69,90 zł
W świecie czarownic, demonów i wampirów chwieje się krucha równowaga. Zakazana miłość Diany i Matthew naruszyła prawa rozdzielające istoty.
Oboje muszą przenieść się w przeszłość, żeby odnaleźć rękopis, w którym kryje się ich nadzieja na przyszłość. Kiedy Diana Bishop, pochodząca z rodu potężnych czarownic, odkryła w Bibliotece Bodlejańskiej ważny alchemiczny manuskrypt, zapoczątkowała wojnę, podczas której związała się z długowiecznym wampirem Matthew Clairmontem.
Teraz pokojowa koegzystencja czarownic, demonów, wampirów i ludzi jest poważnie zagrożona. Szukając bezpieczeństwa, Diana i Matthew przenoszą się do roku 1590. Wkrótce jednak zdają sobie sprawę, że przeszłość może nie zapewnić im schronienia. Odzyskawszy swoją poprzednią tożsamość poety i szpiega królowej Elżbiety, wampir znajduje oparcie w grupie radykałów znanej jako Nocna Szkoła. Wielu z nich to niezdyscyplinowane demony i twórcze umysły tamtych czasów, takie jak: dramatopisarz Christopher Marlowe i matematyk Thomas Harriot. Razem z Matthew i Dianą przeczesują Londyn z okresu Tudorów w poszukiwaniu Ashmole’a nr 782 i czarownicy, która nauczy Dianę, jak zapanować nad jej niezwykłą mocą…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 842
Lacey Baldwin Smith, mistrzyni opowiadania i historyczce, która jakiś czas temu zasugerowała mi, że powinnam pomyśleć o napisaniu powieści.
Przeszłości nie można uleczyć.
Elżbieta I, królowa Anglii
Woodstock: stara chata
Wylądowaliśmy bez godności w bezładnym stosie złożonym z czarownicy i wampira. Matthew leżał pode mną, z długimi kończynami wygiętymi w nietypowej i niewygodnej pozycji. Między nami tkwiła ściśnięta duża księga. Impet sprawił, że srebrna figurka, którą wcześniej ściskałam w ręce, potoczyła się po podłodze.
– Jesteśmy we właściwym miejscu? – Miałam mocno zaciśnięte powieki, na wypadek gdybyśmy nadal znajdowali się w dwudziestym pierwszym wieku w stodole Sary w stanie Nowy Jork, a nie w szesnastowiecznym Oxfordshire.
Jednakże nieznajome wonie powiedziały mi, że to nie jest mój własny czas i miejsce. Spośród tych aromatów wybijał się jakiś trawiasty i słodki, wymieszany z zapachem wosku, który kojarzył mi się z latem. Wyczułam również nutę dymu drzewnego. I usłyszałam trzaskanie ognia.
– Otwórz oczy, Diano, i sama zobacz. – Lekkie jak piórko dotknięcie zimnych warg na policzku, potem cichy chichot. Oczy koloru wzburzonego morza spoglądały na mnie z twarzy tak bladej, że mogła należeć tylko do wampira. Chłodne dłonie przesunęły się z mojej szyi na ramiona. – Jesteś cała?
Po przeniesieniu się tak daleko w przeszłość miałam wrażenie, że moje ciało mogło w każdej chwili rozpaść się pod wpływem nawet lekkiego podmuchu wiatru. Po naszych wcześniejszych sesjach podróżowania w czasie w domu mojej ciotki nie czułam niczego podobnego.
– Nic mi nie jest. A tobie? – Skupiłam uwagę na Matthew, bo nie miałam odwagi się rozejrzeć.
– Nareszcie w domu. – Matthew z lekkim stuknięciem opuścił głowę na drewniane deski podłogi, co wyzwoliło jeszcze więcej letniego aromatu z rozrzuconego na niej sitowia i lawendy. Stary Dom nawet z roku 1590 był dla niego znajomy.
Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do słabego oświetlenia, zobaczyłam solidne łóżko, mały stół, wąskie ławy i krzesło. Między rzeźbionymi słupami podtrzymującymi baldachim dostrzegłam drzwi łączące ten pokój z następnym. Wylewające się z niego światło tworzyło na narzucie i podłodze zniekształcony złoty prostokąt. Ściany były wyłożone taką samą ozdobną boazerią panelową, jaką pamiętałam z kilku pierwszych wizyt w domu Matthew we współczesnym Woodstock. Kiedy odchyliłam głowę do tyłu, zobaczyłam sufit pokryty grubą warstwą tynku i kwadratowe kasetony z efektownymi czerwono-białymi tudorskimi różami w każdym pozłacanym zagłębieniu.
– Róże były obowiązkowe, kiedy budowano ten dom – skomentował sucho Matthew. – Nie mogę ich znieść. Przy pierwszej okazji zamalujemy je na biało.
Złoto-błękitne płomienie świec umieszczonych w lichtarzach rozbłysły w nagłym przeciągu, oświetlając róg tapiserii o bogatych kolorach i jasną narzutę, na której ciemniejsze, błyszczące ściegi układały się we wzór z owoców i liści. Nowoczesne tekstylia nie miały takiego połysku.
Uśmiechnęłam się podekscytowana.
– Naprawdę to zrobiłam. Niczego nie spartaczyłam ani nie przeniosłam nas w jakieś inne miejsce, na przykład do Monticello albo…
– Świetnie się spisałaś – pochwalił mnie z uśmiechem Matthew. – Witaj w elżbietańskiej Anglii.
Po raz pierwszy w życiu byłam zachwycona, że jestem czarownicą. Jako historyczka badałam przeszłość. Jako czarownica mogłam naprawdę ją odwiedzić. Przenieśliśmy się do roku 1590, żebym mogła wyszkolić się w zapomnianej sztuce magii, ale mogłam też nauczyć się tutaj czegoś więcej. Schyliłam głowę, żeby pocałować Matthew, ale powstrzymał mnie odgłos otwieranych drzwi.
Matthew przytknął palec do moich warg. Lekko odwrócił głowę, jego nozdrza się rozdęły. Kiedy rozpoznał, kto jest w sąsiednim pokoju, skąd dochodził cichy szelest, opuściło go napiecie. Podniósł mnie razem z książką jednym zręcznym ruchem, wziął za rękę i poprowadził do drzwi.
W sąsiednim pokoju przy stole zasłanym korespondencją stał mężczyzna o potarganych kasztanowych włosach. Był średniego wzrostu i zgrabnej budowy, w drogim, szytym na miarę ubraniu. Nieznaną mi melodię, którą nucił, od czasu do czasu punktował słowami, zbyt cichymi, żebym mogła je usłyszeć.
Zaskoczenie malujące się przez chwilę na twarzy Matthew przerodziło się w serdeczny uśmiech.
– Gdzie jesteś naprawdę, mój słodki Matthew? – Mężczyzna uniósł kartkę do światła.
Mój mąż zmrużył oczy, pobłażliwość zastąpiło niezadowolenie.
– Szukasz czegoś, Kit?
Młody człowiek upuścił kartkę na stół i okręcił się na pięcie, a jego twarz rozjaśniła radość. Widziałam już tę twarz, na moim egzemplarzu Żyda z Malty Christophera Marlowe’a.
– Matt! Pierre powiedział, że jesteś w Chester i możesz nie dotrzeć do domu. Ja jednak wiedziałem, że nie opuścisz naszego dorocznego spotkania.
Słowa były znajome, ale wymawiane z dziwną intonacją, która wymagała ode mnie skupienia, żebym w ogóle mogła je zrozumieć. Elżbietańska angielszczyzna wcale aż tak bardzo nie przypominała języka, którego mnie nauczono, ani nie była tak zrozumiała, jak sądziłam na podstawie sztuk Szekspira.
– A gdzie twoja broda? Chorowałeś? – Oczy Marlowe’a rozbłysły, kiedy mnie zauważył, a ich natarczywe spojrzenie zdradziło go jako demona.
