Tam początkowo znalazłam sobie miejsce na wydziale teatralnym, moją wyobraźnię przyciągały spektakle i kostiumy, a umysł fascynowało to, w jak doskonały sposób słowa dramaturga potrafią przywołać odległe miejsca i czasy. Moje pierwsze występy zostały uznane przez profesorów za nadzwyczajny przykład tego, jak dobra gra aktorska może przekształcić zwykłą studentkę college’u w kogoś całkiem innego. Pierwsze oznaki tego, że owe metamorfozy mogą nie być efektem aktorskiego talentu, pojawiły się, kiedy grałam Ofelię w Hamlecie. Gdy tylko zostałam wybrana do tej roli, włosy zaczęły mi rosnąć w nienaturalnym tempie, aż sięgnęły pasa. Godzinami siedziałam nad jeziorem przy college’u, z włosami opadającymi wokół mnie kaskadą, a lśniąca powierzchnia wody przyciągała mnie w nieodparty sposób. Chłopiec grający Hamleta dał się porwać iluzji i połączył nas namiętny, choć niebezpiecznie wybuchowy romans. Powoli zaczęłam pogrążać się w szaleństwie Ofelii, pociągając za sobą resztę obsady.
Efektem mogło być urzekające przedstawienie, ale każda nowa rola rodziła nowe wyzwania. Na drugim roku sytuacja stała się niemożliwa, kiedy obsadzono mnie w roli Annabelli w sztuce „Szkoda, że jest nierządnicą” Johna Forda. Tak jak bohaterka, przyciągnęłam sznur oddanych zalotników (nie wszyscy z nich byli ludźmi), którzy chodzili za mną po kampusie. Kiedy po ostatnim opuszczeniu kurtyny nadal nie chcieli zostawić mnie w spokoju, stało się jasne, że cokolwiek zostało uwolnione, nie da się nad tym zapanować. Nie byłam pewna, w jaki sposób magia wkradła się do mojej gry aktorskiej, i nie chciałam się dowiedzieć. Obcięłam włosy na krótko. Przestałam nosić powłóczyste spódnice i falbaniaste bluzeczki na rzecz czarnych golfów, spodni khaki i mokasynów, jakie nosiły solidne ambitne studentki przygotowujące się do studiów prawniczych. Nadmiar energii przelałam w sport.
Po opuszczeniu wydziału teatralnego próbowałam kilku innych kierunków, szukając czegoś dostatecznie racjonalnego, by nie pozostawiało nawet cala kwadratowego wolnej przestrzeni dla magii. Brakowało mi precyzji i cierpliwości do matematyki, a moje próby w biologii zakończyły się katastrofą w postaci zawalonych egzaminów i niedokończonych eksperymentów laboratoryjnych.
Pod koniec drugiego roku prodziekan do spraw studenckich kazał mi wybrać specjalizację, jeśli nie chciałam spędzić piątego roku w college’u. Letnie studia w Anglii oferowały mi szansę, żeby jeszcze bardziej oddalić się od wszystkiego, co łączyło się z Bishopami. Zakochałam się w Oksfordzie, łagodnej poświacie jego porannych ulic. Zajęcia z historii dotyczyły wyczynów królów i królowych, a jedyne głosy w mojej głowie szeptały słowa z książek spisanych w XVI i XVII wieku – sama wielka literatura. A najlepsze było to, że w tym uniwersyteckim miasteczku nikt mnie nie znał, a jeśli tego lata przebywały tam jakieś czarownice, to trzymały się ode mnie z daleka. Wróciłam do domu, wybrałam jako specjalizację historię, zaliczyłam wszystkie wymagane kursy w rekordowym tempie i przed dwudziestką ukończyłam studia z wyróżnieniem.
Kiedy zdecydowałam się na doktorat, Oksford znalazł się na pierwszym miejscu na mojej liście rozpatrywanych uczelni. Specjalizowałam się w historii nauki i moje badania skupiały się na okresie, kiedy nauka zaczęła zastępować magię – gdy astrologia i polowania na czarownice ustąpiły miejsca Newtonowi i prawom powszechnym. Poszukiwanie w naturze racjonalnego porządku zamiast nadnaturalnego odzwierciedlało moje własne wysiłki odseparowania się od tego, co ukryte. Granice, które już wykreśliłam między tym, co dzieje się w moim umyśle, i tym, co mam we krwi, stały się jeszcze wyraźniejsze.
Ciotka Sarah parsknęła, kiedy usłyszała o mojej decyzji specjalizowania się w siedemnastowiecznej chemii. Jej płomiennorude włosy były widoczną oznaką porywczości i ostrego języka. Była szczerą, zasadniczą czarownicą, która natychmiast przejmowała panowanie nad pomieszczeniem, do którego tylko weszła. Była filarem społeczności Madison i dlatego często wzywano ją, żeby zażegnała kryzys w miasteczku, mały czy duży. Byłyśmy teraz w znacznie lepszych stosunkach, odkąd nie musiałam znosić codziennych dawek jej przenikliwych obserwacji na temat ludzkiej słabości i nielogiczności.
Co prawda dzieliły nas setki mil, ale Sarah uznała, że moje najnowsze próby trzymania się z dala od magii są godne śmiechu. I to właśnie mi oznajmiła.
– Myśmy to nazywali alchemią – powiedziała. – I kryje się w tym mnóstwo magii.
– Nie, nieprawda – zaprotestowałam. Cały sens mojej pracy zasadzał się na pokazaniu, jak naukowe w gruncie rzeczy były te poszukiwania. – Alchemia opowiada nam o rozwoju metody eksperymentalnej, a nie poszukiwaniu magicznego eliksiru, który zamienia ołów w złoto i czyni ludzi nieśmiertelnymi.
– Skoro tak mówisz – odparła z powątpiewaniem Sarah – ale wybrałaś sobie bardzo dziwny temat, skoro chcesz uchodzić za człowieka.
Po otrzymaniu doktoratu podjęłam zaciętą walkę o miejsce na wydziale w Yale, jedynym miejscu, które było bardziej angielskie od Anglii. Koledzy ostrzegali, że mam małe szanse na stały etat. Wyprodukowałam dwie książki, zebrałam garść nagród i otrzymałam kilka grantów na badania. A potem dostałam etat i udowodniłam wszystkim, że się mylili.
A co najważniejsze, moje życie należało teraz do mnie. Nikt na wydziale, nawet historycy specjalizujący się w początkach Ameryki, nie skojarzył mojego nazwiska z pierwszą kobietą z Salem straconą za czary w 1692 roku. Żeby zachować zapracowaną w pocie czoła niezależność, nadal nie dopuszczałam do swojego życia niczego, co wiązałoby się magią. Oczywiście zdarzały się wyjątki, jak na przykład ten jeden raz, kiedy skorzystałam z jednego z czarów Sarah, bo pralka nie chciała przestać pobierać wody i groziła zalaniem mojego małego mieszkanka przy Wooster Square. Nikt nie jest idealny.
Teraz, odnotowując moją kolejną wpadkę, wstrzymałam oddech, wzięłam manuskrypt w obie ręce i umieściłam na podpórkach w kształcie klinów, które dostarczała biblioteka, żeby chronić cenne książki. Podjęłam decyzję, że zachowam się jak poważny badacz i potraktuję Ashmole’a nr 782 jak zwykły rękopis. Zignoruję pieczenie w palcach, dziwny zapach i zwyczajnie opiszę zawartość. A potem zdecyduję z zawodową bezstronnością, czy książka jest dostatecznie obiecująca, by poddać ją dokładniejszym badaniom. Mimo to palce mi drżały, kiedy rozpinałam małą mosiężną zapinkę.
Manuskrypt wydał z siebie ciche westchnienie.
Obejrzałam się szybko przez ramię i upewniłam, że sala nadal jest pusta. Poza tym westchnieniem jedynym dźwiękiem, jaki rozlegał się w czytelni, było głośne tykanie zegara.
Uznałam, że nie odnotuję faktu, iż „książka westchnęła”, włączyłam laptop i otworzyłam nowy plik. Ta znajoma czynność, którą wykonałam już setki, jeśli nie tysiące razy, była równie uspokajająca jak schludne krzyżyki na liście. Wpisałam nazwę i numer rękopisu, skopiowałam tytuł z katalogowego opisu. Przyjrzałam się rozmiarom i oprawie, po czym opisałam obie rzeczy szczegółowo.
Jedyne, co pozostało, to otworzyć księgę.
