Cień nocy. Księga Wszystkich Dusz. Tom 2 - Deborah Harkness - ebook + książka

Cień nocy. Księga Wszystkich Dusz. Tom 2 ebook

Deborah Harkness

0,0
69,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W świecie czarownic, demonów i wampirów chwieje się krucha równowaga. Zakazana miłość Diany i Matthew naruszyła prawa rozdzielające istoty.

Oboje muszą przenieść się w przeszłość, żeby odnaleźć rękopis, w którym kryje się ich nadzieja na przyszłość. Kiedy Diana Bishop, pochodząca z rodu potężnych czarownic, odkryła w Bibliotece Bodlejańskiej ważny alchemiczny manuskrypt, zapoczątkowała wojnę, podczas której związała się z długowiecznym wampirem Matthew Clairmontem.

Teraz pokojowa koegzystencja czarownic, demonów, wampirów i ludzi jest poważnie zagrożona. Szukając bezpieczeństwa, Diana i Matthew przenoszą się do roku 1590. Wkrótce jednak zdają sobie sprawę, że przeszłość może nie zapewnić im schronienia. Odzyskawszy swoją poprzednią tożsamość poety i szpiega królowej Elżbiety, wampir znajduje oparcie w grupie radykałów znanej jako Nocna Szkoła. Wielu z nich to niezdyscyplinowane demony i twórcze umysły tamtych czasów, takie jak: dramatopisarz Christopher Marlowe i matematyk Thomas Harriot. Razem z Matthew i Dianą przeczesują Londyn z okresu Tudorów w poszukiwaniu Ashmole’a nr 782 i czarownicy, która nauczy Dianę, jak zapanować nad jej niezwykłą mocą…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 842

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Lacey Bal­dwin Smith, mistrzyni opo­wia­da­nia i histo­ryczce, która jakiś czas temu zasu­ge­ro­wała mi, że powin­nam pomy­śleć o napi­sa­niu powie­ści.

Cytat

Prze­szło­ści nie można ule­czyć.

Elż­bieta I, kró­lowa Anglii

Część I. Woodstock: stara chata

Część I

Wood­stock: stara chata

Rozdział 1

Wylą­do­wa­li­śmy bez god­no­ści w bez­ład­nym sto­sie zło­żo­nym z cza­row­nicy i wam­pira. Mat­thew leżał pode mną, z dłu­gimi koń­czy­nami wygię­tymi w nie­ty­po­wej i nie­wy­god­nej pozy­cji. Mię­dzy nami tkwiła ści­śnięta duża księga. Impet spra­wił, że srebrna figurka, którą wcze­śniej ści­ska­łam w ręce, poto­czyła się po pod­ło­dze.

– Jeste­śmy we wła­ści­wym miej­scu? – Mia­łam mocno zaci­śnięte powieki, na wypa­dek gdy­by­śmy na­dal znaj­do­wali się w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku w sto­dole Sary w sta­nie Nowy Jork, a nie w szes­na­sto­wiecz­nym Oxford­shire.

Jed­nakże nie­zna­jome wonie powie­działy mi, że to nie jest mój wła­sny czas i miej­sce. Spo­śród tych aro­ma­tów wybi­jał się jakiś tra­wia­sty i słodki, wymie­szany z zapa­chem wosku, który koja­rzył mi się z latem. Wyczu­łam rów­nież nutę dymu drzew­nego. I usły­sza­łam trza­ska­nie ognia.

– Otwórz oczy, Diano, i sama zobacz. – Lek­kie jak piórko dotknię­cie zim­nych warg na policzku, potem cichy chi­chot. Oczy koloru wzbu­rzo­nego morza spo­glą­dały na mnie z twa­rzy tak bla­dej, że mogła nale­żeć tylko do wam­pira. Chłodne dło­nie prze­su­nęły się z mojej szyi na ramiona. – Jesteś cała?

Po prze­nie­sie­niu się tak daleko w prze­szłość mia­łam wra­że­nie, że moje ciało mogło w każ­dej chwili roz­paść się pod wpły­wem nawet lek­kiego podmu­chu wia­tru. Po naszych wcze­śniej­szych sesjach podró­żo­wa­nia w cza­sie w domu mojej ciotki nie czu­łam niczego podob­nego.

– Nic mi nie jest. A tobie? – Sku­pi­łam uwagę na Mat­thew, bo nie mia­łam odwagi się rozej­rzeć.

– Naresz­cie w domu. – Mat­thew z lek­kim stuk­nię­ciem opu­ścił głowę na drew­niane deski pod­łogi, co wyzwo­liło jesz­cze wię­cej let­niego aro­matu z roz­rzu­co­nego na niej sito­wia i lawendy. Stary Dom nawet z roku 1590 był dla niego zna­jomy.

Gdy moje oczy przy­zwy­cza­iły się do sła­bego oświe­tle­nia, zoba­czy­łam solidne łóżko, mały stół, wąskie ławy i krze­sło. Mię­dzy rzeź­bio­nymi słu­pami pod­trzy­mu­ją­cymi bal­da­chim dostrze­głam drzwi łączące ten pokój z następ­nym. Wyle­wa­jące się z niego świa­tło two­rzyło na narzu­cie i pod­ło­dze znie­kształ­cony złoty pro­sto­kąt. Ściany były wyło­żone taką samą ozdobną boaze­rią pane­lową, jaką pamię­ta­łam z kilku pierw­szych wizyt w domu Mat­thew we współ­cze­snym Wood­stock. Kiedy odchy­li­łam głowę do tyłu, zoba­czy­łam sufit pokryty grubą war­stwą tynku i kwa­dra­towe kase­tony z efek­tow­nymi czer­wono-bia­łymi tudor­skimi różami w każ­dym pozła­ca­nym zagłę­bie­niu.

– Róże były obo­wiąz­kowe, kiedy budo­wano ten dom – sko­men­to­wał sucho Mat­thew. – Nie mogę ich znieść. Przy pierw­szej oka­zji zama­lu­jemy je na biało.

Złoto-błę­kitne pło­mie­nie świec umiesz­czo­nych w lich­ta­rzach roz­bły­sły w nagłym prze­ciągu, oświe­tla­jąc róg tapi­se­rii o boga­tych kolo­rach i jasną narzutę, na któ­rej ciem­niej­sze, błysz­czące ściegi ukła­dały się we wzór z owo­ców i liści. Nowo­cze­sne tek­sty­lia nie miały takiego poły­sku.

Uśmiech­nę­łam się pod­eks­cy­to­wana.

– Naprawdę to zro­bi­łam. Niczego nie spar­ta­czy­łam ani nie prze­nio­słam nas w jakieś inne miej­sce, na przy­kład do Mon­ti­cello albo…

– Świet­nie się spi­sa­łaś – pochwa­lił mnie z uśmie­chem Mat­thew. – Witaj w elż­bie­tań­skiej Anglii.

Po raz pierw­szy w życiu byłam zachwy­cona, że jestem cza­row­nicą. Jako histo­ryczka bada­łam prze­szłość. Jako cza­row­nica mogłam naprawdę ją odwie­dzić. Prze­nie­śli­śmy się do roku 1590, żebym mogła wyszko­lić się w zapo­mnia­nej sztuce magii, ale mogłam też nauczyć się tutaj cze­goś wię­cej. Schy­li­łam głowę, żeby poca­ło­wać Mat­thew, ale powstrzy­mał mnie odgłos otwie­ra­nych drzwi.

Mat­thew przy­tknął palec do moich warg. Lekko odwró­cił głowę, jego noz­drza się roz­dęły. Kiedy roz­po­znał, kto jest w sąsied­nim pokoju, skąd docho­dził cichy sze­lest, opu­ściło go napie­cie. Pod­niósł mnie razem z książką jed­nym zręcz­nym ruchem, wziął za rękę i popro­wa­dził do drzwi.

W sąsied­nim pokoju przy stole zasła­nym kore­spon­den­cją stał męż­czy­zna o potar­ga­nych kasz­ta­no­wych wło­sach. Był śred­niego wzro­stu i zgrab­nej budowy, w dro­gim, szy­tym na miarę ubra­niu. Nie­znaną mi melo­dię, którą nucił, od czasu do czasu punk­to­wał sło­wami, zbyt cichymi, żebym mogła je usły­szeć.

Zasko­cze­nie malu­jące się przez chwilę na twa­rzy Mat­thew prze­ro­dziło się w ser­deczny uśmiech.

– Gdzie jesteś naprawdę, mój słodki Mat­thew? – Męż­czy­zna uniósł kartkę do świa­tła.

Mój mąż zmru­żył oczy, pobłaż­li­wość zastą­piło nie­za­do­wo­le­nie.

– Szu­kasz cze­goś, Kit?

Młody czło­wiek upu­ścił kartkę na stół i okrę­cił się na pię­cie, a jego twarz roz­ja­śniła radość. Widzia­łam już tę twarz, na moim egzem­pla­rzu Żyda z Malty Chri­sto­phera Mar­lowe’a.

– Matt! Pierre powie­dział, że jesteś w Che­ster i możesz nie dotrzeć do domu. Ja jed­nak wie­dzia­łem, że nie opu­ścisz naszego dorocz­nego spo­tka­nia.

Słowa były zna­jome, ale wyma­wiane z dziwną into­na­cją, która wyma­gała ode mnie sku­pie­nia, żebym w ogóle mogła je zro­zu­mieć. Elż­bie­tań­ska angielsz­czy­zna wcale aż tak bar­dzo nie przy­po­mi­nała języka, któ­rego mnie nauczono, ani nie była tak zro­zu­miała, jak sądzi­łam na pod­sta­wie sztuk Szek­spira.

– A gdzie twoja broda? Cho­ro­wa­łeś? – Oczy Mar­lowe’a roz­bły­sły, kiedy mnie zauwa­żył, a ich natar­czywe spoj­rze­nie zdra­dziło go jako demona.

Powstrzy­ma­łam impuls, żeby rzu­cić się na jed­nego z naj­więk­szych angiel­skich dra­ma­to­pi­sa­rzy, uści­snąć mu rękę i zasy­pać go pyta­niami. Te nie­liczne infor­ma­cje, które o nim mia­łam, wyle­ciały mi z głowy, kiedy zoba­czy­łam go sto­ją­cego przede mną. Czy jakieś jego sztuki wysta­wiano w 1590 roku? Ile miał lat? Z pew­no­ścią był młod­szy od Mat­thew i ode mnie. Nie mógł jesz­cze skoń­czyć trzy­dziestki. Uśmiech­nę­łam się do niego cie­pło.

– Gdzie to zna­la­złeś? – Głos Mar­lowe’a ocie­kał pogardą.

Obej­rza­łam się przez ramię, spo­dzie­wa­jąc się ujrzeć jakieś okropne dzieło sztuki. Za mną nie było niczego oprócz pustej prze­strzeni.

On miał na myśli mnie. Mój uśmiech zgasł.

– Spo­koj­nie, Kit – rzu­cił Mat­thew z gniewną miną.

Mar­lowe tylko wzru­szył ramio­nami na tę repry­mendę.

– Nie­ważne. Skoro musisz, nasyć się nią, zanim przy­będą pozo­stali. Geo­rge oczy­wi­ście jest tu już od jakie­goś czasu, pochła­nia twoje jedze­nie i czyta twoje książki. Na­dal nie ma mece­nasa ani zła­ma­nego sze­ląga przy duszy.

– Geo­rge jest tu mile widziany, Kit. – Wpa­tru­jąc się w mło­dego czło­wieka z twa­rzą pozba­wioną wyrazu, Mat­thew uniósł nasze sple­cione palce do ust. – Diano, to jest mój drogi przy­ja­ciel Chri­sto­pher Mar­lowe.

Pre­zen­ta­cja dała Mar­lowe’owi oka­zję do przyj­rze­nia mi się bar­dziej otwar­cie. Zmie­rzył mnie wzro­kiem od stóp do głów. Jego pogarda rzu­cała się w oczy, zazdrość ukry­wał lepiej. Mar­lowe był naprawdę zako­chany w moim mężu. Podej­rze­wa­łam to już w Madi­son, kiedy prze­su­nę­łam pal­cami po jego dedy­ka­cji w egzem­pla­rzu Dok­tora Fau­sta nale­żą­cym do Mat­thew.

– Nie mia­łem poję­cia, że w Wood­stock jest bur­del spe­cja­li­zu­jący się w nad­mier­nie wyso­kich kobie­tach. Więk­szość two­ich dzi­wek jest bar­dziej deli­katna i ponętna, Mat­thew. Ta tutaj to praw­dziwa Ama­zonka. – Kit pokrę­cił głową, zer­ka­jąc przez ramię na nie­po­rządne stosy papie­rzysk zale­ga­ją­cych na stole. – Sły­sza­łem, że to raczej inte­resy niż żądza zawio­dły cię na pół­noc. Jak zna­la­złeś czas, żeby zapew­nić sobie jej usługi?

– To godne uwagi, Kit, jak łatwo lek­ce­wa­żysz uczu­cia – stwier­dził Mat­thew, prze­cią­ga­jąc samo­gło­ski, ale w jego tonie pobrzmie­wała nuta ostrze­że­nia.

Mar­lowe, pozor­nie sku­piony na kore­spon­den­cji, naj­wy­raź­niej jej nie roz­po­znał, bo uśmiech­nął się iro­nicz­nie. Mat­thew uści­snął moje palce.

– Czy Diana to jej praw­dziwe imię, czy przy­brała je, żeby zwa­bić klien­tów? A może w ofer­cie znaj­dziemy obna­że­nie pra­wej piersi albo łuk i strzałę. – Mar­lowe wziął do ręki jakąś kartkę. – Pamię­tasz, jak Black­friars Bess zażą­dała, żeby nazy­wać ją Afro­dytą, zanim pozwo­liła nam…

– Diana jest moją żoną. – Mat­thew odsu­nął się ode mnie i chwy­cił przy­ja­ciela za koł­nierz.

– Nie. – Na twa­rzy Kita odma­lo­wał się szok.

– Tak. To zna­czy, że jest panią tego domu, nosi moje nazwi­sko i znaj­duje się pod moją ochroną. Zwa­żyw­szy na to wszystko – i oczy­wi­ście na naszą dłu­go­let­nią przy­jaźń – w przy­szło­ści z two­ich ust nie spły­nie nawet słowo kry­tyki ani naj­mniej­sza uwaga na temat jej cnoty.

Poru­szy­łam dło­nią, żeby przy­wró­cić w niej czu­cie. Mat­thew tak mocno ją ści­skał, że pier­ścień, który nosi­łam na środ­ko­wym palcu lewej ręki, zosta­wił na skó­rze jasno­czer­wony ślad. Osa­dzony w środku dia­ment bez faset pochła­niał cie­pło ognia. Pier­ścio­nek był nie­ocze­ki­wa­nym darem od Ysa­beau, matki Mat­thew. Zale­d­wie parę godzin temu – wieki temu? następne wieki? – Mat­thew powtó­rzył słowa sta­rej mał­żeń­skiej przy­sięgi i wsu­nął dia­ment na mój palec.