Powstrzymałam impuls, żeby rzucić się na jednego z największych angielskich dramatopisarzy, uścisnąć mu rękę i zasypać go pytaniami. Te nieliczne informacje, które o nim miałam, wyleciały mi z głowy, kiedy zobaczyłam go stojącego przede mną. Czy jakieś jego sztuki wystawiano w 1590 roku? Ile miał lat? Z pewnością był młodszy od Matthew i ode mnie. Nie mógł jeszcze skończyć trzydziestki. Uśmiechnęłam się do niego ciepło.
– Gdzie to znalazłeś? – Głos Marlowe’a ociekał pogardą.
Obejrzałam się przez ramię, spodziewając się ujrzeć jakieś okropne dzieło sztuki. Za mną nie było niczego oprócz pustej przestrzeni.
On miał na myśli mnie. Mój uśmiech zgasł.
– Spokojnie, Kit – rzucił Matthew z gniewną miną.
Marlowe tylko wzruszył ramionami na tę reprymendę.
– Nieważne. Skoro musisz, nasyć się nią, zanim przybędą pozostali. George oczywiście jest tu już od jakiegoś czasu, pochłania twoje jedzenie i czyta twoje książki. Nadal nie ma mecenasa ani złamanego szeląga przy duszy.
– George jest tu mile widziany, Kit. – Wpatrując się w młodego człowieka z twarzą pozbawioną wyrazu, Matthew uniósł nasze splecione palce do ust. – Diano, to jest mój drogi przyjaciel Christopher Marlowe.
Prezentacja dała Marlowe’owi okazję do przyjrzenia mi się bardziej otwarcie. Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów. Jego pogarda rzucała się w oczy, zazdrość ukrywał lepiej. Marlowe był naprawdę zakochany w moim mężu. Podejrzewałam to już w Madison, kiedy przesunęłam palcami po jego dedykacji w egzemplarzu Doktora Fausta należącym do Matthew.
– Nie miałem pojęcia, że w Woodstock jest burdel specjalizujący się w nadmiernie wysokich kobietach. Większość twoich dziwek jest bardziej delikatna i ponętna, Matthew. Ta tutaj to prawdziwa Amazonka. – Kit pokręcił głową, zerkając przez ramię na nieporządne stosy papierzysk zalegających na stole. – Słyszałem, że to raczej interesy niż żądza zawiodły cię na północ. Jak znalazłeś czas, żeby zapewnić sobie jej usługi?
– To godne uwagi, Kit, jak łatwo lekceważysz uczucia – stwierdził Matthew, przeciągając samogłoski, ale w jego tonie pobrzmiewała nuta ostrzeżenia.
Marlowe, pozornie skupiony na korespondencji, najwyraźniej jej nie rozpoznał, bo uśmiechnął się ironicznie. Matthew uścisnął moje palce.
– Czy Diana to jej prawdziwe imię, czy przybrała je, żeby zwabić klientów? A może w ofercie znajdziemy obnażenie prawej piersi albo łuk i strzałę. – Marlowe wziął do ręki jakąś kartkę. – Pamiętasz, jak Blackfriars Bess zażądała, żeby nazywać ją Afrodytą, zanim pozwoliła nam…
– Diana jest moją żoną. – Matthew odsunął się ode mnie i chwycił przyjaciela za kołnierz.
– Nie. – Na twarzy Kita odmalował się szok.
– Tak. To znaczy, że jest panią tego domu, nosi moje nazwisko i znajduje się pod moją ochroną. Zważywszy na to wszystko – i oczywiście na naszą długoletnią przyjaźń – w przyszłości z twoich ust nie spłynie nawet słowo krytyki ani najmniejsza uwaga na temat jej cnoty.
Poruszyłam dłonią, żeby przywrócić w niej czucie. Matthew tak mocno ją ściskał, że pierścień, który nosiłam na środkowym palcu lewej ręki, zostawił na skórze jasnoczerwony ślad. Osadzony w środku diament bez faset pochłaniał ciepło ognia. Pierścionek był nieoczekiwanym darem od Ysabeau, matki Matthew. Zaledwie parę godzin temu – wieki temu? następne wieki? – Matthew powtórzył słowa starej małżeńskiej przysięgi i wsunął diament na mój palec.