Chociaż otworzyłam zapinki, trudno było podnieść okładkę – jakby przylgnęła do stronic. Zaklęłam pod nosem i na chwilę położyłam płasko dłoń na okładce, mając nadzieję, że Ashmole nr 782 po prostu musi mnie poznać. To nie była właściwie magia, po prostu położyłam rękę na książce. Poczułam mrowienie w dłoni, podobnie jak mrowiła mnie skóra, kiedy czarownica na mnie patrzyła, a potem napięcie uszło z manuskryptu. Wtedy uniesienie okładki nie stanowiło już problemu.
Pierwsza strona była z chropowatego papieru. Na drugim arkuszu, pergaminowym, widniały słowa: „Antropologia, czyli traktat z krótkim opisem Człowieka” napisane charakterem pisma Ashmole’a. Schludne, okrągłe litery były dla mnie równie znajome jak mój własny charakter pisma. Drugą cześć tytułu: „w dwóch częściach: najpierw Anatomicznej, a potem Psychologicznej” – dopisano później, ołówkiem. Ten charakter pisma też wyglądał znajomo, ale nie potrafiłam skojarzyć, skąd go znam. Gdybym dotknęła liter, może coś by mi to pomogło, ale to było wbrew bibliotecznym regułom i nie mogłabym udokumentować informacji, które zebrałyby moje palce. Odnotowałam więc tylko, że posłużono się atramentem i ołówkiem, że widoczne są dwa charaktery pisma i ustaliłam prawdopodobne datowania obu napisów.
Kiedy obróciłam pierwszą stronę, pergamin wydał mi się nienaturalnie ciężki i okazało się, że to on jest źródłem dziwnego zapachu. Nie był po prostu stary. Woń łączyła w sobie stęchliznę i piżmo w sposób, którego nie umiałam nazwać. I natychmiast zauważyłam, że z tomu schludnie wycięto trzy karty.
Wreszcie coś, co można łatwo opisać. Moje place przemknęły po klawiaturze: „Co najmniej trzy karty usunięto, posługując się liniałem lub brzytwą”. Zerknęłam na grzbiet rękopisu, ale nie potrafiłam się zorientować, czy brakuje też innych stron. Im bliżej mojego nosa znajdował się wolumin, tym bardziej jego moc i dziwny zapach mnie rozpraszały.
Skupiłam się na ilustracji następującej bezpośrednio po usuniętych kartach. Przedstawiała maleńką dziewczynkę pływającą w przezroczystym, szklanym naczyniu. Trzymała srebrną różę w jednej ręce i złotą w drugiej. Przy stopach miała maleńkie skrzydełka, krople czerwonego płynu spadały na jej długie czarne włosy. Pod obrazkiem znajdował się pogrubiony podpis wykonany czarnym atramentem i wyjaśniał, że to wizerunek filozoficznego dziecka, alegoria kluczowego kroku w stworzeniu kamienia filozoficznego, chemicznej substancji, która zapewni właścicielowi zdrowie, bogactwo i mądrość.
Kolory były jaskrawe i zdumiewająco dobrze zachowane. Artyści dokładali kiedyś skruszonych kamieni szlachetnych i skał do farb, żeby uzyskać wyraziste barwy. A sam rysunek skreślił ktoś, kto miał prawdziwy talent. Musiałam usiąść na dłoniach, żeby nie próbować dowiedzieć się czegoś więcej, dotykając stronicy to tu, to tam.
Niestety ilustrator mimo ewidentnego talentu całkiem pomieszał szczegóły. Szklane naczynie powinno być obrócone do góry, nie do dołu. Dziecko powinno być w połowie czarne i w połowie białe, żeby ukazać jego hermafrodytyczną naturę. Powinno mieć męskie genitalia i kobiece piersi. Albo chociaż dwie głowy.
Wizerunki alchemiczne opierały się na alegoriach i słynęły z zawiłości. Dlatego właśnie je studiowałam, szukając wzorów, które ujawniłyby systematyczne, logiczne podejście do chemicznej przemiany w czasach przed układem okresowym pierwiastków. Na przykład wizerunki księżyca prawie zawsze reprezentowały srebro, słońca zaś odnosiły się do złota. Kiedy oba te pierwiastki łączyły się, proces ten ukazywano jako ślub. Z czasem rysunki zostały zastąpione przez słowa, które z kolei stały się gramatyką chemii.
Jednakże ten rękopis podał w wątpliwości moją wiarę w logikę alchemików. Każda ilustracja miała przynajmniej jedną zasadniczą usterkę i żaden komentarz nie pomagał nadać temu sensu.
Szukałam czegoś, czegokolwiek, co zgadzałoby się z moją wiedzą na temat alchemii. W coraz łagodniejszym świetle delikatne ślady pisma pojawiły się na jednej ze stron. Przechyliłam lampę na biurku, żeby mieć więcej światła.
Niczego nie znalazłam.
Powoli obróciłam stronę, jakby to był kruchy liść.
Słowa zamigotały i przesunęły się po powierzchni – setki słów, niewidzialnych, dopóki nie znalazły się pod właściwym kątem do światła i czytelnika.
Zdusiłam okrzyk zaskoczenia.
Ashmole nr 782 był palimpsestem, rękopisem wewnątrz rękopisu. W czasach, kiedy pergamin był rzadkością, skrybowie ostrożnie zmywali atrament ze starych książek i zapisywali nowe teksty na pustych stronach. Często dawne słowa zaczynały po pewnym czasie wyłaniać się niczym duchy i dało się je odczytać za pomocą ultrafioletu, który sięgał pod plamy atramentowe i wydobywał wyblakły tekst, ponownie go ożywiał.
Tyle że tu nie było dość mocnego ultrafioletu, który ujawniłby te ślady. To nie był zwykły palimpsest. Dawnych zapisków nie zmyto, ale ukryto jakimś czarem. Dlaczego ktoś zadawałby sobie tyle trudu, żeby zaczarowywać tekst w alchemicznej księdze? Nawet fachowcy z trudem odczytywali niejasny język i udziwnione symbole, jakimi posługiwali się autorzy.
Oderwałam wzrok od ledwie widocznych liter, które za szybko się przesuwały, żebym mogła je odczytać, i skupiłam się na pisaniu streszczenia. „Zagadkowe” – wystukałam na klawiaturze laptopa. „Podpisy z XV–XVII wieku, ilustracje przeważnie z XV w. Źródło rysunków prawdopodobnie jeszcze starsze? Mieszanka papieru i welinu. Kolorowe i czarne atramenty, z czego te pierwsze nadzwyczajnej jakości. Ilustracje dobrze wykonane, ale liczne szczegóły oddano błędnie lub pominięto. Dotyczy stworzenia kamienia filozoficznego, alchemicznych narodzin/stworzenia, śmierci, zmartwychwstania i transformacji. Błędna kopia wcześniejszego rękopisu? Dziwna księga, pełna anomalii”.
Zawahałam się i moje palce zatrzymały się nad klawiszami.
Naukowcy robią jedną z dwóch rzeczy, kiedy odkryją informację, która nie pasuje do tego, co już wiedzą. Albo odsuwają ją na bok, żeby nie podawała w wątpliwość pielęgnowanych teorii, albo skupiają się na niej z intensywnością lasera i próbują dotrzeć do sedna zagadki. Gdyby księga nie była zaczarowana, może pokusiłabym się o to drugie podejście, ale ponieważ rzucono na nią zaklęcie, byłam skłonna wybrać pierwsze.
A kiedy badacz nabiera wątpliwości, zwykle odkłada decyzję na później.
Napisałam ambiwalentną ostatnią linijkę: „Wymaga więcej czasu? Być może należałoby wrócić do niej później?”.
Wstrzymując oddech, delikatnie zamknęłam oprawę. Prądy magii nadal przepływały przez rękopis, szczególnie silne w okolicy zapięć.
Ulżyło mi, kiedy księga została zamknięta. Wpatrywałam się w Ashmole’a nr 782 przez jeszcze kilka minut. Moje palce kusiło, żeby dotknąć brązowej skóry. Tym razem jednak oparłam się pokusie, tak jak wcześniej nie dotknęłam podpisów i ilustracji, żeby dowiedzieć się więcej, niż ludzki historyk miał prawo twierdzić, że wie.
Ciotka Sarah zawsze mi powtarzała, że magia to dar. Jeśli tak, to nie był pozbawiony zobowiązań i wiązał mnie ze wszystkimi czarownicami z rodu Bishopów, które żyły przede mną. Taką cenę płaciło się za posługiwanie się odziedziczoną mocą magiczną i korzystanie z czarów i uroków, składających się na pilnie strzeżony kunszt czarownic. Otwierając Ashmole’a nr 782, przekroczyłam granicę, która oddzielała magię od mojej działalności naukowej. Kiedy jednak znowu znalazłam się po właściwej stronie, jeszcze bardziej niż dotąd zapragnęłam po niej zostać.