Przy wtó­rze pobrzę­ku­ją­cych naczyń do pokoju weszły dwa wam­piry. Jed­nym z nich był szczu­pły męż­czy­zna o wyra­zi­stej twa­rzy, ogo­rza­łej skó­rze koloru orze­cha lasko­wego, czar­nych wło­sach i oczach. Niósł karafkę wina i kie­lich na nóżce w kształ­cie del­fina, na któ­rego płe­twie ogo­no­wej balan­so­wała czarka. Towa­rzy­szyła mu kości­sta kobieta z chle­bem i serem na tacy.

– Wró­cił pan, milor­dzie – ode­zwał się męż­czy­zna, wyraź­nie zasko­czony. Dziwne, ale fran­cu­ski akcent spra­wiał, że łatwiej mi było go zro­zu­mieć. – Posła­niec z czwartku mówił…

– Moje plany się zmie­niły, Pierre. – Mat­thew odwró­cił się do kobiety. – Doby­tek mojej żony zagi­nął w podróży, Françoise, a ubra­nia, które miała na sobie, były tak brudne, że je spa­li­łem. – Wypo­wie­dział to kłam­stwo z wielką pew­no­ścią sie­bie.

Ani wam­piry, ani Kit nie wyglą­dali na prze­ko­na­nych.

– Pań­ska żona? – powtó­rzyła Françoise z akcen­tem takim jak u Pierre’a. – Ale ona jest…

– Cie­pło­krwi­sta – dokoń­czył Mat­thew i wziął pucha­rek z tacy. – Powiedz Char­le­sowi, że jest jesz­cze jedna osoba do wykar­mie­nia. Diana nie czuła się ostat­nio dobrze, dla­tego powinna za radą leka­rza jeść świeże mięso i ryby. Ktoś będzie musiał udać się na targ, Pierre.

Wam­pir zamru­gał.

– Dobrze, milor­dzie.

– I pani będzie potrze­bo­wała cze­goś do ubra­nia – zauwa­żyła Françoise, tak­su­jąc mnie wzro­kiem.

Na znak swo­jego pana słu­żąca wyszła z pokoju. Pierre ruszył w jej ślady.

– Co się stało z two­imi wło­sami? – Mat­thew wziął w palce tru­skaw­kowy pukiel.

– O, nie! – jęk­nę­łam.

Unio­słam ręce i zamiast swo­ich zwy­kłych pasm w kolo­rze słomy, o dłu­go­ści do ramion, nie­ocze­ki­wa­nie tra­fi­łam na krę­cone, czer­wo­nawo-złote loki się­ga­jące do pasa. Ostat­nim razem, kiedy moje włosy prze­ja­wiły swoją wolę, cho­dzi­łam do col­lege’u i gra­łam Ofe­lię w Ham­le­cie. I wtedy, i teraz ich nie­na­tu­ral­nie szybki wzrost i zmiana koloru nie były dobrymi zna­kami. W trak­cie naszej podróży w prze­szłość obu­dziła się we mnie cza­row­nica. Nie wia­domo, jaka jesz­cze magia doszła do głosu.

Wam­piry umiały wyczuć adre­na­linę i nagły nie­po­kój albo usły­szeć muzykę mojej krwi. Nato­miast demony takie jak Kit potra­fiły ode­brać przy­pływ cza­ro­dziej­skiej ener­gii.

– Na grób Chry­stusa. – Uśmiech Mar­lowe’a był pełen zło­śli­wo­ści. – Spro­wa­dzi­łeś do domu cza­row­nicę. Co złego zro­biła?

– Daj spo­kój, Kit. To nie twoja sprawa. – Głos Mat­thew przy­brał wład­czą nutę, ale jego palce na­dal deli­kat­nie doty­kały moich wło­sów. – Nie martw się, mon coeur. To na pewno tylko wyczer­pa­nie.

Mój szó­sty zmysł zapro­te­sto­wał. Tej ostat­niej trans­for­ma­cji nie można było wytłu­ma­czyć zwy­kłym zmę­cze­niem. Jako cza­row­nica z pocho­dze­nia na­dal nie wie­dzia­łam, jakie moce odzie­dzi­czy­łam. Nawet moja ciotka Sarah i jej part­nerka Emily Mather – obie cza­row­nice – nie potra­fiły stwier­dzić z całą pew­no­ścią, co we mnie sie­dzi i jak nad tym zapa­no­wać. Testy naukowe Mat­thew wykryły w mojej krwi mar­kery gene­tyczne magicz­nego poten­cjału, ale nie było gwa­ran­cji, kiedy i czy w ogóle te moż­li­wo­ści się ujaw­nią.

Zanim cał­kiem pogrą­ży­łam się w nie­we­so­łych roz­wa­ża­niach, wró­ciła Françoise z czymś, co wyglą­dało jak igła do cero­wa­nia, i z mnó­stwem szpi­lek w ustach. Towa­rzy­szył jej ruchomy stos aksa­mitu, wełny i lnu. Spod tej góry wysta­wały smu­kłe, brą­zowe nogi, co suge­ro­wało, że gdzieś w środku jest zagrze­bany Pierre.

– Po co to wszystko? – spy­ta­łam podejrz­li­wie, wska­zu­jąc na szpilki.

– Oczy­wi­ście po to, żeby madame miała się w co przy­odziać.

Françoise ścią­gnęła ze stosu ubrań burą część gar­de­roby, która wyglą­dała jak worek na mąkę. Nie sądzi­łam, żeby można w tym podej­mo­wać gości, ale ze względu na słabą zna­jo­mość elż­bie­tań­skiej mody byłam zdana na łaskę słu­żą­cej.

– Idź na dół, gdzie twoje miej­sce, Kit – powie­dział Mat­thew do przy­ja­ciela. – Dołą­czymy do cie­bie wkrótce. I poha­muj język. To moja opo­wieść, nie twoja.

– Jak sobie życzysz, Matt. – Mar­lowe szarp­nął brzeg ciem­no­fio­le­to­wego kaftana, ale ten non­sza­lancki gest stał w sprzecz­no­ści z drże­niem jego rąk. Następ­nie Kit zło­żył krótki, drwiący ukłon, który był potwier­dze­niem roz­kazu Mat­thew i jed­no­cze­śnie zakwe­stio­no­wa­niem go.

Kiedy demon wyszedł, Françoise roz­ło­żyła worek na pobli­skiej ławie i okrą­żyła mnie, przy­glą­da­jąc się mojej figu­rze, żeby wybrać naj­bar­dziej korzystną linię ataku. Potem z wes­tchnie­niem iry­ta­cji zaczęła mnie ubie­rać. Tym­cza­sem Mat­thew pod­szedł do stołu zarzu­co­nego papie­rami. Otwo­rzył sta­ran­nie zło­żony pro­sto­kątny pakie­cik zapie­czę­to­wany klek­sem różo­wa­wego wosku. Prze­biegł wzro­kiem po drob­nym piśmie.

– Dieu. Cał­kiem o tym zapo­mnia­łem. Pierre!

– Milor­dzie? – Spod góry tka­nin dobiegł stłu­miony głos.

– Odłóż to i opo­wiedz mi o ostat­niej skar­dze lady Crom­well.

Mat­thew trak­to­wał Pierre’a i Françoise z mie­sza­niną fami­liar­no­ści i wład­czo­ści. Jeśli wła­śnie tak odno­szono się do słu­żą­cych, to potrze­bo­wa­łam czasu, żeby opa­no­wać tę sztukę.

Obaj zaczęli szep­tać przy kominku, pod­czas gdy ja byłam dra­po­wana, motana, wią­zana i kłuta szpil­kami. Françoise przez chwilę cmo­kała nad moim poje­dyn­czym kol­czy­kiem w kształ­cie skrę­co­nych zło­tych dru­ci­ków wysa­dza­nych klej­no­tami, który pier­wot­nie nale­żał do Ysa­beau. Podob­nie jak egzem­plarz Dok­tora Fau­sta nale­żący do Mat­thew i mała srebrna figurka Diany, ten kol­czyk był jedną z trzech rze­czy, które pomo­gły nam cof­nąć się do tej kon­kret­nej prze­szło­ści. Françoise pogrze­bała w kufrze i z łatwo­ścią zna­la­zła drugi taki sam. Po skom­ple­to­wa­niu biżu­te­rii wsu­nęła na moje nogi grube poń­czo­chy i prze­wią­zała je szkar­łat­nymi wstąż­kami powy­żej kolan.

– Chyba jestem gotowa – stwier­dzi­łam. Chcia­łam jak naj­szyb­ciej zejść na dół i roz­po­cząć wizytę w szes­na­stym wieku. Czy­ta­nie ksią­żek o prze­szło­ści nie było tym samym co jej bez­po­śred­nie doświad­cze­nie, czego dowio­dły moje spo­tka­nie z Françoise i wstępny kurs ubie­ra­nia się sto­sow­nie do epoki.

Mat­thew zmie­rzył mnie wzro­kiem.

– Może być… na razie.

– Pani wygląda skrom­nie i zwy­czaj­nie – oświad­czyła Françoise – i wła­śnie tak powinna wyglą­dać w tym domu.

Mat­thew zigno­ro­wał słu­żącą i zwró­cił się do mnie:

– Zanim zej­dziemy na dół, Diano, pamię­taj, żeby uwa­żać na słowa. Kit jest demo­nem, a Geo­rge wie, że jestem wam­pi­rem, ale nawet naj­bar­dziej otwarte byty patrzą krzywo na kogoś nowego i innego.

W wiel­kiej sali pozna­łam przy­ja­ciela Mat­thew Geo­rge’a, bez gro­sza przy duszy i bez mece­nasa, i życzy­łam mu miłego wie­czoru, jak mi się wyda­wało, w popraw­nej elż­bie­tań­skiej angielsz­czyź­nie.

– Czy ta kobieta mówi po angiel­sku? – Geo­rge uniósł okrą­głe oku­lary, powięk­sza­jące jego nie­bie­skie oczy do żabich roz­mia­rów. Drugą rękę trzy­mał na bio­drze w pozie, którą ostat­nio widzia­łam na minia­tu­rze w Muzeum Wik­to­rii i Alberta.

– Miesz­kała w Che­ster – pośpiesz­nie wyja­śnił Mat­thew.

Geo­rge zro­bił scep­tyczną minę. Naj­wy­raź­niej nawet odlu­dzia pół­noc­nej Anglii nie tłu­ma­czyły mojej dziw­nej wymowy. Akcent Mat­thew zmiękł i przy­sto­so­wał się do brzmie­nia i into­na­cji tych cza­sów, ale mój pozo­stał zde­cy­do­wa­nie współ­cze­sny i ame­ry­kań­ski.

– Ona jest cza­row­nicą – ode­zwał się Kit, upi­ja­jąc łyk wina.

– Naprawdę? – Geo­rge przyj­rzał mi się z nowym zain­te­re­so­wa­niem. Nie czu­łam żad­nych sztur­chań­ców wska­zu­ją­cych na to, że ten męż­czy­zna jest demo­nem, żad­nego cza­ro­dziej­skiego mro­wie­nia ani lodo­wa­tych spoj­rzeń wam­pira. Geo­rge był zwy­czaj­nym, cie­pło­krwi­stym czło­wie­kiem, w śred­nim wieku i tro­chę już zmę­czo­nym życiem. – Ale ty prze­cież nie lubisz cza­row­nic jesz­cze bar­dziej niż Kit, Mat­thew. Zawsze mnie znie­chę­ca­łeś do poru­sza­nia tego tematu. Kiedy zaczą­łem pisać poemat o Hekate, powie­dzia­łeś, żebym…

– Tę lubię – prze­rwał mu Mat­thew, skła­da­jąc mocny poca­łu­nek na moich ustach. – Tak bar­dzo, że ją poślu­bi­łem.

– Poślu­bi­łeś! – Geo­rge prze­niósł wzrok na Kita i odchrząk­nął. – Więc są dwie nie­ocze­ki­wane oka­zje do uczcze­nia. Twoja podróż w inte­re­sach nie prze­cią­gnęła się, jak zapo­wia­dał Pierre, i wró­ci­łeś do nas z żoną. Moje gra­tu­la­cje. – Jego pom­pa­tyczny ton sko­ja­rzył mi się z prze­mową pod­czas uro­czy­sto­ści ukoń­cze­nia szkoły, ale poha­mo­wa­łam roz­ba­wie­nie. Geo­rge ukło­nił się i posłał mi pro­mienny uśmiech. – Jestem Geo­rge Chap­man, pani Roy­don.

Jego nazwi­sko wyda­wało się zna­jome. Prze­szu­ka­łam nie­upo­rząd­ko­wane zasoby wie­dzy zgro­ma­dzone w moim umy­śle histo­ryczki. Chap­man nie mógł być alche­mi­kiem. Spe­cja­li­zo­wa­łam się w tej dzie­dzi­nie, ale nie zna­la­złam tego nazwi­ska w miej­sach na nią prze­zna­czo­nych. Chap­man był pisa­rzem tak jak Mar­lowe, ale nie mogłam sobie przy­po­mnieć żad­nego tytułu.

Kiedy dokoń­czy­li­śmy pre­zen­ta­cję, Mat­thew zgo­dził się posie­dzieć chwilę przy kominku ze swo­imi gośćmi. Męż­czyźni roz­ma­wiali o poli­tyce, a Geo­rge podej­mo­wał wysiłki, żeby włą­czyć mnie do kon­wer­sa­cji, pyta­jąc o stan dróg i pogodę. Sta­ra­łam się mówić jak naj­mniej i obser­wo­wać drobne gesty oraz dobór słów, które pomo­głyby mi ucho­dzić za osobę z epoki elż­bie­tań­skiej. Geo­rge był zachwy­cony moim zain­te­re­so­wa­niem i nagro­dził mnie dłu­gim wywo­dem na temat swo­ich ostat­nich prób lite­rac­kich. Kit, któ­remu nie podo­bało się, że został ska­zany na dru­go­pla­nową rolę, prze­rwał wykład Geo­rge’a, pro­po­nu­jąc czy­ta­nie na głos Dok­tora Fau­sta.

– To będzie próba wśród przy­ja­ciół przed póź­niej­szym praw­dzi­wym wysta­wie­niem sztuki – powie­dział z błysz­czą­cymi oczami.

– Nie teraz, Kit – zapro­te­sto­wał Mat­thew i pomógł mi wstać. – Diana jest zmę­czona po podróży.

Mar­lowe odpro­wa­dzał nas wzro­kiem, kiedy wycho­dzi­li­śmy z pokoju. Wie­dział, że coś ukry­wamy. Wcze­śniej wyła­py­wał każdą dziwną frazę, gdy odwa­ży­łam się włą­czyć do roz­mowy, i zamy­ślił się, kiedy Mat­thew nie mógł sobie przy­po­mnieć, gdzie trzyma swoją lut­nię.