Przy wtórze pobrzękujących naczyń do pokoju weszły dwa wampiry. Jednym z nich był szczupły mężczyzna o wyrazistej twarzy, ogorzałej skórze koloru orzecha laskowego, czarnych włosach i oczach. Niósł karafkę wina i kielich na nóżce w kształcie delfina, na którego płetwie ogonowej balansowała czarka. Towarzyszyła mu koścista kobieta z chlebem i serem na tacy.
– Wrócił pan, milordzie – odezwał się mężczyzna, wyraźnie zaskoczony. Dziwne, ale francuski akcent sprawiał, że łatwiej mi było go zrozumieć. – Posłaniec z czwartku mówił…
– Moje plany się zmieniły, Pierre. – Matthew odwrócił się do kobiety. – Dobytek mojej żony zaginął w podróży, Françoise, a ubrania, które miała na sobie, były tak brudne, że je spaliłem. – Wypowiedział to kłamstwo z wielką pewnością siebie.
Ani wampiry, ani Kit nie wyglądali na przekonanych.
– Pańska żona? – powtórzyła Françoise z akcentem takim jak u Pierre’a. – Ale ona jest…
– Ciepłokrwista – dokończył Matthew i wziął pucharek z tacy. – Powiedz Charlesowi, że jest jeszcze jedna osoba do wykarmienia. Diana nie czuła się ostatnio dobrze, dlatego powinna za radą lekarza jeść świeże mięso i ryby. Ktoś będzie musiał udać się na targ, Pierre.
Wampir zamrugał.
– Dobrze, milordzie.
– I pani będzie potrzebowała czegoś do ubrania – zauważyła Françoise, taksując mnie wzrokiem.
Na znak swojego pana służąca wyszła z pokoju. Pierre ruszył w jej ślady.
– Co się stało z twoimi włosami? – Matthew wziął w palce truskawkowy pukiel.
– O, nie! – jęknęłam.
Uniosłam ręce i zamiast swoich zwykłych pasm w kolorze słomy, o długości do ramion, nieoczekiwanie trafiłam na kręcone, czerwonawo-złote loki sięgające do pasa. Ostatnim razem, kiedy moje włosy przejawiły swoją wolę, chodziłam do college’u i grałam Ofelię w Hamlecie. I wtedy, i teraz ich nienaturalnie szybki wzrost i zmiana koloru nie były dobrymi znakami. W trakcie naszej podróży w przeszłość obudziła się we mnie czarownica. Nie wiadomo, jaka jeszcze magia doszła do głosu.
Wampiry umiały wyczuć adrenalinę i nagły niepokój albo usłyszeć muzykę mojej krwi. Natomiast demony takie jak Kit potrafiły odebrać przypływ czarodziejskiej energii.
– Na grób Chrystusa. – Uśmiech Marlowe’a był pełen złośliwości. – Sprowadziłeś do domu czarownicę. Co złego zrobiła?
– Daj spokój, Kit. To nie twoja sprawa. – Głos Matthew przybrał władczą nutę, ale jego palce nadal delikatnie dotykały moich włosów. – Nie martw się, mon coeur. To na pewno tylko wyczerpanie.
Mój szósty zmysł zaprotestował. Tej ostatniej transformacji nie można było wytłumaczyć zwykłym zmęczeniem. Jako czarownica z pochodzenia nadal nie wiedziałam, jakie moce odziedziczyłam. Nawet moja ciotka Sarah i jej partnerka Emily Mather – obie czarownice – nie potrafiły stwierdzić z całą pewnością, co we mnie siedzi i jak nad tym zapanować. Testy naukowe Matthew wykryły w mojej krwi markery genetyczne magicznego potencjału, ale nie było gwarancji, kiedy i czy w ogóle te możliwości się ujawnią.
Zanim całkiem pogrążyłam się w niewesołych rozważaniach, wróciła Françoise z czymś, co wyglądało jak igła do cerowania, i z mnóstwem szpilek w ustach. Towarzyszył jej ruchomy stos aksamitu, wełny i lnu. Spod tej góry wystawały smukłe, brązowe nogi, co sugerowało, że gdzieś w środku jest zagrzebany Pierre.