Schowałam laptop i notatki, podniosłam stos manuskryptów, pilnując, żeby Ashmole nr 782 znalazł się na dole. Na szczęście Gillian nie było przy biurku, chociaż jej notatki nadal walały się na blacie. Pewnie planowała pracę do późna i wyszła na kawę.
– Skończyłaś? – zapytał Sean, kiedy doszłam do stanowiska odbiorów i zwrotów.
– Nie całkiem. Chciałabym zarezerwować pierwsze trzy na poniedziałek.
– A czwartą?
– Z tą już skończyłam – odparłam, popychając książkę w jego stronę. – Możesz ją odesłać do zbiorów.
Sean położył ją na wierzchu stosu z pozostałymi zwrotami. Odprowadził mnie do schodów, pożegnał się i zniknął za drzwiami wahadłowymi. Przenośnik taśmowy, który zabierze Ashmole’a nr 782 z powrotem do wnętrzności biblioteki, ożył z brzękiem.
Omal nie zawróciłam, żeby zatrzymać Seana, ale się powstrzymałam.
Uniosłam rękę, chcąc otworzyć drzwi na parterze, kiedy powietrze naparło na mnie, jakby biblioteka zacisnęła się wokół mnie. Przez ułamek sekundy migotało, tak jak strony manuskryptu zamigotały na biurku Seana, a ja zadrżałam. Na rękach dostałam gęsiej skórki.
Coś się przed chwilą wydarzyło. Coś magicznego.
Odwróciłam się w stronę czytelni diuka Humfreya i niewiele brakowało, a moje stopy ruszyłyby w jej kierunku.
To nic takiego, powiedziałam sobie i zdecydowanym krokiem wyszłam z biblioteki.
Na pewno? – szepnął od dawna ignorowany przeze mnie głos.
Oksfordzkie dzwony wybiły siódmą. Noc nie nadchodziła po zmroku równie nieśpiesznie, jak to działo się kilka miesięcy temu, ale przemiana nadal jeszcze trwała. Personel biblioteki zapalił lampy dopiero trzydzieści minut temu, rozlewając małe sadzawki złota wśród szarego światła.
Był dwudziesty pierwszy września. Na całym świecie czarownice jadły wspólny posiłek w wigilię jesiennej równonocy, żeby uczcić Mabona i powitać nieuchronnie zbliżającą się ciemność zimy. Jednak czarownice z Oksfordu będą musiały obejść się beze mnie. Wybrano mnie, żebym wygłosiła mowę inauguracyjną na ważnej konferencji w następnym miesiącu. Nadal nie miałam na nią pomysłu i zaczynałam się tym denerwować.
Na myśl, że czarownice mogą teraz jeść gdzieś w Oksfordzie, zaburczało mi w żołądku. Siedziałam w bibliotece od wpół do dziesiątej rano i miałam tylko krótką przerwę na lunch.
Sean wziął sobie wolny dzień, a osoba pracująca przy odbiorach i zwrotach była nowa. Robiła mi pewne trudności, kiedy zamówiłam mocno zniszczony manuskrypt, i próbowała mnie przekonać, żebym skorzystała z mikrofilmu. Kierownik czytelni, pan Johnson, usłyszał nas i wyszedł ze swojego biura, żeby się wtrącić.
– Proszę wybaczyć, doktor Bishop – powiedział, poprawiając na nosie ciężkie okulary w ciemnych oprawkach. – Jeśli potrzebuje pani skorzystać z tego rękopisu do swoich badań, to z przyjemnością to pani umożliwimy.
Zniknął, żeby przynieść książkę, do której ograniczono dostęp, i przekazał mi ją, przepraszając za kłopot z powodu utrudnień i nowego personelu. Zadowolona, że moja pozycja w kręgach naukowych zrobiła swoje, spędziłam miłe popołudnie na lekturze.
Zdjęłam dwa obciążniki z górnych rogów rękopisu i ostrożnie go zamknęłam, zadowolona z pracy, jaką wykonałam. Po spotkaniu z zaczarowanym manuskryptem w piątek cały weekend poświęciłam rutynowym zadaniom zamiast alchemii, żeby odzyskać poczucie normalności. Wypełniłam formularze z prośbą o zwrot kosztów, opłaciłam rachunki, napisałam listy polecające i nawet skończyłam recenzję książki. Te obowiązki przeplatałam bardziej domowymi rytuałami, takimi jak pranie, picie ogromnych ilości herbaty i wypróbowywanie przepisów z programów kulinarnych na BBC.
Dzisiejszy dzień zaczęłam wcześnie i przez cały czas starałam się skupiać na bieżącej pracy, zamiast rozmyślać nad dziwnymi ilustracjami z Ashmole’a nr 782 i tajemniczym palimpsestem. Przyjrzałam się krótkiej liście nowych zadań, które wyłoniły się podczas pracy tego dnia. Z czterech pytań z listy uzupełniającej trzecie było najłatwiejsze. Odpowiedź znajdowała się w specjalistycznym periodyku Notes and Queries, który stał na półce na jednym z regałów sięgającym do wysokiego sufitu w sali. Odsunęłam krzesło, decydując, że odhaczę jedno z zadań przed wyjściem.
Do wyższych półek w tej części czytelni diuka Humfreya, którą nazywano Selden End, można było dostać się po zniszczonych schodach prowadzących na galerię wznoszącą się nad biurkami. Wspięłam się po kręconych schodach do miejsca, gdzie oprawione w bukram książki stały schludnie w chronologicznym porządku na drewnianych półkach. Najwyraźniej korzystaliśmy z nich tylko ja i stareńki nauczyciel literatury z Magdalen College. Znalazłam właściwy tom i zaklęłam cicho. Znajdował się na najwyższej półce, tuż poza moim zasięgiem.
Zaskoczył mnie cichy śmiech. Obejrzałam się, żeby zobaczyć, kto siedzi przy biurku na drugim końcu galerii, ale nikogo tam nie było. Znowu słyszałam głosy. Oksford nadal był wymarłym miasteczkiem, a wszyscy związani z uniwersytetem ludzie wyszli godzinę wcześniej, żeby wypić przed kolacją kieliszek darmowej sherry w klubie uniwersyteckim. Ze względu na wiccańskie święto nawet Gillian wyszła późnym popołudniem, po tym jak po raz ostatni ponowiła swoje zaproszenie i obrzuciła mój stos lektur spojrzeniem spod zmrużonych powiek.
Rozejrzałam się za drabinką, ale przepadła. W Bibliotece Bodlejańskiej wiecznie ich brakowało i spokojnie mogłam stracić kwadrans na szukanie jej, a potem taszczenie na górę, żebym mogła zdjąć tomik. Zawahałam się. Chociaż natrafiłam na zaczarowaną książkę, oparłam się sporej pokusie skorzystania z magii w tamten piątek. Poza tym nikt mnie nie zobaczy.
Mimo tych racjonalizacji przeszedł mnie dreszcz niepokoju. Rzadko łamałam zasady i skrupulatnie zapamiętywałam wszystkie sytuacje, które zmusiły mnie do skorzystania z magii. To był piąty raz w tym roku, łącznie z rzuceniem zaklęcia na psującą się pralkę i dotknięciem Ashmole’a nr 782. Nie tak źle jak na koniec września, ale też nie był to mój najlepszy wynik.
Odetchnęłam głęboko, uniosłam rękę i wyobraziłam sobie w niej książkę.
Tom nr 19 Notes and Queries przesunął się do tyłu o cztery cale, pochylił pod kątem, jakby ciągnęła go niewidzialna ręka, i spadł mi na dłonie ze stłumionym odgłosem. Zaraz potem otworzył się na potrzebnej mi stronie.
Zajęło mi to wszystko trzy sekundy. Odetchnęłam znowu, żeby pozbyć się poczucia winy. Nagle między moimi łopatkami pojawiły się dwa lodowate punkty.
Ktoś mnie widział i nie był to zwykły, ludzki obserwator.
Kiedy jedna czarownica przygląda się drugiej, jej spojrzenie wywołuje mrowienie. Jednakże czarownice nie są jedynymi bytami dzielącymi świat z ludźmi. Istnieją także demony – twórcze istoty o artystycznym zacięciu, które balansują między szaleństwem a geniuszem. „Gwiazdy rocka i seryjni mordercy”, tak opisywała te dziwne, wprawiające w zakłopotanie istoty moja ciotka. I są jeszcze wampiry, starożytne i piękne, które żywią się krwią i całkowicie cię zauroczą, o ile wcześniej cię nie zabiją.