Zanim opu­ści­li­śmy Madi­son, Mat­thew ostrzegł mnie, że Kit jest nie­zwy­kle spo­strze­gaw­czy nawet jak na demona. Zasta­na­wia­łam się, ile minie czasu, zanim Mar­lowe się domy­śli, jaką tajem­nicę ukry­wamy. Odpo­wiedź na to dosta­łam po kilku godzi­nach.

Następ­nego ranka roz­ma­wia­li­śmy w zaci­szu naszego cie­płego łoża, pod­czas gdy w domu zaczy­nała się krzą­ta­nina.

Z początku Mat­thew chęt­nie odpo­wia­dał na moje pyta­nia o Kita (syna szewca, jak się oka­zało) i Geo­rge’a (który, jak się dowie­dzia­łam ku swo­jemu zasko­cze­niu, był nie­wiele star­szy od Mar­lowe). Kiedy jed­nak zaczę­łam poru­szać prak­tyczne kwe­stie zarzą­dza­nia domem i kobie­cych obo­wiąz­ków, szybko się znu­dził.

– Co z moimi ubra­niami? – zapy­ta­łam, żeby sku­pić z powro­tem jego uwagę na naj­pil­niej­szych tro­skach.

– Nie sądzę, żeby zamężne kobiety spały w czymś takim – stwier­dził Mat­thew, szar­piąc moją koszulę nocną z deli­kat­nego płótna.

Roz­piął jej marsz­czony koł­nie­rzyk i już miał zło­żyć poca­łu­nek pod moim uchem, żeby prze­ko­nać mnie do swo­jego punktu widze­nia, kiedy ktoś roz­su­nął zasłony łoża. Zmru­ży­łam oczy pod wpły­wem bla­sku słońca.

– No i? – rzu­cił Mar­lowe.

Zza jego ramie­nia wyglą­dał drugi, śnia­do­skóry demon. Ze swoją lekką budową i spi­cza­stym pod­bród­kiem pod­kre­ślo­nym przez rów­nie ostrą kasz­ta­nową brodę przy­po­mi­nał ener­gicz­nego skrzata. Jego włosy naj­wy­raź­niej od mie­sięcy nie widziały grze­bie­nia. Chwy­ci­łam za przód mojej koszuli, nagle świa­doma jej prze­zro­czy­sto­ści i braku bie­li­zny.

– Widzia­łeś obrazy pana White’a z Roanoke, Kit, a ta cza­row­nica wcale nie wygląda jak tubylcy z Wir­gi­nii – stwier­dził z roz­cza­ro­wa­niem nie­zna­jomy demon. Dopiero teraz zauwa­żył, że mój mąż pio­ru­nuje go wzro­kiem. – O, dzień dobry, Mat­thew. Poży­czysz mi swoje astro­la­bium? Obie­cuję, że tym razem nie zabiorę go nad rzekę.

Mat­thew oparł czoło o moje ramię i z jękiem zamknął oczy.

– Ona musi pocho­dzić z Nowego Świata albo z Afryki – upie­rał się Mar­lowe, na­dal celowo nie uży­wa­jąc mojego imie­nia. – Nie jest z Che­ster ani ze Szko­cji, Irlan­dii, Walii, Fran­cji czy z Impe­rium. Nie wie­rzę rów­nież, żeby była Holen­derką albo Hisz­panką.

– Dzień dobry, Tom. Jest jakiś powód, dla któ­rego ty i Kit musi­cie dys­ku­to­wać teraz o miej­scu pocho­dze­nia Diany, i to w mojej sypialni? – Mat­thew ścią­gnął troczki mojej koszuli noc­nej.

– Jest za ład­nie, żeby leżeć w łóżku, nawet jeśli stra­ci­łeś rozum od gorączki. Kit mówi, że musia­łeś oże­nić się z cza­row­nicą w cza­sie ataku febry. Ina­czej nie da się wytłu­ma­czyć two­jej lek­ko­myśl­no­ści. – Tom traj­ko­tał w praw­dzi­wie demo­niczny spo­sób, nie zada­jąc sobie nawet trudu, żeby odpo­wie­dzieć na pyta­nie Mat­thew. – Drogi są suche, a my przy­je­cha­li­śmy parę godzin temu.

– I wino się skoń­czyło – poskar­żył się Mar­lowe.

„My”?

Było wię­cej gości? Stary Dom już pękał w szwach.

– Sio! Madame musi się umyć, zanim powita jego lor­dow­ską mość. – Françoise wkro­czyła do pokoju z paru­jącą misą wody w rękach. Pierre jak zwy­kle podą­żał za nią.

– Stało się coś waż­nego? – spy­tał zza zasłony Geo­rge. Wszedł do pokoju nie­za­po­wie­dziany, zręcz­nie uda­rem­nia­jąc wysiłki Françoise, żeby wygo­nić męż­czyzn z pomiesz­cze­nia. – Lord Nor­thum­ber­land został sam w salo­nie. Gdyby był moim klien­tem, nie potrak­to­wał­bym go w ten spo­sób!

– Hal czyta trak­tat o dzia­ła­niu waha­dła przy­słany mi przez pew­nego mate­ma­tyka z Pizy – rzu­cił z roz­draż­nie­niem Tom, sia­da­jąc na brzegu łoża. – Jest cał­kiem zado­wo­lony.

Z pew­no­ścią mówi o Gali­le­uszu, uświa­do­mi­łam sobie z pod­nie­ce­niem. W roku 1590 Galilo Gali­lei był wykła­dowcą mate­ma­tyki na uni­wer­sy­te­cie w Pizie. Jego praca o waha­dle nie została opu­bli­ko­wana… jesz­cze.

Tom. Lord Nor­thum­ber­land. Ktoś, kto kore­spon­do­wał z Gali­le­uszem.

Otwo­rzy­łam usta ze zdu­mie­nia. Demon, który przy­siadł na mojej koł­drze, musiał być Tho­ma­sem Har­rio­tem.

– Françoise ma rację – stwier­dził Mat­thew, rów­nie ziry­to­wany jak Tom. – Wyno­cha! Wszy­scy.

– Co mam powie­dzieć Halowi? – spy­tał Kit i popa­trzył na mnie zna­cząco.

– Że nie­długo zej­dziemy. – Mat­thew prze­to­czył się po łóżku i przy­cią­gnął mnie do sie­bie.

Zacze­ka­łam, aż jego przy­ja­ciele wyjdą rząd­kiem z pokoju, i wtedy ude­rzy­łam go pię­ścią w pierś.

– Za co? – Mat­thew skrzy­wił się z uda­wa­nego bólu, ale jedy­nym, co posi­nia­czy­łam, była moja wła­sna pięść.

– Za to, że mi nie powie­dzia­łeś, kim są twoi przy­ja­ciele! – Opar­łam się na łok­ciu i spoj­rza­łam na niego z góry. – Wielki dra­ma­to­pi­sarz Chri­sto­pher Mar­lowe. Geo­rge Chap­man, poeta i uczony. Mate­ma­tyk i astro­nom Tho­mas Har­riot, o ile się nie mylę. A na dole czeka Hra­bia Czar­no­księż­nik.

– Nie pamię­tam, kiedy Henry zasłu­żył sobie na to prze­zwi­sko, ale nikt go już tak nie nazywa. – Mat­thew wyglą­dał na roz­ba­wio­nego, co jesz­cze bar­dziej mnie roz­zło­ściło.

– Jedyne, czego potrze­bu­jemy, to sir Wal­ter Rale­igh, a będziemy mieli w domu całą Nocną Szkołę. – Mat­thew wyj­rzał za okno, kiedy wspo­mnia­łam o legen­dar­nej gru­pie rady­ka­łów, filo­zo­fów i wol­no­my­śli­cieli. Tho­mas Har­riot, Chri­sto­pher Mar­lowe, Geo­rge Chap­man, Wal­ter Rale­igh i…

– A kim ty wła­ści­wie jesteś, Mat­thew? – Nie pomy­śla­łam wcze­śniej, żeby go o to zapy­tać.

– Mat­thew Roy­don – powie­dział mój mąż, kła­nia­jąc się, jak­by­śmy wła­śnie w tej chwili zostali sobie przed­sta­wieni. – Przy­ja­ciel poetów.

– Histo­rycy pra­wie nic o tobie nie wie­dzą – stwier­dzi­łam osłu­piała. Mat­thew Roy­don był naj­bar­dziej zagad­kową posta­cią zwią­zaną z tajem­ni­czą Nocną Szkołą.

– Nie jesteś zasko­czona, kiedy już wiesz, kim naprawdę jest Mat­thew Roy­don? – Mój mąż uniósł czarną brew.

– Och, będę zasko­czona do końca życia. Mogłeś mnie uprze­dzić, zanim wcią­gną­łeś mnie w sam śro­dek tego wszyst­kiego.

– I co byś zro­biła? Ledwo zdą­ży­li­śmy się ubrać przed wyru­sze­niem, nie mówiąc już o prze­pro­wa­dze­niu prac badaw­czych. – Mat­thew usiadł i opu­ścił nogi na pod­łogę. Nasz pry­watny czas był żało­śnie krótki. – Nie ma powodu, żebyś się dener­wo­wała. To są zwy­kli ludzie, Diano.

Nie­ważne, co mówił Mat­thew, nie było w nich nic zwy­kłego. Nocna Szkoła sze­rzyła here­tyc­kie opi­nie, szy­dziła z zepsu­tego dworu kró­lo­wej Elż­biety i gar­dziła inte­lek­tu­al­nymi pre­ten­sjami Kościoła i uni­wer­sy­tetu. Sza­leni, nie­bez­pieczni, źli. Te słowa dosko­nale opi­sy­wały tę grupę. Nie tra­fi­li­śmy na skromne spo­tka­nie przy­ja­ciół w hal­lo­we­enową noc. Wpa­dli­śmy w gniazdo szer­szeni i elż­bie­tań­skich intryg.

– Pomi­ja­jąc to, jak lek­ko­myślni potra­fią być twoi przy­ja­ciele, nie możesz ocze­ki­wać, że będę zbla­zo­wana, kiedy przed­sta­wiasz mnie ludziom, nad któ­rymi przez całe swoje doro­słe życie pro­wa­dzi­łam stu­dia – powie­dzia­łam. – Tho­mas Har­riot jest jed­nym z czo­ło­wych astro­no­mów swo­ich cza­sów. Twój przy­ja­ciel Henry Percy to alche­mik.

Pierre roz­po­znał po obja­wach zde­ner­wo­waną kobietę i pośpiesz­nie wci­snął w ręce swo­jego pana czarne plu­dry, żeby ten nie stał z gołymi nogami, kiedy mój gniew eks­plo­duje.

– Podob­nie jak Wal­ter i Tom. – Mat­thew podra­pał się po bro­dzie. – Kit też para się alche­mią, choć bez suk­cesu. Nie sku­piaj si na tym, co o nich wiesz. I tak pew­nie więk­szość z tego nie jest prawdą. I powin­naś być ostrożna ze swo­imi współ­cze­snymi histo­rycz­nymi ety­kiet­kami. – W końcu wcią­gnął bry­czesy. – Will wymy­śli Nocną Szkołę jako sztur­cha­niec dla Kita, ale dopiero za kilka lat.

– Nie obcho­dzi mnie, co Wil­liam Szek­spir zro­bił czy zrobi w przy­szło­ści, pod warun­kiem że nie prze­bywa w tej chwili w salo­nie z hra­bią Nor­thum­ber­land! – odpa­ro­wa­łam, zsu­wa­jąc się z wyso­kiego łoża.

– Oczy­wi­ście, że Willa nie ma na dole. – Mat­thew nie­dbale mach­nął ręką. – Wal­ter nie lubi jego stóp metrycz­nych, a Kit uważa go za oszu­sta i zło­dzieja.

– Uf, co za ulga! Co zamie­rzasz im o mnie powie­dzieć? Mar­lowe wie, że coś ukry­wamy.

Spoj­rze­nie sza­ro­zie­lo­nych oczu Mat­thew zwarło się z moim.

– Chyba prawdę. – Pierre podał mu kaftan, czarny z mister­nym piko­wa­niem, i wbił nie­ru­chomy wzrok w jakiś punkt nad moim ramie­niem; wzór dobrego sługi. – Że jesteś podróż­niczką w cza­sie i cza­row­nicą z Nowego Świata.

– Prawdę – powtó­rzy­łam bez­na­mięt­nie.

Pierre sły­szał każde nasze słowo, ale w żaden spo­sób nie reago­wał, a Mat­thew go igno­ro­wał, jakby lokaj był nie­wi­dzialny. Zasta­na­wia­łam się, czy zosta­niemy tu dość długo, żebym stała się rów­nie nie­po­mna na obec­ność służby.

– Dla­czego nie? Tom zapi­sze wszystko, co powiesz, i porówna to ze swo­imi notat­kami na temat języka Algon­ki­nów. Poza tym nikt nie będzie zwra­cał na cie­bie zbyt­niej uwagi. – Mat­thew wyda­wał się bar­dziej zain­te­re­so­wany swoim ubra­niem niż reak­cją przy­ja­ciół.

Tym­cza­sem wró­ciła Françoise z dwiema cie­pło­krwi­stymi kobie­tami, które nio­sły narę­cza czy­stych ubrań. Wska­zała na moją koszulę nocną, a ja scho­wa­łam się za słup bal­da­chimu, żeby się roze­brać. Wdzięczna, że pobyty w szat­niach pra­wie wyle­czyły mnie ze wstydu zwią­za­nego z roz­bie­ra­niem się przy obcych, ścią­gnę­łam płó­cienną bie­li­znę przez głowę.

– Kit będzie szu­kał powodu, żeby mnie nie lubić, i na pewno kilka następ­nych znaj­dzie.

– On nie będzie pro­ble­mem – zapew­nił mnie Mat­thew.

– Mar­lowe jest twoim przy­ja­cie­lem czy pacynką? – Na­dal pró­bo­wa­łam wydo­być głowę spo­mię­dzy warstw tka­niny, kiedy roz­legł się cichy okrzyk prze­ra­że­nia i stłu­mione: Mon Dieu!

Zamar­łam. Françoise zoba­czyła moje plecy i bli­znę w kształ­cie pół­księ­życa prze­ci­na­jącą dolną część klatki pier­sio­wej oraz gwiazdę mię­dzy łopat­kami.

– Ja ubiorę madame – zwró­ciła się chłod­nym tonem Françoise do poko­jó­wek. – Zostaw­cie ubra­nia i wra­caj­cie do pracy.

Słu­żące dygnęły i wyszły z nie­skry­waną cie­ka­wo­ścią na twa­rzach. Nie zdą­żyły zoba­czyć moich ple­ców. Kiedy znik­nęły, wszy­scy zaczę­li­śmy mówić jed­no­cze­śnie. Pełne prze­ję­cia „Kto to zro­bił?” Françoise, „Nikt nie musi wie­dzieć” Mat­thew i moje wła­sne nie­pewne „To tylko bli­zny” zagłu­szyły się wza­jem­nie.