– Po co to wszystko? – spytałam podejrzliwie, wskazując na szpilki.
– Oczywiście po to, żeby madame miała się w co przyodziać.
Françoise ściągnęła ze stosu ubrań burą część garderoby, która wyglądała jak worek na mąkę. Nie sądziłam, żeby można w tym podejmować gości, ale ze względu na słabą znajomość elżbietańskiej mody byłam zdana na łaskę służącej.
– Idź na dół, gdzie twoje miejsce, Kit – powiedział Matthew do przyjaciela. – Dołączymy do ciebie wkrótce. I pohamuj język. To moja opowieść, nie twoja.
– Jak sobie życzysz, Matt. – Marlowe szarpnął brzeg ciemnofioletowego kaftana, ale ten nonszalancki gest stał w sprzeczności z drżeniem jego rąk. Następnie Kit złożył krótki, drwiący ukłon, który był potwierdzeniem rozkazu Matthew i jednocześnie zakwestionowaniem go.
Kiedy demon wyszedł, Françoise rozłożyła worek na pobliskiej ławie i okrążyła mnie, przyglądając się mojej figurze, żeby wybrać najbardziej korzystną linię ataku. Potem z westchnieniem irytacji zaczęła mnie ubierać. Tymczasem Matthew podszedł do stołu zarzuconego papierami. Otworzył starannie złożony prostokątny pakiecik zapieczętowany kleksem różowawego wosku. Przebiegł wzrokiem po drobnym piśmie.
– Dieu. Całkiem o tym zapomniałem. Pierre!
– Milordzie? – Spod góry tkanin dobiegł stłumiony głos.
– Odłóż to i opowiedz mi o ostatniej skardze lady Cromwell.
Matthew traktował Pierre’a i Françoise z mieszaniną familiarności i władczości. Jeśli właśnie tak odnoszono się do służących, to potrzebowałam czasu, żeby opanować tę sztukę.
Obaj zaczęli szeptać przy kominku, podczas gdy ja byłam drapowana, motana, wiązana i kłuta szpilkami. Françoise przez chwilę cmokała nad moim pojedynczym kolczykiem w kształcie skręconych złotych drucików wysadzanych klejnotami, który pierwotnie należał do Ysabeau. Podobnie jak egzemplarz Doktora Fausta należący do Matthew i mała srebrna figurka Diany, ten kolczyk był jedną z trzech rzeczy, które pomogły nam cofnąć się do tej konkretnej przeszłości. Françoise pogrzebała w kufrze i z łatwością znalazła drugi taki sam. Po skompletowaniu biżuterii wsunęła na moje nogi grube pończochy i przewiązała je szkarłatnymi wstążkami powyżej kolan.
– Chyba jestem gotowa – stwierdziłam. Chciałam jak najszybciej zejść na dół i rozpocząć wizytę w szesnastym wieku. Czytanie książek o przeszłości nie było tym samym co jej bezpośrednie doświadczenie, czego dowiodły moje spotkanie z Françoise i wstępny kurs ubierania się stosownie do epoki.
Matthew zmierzył mnie wzrokiem.
– Może być… na razie.
– Pani wygląda skromnie i zwyczajnie – oświadczyła Françoise – i właśnie tak powinna wyglądać w tym domu.
Matthew zignorował służącą i zwrócił się do mnie:
– Zanim zejdziemy na dół, Diano, pamiętaj, żeby uważać na słowa. Kit jest demonem, a George wie, że jestem wampirem, ale nawet najbardziej otwarte byty patrzą krzywo na kogoś nowego i innego.
W wielkiej sali poznałam przyjaciela Matthew George’a, bez grosza przy duszy i bez mecenasa, i życzyłam mu miłego wieczoru, jak mi się wydawało, w poprawnej elżbietańskiej angielszczyźnie.
– Czy ta kobieta mówi po angielsku? – George uniósł okrągłe okulary, powiększające jego niebieskie oczy do żabich rozmiarów. Drugą rękę trzymał na biodrze w pozie, którą ostatnio widziałam na miniaturze w Muzeum Wiktorii i Alberta.