Kiedy demon patrzy, odbieram to jak delikatne, wytrącające z równowagi wrażenie podobne do muśnięcie pocałunku.
Jednakże kiedy patrzy wampir, pojawia się skupione wrażenie zimna i niebezpieczeństwa.
Przejrzałam w myślach listę czytelników w skrzydle diuka Humfreya. Bywał tam pewien wampir, podobny do cherubina mnich, który ślęczał nad średniowiecznymi mszałami i modlitewnikami jak zakochany. Tyle że wampiry nieczęsto spotyka się w salach z rzadkimi okazami. Czasem któryś, ulegając próżności i nostalgii, przychodzi powspominać, ale to rzadkie przypadki.
O wiele częściej można spotkać w bibliotece czarownice i demony. Była tu dzisiaj Gillian Chamberlain i studiowała swój papirus ze szkłem powiększającym. A w czytelni muzycznej siedziały niewątpliwie dwa demony. Podniosły wzrok jak oszołomione, kiedy przechodziłam tamtędy w drodze do księgarni Blackwell na herbatę. Jeden poprosił, żebym przyniosła mu latte, co wskazywało, jak bardzo pogrążył się w szaleństwie, które w danej chwili go ogarnęło.
Nie, to wampir mnie teraz obserwował.
Natknęłam się na kilka wampirów, ponieważ zajmuję się dziedziną, w której stykam się z naukowcami, a w laboratoriach na całym świcie wampirów jest w bród. Nauka wynagradza długie studia i cierpliwość. A ponieważ naukowcy pracują zwykle w samotności, wątpliwe było, żeby ktoś ich rozpoznał z wyjątkiem najbliższych współpracowników. To bardzo ułatwiało życie, które trwa kilka wieków zamiast kilku dziesięcioleci.
W obecnych czasach wampiry chętnie gromadziły się przy akceleratorach cząstek elementarnych, projektach mających na celu rozszyfrowanie genomu, w laboratoriach biologii molekularnej. Kiedyś przyciągały ich alchemia, anatomia i elektryczność. Jeśli coś wybuchało, dotyczyło krwi albo obiecywało odkryć tajemnice wszechświata, to z pewnością w pobliżu kręcił się jakiś wampir.
Ścisnęłam mój nienaturalnie zdobyty egzemplarz Notes and Queries i odwróciłam się do obserwatora. Stał w cieniach na drugim końcu sali przed księgozbiorem podręcznym z paleografii i opierał się o jeden z wdzięcznych, drewnianych słupów galerii. Trzymał w rękach otwarty egzemplarz Przewodnika po rodzajach pisma stosowanych w zapisie odręcznym języka angielskiego do roku 1500 Jane Roberts.
Nigdy w życiu nie widziałam tego wampira, ale byłam przekonana, że nie potrzebuje wskazówek, jak odczytać dawne zapiski.
Każdy, kto czytał bestsellery albo chociaż oglądał telewizję, wie, że wampiry są oszałamiające, ale nic nie przygotowuje człowieka na ujrzenie wampira na żywo. Ich rysy są tak wycyzelowane, jakby wyrzeźbił je genialny rzeźbiarz. Każdy ich ruch jest pełen gracji, każde słowo brzmi jak muzyka. Ich oczy urzekają – właśnie w ten sposób zniewalają swoje ofiary. Jedno spojrzenie, kilka cichych słów, dotyk. Kiedy już wpadniesz w sidła wampira, nie masz szans.
Patrząc na tego wampira, ogarnięta najgorszymi przeczuciami zdałam sobie sprawę, że niestety moja wiedza na temat jego rodzaju jest w większości teoretyczna. Mało z niej mogłam wykorzystać teraz, kiedy natknęłam się na wampira w Bibliotece Bodlejańskiej.
Jedyny wampir, z którym łączyła mnie więcej niż przelotna znajomość, pracował w akceleratorze cząstek w Szwajcarii. Jeremy był drobny i prześliczny, miał włosy w kolorze jasnoblond, niebieskie oczy i zaraźliwy śmiech. Przespał się z większością kobiet z kantonu genewskiego i teraz metodycznie zaliczał mieszkanki Lozanny. Nigdy nie chciałam zbyt dokładnie wnikać w to, co robił z nimi po tym, jak je uwiódł, i odrzucałam jego uporczywe zaproszenia na drinka. Zawsze uważałam, że jest dobrym reprezentantem swojego rodzaju, jednak w porównaniu z wampirem, który stał przede mną, robił wrażenie wychudzonego, niezdarnego i bardzo, bardzo młodego.
Ten był wysoki – widziałam, że ma dobrze ponad sześć stóp wzrostu, mimo że patrzyłam na niego z góry, z galerii i perspektywa ta nieco utrudniała ocenę. I zdecydowanie nie był drobnej budowy. Miał szerokie ramiona, szczupłe biodra i smukłe, muskularne nogi. Jego dłonie były zdumiewająco długie i zręczne, oznaka delikatności, która sprawiała, że powracało się do nich wzrokiem, żeby zorientować się, jak mogą należeć do tak rosłego mężczyzny.
Kiedy ja przyglądałam się jemu, on wbijał wzrok we mnie. Z tej odległości jego oczy wydawały się czarne jak noc; spoglądały spod równie czarnych brwi, z których jedna był uniesiona w sposób kojarzący się ze znakiem zapytania. Jego twarz była rzeczywiście olśniewająca, składała się z wyrazistych płaszczyzn i linii, miała wysokie kości policzkowe i mocne łuki brwiowe ocieniające oczy. Nad podbródkiem znajdował się jeden z nielicznych miękkich elementów jego twarzy – szerokie usta, które podobnie jak smukłe ręce, nie pasowały do reszty.
Jednakże to nie fizyczna perfekcja była najbardziej niepokojącą u niego cechą. Niebezpieczne połączenie siły, zręczności i żywej inteligencji było wręcz namacalne mimo odległości. W czarnych spodniach i miękkim szarym swetrze, ze strzechą czarnych włosów odgarniętych z czoła i krótko przyciętych na karku, wyglądał jak pantera, która w każdej chwili może zaatakować, ale się z tym nie śpieszy.
Uśmiechnął się. To był drobny, uprzejmy uśmiech, w którym nie odsłaniał zębów. Mimo to i tak byłam ich boleśnie świadoma, kryjących się w idealnie prostych, ostrych rzędach za bladymi wargami.
Już sama myśl o zębach sprawiła, że adrenalina wypełniła mi żyły i poczułam mrowienie w palcach. Nagle byłam w stanie pomyśleć jedynie: „NATYCHMIAST wynoś się stąd!”.
Miałam wrażenie, że schody znajdują się dalej niż tylko cztery kroki, których potrzebowałam, żeby do nich dotrzeć. Zbiegłam na niższy poziom, potknęłam się na ostatnim stopniu i wpadłam prosto w czekające na mnie wampirze ramiona.
Oczywiście dotarł do podnóża schodów przede mną.
Jego palce były zimne, a ramiona wydawały się twardsze niż ciało i kość. Zapach goździków, cynamonu i czegoś, co kojarzyło mi się z kadzidłem, wypełnił powietrze. Postawił mnie, podniósł z podłogi egzemplarz Notes and Queries i podał mi go z płytkim ukłonem.
– Doktor Bishop, jak mniemam?
Trzęsąc się od stóp do głów, skinęłam głową.
Długie, blade place jego prawej ręki sięgnęły do kieszeni i wyciągnęły niebiesko-białą wizytówkę. Podał mi ją.
– Matthew Clairmont.
Złapałam wizówkę za krawędź, uważając, żeby przy okazji nie dotknąć jego palców. Znajome logo Uniwersytetu Oksfordzkiego z trzema koronami i otwartą księgą znajdowało się obok nazwiska Clairmonta, przed którym ciągnął się sznur liter, wskazujących, że już należy do Towarzystwa Królewskiego.
Nie najgorzej jak na kogoś, kto wygląda na mężczyznę przed czterdziestką, chociaż domyślałam się, że tak naprawdę ma co najmniej dziesięć razy więcej lat.
Jeśli chodzi o jego specjalność, to nie zdziwiłam się, gdy wampir okazał się profesorem biochemii związanym z oksfordzkim wydziałem neuronauk i szpitalem imienia Johna Radcliffe’a. Krew i anatomia, dwa ulubione przedmioty wampirów. Na wizytówce umieszczono trzy numery laboratoriów oprócz numeru do biura i adresu e-mailowego. Może i nie spotkałam go do tej pory, ale z pewnością skontaktowanie się z nim nie należało do rzeczy trudnych.