* * *

– Ktoś napięt­no­wał panią godłem rodu de Cler­mont – stwier­dziła Françoise, krę­cąc głową. – Uży­wa­nym przez milorda.

– Zła­ma­li­śmy przy­mie­rze. – Wal­czy­łam z mdło­ściami, które skrę­cały mi żołą­dek za każ­dym razem, kiedy myśla­łam o tam­tej nocy, gdy inna cza­row­nica nazna­czyła mnie jako zdraj­czy­nię. – To jest kara Kon­gre­ga­cji.

– Zatem dla­tego oboje tutaj jeste­ście – domy­śliła się Françoise. – Przy­mie­rze było od początku głu­pim pomy­słem. Phi­lippe de Cler­mont ni­gdy nie powi­nien się na nie zgo­dzić.

– Ale ono chro­niło nas przed ludźmi. – Nie prze­pa­da­łam za tą umową ani za zło­żoną z dzie­wię­ciorga człon­ków Kon­gre­ga­cją, która pil­no­wała jej prze­strze­ga­nia, ale suk­ce­sowi z ukry­wa­niem bytów z innego świata przed nie­chcianą uwagą nie można było zaprze­czyć. Stare obiet­nice zło­żone przez demony, wam­piry i cza­row­nice zabra­niały mie­sza­nia się w poli­tykę czy reli­gię ludzi oraz oso­bi­stych związ­ków mię­dzy tymi trzema gatun­kami. Cza­row­nice miały trzy­mać się w swoim gro­nie, podob­nie jak wam­piry i demony. Człon­ko­wie poszcze­gól­nych grup nie powinni zako­chi­wać się w sobie nawza­jem ani zawie­rać mał­żeństw.

– Chro­niło? Pro­szę nie myśleć, że jest pani tutaj bez­pieczna, madame. Żadne z nas nie jest. Anglicy to prze­sądni ludzie, któ­rzy widzą duchy na każ­dym kościel­nym cmen­ta­rzu i cza­row­nice wokół każ­dego kotła. Tylko Kon­gre­ga­cja ratuje nas przed cał­ko­wi­tym znisz­cze­niem. Jest pani mądra, że się tutaj schro­niła. A teraz musi się pani ubrać i dołą­czyć do pozo­sta­łych.

Françoise pomo­gła mi w końcu wydo­stać się z koszuli noc­nej i wrę­czyła mokry ręcz­nik oraz miskę z jakąś mazią, która pach­niała roz­ma­ry­nem i poma­rań­czami. Stwier­dzi­łam, że to dziwne być trak­to­waną jak dziecko, ale wie­dzia­łam, że dla ludzi o pozy­cji Mat­thew było nor­malne, że ich myto, ubie­rano i kar­miono jak lalki. Pierre podał swo­jemu panu coś zbyt ciem­nego, by mogło być winem.

– Ona nie tylko jest cza­row­nicą, ale rów­nież fileuse de temps? – spy­tała cicho Françoise, zwra­ca­jąc się do Mat­thew. Nie­zna­jome okre­śle­nie „tkaczka czasu” przy­wo­łało obraz wielu róż­no­ko­lo­ro­wych nici, wzdłuż któ­rych podą­ża­li­śmy, żeby dotrzeć do tej kon­kret­nej prze­szło­ści.

– Tak. – Mat­thew kiw­nął głową i sku­piony na mnie sączył płyn z kubka.

– Ale jeśli ona przy­bywa z innego czasu, to ozna­cza… – Françoise wytrzesz­czyła oczy. Potem na jej twa­rzy poja­wił się wyraz zamy­śle­nia. Pan Roy­don musiał mówić i zacho­wy­wać się jakoś ina­czej.

Ona podej­rzewa, że to nie jest ten sam Mat­thew, uświa­do­mi­łam sobie zanie­po­ko­jona.

– Wystar­czy nam wie­dzieć, że pani znaj­duje się pod ochroną milorda – ode­zwał się szorstko Pierre z wyraź­nym ostrze­że­niem w gło­sie i wrę­czył swo­jemu panu szty­let. – Nie­ważne, co to zna­czy.

– To zna­czy, że ją kocham, a ona mnie. – Mat­thew popa­trzył bacz­nie na swo­jego sługę. – Nie­ważne, co powiem innym, taka jest prawda. Zro­zu­miano?

– Tak – odparł Pierre, choć jego ton suge­ro­wał coś zupeł­nie prze­ciw­nego.

Mat­thew rzu­cił Françoise pyta­jące spoj­rze­nie, a ona zasznu­ro­wała wargi i nie­chęt­nie ski­nęła głową.

Z powro­tem zajęła się mną i otu­liła mnie gru­bym lnia­nym ręcz­ni­kiem. Musiała zauwa­żyć rów­nież inne ślady, które zostały na moim ciele po tam­tym nie­koń­czą­cym się dniu z cza­row­nicą Satu, oraz póź­niej­sze bli­zny. Mimo to nie zada­wała wię­cej pytań, tylko posa­dziła mnie w fotelu przy kominku i zaczęła cze­sać moje włosy.

– Czy ta znie­waga przy­da­rzyła się po tym, jak wyznał pan swoją miłość do cza­row­nicy, milor­dzie? – zapy­tała Françoise.

– Tak. – Mat­thew przy­tro­czył szty­let do pasa.

– Czyli to nie man­ja­sang ją nazna­czył – wymam­ro­tał Pierre. Użył sta­rego okre­śle­nia na wam­pira: „krwio­pijca”. – Nikt nie ryzy­ko­wałby gniewu de Cler­mon­tów.

– Nie, to była inna cza­row­nica. – Mimo że ręcz­nik chro­nił mnie przed zim­nym powie­trzem, to wyzna­nie przy­pra­wiło mnie o dreszcz.

– Ale obok stały dwa inne man­ja­sang i pozwo­liły, żeby to się stało – rzekł posęp­nie Mat­thew. – I za to zapłacą.

– Co się stało, to się nie odsta­nie. – Nie chcia­łam wsz­czy­nać wojny mię­dzy wam­pi­rami. Cze­kało nas dość wyzwań.

– Jeśli milord wziął panią na swoją żonę po tym, co zro­biła pani tamta cza­row­nica, to nic się nie stało. – Françoise zręcz­nie zaplo­tła moje włosy w cia­sne war­ko­cze. Potem owi­nęła je wokół mojej głowy i przy­pięła szpil­kami. – Pani nazwi­sko może brzmieć Roy­don w tej kra­inie zapo­mnia­nej przez Boga i ludzi, gdzie nie ma lojal­no­ści war­tej wzmianki, ale my będziemy pamię­tać, że jest pani de Cler­mont.

Matka Mat­thew uprze­dziła mnie, że de Cler­mon­to­wie są jak stado. W dwu­dzie­stym pierw­szym wieku bun­to­wa­łam się prze­ciwko obo­wiąz­kom i ogra­ni­cze­niom wyni­ka­ją­cym z człon­ko­stwa. Ale w roku 1590 moje moce były nie­prze­wi­dy­walne, zna­jo­mość sztuki magicz­nej pra­wie nie ist­niała, a naj­wcze­śniej­szy znany mi przo­dek jesz­cze się nie naro­dził. Tutaj nie mogłam jedy­nie pole­gać na swoim rozu­mie. I na Mat­thew.

– W takim razie nasze wza­jemne inten­cje są jasne. Ale nie chcę teraz żad­nych kło­po­tów. – Spoj­rza­łam na pier­ścień Ysa­beau i prze­su­nę­łam po nim kciu­kiem. Moja nadzieja, że wto­pimy się gładko w prze­szłość, teraz wyda­wała się nie­praw­do­po­dobna i naiwna. Rozej­rza­łam się po pokoju. – A to…

– Jeste­śmy tutaj tylko z dwóch powo­dów, Diano: żeby zna­leźć ci nauczy­ciela i odszu­kać tam­ten alche­miczny manu­skrypt.

Cho­dziło o tajem­ni­czy ręko­pis Ash­mole nr 782, dzięki któ­remu się spo­tka­li­śmy. W dwu­dzie­stym pierw­szym wieku tkwił bez­piecz­nie zagrze­bany wśród milio­nów ksią­żek w oks­fordz­kiej Biblio­tece Bodle­jań­skiej. Kiedy wypeł­nia­łam rewers, nie mia­łam poję­cia, że ta pro­sta czyn­ność wyzwoli skom­pli­ko­wany czar wią­żący książkę z rega­łem ani że ten sam czar reak­ty­wuje się w chwili, kiedy ją zwrócę. Nie wie­dzia­łam rów­nież o wielu sekre­tach cza­row­nic, wam­pi­rów i demo­nów, które, jak szep­tano, miały się znaj­do­wać na jej stro­ni­cach. Mat­thew uznał, że będzie roz­sąd­niej poszu­kać Ash­mole’a nr 782 w prze­szło­ści, zamiast pró­bo­wać po raz drugi prze­ła­mać czar we współ­cze­snym świe­cie.

– Dopóki nie wró­cimy, to będzie nasz dom – powie­dział, sta­ra­jąc się dodać mi otu­chy.

Solidne meble sto­jące w pokoju zna­łam z muzeów i kata­lo­gów aukcyj­nych, ale czu­łam, że Stary Dom ni­gdy nie będzie dla mnie swoj­ski. Poma­ca­łam grube płótno ręcz­nika, tak róż­nego od wybla­kłych fro­to­wych kom­ple­tów Sary i Em, cien­kich od zbyt wielu prań. Głosy w dru­gim pokoju wzno­siły się i opa­dały do rytmu, któ­rego nie potra­fiłby prze­wi­dzieć żaden współ­cze­sny czło­wiek, histo­ryk czy nie. Ale prze­szłość była naszym jedy­nym schro­nie­niem. Inne wam­piry dały nam to jasno do zro­zu­mie­nia w cza­sie naszych ostat­nich dni w Madi­son, kiedy nas wytro­piły i omal nie zabiły Mat­thew. Jeśli nasz plan miał się powieść, wcie­le­nie się w praw­dziwą elż­bie­tań­ską kobietę musiało stać się moim prio­ry­te­tem.

– Jak jest szczę­śliwy świat nowy. – Poważ­nym histo­rycz­nym nad­uży­ciem było cyto­wa­nie Burzy Szek­spira dwie dekady przed jej napi­sa­niem, ale mia­łam za sobą trudny pora­nek.

– To nowe dla cie­bie – odpo­wie­dział Mat­thew. – Jesteś gotowa na spo­tka­nie swo­jego kło­potu?

– Oczy­wi­ście. Ubierzmy mnie. – Roz­pro­sto­wa­łam ramiona i wsta­łam z fotela. – Jak się wita z hra­bią?

Rozdział 2

Moje obawy zwią­zane z ety­kietą były bez­pod­stawne. Tytuły i formy grzecz­no­ściowe stały się nie­ważne, kiedy rze­czo­nym hra­bią oka­zał się łagodny gigant Henry Percy.

Françoise, dla któ­rej dobre maniery miały zna­cze­nie, cmo­kała i pry­chała, koń­cząc ubie­rać mnie w zdo­byczne ubra­nia: czy­jąś halkę, piko­wany gor­set konieczny dla nada­nia mojej spor­to­wej syl­wetce bar­dziej kobie­cych kształ­tów, hafto­waną luźną koszulę z wyso­kim, marsz­czo­nym koł­nie­rzem, która pach­niała lawendą i cedrem, czarną aksa­mitną spód­nicę w kształ­cie dzwonu i naj­lep­szy kaftan Pierre’a, jedyną szytą na miarę sztukę odzieży choćby zbli­żoną wymia­rami do moich. Choć Françoise bar­dzo się sta­rała, nie mogła dopiąć tego ostat­niego ele­mentu gar­de­roby na moich pier­siach. Wstrzy­ma­łam oddech, wcią­gnę­łam brzuch i liczy­łam na cud, kiedy mocno sznu­ro­wała gor­set, ale nic oprócz boskiej inter­wen­cji nie było w sta­nie nadać mi syl­wetki syl­fidy.

W cza­sie skom­pli­ko­wa­nego pro­cesu ubie­ra­nia zada­łam Françoise sze­reg pytań. Na pod­sta­wie por­tre­tów z epoki spo­dzie­wa­łam się nie­po­ręcz­nej klatki na ptaki zwa­nej kry­no­liną, która pod­trzy­my­wała spód­nice na bio­drach, ale Françoise mi wyja­śniła, że te są prze­zna­czone na bar­dziej ofi­cjalne oka­zje. Zamiast kry­no­liny zawią­zała mi wokół talii pod spód­nicą wypchaną tka­ninę ufor­mo­waną w kształt obwa­rzanka. Jego jedyną zaletą oka­zało się to, że trzy­mał war­stwy mate­riału z dala od moich nóg, co umoż­li­wiało mi cho­dze­nie bez zbyt­niej trud­no­ści… pod warun­kiem, że droga do celu była pro­sta i nie stały na niej żadne meble. Ale ocze­ki­wano ode mnie rów­nież dygnięć. Françoise szybko nauczyła mnie, jak to robić, a jed­no­cze­śnie wyja­śniła, że należy tytu­ło­wać Henry’ego Percy’ego lor­dem Nor­thum­ber­land, choć był hra­bią, a jego nazwi­sko brzmiało Percy.

Nie mia­łam jed­nak oka­zji wyko­rzy­stać nowo zdo­by­tej wie­dzy. Gdy tylko Mat­thew i ja weszli­śmy do wiel­kiej sali, przy­sko­czył do nas na powi­ta­nie chudy i wysoki młody męż­czy­zna w stroju podróż­nym z mięk­kiej brą­zo­wej skóry, całej zachla­pa­nej bło­tem. Na jego sze­ro­kiej twa­rzy poja­wił się pyta­jący wyraz, a gęste brwi koloru popiołu powę­dro­wały w górę czoła z wyraź­nym wdo­wim szpi­cem.

– Hal. – Mat­thew uśmiech­nął się z pobłaż­li­wo­ścią star­szego brata.

Hra­bia zigno­ro­wał swo­jego sta­rego przy­ja­ciela i ruszył w moją stronę.

– P-p-pani Roy­don. – Głę­boki bas hra­biego był bez­barwny, bez śladu akcentu czy modu­la­cji.

Przed zej­ściem na dół Mat­thew wyja­śnił mi, że Henry jest tro­chę głu­chy i jąka się od dzie­ciń­stwa, ale ma wprawę w czy­ta­niu z ust. Naresz­cie pozna­łam kogoś, z kim mogłam roz­ma­wiać bez skrę­po­wa­nia.

– Widzę, że Kit znowu mnie ubiegł – stwier­dził Mat­thew z uśmie­chem zawodu. – Mia­łem nadzieję, że sam ci powiem.