– Mieszkała w Chester – pośpiesznie wyjaśnił Matthew.
George zrobił sceptyczną minę. Najwyraźniej nawet odludzia północnej Anglii nie tłumaczyły mojej dziwnej wymowy. Akcent Matthew zmiękł i przystosował się do brzmienia i intonacji tych czasów, ale mój pozostał zdecydowanie współczesny i amerykański.
– Ona jest czarownicą – odezwał się Kit, upijając łyk wina.
– Naprawdę? – George przyjrzał mi się z nowym zainteresowaniem. Nie czułam żadnych szturchańców wskazujących na to, że ten mężczyzna jest demonem, żadnego czarodziejskiego mrowienia ani lodowatych spojrzeń wampira. George był zwyczajnym, ciepłokrwistym człowiekiem, w średnim wieku i trochę już zmęczonym życiem. – Ale ty przecież nie lubisz czarownic jeszcze bardziej niż Kit, Matthew. Zawsze mnie zniechęcałeś do poruszania tego tematu. Kiedy zacząłem pisać poemat o Hekate, powiedziałeś, żebym…
– Tę lubię – przerwał mu Matthew, składając mocny pocałunek na moich ustach. – Tak bardzo, że ją poślubiłem.
– Poślubiłeś! – George przeniósł wzrok na Kita i odchrząknął. – Więc są dwie nieoczekiwane okazje do uczczenia. Twoja podróż w interesach nie przeciągnęła się, jak zapowiadał Pierre, i wróciłeś do nas z żoną. Moje gratulacje. – Jego pompatyczny ton skojarzył mi się z przemową podczas uroczystości ukończenia szkoły, ale pohamowałam rozbawienie. George ukłonił się i posłał mi promienny uśmiech. – Jestem George Chapman, pani Roydon.
Jego nazwisko wydawało się znajome. Przeszukałam nieuporządkowane zasoby wiedzy zgromadzone w moim umyśle historyczki. Chapman nie mógł być alchemikiem. Specjalizowałam się w tej dziedzinie, ale nie znalazłam tego nazwiska w miejsach na nią przeznaczonych. Chapman był pisarzem tak jak Marlowe, ale nie mogłam sobie przypomnieć żadnego tytułu.
Kiedy dokończyliśmy prezentację, Matthew zgodził się posiedzieć chwilę przy kominku ze swoimi gośćmi. Mężczyźni rozmawiali o polityce, a George podejmował wysiłki, żeby włączyć mnie do konwersacji, pytając o stan dróg i pogodę. Starałam się mówić jak najmniej i obserwować drobne gesty oraz dobór słów, które pomogłyby mi uchodzić za osobę z epoki elżbietańskiej. George był zachwycony moim zainteresowaniem i nagrodził mnie długim wywodem na temat swoich ostatnich prób literackich. Kit, któremu nie podobało się, że został skazany na drugoplanową rolę, przerwał wykład George’a, proponując czytanie na głos Doktora Fausta.
– To będzie próba wśród przyjaciół przed późniejszym prawdziwym wystawieniem sztuki – powiedział z błyszczącymi oczami.
– Nie teraz, Kit – zaprotestował Matthew i pomógł mi wstać. – Diana jest zmęczona po podróży.
Marlowe odprowadzał nas wzrokiem, kiedy wychodziliśmy z pokoju. Wiedział, że coś ukrywamy. Wcześniej wyłapywał każdą dziwną frazę, gdy odważyłam się włączyć do rozmowy, i zamyślił się, kiedy Matthew nie mógł sobie przypomnieć, gdzie trzyma swoją lutnię.
Zanim opuściliśmy Madison, Matthew ostrzegł mnie, że Kit jest niezwykle spostrzegawczy nawet jak na demona. Zastanawiałam się, ile minie czasu, zanim Marlowe się domyśli, jaką tajemnicę ukrywamy. Odpowiedź na to dostałam po kilku godzinach.