– Profesorze Clairmont – wykrztusiłam, zanim słowa ugrzęzłyby mi w gardle. Zdusiłam chęć ucieczki z krzykiem.
– Nie poznaliśmy się dotąd – dodał z dziwnym akcentem.
Mówił jak ktoś z Oksfordu, ale z pewną miękkością, której nie potrafiłam umiejscowić. Jego oczy, których nie odrywał ode mnie, wcale nie były ciemne, jak się przekonałam. Rozszerzone źrenice otaczał okruch szaro-zielonej tęczówki. Ich wpływowi nie sposób było się oprzeć i odkryłam, że nie potrafię odwrócić wzroku.
Usta wampira znowu się poruszyły.
– Ogromnie podziwiam pani pracę.
Wytrzeszczyłam oczy. To nie było niemożliwe, że profesor biochemii zainteresował się badaniami nad siedemnastowieczną alchemią, ale wydawało się wysoce mało prawdopodobne. Poprawiłam kołnierzyk białej koszuli i rozejrzałam się po sali. Byliśmy w niej sami. Nie było nikogo przy dębowym katalogu ani przy niedalekim rzędzie komputerów. Ktokolwiek pracował przy stanowisku odbiorów i zwrotów, to znajdował się za daleko, żeby mi pomóc.
– Pani artykuł na temat symboliki kolorów w transformacji alchemicznej uznałem za fascynujący, a pani pracę na temat podejścia Roberta Boyle’a do problemów sprężania i rozprężania za całkiem przekonującą – kontynuował gładko Clairmont, jakby przywykł do tego, że jest jedynym aktywnym uczestnikiem rozmowy. – Nie skończyłem jeszcze pani najnowszej książki na temat nauczania w dziedzinie alchemii, ale ogromnie mi się podoba.
– Dziękuję – szepnęłam.
Jego wzrok przesunął się z moich oczu na gardło.
Przestałam bawić się guzikami przy szyi.
Nienaturalne oczy wampira z powrotem spojrzały mi w twarz.
– Ma pani cudowny dar ożywiania przeszłości dla swoich czytelników. – Uznałam to za komplement, ponieważ wampir wiedziałby, gdybym się myliła. Clairmont zrobił pauzę. – Mogę zaprosić panią na kolację?
Rozdziawiłam usta. Kolację? Może nie zdołam uciec przed nim z biblioteki, ale nie było powodu, żeby przedłużać to spotkanie o kolację, zwłaszcza że on jej nie zje ze względu na specyfikę swojej diety.
– Mam już plany – odpowiedziałam obcesowo, nie potrafiąc w rozsądny sposób wyjaśnić, na czym owe plany polegają. Matthew Clairmont musiał wiedzieć, że jestem czarownicą i ewidentnie nie świętowałam jesiennej równonocy.
– Ogromna szkoda – mruknął z leciutkim uśmieszkiem. – Może innym razem. Spędzi pani ten rok w Oksfordzie, prawda?
Towarzystwo wampira zawsze jest niepokojące, a goździkowy zapach Clairmonta przypominał mi woń Ashmole’a nr 782. Nie byłam w stanie zebrać myśli, więc tylko skinęłam głową. Tak było bezpieczniej.
– Tak myślałem. Na pewno nasze drogi jeszcze się zejdą. Oksford to małe miasteczko.
– Bardzo małe – przytaknęłam, żałując, że nie wybrałam sobie Londynu.
– W takim razie do zobaczenia, doktor Bishop. Miło było panią poznać. – Clairmont wyciągnął dłoń.
Nie licząc momentu, kiedy zerknął na mój kołnierzyk, jego wzrok ani razu nie oderwał się od moich oczu. Myślę, że nawet ani razu nie mrugnął. Zebrałam wszystkie siły, żeby nie być pierwszą, która odwróci wzrok.
Wyciągnęłam rękę i zawahałam się, nim uścisnęłam mu dłoń. Odpowiedział przelotnym uściskiem i zaraz zabrał rękę. Odsunął się, uśmiechnął, a potem zniknął w ciemnościach najstarszej części biblioteki.
Stałam, dopóki moje zimne ręce nie odzyskały zdolności swobodnego ruchu, a potem wróciłam do swojego biurka i wyłączyłam laptopa. Egzemplarz Notes and Queries pytał mnie oskarżycielsko, czemu zawracałam sobie głowę jego przynoszeniem, jeśli nie zamierzałam go przejrzeć. Lista zadań była równie pełna wyrzutów. Oderwałam kartkę z nią z notesu, zgniotłam i wyrzuciłam do wiklinowego kosza pod biurkiem.
– Wystarczy już nieszczęść na jeden dzień – mruknęłam pod nosem.
Pracownik czytelni na wieczornej zmianie zerknął na zegarek, kiedy oddawałam manuskrypty.
– Wychodzi pani wcześniej, doktor Bishop?
Skinęłam głową, zaciskając usta, żeby nie zapytać, czy wie, że przy księgozbiorze podręcznym z paleografii kręcił się wampir.
Wziął stos kartonowych pudeł z manuskryptami.
– Będzie ich pani potrzebować jutro?
– Tak – szepnęłam. – Jutro.
Dopełniłam ostatnich nakazów dobrego wychowania obowiązujących wychodzącego z biblioteki badacza i wreszcie byłam wolna. Moje buty stukały na podłogach wyłożonych linoleum, dźwięk odbijał się echem od kamiennych ścian, kiedy wychodziłam pośpiesznie przez ażurowe drzwi czytelni, mijałam książki chronione przez aksamitne sznury przed ciekawskimi palcami, schodziłam zniszczonymi drewnianymi schodami na zamknięty prostokąt dziedzińca. Oparłam się o metalową poręcz wokół odlanego z brązu posągu Williama Herberta i nabrałam w płuca chłodnego powietrza, usiłując pozbyć się z nozdrzy śladu aromatu goździków i cynamonu.
Nocami w Oksfordzie zawsze czaiły się różne strachy, powiedziałam sobie surowo. Teraz wiem, że w miasteczku jest jeden wampir więcej.
Bez względu na to, co wmawiałam sobie na dziedzińcu, wracałam do domu szybciej niż zwykle. Mrok na New College Lane był upiorną propozycją nawet w najlepszych chwilach. Przesunęłam kartę czytelnika przez czytnik przy tylnym wejściu do New College i poczułam, jak część napięcia znika z mojego ciała, kiedy furtka zamknęła się za mną ze szczękiem. Jakby każde drzwi i mury, jakie dzieliły mnie od biblioteki, w jakiś sposób zwiększały moje bezpieczeństwo. Przemknęłam pod oknami kaplicy i wąskim przejściem na dziedziniec, z którego rozciągał się widok na jedyny średniowieczny ogród, jaki zachował się w Oksfordzie, w którym nie zabrakło nawet tradycyjnego pagórka, niegdyś oferującego studentom możliwość kontemplowania tajemnic Boga i natury. Tego wieczoru iglice i łuki kolegium wydawały mi się szczególnie gotyckie i nie mogłam się doczekać, kiedy znajdę się wreszcie wśród czterech ścian.
Kiedy drzwi mojego mieszkania zamknęły się za mną, westchnęłam z ulgą. Mieszkałam na końcu jednej z klatek schodowych dla kadry uniwersyteckiej w kwaterach zarezerwowanych dla wizytujących absolwentów. Moje pokoje – obejmujące sypialnię, pokój dzienny z okrągłym jadalnianym stołem oraz przyzwoitą, choć małą kuchnię – były ozdobione starodrukami i robiącą przytulne wrażenie boazerią. Wszystkie meble wyglądały, jakby w poprzednim wcieleniu stały w klubach dla wykładowców i w domu dziekana, większość była w stylu z końca XIX wieku i niemiłosiernie zdarta.
W kuchni włożyłam dwie kromki chleba do tostera i nalałam sobie szklankę chłodnej wody. Wypiłam ją łapczywie, otwierając okno, żeby wpuścić chłodne powietrze do dusznych pomieszczeń.
Niosąc przekąskę do pokoju dziennego, zrzuciłam buty i włączyłam mały zestaw stereo. Czyste dźwięki Mozarta wypełniły powietrze. Kiedy usiadłam na jednej z obitych rdzawoczerwonym materiałem sofie, zamierzałam odpocząć kilka minut, a potem wykąpać się i przejrzeć notatki z dnia.
O wpół do czwartej nad ranem obudziłam się z walącym sercem, sztywną szyją i silnym posmakiem goździków w ustach.
Nalałam sobie świeżą szklankę wody i zamknęłam kuchenne okno. Zrobiło się chłodno. Zadrżałam pod dotykiem wilgotnego powietrza.