– Jakie ma zna­cze­nie, kto dzieli się taką szczę­śliwą nowiną? – Lord Nor­thum­ber­land się ukło­nił. – Dzię­kuję pani za gościn­ność i prze­pra­szam, że zja­wiam się w takim sta­nie. Dobrze, że od początku tole­ruje pani przy­ja­ciół męża. Powin­ni­śmy wyje­chać natych­miast, gdy dowie­dzie­li­śmy się o waszym przy­by­ciu. Gospoda w zupeł­no­ści by wystar­czyła.

– Jest pan tutaj mile widziany, milor­dzie. – Przy­szła chwila na dygnię­cie, ale moje cięż­kie czarne spód­nice nie były łatwe do okieł­zna­nia, a gor­set mia­łam zasznu­ro­wany tak cia­sno, że nie mogłam się zgiąć w pasie. Uło­ży­łam nogi w sto­sow­nej pozy­cji wyra­ża­ją­cej sza­cu­nek, ale zachwia­łam się, kiedy tylko ugię­łam kolana. Duża dłoń o tępo zakoń­czo­nych pal­cach wystrze­liła do przodu, żeby mnie pod­trzy­mać.

– Wystar­czy Henry, pro­szę pani. Wszy­scy mówią mi Hal, więc moje praw­dziwe imię jest uwa­żane za dość ofi­cjalne. – Jak wiele osób pozba­wio­nych słu­chu hra­bia celowo mówił przy­ci­szo­nym gło­sem. Kiedy mnie puścił, skie­ro­wał uwagę na Mat­thew. – Dla­czego bez brody, Matt? Cho­ro­wa­łeś?

– Atak febry, nic wię­cej. Mał­żeń­stwo mnie wyle­czyło. Gdzie reszta? – Mat­thew rozej­rzał się za Kitem, Geo­rge’em i Tomem.

Wielka sala Sta­rego Domu wyglą­dała zupeł­nie ina­czej w świe­tle dnia. Widzia­łam ją wcze­śniej tylko w nocy, ale tego ranka ciężka boaze­ria oka­zała się żalu­zjami i teraz wszyst­kie były otwarte. Dzięki temu pomiesz­cze­nie wyda­wało się prze­stronne mimo mon­stru­al­nego kominka na prze­ciw­le­głej ścia­nie. Zdo­biły go śre­dnio­wieczne kamienne ele­menty ele­wa­cji, bez wąt­pie­nia ura­to­wane przez Mat­thew z ruin opac­twa, które kie­dyś tutaj stało: udrę­czona twarz świę­tego, tar­cza her­bowa, gotycki orna­ment czte­ro­listny.

– Diano? – roz­ba­wiony głos Mat­thew prze­rwał mi roz­glą­da­nie się po pokoju i jego wypo­sa­że­niu. – Hal mówi, że pozo­stali goście są w salo­niku. Czy­tają i grają w karty. Nie uznał za sto­sowne do nich dołą­czyć, dopóki nie zosta­nie zapro­szony przez panią domu.

– Hra­bia oczy­wi­ście musi zostać, a my od razu możemy dołą­czyć do two­ich przy­ja­ciół. – W żołądku mi zabur­czało.

– A może naj­pierw znaj­dziemy ci coś do jedze­nia – zapro­po­no­wał Mat­thew z iskier­kami humoru w oczach. Teraz, kiedy już pozna­łam Henry’ego Percy’ego i obyło się bez nie­for­tun­nych przy­gód, mój mąż zaczął się odprę­żać. – Ktoś już cię nakar­mił, Hal?

– Pierre i Françoise byli tro­skliwi jak zwy­kle – zapew­nił gość. – Oczy­wi­ście, jeśli pani Roy­don do mnie dołą­czy…. – Hra­bia zawie­sił głos, a jego żołą­dek zabur­czał do wtóru mojemu. Ten męż­czy­zna był wysoki jak żyrafa. Zapew­nie­nie paliwa takiemu ciału musiało wyma­gać dużych ilo­ści jedze­nia.

– Ja też lubię duże śnia­da­nia, milor­dzie – powie­dzia­łam ze śmie­chem.

– Henry – popra­wił mnie hra­bia łagod­nie, poka­zu­jąc w sze­ro­kim uśmie­chu dołe­czek w bro­dzie.

– W takim razie pro­szę mówić mi Diana. Nie mogę zwra­cać się po imie­niu do lorda Nor­thum­ber­land, jeśli on na­dal będzie tytu­ło­wał mnie „pani Roy­don.” – Françoise upie­rała się przy koniecz­no­ści hono­ro­wa­nia wyso­kiej pozy­cji hra­biego.

– Dobrze, Diano – rzekł Henry, poda­jąc mi ramię.

Przez pełne prze­cią­gów kory­ta­rze zapro­wa­dził mnie do przy­tul­nego pokoju o niskim sufi­cie, cie­płego i zapra­sza­ją­cego, z tylko jed­nym cią­giem okien wycho­dzą­cych na połu­dnie. Mimo sto­sun­kowo nie­wiel­kich roz­mia­rów wci­śnięto do niego trzy stoły razem z krze­słami i stoł­kami. Odgłosy krzą­ta­niny oraz pobrzę­ki­wa­nie garn­ków i patelni świad­czyły o tym, że znaj­du­jemy się bli­sko kuchni. Na jed­nej ze ścian wisiała kartka z alma­na­chu, na środ­ko­wym stole leżała mapa, któ­rej jeden koniec przy­ci­śnięto świecz­ni­kiem, a drugi płytką cynową misą z owo­cami. Aran­ża­cja wyglą­dała jak holen­der­ska mar­twa natura z jej pro­stymi deta­lami. Zatrzy­ma­łam się w pół kroku oszo­ło­miona zapa­chem.

– Pigwy. – Się­gnę­łam do misy. Owoce wyglą­dały tak jak w obra­zie, który powstał w mojej gło­wie, kiedy w Madi­son Mat­thew opi­sy­wał mi Stary Dom.

Henry wyglą­dał na zain­try­go­wa­nego moją reak­cją na zwy­kły talerz z owo­cami, ale był zbyt dobrze wycho­wany, żeby ją sko­men­to­wać. Usie­dli­śmy przy stole, a słu­żąca dodała do mar­twej natury świeży chleb, talerz wino­gron i miskę jabłek. Widok zna­jo­mego jedze­nia dodał mi otu­chy. Hra­bia zaczął je sobie nakła­dać, a ja poszłam za jego przy­kła­dem, przy oka­zji pil­nie obser­wu­jąc, które potrawy Henry wybiera i ile ich zjada. Pewne dro­bia­zgi zawsze zdra­dzały obcych, a ja chcia­łam wyda­wać się tak zwy­czajna, jak to moż­liwe. Kiedy napeł­ni­li­śmy tale­rze, Mat­thew nalał sobie kie­li­szek wina.

Przez cały posi­łek Henry zacho­wy­wał się z nie­za­wodną kur­tu­azją. Nie zada­wał mi oso­bi­stych pytań ani nie pró­bo­wał węszyć w sprawch Mat­thew. Zaba­wiał nas nato­miast histo­ryj­kami o swo­ich psach, posia­dło­ściach i pryn­cy­pial­nej matce, co jakiś czas uzu­peł­nia­jąc zapas chleba pie­czo­nego na ogniu. Wła­śnie zaczy­nał opo­wieść o prze­no­si­nach do Lon­dynu, kiedy z dzie­dzińca dobie­gły hałasy. Hra­bia, który sie­dział ple­cami do drzwi, nic nie usły­szał.

– Ona jest nie­moż­liwa! Wszy­scy mnie ostrze­ga­li­ście, ale ja nie wie­rzy­łem, że ktoś może być taki nie­wdzięczny. Po tych wszyst­kich bogac­twach, któ­rymi napeł­ni­łem jej kufry, naj­mniej, co mogła zro­bić… Och. – Sze­ro­kie ramiona nowego gościa wypeł­niły drzwi. Na jed­nym z nich był udra­po­wany płaszcz, ciemny jak krę­cone włosy, widoczne pod impo­nu­ją­cym kape­lu­szem z pió­rami. – Mat­thew, jesteś chory?

Henry odwró­cił się zasko­czony.

– Dzień dobry, Wal­te­rze. Dla­czego nie jesteś na dwo­rze?

Pró­bo­wa­łam prze­łknąć kawa­łek tostu. Nasz nowy gość był nie­mal z całą pew­no­ścią bra­ku­ją­cym człon­kiem Noc­nej Szkoły, sir Wal­te­rem Rale­igh.

– Wyrzu­cony z raju z braku sta­no­wi­ska, Hal. A kto to jest? – Prze­ni­kliwe spoj­rze­nie nie­bie­skich oczu spo­częło na mnie, pośród ciem­nej brody bły­snęły zęby. – Henry Percy, ty pod­stępny łap­ser­daku. Kit mówił mi, że zamie­rza­łeś wziąć do łoża jasno­włosą Ara­bellę. Gdy­bym wie­dział, że zaczniesz gusto­wać w kimś bar­dziej doj­rza­łym niż pięt­na­sto­let­nia dziew­czyna, już dawno oddał­bym cię w jarzmo jakiejś żwa­wej wdówce.

Doj­rzała? Wdówka? Dopiero skoń­czy­łam trzy­dzie­ści trzy lata.

– Jej powaby skło­niły cię do przed­ło­że­nia domu nad kościół w tę nie­dzielę. Musimy tej damie podzię­ko­wać, że pod­nio­sła cię z kolan i wsa­dziła na konia, gdzie jest twoje miej­sce. – Akcent Wal­tera Rale­igh był gęsty jak śmie­tana z Devon­shire.

Hra­bia Nor­thum­ber­land odło­żył na pale­ni­sko długi wide­lec do opie­ka­nia grza­nek i zmie­rzył przy­ja­ciela wzro­kiem. Następ­nie pokrę­cił głową i wró­cił do swo­jego zada­nia.

– Wyjdź, wejdź jesz­cze raz i zapy­taj Matta o nowinę – powie­dział. – I wyglą­daj na skru­szo­nego, kiedy będziesz to robił.

– Nie. – Rale­igh wytrzesz­czył oczy i popa­trzył na Mat­thew z otwar­tymi ustami. – Ona jest twoja?

– Z pier­ścion­kiem na dowód. – Jedną nogą w wyso­kim bucie Mat­thew wysu­nął spod stołu tabo­ret. – Sia­daj, Wal­te­rze, i poczę­stuj się piwem.

– Przy­się­ga­łeś, że ni­gdy się nie oże­nisz – przy­po­mniał mu wyraź­nie skon­fun­do­wany Rale­igh.

– Wyma­gało to pew­nej per­swa­zji.

– Zapewne. – Znowu spo­częło na mnie tak­su­jące spoj­rze­nie Wal­tera Rale­igh. – Szkoda jej dla zim­no­krwi­stego. Ja nie zwle­kał­bym ani chwili.

– Diana zna moją naturę i nie ma nic prze­ciwko mojemu „chło­dowi” – powie­dział Mat­thew. – Poza tym to ona potrze­bo­wała per­swa­zji. Ja zako­cha­łem się w niej od pierw­szego wej­rze­nia.

Rale­igh tylko prych­nął w odpo­wie­dzi.

– Nie bądź taki cyniczny, przy­ja­cielu. Kupi­dyn jesz­cze może cię tra­fić swoją strzałą. – Szare oczy Mat­thew roz­ja­rzyły się ze zło­śli­wej ucie­chy na myśl o pew­nym fak­cie z przy­szło­ści Wal­tera.

– Kupi­dyn będzie musiał pocze­kać ze strze­la­niem do mnie. Jestem obec­nie cał­ko­wi­cie pochło­nięty odpie­ra­niem wro­gich ata­ków kró­lo­wej i admi­rała. – Wal­ter rzu­cił kape­lusz na pobli­ski stół, a ten prze­śli­znął się po lśnią­cej powierzchni plan­szy do tryk­traka, zakłó­ca­jąc toczącą się grę. Rale­igh jęk­nął i usiadł obok Henry’ego. – Wszy­scy chcą kawałka mojej skóry, zdaje się, ale nikt nie da mi awansu, pod­czas gdy cała ta sprawa z kolo­niami wisi mi nad głową. Pomysł na tego­roczną rocz­ni­cową cele­bra­cję był mój, ale tamta kobieta powie­rzyła nad­zór nad cere­mo­niami Cum­ber­lan­dowi. – Na nowo roz­go­rzał w nim gniew.

– Na­dal żad­nych wie­ści z Roanoke? – spy­tał łagod­nie Henry, poda­jąc przy­ja­cie­lowi kubek gęstego, brą­zo­wego ale.

Żołą­dek mi się ści­snął na wspo­mnie­nie pierw­szej pecho­wej wyprawy Wal­tera Rale­igh do Nowego Świata. Po raz pierw­szy, ale nie ostatni ktoś zasta­na­wiał się na głos nad rezul­ta­tem przy­szłych wyda­rzeń.

– White wró­cił do Ply­mo­uth w zeszłym tygo­dniu, wypę­dzony do domu przez paskudną pogodę. Musiał zarzu­cić poszu­ki­wa­nia córki i wnuczki. – Wal­ter pocią­gnął solidny łyk piwa i zapa­trzył się w prze­strzeń. – Chry­stus wie, co się stało z nimi wszyst­kimi.

– Przyj­dzie wio­sna, wró­cisz tam i ich odnaj­dziesz. – Henry mówił z prze­ko­na­niem, ale Mat­thew i ja wie­dzie­li­śmy, że zagi­nieni kolo­ni­ści z Roanoke ni­gdy nie zostaną odna­le­zieni, a Rale­igh już ni­gdy nie postawi stopy na zie­miach Karo­liny Pół­noc­nej.

– Modlę się, żebyś miał rację, Hal. Ale dość o moich kło­po­tach. Z jakiej czę­ści kraju pocho­dzi pani rodzina, pani Roy­don?

– Z Cam­bridge – bąk­nę­łam cicho, sta­ra­jąc się, żeby moja odpo­wiedź była jak naj­krót­sza i jak naj­bar­dziej praw­dziwa. Mia­sto leżało w Mas­sa­chu­setts, a nie w Anglii, ale gdy­bym zaczęła teraz wszystko wyja­śniać, ni­gdy bym nie poła­pała się w kolej­nych wer­sjach.

– Zatem jest pani córką uczo­nego. A może pani ojciec był teo­lo­giem? Matt byłby zado­wo­lony, że ma z kim poroz­ma­wiać o spra­wach wiary. Z wyjąt­kiem Hala jego przy­ja­ciele są bez­na­dziejni, jeśli cho­dzi o dok­trynę. – Wal­ter napił się piwa i cze­kał na moją odpo­wiedź.

– Ojciec Diany zmarł, kiedy była mała. – Mat­thew wziął mnie za rękę.