Następnego ranka rozmawialiśmy w zaciszu naszego ciepłego łoża, podczas gdy w domu zaczynała się krzątanina.
Z początku Matthew chętnie odpowiadał na moje pytania o Kita (syna szewca, jak się okazało) i George’a (który, jak się dowiedziałam ku swojemu zaskoczeniu, był niewiele starszy od Marlowe). Kiedy jednak zaczęłam poruszać praktyczne kwestie zarządzania domem i kobiecych obowiązków, szybko się znudził.
– Co z moimi ubraniami? – zapytałam, żeby skupić z powrotem jego uwagę na najpilniejszych troskach.
– Nie sądzę, żeby zamężne kobiety spały w czymś takim – stwierdził Matthew, szarpiąc moją koszulę nocną z delikatnego płótna.
Rozpiął jej marszczony kołnierzyk i już miał złożyć pocałunek pod moim uchem, żeby przekonać mnie do swojego punktu widzenia, kiedy ktoś rozsunął zasłony łoża. Zmrużyłam oczy pod wpływem blasku słońca.
– No i? – rzucił Marlowe.
Zza jego ramienia wyglądał drugi, śniadoskóry demon. Ze swoją lekką budową i spiczastym podbródkiem podkreślonym przez równie ostrą kasztanową brodę przypominał energicznego skrzata. Jego włosy najwyraźniej od miesięcy nie widziały grzebienia. Chwyciłam za przód mojej koszuli, nagle świadoma jej przezroczystości i braku bielizny.
– Widziałeś obrazy pana White’a z Roanoke, Kit, a ta czarownica wcale nie wygląda jak tubylcy z Wirginii – stwierdził z rozczarowaniem nieznajomy demon. Dopiero teraz zauważył, że mój mąż piorunuje go wzrokiem. – O, dzień dobry, Matthew. Pożyczysz mi swoje astrolabium? Obiecuję, że tym razem nie zabiorę go nad rzekę.
Matthew oparł czoło o moje ramię i z jękiem zamknął oczy.
– Ona musi pochodzić z Nowego Świata albo z Afryki – upierał się Marlowe, nadal celowo nie używając mojego imienia. – Nie jest z Chester ani ze Szkocji, Irlandii, Walii, Francji czy z Imperium. Nie wierzę również, żeby była Holenderką albo Hiszpanką.
– Dzień dobry, Tom. Jest jakiś powód, dla którego ty i Kit musicie dyskutować teraz o miejscu pochodzenia Diany, i to w mojej sypialni? – Matthew ściągnął troczki mojej koszuli nocnej.
– Jest za ładnie, żeby leżeć w łóżku, nawet jeśli straciłeś rozum od gorączki. Kit mówi, że musiałeś ożenić się z czarownicą w czasie ataku febry. Inaczej nie da się wytłumaczyć twojej lekkomyślności. – Tom trajkotał w prawdziwie demoniczny sposób, nie zadając sobie nawet trudu, żeby odpowiedzieć na pytanie Matthew. – Drogi są suche, a my przyjechaliśmy parę godzin temu.
– I wino się skończyło – poskarżył się Marlowe.
„My”?
Było więcej gości? Stary Dom już pękał w szwach.
– Sio! Madame musi się umyć, zanim powita jego lordowską mość. – Françoise wkroczyła do pokoju z parującą misą wody w rękach. Pierre jak zwykle podążał za nią.
– Stało się coś ważnego? – spytał zza zasłony George. Wszedł do pokoju niezapowiedziany, zręcznie udaremniając wysiłki Françoise, żeby wygonić mężczyzn z pomieszczenia. – Lord Northumberland został sam w salonie. Gdyby był moim klientem, nie potraktowałbym go w ten sposób!
– Hal czyta traktat o działaniu wahadła przysłany mi przez pewnego matematyka z Pizy – rzucił z rozdrażnieniem Tom, siadając na brzegu łoża. – Jest całkiem zadowolony.
Z pewnością mówi o Galileuszu, uświadomiłam sobie z podnieceniem. W roku 1590 Galilo Galilei był wykładowcą matematyki na uniwersytecie w Pizie. Jego praca o wahadle nie została opublikowana… jeszcze.