Zerknęłam na zegarek, porachowałam szybko i zdecydowałam, że zadzwonię do domu. Tam było dopiero wpół do jedenastej, a Sarah i Em były stworzeniami równie nocnymi jak nietoperze. Wędrując po pokojach, pogasiłam wszystkie światła poza tym w sypialni i wzięłam komórkę. Wyskoczyłam z brudnych ubrań w kilka minut – jak można tak się wybrudzić w bibliotece? – i wskoczyłam w stare spodnie do jogi i czarny sweter z rozciągniętym kołnierzykiem. Były wygodniejsze od każdej piżamy.
Łóżko było przyjemne i solidne pode mną, co pokrzepiło mnie na duchu w takim stopniu, że prawie wmówiłam sobie, że telefon do domu nie jest konieczny. Kiedy jednak woda nie zdołała zmyć śladów goździków z mojego języka, wybrałam numer.
– Czekałyśmy na twój telefon. – Były to pierwsze słowa, jakie usłyszałam.
Czarownice.
Westchnęłam.
– Sarah, u mnie wszystko w porządku.
– Wszystko wskazuje na coś wręcz przeciwnego. – Jak zwykle młodsza siostra mojej matki nie zamierzała owijać w bawełnę. – Tabitha była nerwowa cały wieczór, Em odebrała bardzo wyraźny obraz ciebie zagubionej nocą w lesie, a ja nie byłam w stanie nic zjeść od śniadania.
Prawdziwym problemem był ten przeklęty kot. Tabitha była dzieckiem Sarah i wychwytywała każde napięcie w rodzinie z upiorną precyzją.
– Naprawdę nic mi nie jest. Zaliczyłam niespodziewane spotkanie w bibliotece dziś wieczorem, to wszystko.
Szczękniecie w telefonie podpowiedziało mi, że Em podniosła słuchawkę drugiego aparatu.
– Dlaczego nie obchodzisz Święta Mabon?
Emily Mather stanowiła część mojego świata, odkąd sięgam pamięcią. Ona i Rebecca Bishop poznały się jako uczennice szkoły średniej, kiedy pracowały latem na Plimoth Plantation, gdzie wykopywały dziury i pchały taczki dla archeologów. Zostały najlepszymi przyjaciółkami, a potem oddanymi przyjaciółkami korespondencyjnymi, kiedy Emily poszła do college’u Vassar, a moja matka na Harvard. Potem obie spotkały się ponownie w Cambridge, gdzie Em podjęła pracę w bibliotece dla dzieci. Po śmierci moich rodziców Em zaczęła spędzać długie weekendy w Madison, co doprowadziło ją do znalezienia sobie nowej pracy w miejscowej szkole podstawowej. Ona i Sarah stały się nierozłączne, chociaż Em zachowała własne mieszkanie i obie strasznie pilnowały, żebym nigdy nie widziała, jak razem idą do sypialni, kiedy dorastałam. To nie zwiodło ani mnie, ani sąsiadów, ani żadnego innego mieszkańca miasteczka. Wszyscy traktowali je jak parę, którą były, bez względu na to, gdzie sypiały. Kiedy wyprowadziłam się z domu Bishopów, Em się wprowadziła i tak już zostało. Jak moja matka i ciotka, Em także wywodziła się z rodziny z długimi, magicznymi tradycjami.
– Zaproszono mnie na przyjęcie w covenie, ale wolałam popracować.
– Czarownica z Brym Mawr zaprosiła cię?
Em interesowała się filolożką głównie z tego powodu (co wydało się po sporej ilości wina pewnej letniej nocy), że spotykała się kiedyś z matką Gillian. „To były lata sześćdziesiąte” – tylko tyle Em była skłonna powiedzieć.
– Tak – odpowiedziałam z udręką. Obie były przekonane, że przejrzę na oczy i zacznę traktować magię poważnie, kiedy już zdobyłam etat. Nic nie było w stanie sprawić, żeby zwątpiły w spełnienie swoich pobożnych życzeń, i zawsze ekscytowały się, kiedy stykałam się z jakąś czarownicą. – Spędziłam jednak wieczór z Eliasem Ashmole’em.
– Kto to? – zapytała ciotkę Sarah Em.
– No wiesz, ten martwy gość, który kolekcjonował książki o alchemii – padła stłumiona odpowiedź.
– Nadal tu jestem, moje drogie – zawołałam do telefonu.
– To kto ci tak zagrał na nerwach? – zapytała Sarah.
Ponieważ obie były czarownicami, ukrywanie przed nimi czegokolwiek nie miało sensu.
– Spotkałam w bibliotece wampira. Nigdy wcześniej go nie widziałam, nazywa się Matthew Clairmont.
Po stronie Em zapadło milczenie, kiedy w myślach kartkowała spis sławnych bytów. Sarah też przez chwilę milczała, zastanawiając się, czy nie wybuchnąć.
– Mam nadzieję, że łatwiej się go pozbyć niż tych demonów, które masz zwyczaj przyciągać – rzuciła ostro.
– Demony nie naprzykrzały mi się, odkąd przestałam grać.
– Nie, był jeszcze ten demon, który łaził za tobą do Beinecke Library, kiedy zaczęłaś pracę w Yale – poprawiła mnie Em. – Kręcił się po ulicy i poszedł cię szukać.
– Był niezrównoważony emocjonalnie – zaprotestowałam. Tak jak rzucenia jednego zaklęcia na pralkę, tak samo faktu, że w jakiś sposób zwróciłam uwagę jednego, ciekawskiego demona, nie powinno wyciągać się przeciwko mnie.
– Przyciągasz byty jak kwiat pszczoły. Tyle że demony nie są nawet w połowie tak niebezpieczne jak wampiry. Trzymaj się z dala od niego – wycedziła Sarah.
– Nie mam powodu go szukać. – Moje ręce znowu powędrowały do mojej szyi. – Nic nas nie łączy.
– Nie w tym rzecz – powiedziała Sarah, podnosząc głos. – Czarownice, wampiry i demony nie powinny się mieszać. Sama to wiesz. To zwiększa ryzyko, że ludzie nas dostrzegą. Żaden demon i wampir nie jest wart takiego ryzyka. – Jedyne byty na świecie, jakie Sarah traktowała poważnie, to pozostałe czarownice. Ludzie byli dla niej nieszczęsnymi małymi istotkami niedostrzegającymi otaczającego ich świata. Demony były wiecznymi nastolatkami, którym nie można ufać. Wampiry plasowały się dużo poniżej kotów i co najmniej jeden stopień niżej niż kundle w jej hierarchii stworzeń.
– Już mi mówiłaś, jakie są zasady.
– Nie wszyscy ich przestrzegają, skarbie – wtrąciła się Em. – Czego chciał?
– Powiedział, że interesuje się moją pracą. Ale on jest naukowcem, więc trudno w to uwierzyć. – Bawiłam się kołdrą na łóżku. – Zaprosił mnie na kolację.
– Kolację? – Sarah nie wierzyła własnym uszom.
Em tylko się roześmiała.
– Niewiele pozycji w restauracyjnym menu może zainteresować wampira.
– Z pewnością więcej go nie zobaczę. Sądząc po jego wizytówce, prowadzi trzy laboratoria i ma dwa etaty na uniwersytecie.
– Typowe – mruknęła Sarah. – Tak to jest, kiedy ma się za dużo czasu. I przestań skubać tę kołdrę, bo zrobisz w niej dziurę. – Włączyła radar czarownicy na pełną moc i teraz nie tylko mnie słyszała, ale i widziała.
– Przecież nie okrada z oszczędności staruszek i nie roztrwania majątków innych ludzi, spekulując na giełdzie – zaprotestowałam. Fakt, że wampiry uchodziły za bajecznie bogate, nieodmiennie drażnił Sarah. – Jest biochemikiem i swego rodzaju lekarzem, zajmuje się mózgiem.
– To na pewno fascynujące, Diano, ale czego on chciał? – Sarah odpowiedziała na moją irytację zniecierpliwieniem: szybka wymiana ciosów, którą opanowały wszystkie kobiety z rodziny Bishopów.
– Z pewnością nie chodzi mu o kolację – orzekła z przekonaniem Em.
Sarah prychnęła.
– Czegoś chciał. Wampiry i czarownice nie umawiają się na randki. Chyba że zaplanował na kolację ciebie. Niczego nie uwielbiają tak bardzo jak krwi czarownic.
– Może był ciekawy. Albo naprawdę podobają mu się twoje prace. – Em powiedziała to z takim powątpiewaniem, że musiałam się roześmiać.