– Przy­kro mi, Diano – wymam­ro­tał Henry. – Utrata ojca to st-t-traszny cios.

– A pierw­szy mąż zosta­wił pani synów i córki na pocie­chę? – spy­tał Wal­ter z nutą współ­czu­cia w gło­sie.

W tych cza­sach kobieta w moim wieku musiała być wcze­śniej zamężna i mieć co naj­mniej trójkę albo czwórkę dzieci. Pokrę­ci­łam głową.

– Nie.

Wal­ter zmarsz­czył brwi, ale nim zaczął dalej drą­żyć sprawę, zja­wił się Kit z Geo­rge’em i Tomem.

– Wresz­cie. Prze­mów mu do roz­sądku, Wal­te­rze. Mat­thew nie może wciąż odgry­wać Ody­se­usza wobec swo­jej Kirke. – Kit chwy­cił pucha­rek sto­jący przed Hen­rym. – Dzień dobry, Hal.

– Komu prze­mó­wić do roz­sądku? – spy­tał Rale­igh z roz­draż­nie­niem.

– Oczy­wi­ście Mat­towi. Ta kobieta jest cza­row­nicą. I jest z nią coś nie tak. – Kit zmru­żył oczy. – Ona coś ukrywa.

– Cza­row­nicą – powtó­rzył Wal­ter ostroż­nie.

Słu­żąca z narę­czem polan zamarła w drzwiach.

– Jak powie­dzia­łem. – Kit poki­wał głową. – Tom i ja od razu roz­po­zna­li­śmy znaki.

Poko­jówka wrzu­ciła polana do kosza i ucie­kła.

– Jak na dra­ma­to­pi­sa­rza masz godne poża­ło­wa­nia wyczu­cie czasu i miej­sca, Kit. – Wal­ter popa­trzył na Mat­thew. – Mamy iść w jakiś inne miej­sce, żeby omó­wić tę kwe­stię, czy to tylko jedna z próż­nych fan­ta­zji Kita? Jeśli to ostat­nie, chciał­bym zostać tam, gdzie jest cie­pło, i dokoń­czyć piwo.

Dwaj męż­czyźni spoj­rzeli po sobie. Kiedy wyraz twa­rzy Mat­thew się nie zmie­nił, Wal­ter zaklął pod nosem. Pierre poja­wił się jak na sygnał.

– W salo­niku jest roz­pa­lony ogień, milor­dzie – powie­dział. – A dla naszych gości wyło­żono jedze­nie i wino. Nikt nie będzie tam prze­szka­dzał.

Salo­nik nie był ani tak przy­tulny jak pokój, w któ­rym jedli­śmy śnia­da­nie, ani tak impo­nu­jący jak wielka sala. Duża liczba rzeź­bio­nych foteli, bogate tapi­se­rie i obrazy w ozdob­nych ramach suge­ro­wały, że jego głów­nym prze­zna­cze­niem jest podej­mo­wa­nie naj­waż­niej­szych gości. Przy kominku wisiało wspa­niałe malo­wi­dło Hol­be­ina przed­sta­wia­jące św. Hie­ro­nima i lwa. Było mi nie­znane, podob­nie jak nama­lo­wany przez tego samego arty­stę por­tret Hen­ryka VIII o świń­skich oczkach, trzy­ma­ją­cego książkę i oku­lary i patrzą­cego w zamy­śle­niu na obser­wa­tora; na stole przed nim leżały cenne przed­mioty. Córka Hen­ryka, obecna kró­lowa Elż­bieta, wpa­try­wała się w niego z wyż­szo­ścią z dru­giej strony pokoju. Pełen napię­cia impas uwiecz­niony na obra­zie nie popra­wiał nastroju, kiedy zaj­mo­wa­li­śmy miej­sca w salo­niku. Mat­thew oparł się o komi­nek i skrzy­żo­wał ręce na piersi. Wyglą­dał w każ­dym calu tak onie­śmie­la­jąco jak Tudo­ro­wie spo­glą­da­jący na nas ze ścian.

– Na­dal zamie­rzasz powie­dzieć im prawdę? – spy­ta­łam go szep­tem.

– Tak jest na ogół łatwiej, pani – ode­zwał się ostro Rale­igh – nie wspo­mi­na­jąc o tym, że tak się postę­puje wśród przy­ja­ciół.

– Zapo­mi­nasz się, Wal­te­rze – ostrzegł go Mat­thew z budzą­cym się gnie­wem.

– Zapo­mi­nam się? I mówi to ktoś, kto zadał się z cza­row­nicą? – Rale­igh nie miał kło­potu z dotrzy­ma­niem kroku Mat­thew, jeśli cho­dzi o iry­ta­cję. Ale w jego gło­sie pobrzmie­wała rów­nież nuta stra­chu.

– Ona jest moją żoną – odpa­ro­wał Mat­thew i prze­cze­sał ręką włosy. – A jeśli cho­dzi o to, że jest cza­row­nicą, wszy­scy w tym pokoju jeste­śmy o coś oczer­niani, o coś praw­dzi­wego albo wymy­ślo­nego.

– Ale żeby ją poślu­bić… co ty sobie myśla­łeś? – zapy­tał z nie­do­wie­rza­niem Wal­ter.

– Że ją kocham – odparł Mat­thew krótko.

Kit prze­wró­cił oczami i dolał sobie wina ze srebr­nej karafki. Moje marze­nia, żeby usiąść z nim przy cie­płym ogniu i poroz­ma­wiać o magii i lite­ra­tu­rze, cał­kiem się roz­wiały w suro­wym świe­tle listo­pa­do­wego poranka. Prze­by­wa­łam w roku 1590 od nie­ca­łych dwu­dzie­stu czte­rech godzin, ale już mia­łam ser­decz­nie dość Chri­sto­phera Mar­lowe’a.

Po sło­wach Mat­thew w salo­niku zapa­dła cisza, pod­czas gdy Wal­ter i on mie­rzyli się wzro­kiem. Wobec Kita Mat­thew był pobłaż­liwy i nieco ziry­to­wany, dla Geo­rge’a i Toma miał dużo cier­pli­wo­ści, a Henry budził w nim bra­ter­skie uczu­cia. Ale Rale­igh był mu równy – pod wzglę­dem inte­li­gen­cji, siły, może nawet bez­względ­no­ści – co ozna­czało, że tylko jego opi­nia się liczyła. Obaj żywili wobec sie­bie ostrożny sza­cu­nek, niczym dwa wilki decy­du­jące, kto popro­wa­dzi stado.

– A więc to tak – rzekł wolno Rale­igh, ustę­pu­jąc przed auto­ry­te­tem Mat­thew.

– Tak. – Mat­thew posta­wił stopę na pale­ni­sku.

– Masz zbyt wiele sekre­tów i zbyt wielu wro­gów, żeby brać sobie żonę. A jed­nak to zro­bi­łeś. – Na twa­rzy Wal­tera odma­lo­wało się zdu­mie­nie. – Inni oskar­żali cię o to, że nad­mier­nie pole­gasz na swo­jej sub­tel­no­ści, a ja się z nimi nie zga­dza­łem aż do tej pory. Dobrze, Mat­thew. Skoro jesteś taki prze­bie­gły, mów, co mamy odpo­wia­dać, kiedy ludzie zaczną zada­wać pyta­nia.

Kit z trza­skiem odsta­wił pucha­rek na stół, aż wino pry­snęło mu na rękę.

– Nie możesz ocze­ki­wać od nas, że…

– Cisza! – Wal­ter rzu­cił Mar­lowe’owi wście­kłe spoj­rze­nie. – Zwa­żyw­szy na kłam­stwa, które ze względu na cie­bie opo­wia­damy, jestem zasko­czony, że ośmie­lasz się sprze­ci­wiać. Mów dalej, Mat­thew.

– Dzię­kuję, Wal­te­rze. Jesteś jed­nym z pię­ciu ludzi w kró­le­stwie, któ­rzy mogą wysłu­chać tej opo­wie­ści i nie pomy­śleć, że osza­la­łem. – Mat­thew prze­cze­sał rękami włosy. – Pamię­ta­cie, jak ostat­nio roz­ma­wia­li­śmy o pomy­słach Gior­dana Bruna na temat nie­skoń­czo­nej liczby świa­tów, nie­ogra­ni­czo­nych przez czas ani prze­strzeń?

Męż­czyźni wymie­nili spoj­rze­nia.

– Nie jestem pewien, czy rozu­miemy, co masz na myśli – zaczął ostroż­nie Henry.

– Diana jest z Nowego Świata. – Mat­thew umilkł, co dało Mar­lowe’owi oka­zję do rzu­ce­nia trium­fal­nego spoj­rze­nia przy­ja­cio­łom. – Z przy­szłego Nowego Świata.

W ciszy, która zapa­dła w pokoju, wszyst­kie oczy skie­ro­wały się na mnie.

– Powie­działa, że jest z Cam­bridge – przy­po­mniał w osłu­pie­niu Wal­ter.

– Nie z tego Cam­bridge. Moje leży w Mas­sa­chu­setts. – Głos łamał mi się od napię­cia i dłu­giego mil­cze­nia. Odchrząk­nę­łam. – Kolo­nia powsta­nie na pół­noc od Roanoke za czter­dzie­ści lat.

W salo­nie pod­nio­sła się wrzawa, ze wszyst­kich stron zasy­pały mnie pyta­nia. Har­riot wycią­gnął rękę i z waha­niem dotknął mojego ramie­nia. Kiedy jego palec napo­tkał twarde ciało, Tom ze zdu­mie­niem cof­nął dłoń.

– Sły­sza­łem o bytach, które potra­fią nagi­nać czas do swo­jej woli. To jest cudowny dzień, prawda, Kit? Czy kie­dy­kol­wiek myśla­łeś, że poznasz tkaczkę czasu? Musimy oczy­wi­ście być przy niej ostrożni, bo ina­czej możemy wplą­tać się w jej sieć i zgu­bić drogę. – Na twa­rzy Har­riota poja­wiła się tęsk­nota, jakby cie­szyła go myśl, że mógłby tra­fić do innego świata.

– A co panią tutaj spro­wa­dza, pani Roy­don? – Głę­boki głos Wal­tera prze­bił się przez pozo­stałe.

– Ojciec Diany był uczo­nym – odpo­wie­dział za mnie Mat­thew. Gdy roz­legł się szmer zain­te­re­so­wa­nia, Wal­ter uci­szył go gestem ręki. – Jej matka rów­nież. Oboje byli cza­row­ni­kami i umarli w tajem­ni­czych oko­licz­no­ściach.

– Więc mamy ze sobą coś wspól­nego, D-D-Diano – stwier­dził Henry.

Zanim zdą­ży­łam go spy­tać, co ma na myśli, Wal­ter pona­glił Mat­thew.

– W rezul­ta­cie zanie­dbano jej wykształ­ce­nie jako cza­row­nicy – dokoń­czył mój mąż.

– Łatwo jest wyko­rzy­stać taką cza­row­nicę. – Tom się zasę­pił. – Dla­czego w tym przy­szłym Nowym Świe­cie nie dba się bar­dziej o takie istoty?

– Moja magia i zwią­zana z nią długa histo­ria mojej rodziny nic dla mnie nie zna­czyły. Musi­cie zro­zu­mieć, jak to jest pra­gnąć wykro­czyć poza ogra­ni­cze­nia wyni­ka­jące z dzie­dzic­twa. – Spoj­rza­łam na Kita, syna szewca, z nadzieją na popar­cie, jeśli nie na sym­pa­tię i zro­zu­mie­nie, ale on się odwró­cił.

– Igno­ran­cja to nie­wy­ba­czalny grzech. – Kit bawił się kawał­kiem czer­wo­nego jedwa­biu, który wysta­wał z jed­nego z dzie­siąt­ków poszar­pa­nych roz­cięć w jego czar­nym kafta­nie.

– Podob­nie jak nie­lo­jal­ność – dodał Wal­ter. – Mów dalej, Matt.

– Diana może nie została wyszko­lona w sztuce magii, ale w żad­nym razie nie jest igno­rantką. Ona też jest uczoną i ma pasję do alche­mii. – W gło­sie Mat­thew brzmiała duma.

– Damy alche­miczki są niczym wię­cej jak kuchen­nymi filo­zof­kami – prych­nął Kit – bar­dziej zain­te­re­so­wa­nymi upięk­sza­niem cery niż zro­zu­mie­niem sekre­tów natury.

– Stu­diuję alche­mię w biblio­tece, a nie w kuchni – odburk­nę­łam, zapo­mi­na­jąc o modu­lo­wa­niu tonu czy akcentu. Oczy Mar­lowe’a się roz­sze­rzyły. – I uczę jej stu­den­tów na uni­wer­sy­te­cie.

– Będą pozwa­lać kobie­tom wykła­dać na uni­wer­sy­te­tach? – spy­tał Geo­rge, zafa­scy­no­wany i w takim samym stop­niu czu­jący odrazę.

– I wstę­po­wać na uczel­nie rów­nież – mruk­nął Mat­thew, sku­biąc czu­bek nosa. – Diana poszła na Oks­ford.

– To musiało popra­wić obec­ność na wykła­dach – sko­men­to­wał Wal­ter sucho. – Gdyby kobiety dopusz­czono do Kole­gium Oriel, nawet ja mógł­bym zdo­być następny sto­pień. A w tej przy­szłej kolo­nii gdzieś na pół­noc od Roanoke uczone są ata­ko­wane? – Taki logiczny wnio­sek nasu­wał się po wysłu­cha­niu dotych­cza­so­wej opo­wie­ści Mat­thew.

– Nie wszyst­kie. Ale Diana zna­la­zła na uni­wer­sy­te­cie pewną zagu­bioną książkę.

Człon­ko­wie Noc­nej Szkoły pochy­lili się na krze­słach. Zagi­nione księgi były dużo bar­dziej inte­re­su­jące dla tej grupki niż nie­do­uczone cza­row­nice i wykła­dow­czy­nie.

– Zawiera ona sekretne infor­ma­cje o świe­cie bytów.

– Księga Tajem­nic, która podobno opo­wiada o naszym stwo­rze­niu? – Na twa­rzy Kita malo­wało się zdu­mie­nie. – Ni­gdy wcze­śniej nie inte­re­so­wa­łeś się tymi baj­kami, Mat­thew. Prawdę mówiąc, lek­ce­wa­ży­łeś je jako prze­sądy.

– Teraz w nie wie­rzę, Kit. Odkry­cie Diany spro­wa­dziło wro­gów pod jej drzwi.

– A ty byłeś z nią. Wro­go­wie pod­nie­śli zasuwę i weszli. – Wal­ter pokrę­cił głową.

– Dla­czego obec­ność Mat­thew spo­wo­do­wała takie straszne kon­se­kwen­cje? – zdzi­wił się Geo­rge.