– W ogóle nie rozmawiałybyśmy o tym, gdybyś zastosowała podstawowe środki ostrożności – rzuciła cierpko Sarah. – Wystarczyłoby rzucić czar ochronny, skorzystać z daru jasnowidzenia i…
– Nie będę korzystała z magii i czarów, żeby się dowiedzieć, dlaczego wampir zaprosił mnie na kolację – odpowiedziałam stanowczo. – To nie podlega żadnej dyskusji.
– Więc nie dzwoń do nas, oczekując odpowiedzi, skoro nie chcesz ich słuchać – Popędliwość, z której Sarah słynęła, wzięła w niej górę. Rozłączyła się, zanim zdążyłam wymyślić odpowiedź.
– Ona naprawdę martwi się o ciebie – powiedziała przepraszająco Em. – I nie rozumie, dlaczego nie korzystasz ze swoich darów nawet dla własnej ochrony.
Bo te dary mają swoją cenę, jak już wcześniej tłumaczyłam. Spróbowałam raz jeszcze.
– Jeśli dzisiaj skorzystam z czarów, żeby bronić się przed wampirem w bibliotece, to znajdę się na prostej drodze do tego, żeby jutro obronić się przed trudnym pytaniem na wykładzie. Wkrótce zacznę wybierać tematy prac, wiedząc z góry, jak potoczą się badania, i ubiegać się o granty, które z pewnością otrzymam. To dla mnie ważne, że sama zapracowałam na swoją reputację. Jeśli zacznę korzystać z magii, nic nie będzie w pełni do mnie należało. Nie chcę zostać następną czarownicą z rodu Bishopów. – Otworzyłam usta, żeby powiedzieć Em o Ashmole’u nr 782, ale z jakiegoś powodu je zamknęłam.
– Wiem, wiem, skarbie – mruknęła kojąco Em. – Rozumiem to. Ale Sarah nic na to nie poradzi, że się martwi o twoje bezpieczeństwo. Jesteś jej jedyną rodziną.
Przeczesałam palcami włosy i moja dłoń zatrzymała się przy skroni. Tego typu rozmowy zawsze prowadziły do moich rodziców. Zawahałam się, nie chcąc wspominać o jeszcze jednej alarmującej kwestii.
– Co to takiego? – zapytała Em, wyczuwając szóstym zmysłem mój niepokój.
– Wiedział, jak się nazywam. Pierwszy raz go spotkałam, a on wiedział, kim jestem.
Em rozważyła możliwości.
– Twoje zdjęcie jest na okładce twojej najnowszej książki, prawda?
Z cichym świstem wypuściłam powietrze. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że wstrzymuję oddech.
– Tak. To pewnie to. Zachowuję się niemądrze. Możesz ucałować ode mnie Sarah?
– Pewnie. Ach, Diano? Uważaj na siebie. Angielskie wampiry mogą nie zachowywać się tak grzeczne jak amerykańskie w kontaktach z czarownicami.
Uśmiechnęłam się, myśląc o oficjalnym ukłonie Matthew Clairmonta.
– Dobrze. Ale nie martw się. Pewnie więcej go nie zobaczę.
Em milczała.
– Em? – Spróbowałam pociągnąć ją za język.
– Czas pokaże.
Em nie była tak dobra w widzeniu przyszłości, jak podobno była moja matka, ale coś ją dręczyło. Przekonanie czarownicy, żeby podzieliła się mglistym przeczuciem, było praktycznie niemożliwe. Nie powie mi, co ją tak martwi w Matthew Clairmoncie. Na razie.
Wampir przysiadł na górze szerokiego, łukowatego łącznika przerzuconego nad New College Lane i łączącego dwie części Hertford College. Plecami opierał się o zerodowaną kamienną ścianę jednego z nowszych budynków kolegium, stopy położył na dachu.
Pojawiła się czarownica. Zdumiewająco pewnym krokiem szła po nierównych płytach chodnika przed gmachem Biblioteki Bodlejańskiej. Przechodząc pod miejscem, w którym siedział, przyśpieszyła kroku. Podenerwowanie odmładzało ją i podkreślało jej bezbronność.
Zatem tak wygląda ta sławna historyczka, pomyślał z przekąsem Matthew, wspomniawszy jej życiorys. Widział wcześniej jej zdjęcie, lecz mimo to – zważywszy na jej dokonania naukowe – spodziewał się, że będzie starsza.
Mimo wyraźnego poruszenia szła wyprostowana, z wyprężonymi ramionami. Może wcale nie będzie jej tak łatwo zastraszyć, jak na to liczył. Zachowanie czarownicy w bibliotece też to sugerowało. Spojrzała mu w oczy bez cienia lęku, jaki przywykł dostrzegać u wszystkich, którzy nie byli wampirami – a także wielu takich, którzy nimi byli.
Kiedy zniknęła za rogiem, przemknął po dachach do muru New College i bezszelestnie zsunął się na teren kolegium. Znając rozkład budynków, domyślał się, gdzie znajduje się zajmowane przez Bishop lokum, zanim więc dotarła do schodów, on zdążył się już ukryć w cieniu bramy naprzeciw wejścia.
Patrzył, jak krząta się po mieszkaniu, przechodzi z pokoju do pokoju, włącza światło. Uchyliła okno w kuchni i gdzieś zniknęła.
To mi oszczędzi konieczności wybijania szyb, pomyślał. Albo otwierania drzwi wytrychem.
Przebiegł przez odsłoniętą przestrzeń i wspiął się po ścianie jej budynku; jego dłonie i stopy bez trudu znajdowały pewne chwyty i stopnie w spojonym starą zaprawą murze, wspomagając się miedzianą rynną i grubymi łodygami dzikiego wina. Znalazł sobie nowy punkt obserwacyjny, z którego wyraźnie czuł charakterystyczny zapach czarownicy i słyszał szelest odwracanych stronic. Wyciągnął szyję i zajrzał przez okno do środka.
Bishop czytała. Matthew zdał sobie sprawę, że w chwili spokoju jej twarz wygląda zupełnie inaczej – jakby skóra idealnie układała się na skrywających się pod nią kościach. Głowa opadła jej lekko i znużona czarownica z westchnieniem osunęła się na poduszki. Chwilę potem miarowy oddech zasygnalizował, że zasnęła.
Zwiesił się na rękach, podciągnął nogi i wśliznął się przez okno do kuchni. Minęło wiele czasu, odkąd ostatni raz zakradał się do mieszkania kobiety, zresztą nawet dawniej zdarzało się to rzadko i zazwyczaj w okresach wyjątkowego zadurzenia. Tym razem powód był zupełnie inny – chociaż gdyby został przyłapany, miałby niewąski problem z wytłumaczeniem, o co chodzi.
Musiał sprawdzić, czy Ashmole nr 782 wciąż znajduje się w posiadaniu Bishop. Nie udało mu się porządnie przeszukać jej biurka w bibliotece, ale szybki rzut oka pozwolił mu stwierdzić, że dzisiaj raczej nie korzystała z tego akurat manuskryptu. Nie było jednak mowy o tym, żeby czarownica, w dodatku z Bishopów, po prostu odesłała taki wolumin na półkę.
Bezszelestnym krokiem przemierzył małe mieszkanko. Księgi nie było ani w łazience, ani w sypialni. Przekradł się obok sofy, na której spała czarownica. Jej powieki drgały gwałtownie, jakby oglądała film. Jedną dłoń zacisnęła w pięść, jej nogi co jakiś czas podrygiwały, za to twarz pozostała spokojna, zupełnie nieporuszona tym, co robiło ciało.
Coś tu było nie w porządku. Matthew wyczuwał to od początku, od pierwszej chwili, gdy zobaczył Bishop w bibliotece. Obserwował ją teraz ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, ale nadal nie potrafił dojść, o co chodzi. Nie pachniała tak jak inne czarownice: lulkiem, siarką, szałwią.
Ona coś ukrywa, pomyślał. Coś więcej niż zaginiony rękopis.
Odwrócił się i rozejrzał w poszukiwaniu stołu, przy którym pracowała. Nietrudno było go wypatrzyć: był zawalony książkami i papierami – i tam też najprawdopodobniej porzuciła wykradzioną księgę. Zrobił krok w jego stronę… i nagle poczuł zapach elektryczności. Zamarł w bezruchu.
Ciało Diany Bishop ociekało światłem: blask sączył się z obrysu jej sylwetki, emanował z porów skóry, błękitny, lecz zarazem tak blady, że niemal biały. Światło utworzył lśniący obłok wokół ciała, obejmując je mieniącym się całunem.
Matthew z niedowierzaniem pokręcił głową. To było niemożliwe, od wieków nie widział takiej powodzi światła wypływającej z ciała czarownicy.