Pal­cami nama­cał czarną ryp­sową tasiemkę, którą przy­wią­zy­wał oku­lary do zapięć kaftana. To odzie­nie miał mod­nie wypchane na brzu­chu, a kiedy się ruszał, wypeł­nie­nie sze­le­ściło jak torba płat­ków owsia­nych. Geo­rge uniósł okrą­głe oprawki i przyj­rzał się im, jakby były nowym cie­ka­wym obiek­tem do zba­da­nia.

– Ponie­waż cza­row­ni­com i wearh nie wolno się pobie­rać – odparł szybko Kit.

Ni­gdy wcze­śniej nie sły­sza­łam słowa wearh wymó­wio­nego z takim moc­nym „w” na początku i gar­dło­wym dźwię­kiem na końcu.

– Podob­nie jak demo­nom i wearh. – Wal­ter ostrze­gaw­czo zaci­snął dłoń na ramie­niu Kita.

– Naprawdę? – Geo­rge łyp­nął na Mat­thew, a potem na mnie. – Czy kró­lowa zabra­nia takich związ­ków?

– To sta­ro­żytne przy­mie­rze mię­dzy bytami, któ­rego nikt nie śmie łamać. – W gło­sie Toma brzmiał strach. – Ci, któ­rzy to robią, są wzy­wani przed Kon­gre­ga­cję i karani.

Tylko wam­piry tak stare jak Mat­thew mogły pamię­tać czasy sprzed przy­mie­rza, które okre­śliło, jak mają się wobec sie­bie zacho­wy­wać byty i jak trak­to­wać ludzi. „Żad­nego bra­ta­nia się mię­dzy gatun­kami z innych świa­tów” było naj­waż­niej­szą zasadą, a Kon­gre­ga­cja pil­no­wała jej prze­strze­ga­nia. Naszych talen­tów – kre­atyw­no­ści, siły, nad­na­tu­ral­nych mocy – nie dało się zigno­ro­wać w mie­sza­nych gru­pach. Było tak, jakby moc cza­row­nicy potę­go­wała kre­atywną ener­gię znaj­du­ją­cych się w pobliżu demo­nów, a geniusz demona spra­wiał, że uroda wam­pira jesz­cze bar­dziej rzu­cała się w oczy. Jeśli cho­dzi o nasze sto­sunki z ludźmi, mie­li­śmy być dys­kretni i trzy­mać się z dala od poli­tyki i reli­gii.

Nie dalej jak tego ranka Mat­thew twier­dził, że w szes­na­stym wieku stoi przed Kon­gre­ga­cją zbyt wiele innych pro­ble­mów – wojna reli­gijna, pale­nie here­ty­ków, powszechny głód rze­czy obcych, dzi­wacz­nych i nowych, pod­sy­cony wyna­le­zie­niem druku – żeby jej człon­ko­wie przej­mo­wali się czymś tak try­wial­nym jak cza­row­nica i wam­pir, któ­rzy się w sobie zako­chali. Zwa­żyw­szy na zdu­mie­wa­jące i nie­bez­pieczne wyda­rze­nia, które miały miej­sce, odkąd pozna­łam Mat­thew pod koniec wrze­śnia, trudno mi było w to uwie­rzyć.

– Jaka Kon­gre­ga­cja? – spy­tał z zain­te­re­so­wa­niem Geo­rge. – To jakaś nowa sekta reli­gijna?

Wal­ter zigno­ro­wał pyta­nie i posłał Mat­thew prze­szy­wa­jące spoj­rze­nie. Potem odwró­cił się do mnie.

– A pani na­dal ma tę księgę?

– Nikt jej nie ma. Wró­ciła do biblio­teki. Cza­row­nice ocze­kują, że ją odzy­skam.

– Czyli jeste­ście ści­gani z dwóch powo­dów. Nie­któ­rzy chcą utrzy­mać panią z dala od wearh, inni uwa­żają za nie­zbędny śro­dek do upra­gnio­nego celu. – Wal­ter ści­snął grzbiet nosa i ze znu­że­niem popa­trzył na Mat­thew. – Jesteś praw­dzi­wym magne­sem, jeśli cho­dzi o kło­poty, mój przy­ja­cielu. A to wszystko nie mogłoby się wyda­rzyć w mniej odpo­wied­nim cza­sie. Cere­mo­nia rocz­ni­cowa kró­lo­wej już za nie­całe trzy tygo­dnie. Jesteś ocze­ki­wany na dwo­rze.

– Mniej­sza o kró­lew­skie obchody! – Kit zerwał się z krze­sła i sta­nął przed Mat­thew. – Nie jeste­śmy bez­pieczni, mając wśród nas tkaczkę czasu. Ona widzi, jaki los czeka każ­dego z nas. Cza­row­nica będzie mogła zmie­nić naszą przy­szłość, spro­wa­dzić na nas fatum, nawet przy­śpie­szyć naszą śmierć. Jak, na wszystko co święte, mogłeś to zro­bić?

– Zdaje się, że zawiódł cię twój osła­wiony ate­izm, Kit – zauwa­żył Mat­thew bez­na­miętntm tonem. – Boisz się, że mimo wszystko będziesz musiał odpo­wie­dzieć za swoje grze­chy?

– Może nie wie­rzę w dobro­tliwe, wszech­po­tężne bóstwo, tak jak ty, Matt, ale na tym świe­cie jest coś wię­cej niż to, co opi­sano w two­ich księ­gach filo­zo­ficz­nych. A tej kobie­cie – tej cza­row­nicy – nie można pozwo­lić mie­szać się do naszych spraw. Ty jesteś w jej nie­woli, ale ja nie zamie­rzam kłaść swo­jej przy­szło­ści w jej ręce!

– Chwi­leczkę. – Po twa­rzy Geo­rge’a prze­mknął wyraz zdu­mie­nia. – Przy­by­łeś do nas z Che­ster, Mat­thew, czy…

– Nie musisz odpo­wia­dać, Matt – ode­zwał się Tom. – Janus przy­był do nas, żeby osią­gnąć jakiś cel, a nam nie wolno mu prze­szka­dzać.

– Mów do rze­czy, Tom… jeśli potra­fisz – rzu­cił zło­śli­wie Kit.

– Jedną twa­rzą Mat­thew i Diana patrzą w prze­szłość, drugą spo­glą­dają w przy­szłość – cią­gnął Tom nie­znie­chę­cony uwagą przy­ja­ciela.

– Ale jeśli Matt nie jest… – Geo­rge umilkł.

– Tom ma rację – włą­czył się Rale­igh. – Mat­thew jest naszym przy­ja­cie­lem i popro­sił nas o pomoc. O ile sobie przy­po­mi­nam, zro­bił to po raz pierw­szy. I to wszystko, co musimy wie­dzieć.

– On prosi o zbyt wiele – oświad­czył Kit.

– Za wiele? Według mnie o zbyt mało i za późno. Mat­thew zapła­cił za jeden z moich stat­ków, ura­to­wał posia­dło­ści Toma i od dawna zaopa­truje Geo­rge’a i Toma w książki i speł­nia ich marze­nia. A jeśli cho­dzi o cie­bie… – Wal­ter zmie­rzył Mar­lowe’a od stóp do głów – …wszystko w tobie i na tobie, od two­ich pomy­słów po ostatni kie­li­szek wina i kape­lusz na gło­wie, zawdzię­czasz łaska­wo­ści Mat­thew Roy­dona. Zapew­nie­nie bez­piecz­nego portu jego żonie w cza­sie obec­nej burzy jest drob­nostką w porów­na­niu z całą resztą.

– Dzię­kuję, Wal­te­rze. – Mat­thew wyglą­dał, jakby mu ulżyło, ale uśmiech, który mi posłał, był ostrożny. Prze­ko­na­nie przy­ja­ciół, a zwłasz­cza Wal­tera, oka­zało się jesz­cze trud­niej­sze, niż ocze­ki­wał.

– Będziemy musieli wymy­ślić jakąś histo­ryjkę, by wyja­śnić, jak twoja żona tutaj tra­fiła – rzekł Wal­ter w zamy­śle­niu. – Coś, co odwróci uwagę od jej dziw­no­ści.

– Diana potrze­buje rów­nież nauczy­ciela – dodał Mat­thew.

– Z pew­no­ścią trzeba ją nauczyć paru manier – rzu­cił zło­śli­wie Kit.

– Nie, jej nauczy­cielką musi być inna cza­row­nica.

Wal­ter prych­nął z roz­ba­wie­niem.

– Wąt­pię, czy w pro­mie­niu dwu­dzie­stu mil od Wood­stock znaj­dzie się jakaś cza­row­nica. Nie, kiedy ty tu miesz­kasz.

– A co z księgą, pani Roy­don? – Z kie­szeni ukry­tej w obszer­nych fał­dach krót­kich bry­cze­sów Geo­rge wyjął zaostrzony szary patyk. Poli­zał czu­bek ołówka i uniósł go. – Może mi pani podać roz­miary i zawar­tość? Poszu­kam jej w Oks­for­dzie.

– Książka może pocze­kać – powie­dzia­łam. – Naj­pierw potrze­buję odpo­wied­nich ubrań. Nie mogę wyjść z domu w kafta­nie Pierre’a i spód­nicy, którą sio­stra Mat­thew nosiła na pogrze­bie Jane Sey­mour.

– Wyjść z domu? – rzu­cił drwiąco Kit. – Kom­pletne sza­leń­stwo.

– Kit ma rację – rzekł prze­pra­sza­ją­cym tonem Geo­rge i coś zapi­sał w note­sie. – Pani mowa wyraź­nie zdra­dza, że jest pani w Anglii obca. Był­bym szczę­śliwy, gdy­bym mógł udzie­lić pani lek­cji dyk­cji, pani Roy­don.

Myśl o Geo­rge’u Chap­ma­nie odgry­wa­ją­cym Henry’ego Hig­ginsa wobec Elizy Doolit­tle spra­wiła, że tęsk­nie spoj­rza­łam w stronę wyj­ścia.

– W ogóle nie powinno się pozwo­lić jej mówić, Matt – upie­rał się Kit. – Każ jej mil­czeć.

– Potrze­bu­jemy kobiety, która udzieli rad Dia­nie. Dla­czego nie ma wśród was pię­ciu żad­nej córki, żony albo kochanki?

W pokoju zapa­dła głę­boka cisza.

– Wal­te­rze? – rzu­cił Kit, przy­pra­wia­jąc pozo­sta­łych męż­czyzn o atak śmie­chu, co roz­luź­niło ciężką atmos­ferę, jakby przez pokój prze­le­ciała let­nia burza. Nawet Mat­thew dołą­czył do ogól­nej weso­ło­ści.

Kiedy śmiech ucichł, do pokoju wszedł Pierre, dep­cząc gałązki roz­ma­rynu i lawendy roz­rzu­cone wśród sito­wia, które wykła­dano na pod­ło­gach, żeby wil­goć nie prze­nik­nęła całego domu. W tej samej chwili dzwony zaczęły wybi­jać godzinę dwu­na­stą. Podob­nie jak wcze­śniej widok pigw, tak teraz połącz­nie dźwię­ków i zapa­chów prze­nio­sło mnie z powro­tem do Madi­son.

Prze­szłość, teraź­niej­szość i prze­szłość spo­tkały się ze sobą. Zamiast powol­nego, płyn­nego roz­wi­ja­nia się nastą­pił bez­ruch, jakby czas się zatrzy­mał. Oddech uwiązł mi w krtani.

– Diano? – Mat­thew wziął mnie za łokieć.

Coś nie­bie­skiego i bursz­ty­no­wego przy­cią­gnęło moją uwagę, splot świa­tła i koloru. Był gęsto utkany w rogu pokoju, gdzie nie mogłoby się zmie­ścić nic oprócz paję­czyn i kurzu. Zafa­scy­no­wana pró­bo­wa­łam ruszyć w tamtę stronę.

– Ma jakiś atak? – zapy­tał Henry, któ­rego twarz zma­te­ria­li­zo­wała się ponad ramie­niem Mat­thew.

Ude­rze­nia dzwonu uci­chły, zapach lawendy wywie­trzał. Nie­bie­ski i bursz­ty­nowy zbla­kły do sza­ro­ści i bieli, po czym znik­nęły.

– Prze­pra­szam. Myśla­łam, że widzę coś w rogu. To musiała być gra świa­tła. – Przy­ci­snę­łam dłoń do policzka.

– Może cier­pisz na jet lag, mon coeur – szep­nał Mat­thew. – Obie­ca­łem ci spa­cer po parku. Pój­dziesz ze mną, żeby oczy­ścić umysł?

Może były to skutki podróży w cza­sie i rze­czy­wi­ście świeże powie­trze mogłoby pomóc. Ale Mat­thew nie widział tych ludzi od ponad czte­rech wie­ków.

– Powi­nie­neś być ze swo­imi przy­ja­ciółmi – oświad­czy­łam twardo, choć mój wzrok powę­dro­wał w stronę okien.

– Oni na­dal będą tu pili moje wino, kiedy wró­cimy – rzekł Mat­thew z uśmie­chem i odwró­cił się do Wal­tera. – Zamie­rzam poka­zać Dia­nie posia­dłość i upew­nić się, że znaj­dzie drogę przez ogrody.

– Będziemy musieli póź­niej poroz­ma­wiać – ostrzegł go Wal­ter. – Są sprawy do omó­wie­nia.

Mat­thew poki­wał głową i objął mnie w talii.

– To może pocze­kać.

Zosta­wi­li­śmy Nocną Szkołę w cie­płym salo­niku i wyszli­śmy z domu. Tom już stra­cił zain­te­re­so­wa­nie pro­ble­mami wam­pira i cza­row­nicy i pogrą­żył się w lek­tu­rze. Geo­rge’a pochło­nęły jego wła­sne myśli i teraz skrzęt­nie zapi­sy­wał coś w notat­niku. Spoj­rze­nie Kita było czujne, Wal­tera ostrożne, Henry’ego pełne współ­czu­cia. Trzej męż­czyźni w swo­ich czar­nych stro­jach wyglą­dali z tymi poważ­nymi minami jak nie­życz­liwe kruki. Przy­po­mniało mi się coś, co Szek­spir wkrótce miał powie­dzieć o tej nie­zwy­kłej grupce.

– Jak to się zaczyna? – wyszep­ta­łam. – „Czerń jest zna­kiem pie­kła”.

Mat­thew zro­bił zadu­maną minę.

– „Czerń jest zna­kiem pie­kła. Barwą lochów i szkoły nocy”.

– Kolor przy­jaźni powi­nien być wyraź­niej­szy – stwier­dzi­łam. Widzia­łam, jak Mat­thew radzi sobie z czy­tel­ni­kami w Biblio­tece Bodle­jań­skiej, ale jego wpływ na takich ludzi jak Wal­ter Rale­igh i Kit Mar­lowe na­dal mnie zaska­ki­wał. – Jest coś, czego by dla cie­bie nie zro­bili, Mat­thew?

– Módl się do Boga, żeby­śmy ni­gdy się tego nie dowie­dzieli – skwi­to­wał z powagą mój mąż.

Rozdział 3

W ponie­dzia­łek rano ukryto mnie w gabi­ne­cie Mat­thew. Mie­ścił się on mię­dzy apar­ta­men­tem Pierre’a i mniej­szą kom­natą, któ­rej uży­wano jako biura. Roz­ta­czał się z niego widok na stró­żówkę i drogę do Wood­stock.

Więk­szość chłop­ców – teraz, kiedy pozna­łam ich lepiej, to okre­śle­nie wyda­wało się dużo bar­dziej odpo­wied­nie niż nazwa Nocna Szkoła – schro­niła się w pomiesz­cze­niu, które Mat­thew nazy­wał poko­jem śnia­da­nio­wym. Tam przy piwie i winie zatrud­nili swoją znaczną wyobraź­nię, żeby uło­żyć dla mnie odpo­wiedni sce­na­riusz. Wal­ter zapew­niał mnie, że kiedy bajeczka będzie gotowa, wyja­śni moje nagłe poja­wie­nie się w Wood­stock cie­kaw­skim miesz­kań­com i ogra­ni­czy pyta­nia na temat mojego dziw­nego akcentu i zacho­wa­nia.

Histo­ria, którą wymy­ślili do tej pory, oka­zała się wyjąt­kowo dra­ma­tyczna. I nic dziw­nego, skoro dwaj z naszych rezy­den­tów byli dra­ma­to­pi­sa­rzami. Kit i Geo­rge wymy­ślili klu­czowe ele­menty intrygi. Wśród postaci zna­leźli się fran­cu­scy rodzice, chciwy szlach­cic polu­jący na bez­radną sie­rotę (mnie) oraz pod­sta­rzali lubież­nicy czy­ha­jący na moją cnotę. W epic­kiej opo­wie­ści zna­la­zły się moje duchowe poszu­ki­wa­nia i kon­wer­sja z kato­li­cy­zmu na kal­wi­nizm. W rezul­ta­cie dopro­wa­dziło to do dobro­wol­nego wygna­nia na zie­mie pro­te­stanc­kiej Anglii, lat biedy, odmiany losu i ratunku ze strony Mat­thew. Geo­rge (który rze­czy­wi­ście miał w sobie coś z bel­fra) obie­cał wyuczyć mnie szcze­gó­łów, kiedy nada­dzą swo­jej histo­rii ostatni szlif.

Cie­szy­łam się względ­nym spo­ko­jem, który był rzad­kim towa­rem w zatło­czo­nym elż­bie­tań­skim domo­stwie tej wiel­ko­ści. Jak nie­sforne dziecko Kit nie­zmien­nie wyczu­wał naj­gor­szy moment, żeby dostar­czyć pocztę, zapo­wie­dzieć obiad albo pro­sić Mat­thew o pomoc w kolej­nych kło­po­tach. A mojemu mężowi, co zro­zu­miałe, zale­żało na spę­dza­niu czasu z przy­ja­ciółmi, któ­rych nie spo­dzie­wał się kie­dyś jesz­cze zoba­czyć.

Obec­nie roz­ma­wiał z Wal­te­rem, a ja, cze­ka­jąc na jego powrót, zaję­łam się pewną małą ksią­żeczką. Stół przy oknie był zasłany pękami naostrzo­nych gęsich piór i szkla­nymi pojem­ni­kami z atra­men­tem. Obok leżały roz­rzu­cone inne przy­bory: wosk do pie­czę­to­wa­nia kore­spon­den­cji, cienki nóż do otwie­ra­nia listów, świeca, srebrne sitko. To ostat­nie nie było pełne soli, tylko pia­sku, o czym się prze­ko­na­łam, jedząc na śnia­da­nie zgrzy­ta­jące jajka.

Na moim sto­liku stało podobne sitko, jak się oka­zało słu­żące do posy­py­wa­nia pia­skiem atra­mentu na kartce, żeby się nie roz­ma­zał, kała­marz z czar­nym atra­men­tem i resztki trzech piór. Obec­nie nisz­czy­łam czwarte, sta­ra­jąc się opa­no­wać skom­pli­ko­wane zakrę­tasy elż­bie­tań­skiego pisma. Lista spraw do zała­twie­nia powinna być łatwi­zną. Jako histo­ryczka spę­dzi­łam lata na czy­ta­niu sta­rego pisma i wie­dzia­łam dokład­nie, jak powinny wyglą­dać litery, jakich słów w danym okre­sie naj­czę­ściej uży­wano i jakie błędy wymowy mogę popeł­nić w cza­sach, kiedy ist­niało nie­wiele słow­ni­ków i pod­ręcz­ni­ków do gra­ma­tyki.

Oka­zało się, że wyzwa­niem nie jest teo­ria, tylko prak­tyka. Po prze­pra­co­wa­niu wielu lat jako eks­pertka znowu zosta­łam uczen­nicą. Tylko że tym razem moim celem nie było zro­zu­mie­nie prze­szło­ści, ale życie w niej. Na razie doświad­cze­nie oka­zało się upo­ka­rza­jące, a jedy­nym, czego mi się udało doko­nać, był bała­gan na pierw­szej stro­nie pustego notat­nika, który tego ranka dał mi Mat­thew.

– To elż­bie­tań­ski odpo­wied­nik lap­topa – wyja­śnił, wrę­cza­jąc mi cienki tomik. – Jesteś kobietą piśmienną i potrze­bu­jesz miej­sca do kre­śle­nia liter.

Otwo­rzy­łam nowiutką okładkę, uwal­nia­jąc inten­sywny zapach papieru. Więk­szość cno­tli­wych kobiet w tych cza­sach uży­wała takich małych ksią­że­czek do zapi­sy­wa­nia modlitw.

Diana.

W miej­scu, gdzie moc­niej przy­ci­snę­łam pióro na początku D, powstał gruby kleks, a zanim dotar­łam do ostat­niego A, wyczer­pał się atra­ment. Mimo to moje wysiłki dały w rezul­ta­cie cał­kiem zno­śny przy­kład kur­sywy z epoki. Moja ręka poru­szała się wol­niej niż Mat­thew, kiedy w listach uży­wał zyg­za­ko­wa­tej kur­sywy gotyc­kiej. Było to pismo praw­ni­ków, leka­rzy i innych pro­fe­sjo­na­li­stów, ale obec­nie dla mnie za trudne.

Bishop.

To było jesz­cze lep­sze, ale mój uśmiech szybko zgasł na widok nazwi­ska. Teraz byłam mężatką. Zanu­rzy­łam pióro w atra­men­cie.

de Cler­mont.

Diana de Cler­mont. Odpo­wied­nie dla hra­biny, a nie dla histo­ryczki. Kro­pla atra­mentu kap­nęła na kartkę. Zdu­si­łam prze­kleń­stwo, widząc czarny kleks. Na szczę­ście nazwi­sko się nie zama­zało. Ale ono rów­nież nie było moje. Roz­sma­ro­wa­łam kleks na całym de Cler­mont. Na­dal można było je odczy­tać… ledwo. Uspo­ko­iłam dłoń i nie­śpiesz­nie skre­śli­łam nowe litery.

Roy­don.

Tak się teraz nazy­wa­łam. Diana Roy­don, żona naj­bar­dziej zagad­ko­wej postaci zwią­za­nej z tajem­ni­czą Szkołą Nocy. Kry­tycz­nie przyj­rza­łam się kartce. Moje pismo było kata­strofą. Nie wyglą­dało ani tro­chę tak, jak schludne i zaokrą­glone che­mika Roberta Boyle’a czy jego bły­sko­tli­wej sio­stry Kathe­rine. Mia­łam nadzieję, że w roku 1590 pismo kobiece było dużo bar­dziej nie­wprawne niż w 1690. Jesz­cze kilka pocią­gnięć pióra, ostatni zawi­jas i będzie koniec.

Dzien­nik.

Na zewnątrz roz­brzmiały męskie głosy. Zmarsz­czy­łam brwi, odło­ży­łam pióro i pode­szłam do okna.

Na dole stali Mat­thew i Wal­ter. Szyby tłu­miły ich słowa, ale temat roz­mowy naj­wy­raź­niej był nie­przy­jemny, sądząc po udrę­czo­nym wyra­zie twa­rzy mojego męża i naje­żo­nych brwiach Wal­tera Rale­igh. Kiedy Mat­thew mach­nął ręką i odwró­cił się, żeby odejść, Wal­ter zatrzy­mał go, chwy­ta­jąc za ramię.

Coś drę­czyło mojego męża, odkąd dostał pierw­szą por­cję kore­spon­den­cji tego ranka. Popadł w mil­cze­nie i przez dłuż­szy czas nie otwie­rał torby. Choć wyja­śnił, że listy doty­czą zwy­kłych spraw posia­dło­ści, z pew­no­ścią cho­dziło o coś wię­cej niż podatki czy rachunki.

Przy­ci­snę­łam cie­płą dłoń do chłod­nej szyby, jakby tylko szkło dzie­liło mnie od Mat­thew. Róż­nica tem­pe­ra­tur przy­po­mniała mi o kon­tra­ście mię­dzy cie­pło­krwi­stą cza­row­nicą i zim­no­krwi­stym wam­pi­rem. Wró­ci­łam na swoje miej­sce i się­gnę­łam po pióro.

– Posta­no­wi­łem, że jed­nak zosta­wisz po sobie ślad w szes­na­stym wieku. – Mat­thew nagle zna­lazł się u mojego boku. Drga­nie kącika jego ust wska­zy­wało na roz­ba­wie­nie, ale nie cał­kiem ukry­wało napię­cie.

– Na­dal nie jestem pewna, że trwałe memento mojego pobytu tutaj jest dobrym pomy­słem – powie­dzia­łam. – Przy­szli uczeni mogą się zorien­to­wać, że jest w nim coś dziw­nego. – Tak jak Kit wie­dział, że coś ze mną jest nie tak.

– Nie martw się. Książka nie opu­ści tego domu. – Mat­thew się­gnął po plik poczty.

– Nie możesz być tego pewien – zapro­te­sto­wa­łam.

– Niech histo­ria sama o sie­bie zadba, Diano – rzekł mój mąż zde­cy­do­wa­nie, jakby sprawa była już prze­są­dzona.

Ja jed­nak nie mogłam zre­zy­gno­wać z przy­szło­ści… ani ze swo­ich obaw co do skut­ków, jakie mogła na nią mieć nasza obec­ność w prze­szło­ści.

– Na­dal uwa­żam, że nie powin­ni­śmy pozwo­lić Kitowi zatrzy­mać tej figurki sza­cho­wej.

Naszło mnie wspo­mnie­nie Mar­lowe’a trium­fal­nie ści­ska­ją­cego mały posą­żek Diany. Biała kró­lowa w dro­gich srebr­nych sza­chach Mat­thew była jed­nym z przed­mio­tów, któ­rych uży­łam, żeby dotrzeć do wła­ści­wego miej­sca w prze­szło­ści. Dwójka mło­dych demo­nów, Sophie Nor­man i jej mąż Natha­niel Wil­son, nie­ocze­ki­wa­nie dostar­czyła ją do domu moich cio­tek w Madi­son, aku­rat kiedy zde­cy­do­wa­li­śmy się na podróż w cza­sie.

– Kit wygrał ją ode mnie uczci­wie zeszłej nocy, jak było do prze­wi­dze­nia. Przy­naj­mniej tym razem mogłem zoba­czyć, jak tego doko­nał. Odwró­cił moją uwagę wieżą. – Mat­thew napi­sał krótki list z godną zazdro­ści wprawą i zło­żył kartkę w zgrabny pakie­cik. Następ­nie upu­ścił sto­pioną cyno­brową kro­plę na brzeg papieru i przy­ci­snął do niej sygnet. Na zło­tej powierzchni pier­ście­nia wid­niał pro­sty glif w kształ­cie Jowi­sza, a nie bar­dziej wymyślny wzór, który Satu wypa­liła na mojej skó­rze. Wosk zaskwier­czał, sty­gnąc. – Moja biała kró­lowa w jakiś spo­sób tra­fiła z rąk Kita do rodziny cza­row­nic z Karo­liny Pół­noc­nej. Musimy wie­rzyć, że znowu tak się sta­nie, z naszą pomocą czy bez niej.

– Kit nie znał mnie wcze­śniej. I mnie nie lubi.

– Kolejny powód, żeby się nie mar­twić. Póki patrze­nie na podo­bi­znę Diany spra­wia mu ból, nie będzie w sta­nie się z nią roz­stać. Chri­sto­pher Mar­lowe jest maso­chi­stą pierw­szej wody. – Mat­thew wziął kolejny list i roz­ciął go nożem.

Przyj­rza­łam się innym przed­mio­tom leżą­cym na moim stole i się­gnę­łam po sto­sik monet. Prak­tyczna zna­jo­mość elż­bie­tań­skiej waluty nie wcho­dziła w zakres moich stu­diów. Podob­nie jak zarzą­dza­nie domem, wła­ściwa kolej­ność nakła­da­nia bie­li­zny, formy zwra­ca­nia się do służby czy przy­go­to­wa­nie leku na ból głowy Toma. Dys­ku­sje z Françoise na temat gar­de­roby ujaw­niły moją igno­ran­cję, jeśli cho­dzi o potoczne nazwy pod­sta­wo­wych kolo­rów. „Sracz­ko­watą zie­leń” zna­łam, ale szcze­gólny odcień sza­ra­wego brązu znany jako „szczu­rza sierść” już nie. Moje dotych­cza­sowe doświad­cze­nia skła­niały mnie do snu­cia pla­nów udu­sze­nia za rażące zanie­dba­nie obo­wiąz­ków pierw­szego spe­cja­li­zu­ją­cego się w Tudo­rach histo­ryka, któ­rego spo­tkam po powro­cie.

Jed­nakże odkry­wa­nie szcze­gó­łów codzien­nego życia wcią­gnęło mnie na tyle, że szybko zapo­mnia­łam o iry­ta­cji. Przyj­rza­łam się mone­tom, które trzy­ma­łam w gar­ści, i wyszu­ka­łam wsród nich srebrny pens. Był to kamień węgielny, na któ­rym została wznie­siona moja nie­pewna wie­dza. Moneta oka­zała się nie więk­sza od paznok­cia kciuka, cienka jak opła­tek i miała na awer­sie taki sam pro­fil kró­lo­wej Elż­biety jak więk­szość pozo­sta­łych. Resztę uło­ży­łam według war­to­ści i zaczę­łam skru­pu­lat­nie je zapi­sy­wać na następ­nej czy­stej stro­nie notat­nika.

– Dzię­kuję, Pierre – wymam­ro­tał Mat­thew, ledwo pod­no­sząc wzrok, kiedy sługa wziął zapie­czę­to­wane listy i poło­żył na stole jesz­cze wię­cej kore­spon­den­cji.