Chwilowo miał jednak na głowie inne, pilniejsze sprawy. Wrócił więc do poszukiwań manuskryptu, pośpiesznie przeszukał stos papierów na biurku i sfrustrowany przeczesał palcami włosy. Wszechobecny zapach czarownicy go rozpraszał. Odwrócił się w stronę sofy. Bishop znów poruszyła się niespokojnie, podciągnęła kolana do piersi – i pulsujące światło ponownie wypłynęło na powierzchnię, zamigotało, cofnęło się.
Zmarszczył brwi zaskoczony niespójnością tego, co podsłuchał ubiegłej nocy, z tym, co widział na własne oczy. Dwie czarownice plotkowały o Ashmole’u nr 782 i o czarownicy, która go wypożyczyła. Jedna z nich twierdziła, że amerykańska historyczka wcale nie używa magii, ale Matthew widział swoje w bibliotece – a teraz patrzył, jak magiczna moc przepełnia ją w sposób absolutnie niedwuznaczny. Przypuszczał, że także w pracy naukowej Bishop wspomaga się magią. Wielu ludzi, o których pisała, było jego przyjaciółmi: Cornelius Drebbel, Andreas Libavius, Isaac Newton. Po mistrzowsku wychwyciła ich dziwactwa i obsesje. Jak to możliwe, żeby współczesna kobieta tak dobrze rozumiała mężczyzn, którzy żyli tak dawno temu? Zastanowił się przelotnie, czy i jego rozumiałaby z tak nieprawdopodobną przenikliwością.
Zdziwił się, kiedy zegary wybiły trzecią. W gardle mu zaschło. Zdał sobie sprawę, że od paru godzin stoi nieruchomo, wpatrzony w śniącą czarownicę, której moc na przemian wzbiera i słabnie. Przeszło mu przez myśl, że mógłby ugasić pragnienie jej krwią; jej smak mógłby mu zdradzić położenie księgi i dać pewne pojęcie o skrywanych przez czarownicę sekretach. Powstrzymał się jednak: tylko chęć odnalezienia Ashmole’a nr 782 sprawiła, że spędził tyle czasu w towarzystwie tajemniczej Diany Bishop.
Skoro manuskryptu nie było w jej mieszkaniu, to musiał zostać w bibliotece.
Matthew po cichu przeszedł do kuchni, wymknął się przez okno i wtopił w noc.
Obudziłam się cztery godziny później: leżałam na kołdrze, ściskając w ręce telefon. W którymś momencie musiałam zrzucić pantofel z prawej nogi i zwiesić stopę poza łóżko. Spojrzałam na zegarek i aż jęknęłam. Nie miałam czasu ani na tradycyjny wypad nad rzekę, ani nawet na przebieżkę.
Skróciłam swój poranny rytuał, wzięłam prysznic, po czym – popijając wrzącą herbatę – wysuszyłam włosy: rudoblond, niesforne, niesłuchające szczotki. Podobnie jak większość czarownic, miałam kłopot z zaprowadzeniem ładu wśród opadających do ramion kosmyków. Sarah twierdziła, że to wina tłumionej magii, ale obiecała przy tym, że regularne używanie mocy będzie rozładowywać ładunki elektrostatyczne i włosy zaczną mi się układać.
Umyłam zęby, włożyłam dżinsy, czystą białą bluzkę i czarny żakiet. Wszystko robiłam zgodnie z ustalonym porządkiem dnia, ubrałam się tak jak zwykle, ale ani jedno, ani drugie nie poprawiło mi nastroju. Ubranie wydawało mi się dziwnie niewygodne i krępujące. Obciągnęłam żakiet, żeby lepiej się ułożył, ale nie mogłam po nim za wiele oczekiwać: był po prostu kiepsko uszyty.
Kiedy spojrzałam w lustro, wyjrzała z niego twarz mojej matki. Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy tak bardzo się do niej upodobniłam. Na studiach? Nikt nie komentował mojego wyglądu, dopóki na pierwszym roku nie przyjechałam do domu na Święto Dziękczynienia – od tamtej pory takie komentarze były pierwszą rzeczą, jaką słyszałam od ludzi, którzy znali Rebeccę Bishop.
Dzisiejsze zerknięcie w lustro pozwoliło mi dodatkowo stwierdzić, że jestem blada z niewyspania, przez co odziedziczone po ojcu piegi uwydatniły się niepokojąco, dodatkowo kontrastując z ciemnosinymi kręgami pod oczami. Zmęczenie wydłużyło mi też nos i zaakcentowało podbródek. Przyszedł mi do głowy nieskalany profesor Clairmont; byłam ciekawa, jak on wygląda z samego ranka. Pewnie tak samo perfekcyjnie, jak wczoraj wieczorem, pomyślałam. Bestia. Skrzywiłam się do siebie w lustrze.
Przed wyjściem przystanęłam jeszcze i obrzuciłam mieszkanie szybkim spojrzeniem. Coś mnie gryzło, nie dawało spokoju – zapomniane spotkanie, przeoczony termin… Jakbym przegapiła coś ważnego. Niepokój owinął mi się wokół żołądka, ścisnął, w końcu odpuścił. Zerknęłam do terminarza, przejrzałam stosik poczty na biurku, w końcu złożyłam niepokój na karb głodu i zeszłam na parter. Kiedy przechodziłam obok kuchni, krzątające się w niej uprzejmie panie zaproponowały mi tost. Pamiętały mnie jeszcze z czasów doktoranckich i wciąż usiłowały mnie przemocą karmić kremem budyniowym i szarlotką, ilekroć wydałam im się zestresowana.
Chrupiąc tost i ślizgając się na kamieniach New College Lane, doszłam ostatecznie do wniosku, że wydarzenia z ubiegłego wieczoru musiały mi się po prostu przyśnić. Włosy opadały mi na kołnierzyk, mój oddech mglił się w rześkim powietrzu. O poranku Oksford był absolutnie zwyczajny: kiedy samochody dostawcze podjeżdżały pod uczelniane kuchnie, pachniało świeżo paloną kawą i wilgotnym brukiem, a ożywcze promienie słońca cięły ukośnie mgłę, nie wyglądał na miejsce, w którym mogłyby się kryć wampiry.
Ubrany w niebieską marynarkę pracownik Biblioteki Bodlejańskiej tradycyjnie obejrzał moją kartę czytelnika z takim namaszczeniem, jakby widział mnie po raz pierwszy w życiu i podejrzewał o bycie wybitną złodziejką książek, zanim w końcu pozwolił mi wejść. Odłożyłam torbę do przegródki przy wejściu, wyjąwszy z niej uprzednio portfel, laptop i notatki, po czym weszłam na kręcone drewniane schody prowadzące na drugie piętro.
Zapach biblioteki zawsze dodawał mi otuchy, ta specyficzna kombinacja woni starego kamienia, kurzu, korników i papieru wytwarzanego jak należy – ze szmat. Słońce wpadało przez okna na półpiętrach, rozświetlając unoszące się w powietrzu drobinki kurzu i kładąc się lśniącymi plamami na wiekowych ścianach i zwijających się afiszach z zapowiedzią wykładów z ubiegłego semestru. Nowego planu zajęć jeszcze nie wywieszono, ale niewiele dni już pozostało do chwili, gdy śluzy zostaną otwarte i wezbrana fala studentów zaleje miasto, burząc jego spokój.
Nucąc pod nosem, skinęłam głowom popiersiom Thomasa Bodleya i króla Karola I, stojącym po obu stronach łukowatego przejścia do czytelni diuka Humfreya, pchnęłam wahadłowe drzwi i znalazłam się przy stanowisku odbiorów i zwrotów.
– Będziemy go musieli dzisiaj posadzić w Selden End – mówił właśnie kierownik z nutą irytacji w głosie.
Biblioteka działała zaledwie od paru minut, a pan Johnson i jego personel już zaczynali panikować. Widywałam ich wcześniej w takim stanie, zawsze jednak wiązało się to z wizytą jakichś słynnych uczonych.
– Złożył zamówienie i już tam czeka. – Nowa asystentka, którą poznałam poprzedniego dnia, spojrzała na mnie spode łba. Trzymała naręcze książek. – Te też są dla niego, kazał je sprowadzić z Nowej Czytelni.
W Nowej Czytelni przechowywano książki traktujące o Azji Wschodniej. Nie była to moja dziedzina badań, więc straciłam zainteresowanie niezwykłym gościem.
– Zanieś mu je i powiedz, że w ciągu godziny dostanie wszystkie manuskrypty – polecił kierownik i ze zbolałą miną wrócił do swojego biura.