Tom. Lord Northumberland. Ktoś, kto korespondował z Galileuszem.
Otworzyłam usta ze zdumienia. Demon, który przysiadł na mojej kołdrze, musiał być Thomasem Harriotem.
– Françoise ma rację – stwierdził Matthew, równie zirytowany jak Tom. – Wynocha! Wszyscy.
– Co mam powiedzieć Halowi? – spytał Kit i popatrzył na mnie znacząco.
– Że niedługo zejdziemy. – Matthew przetoczył się po łóżku i przyciągnął mnie do siebie.
Zaczekałam, aż jego przyjaciele wyjdą rządkiem z pokoju, i wtedy uderzyłam go pięścią w pierś.
– Za co? – Matthew skrzywił się z udawanego bólu, ale jedynym, co posiniaczyłam, była moja własna pięść.
– Za to, że mi nie powiedziałeś, kim są twoi przyjaciele! – Oparłam się na łokciu i spojrzałam na niego z góry. – Wielki dramatopisarz Christopher Marlowe. George Chapman, poeta i uczony. Matematyk i astronom Thomas Harriot, o ile się nie mylę. A na dole czeka Hrabia Czarnoksiężnik.
– Nie pamiętam, kiedy Henry zasłużył sobie na to przezwisko, ale nikt go już tak nie nazywa. – Matthew wyglądał na rozbawionego, co jeszcze bardziej mnie rozzłościło.
– Jedyne, czego potrzebujemy, to sir Walter Raleigh, a będziemy mieli w domu całą Nocną Szkołę. – Matthew wyjrzał za okno, kiedy wspomniałam o legendarnej grupie radykałów, filozofów i wolnomyślicieli. Thomas Harriot, Christopher Marlowe, George Chapman, Walter Raleigh i…
– A kim ty właściwie jesteś, Matthew? – Nie pomyślałam wcześniej, żeby go o to zapytać.
– Matthew Roydon – powiedział mój mąż, kłaniając się, jakbyśmy właśnie w tej chwili zostali sobie przedstawieni. – Przyjaciel poetów.
– Historycy prawie nic o tobie nie wiedzą – stwierdziłam osłupiała. Matthew Roydon był najbardziej zagadkową postacią związaną z tajemniczą Nocną Szkołą.
– Nie jesteś zaskoczona, kiedy już wiesz, kim naprawdę jest Matthew Roydon? – Mój mąż uniósł czarną brew.
– Och, będę zaskoczona do końca życia. Mogłeś mnie uprzedzić, zanim wciągnąłeś mnie w sam środek tego wszystkiego.
– I co byś zrobiła? Ledwo zdążyliśmy się ubrać przed wyruszeniem, nie mówiąc już o przeprowadzeniu prac badawczych. – Matthew usiadł i opuścił nogi na podłogę. Nasz prywatny czas był żałośnie krótki. – Nie ma powodu, żebyś się denerwowała. To są zwykli ludzie, Diano.
Nieważne, co mówił Matthew, nie było w nich nic zwykłego. Nocna Szkoła szerzyła heretyckie opinie, szydziła z zepsutego dworu królowej Elżbiety i gardziła intelektualnymi pretensjami Kościoła i uniwersytetu. Szaleni, niebezpieczni, źli. Te słowa doskonale opisywały tę grupę. Nie trafiliśmy na skromne spotkanie przyjaciół w halloweenową noc. Wpadliśmy w gniazdo szerszeni i elżbietańskich intryg.
– Pomijając to, jak lekkomyślni potrafią być twoi przyjaciele, nie możesz oczekiwać, że będę zblazowana, kiedy przedstawiasz mnie ludziom, nad którymi przez całe swoje dorosłe życie prowadziłam studia – powiedziałam. – Thomas Harriot jest jednym z czołowych astronomów swoich czasów. Twój przyjaciel Henry Percy to alchemik.
Pierre rozpoznał po objawach zdenerwowaną kobietę i pośpiesznie wcisnął w ręce swojego pana czarne pludry, żeby ten nie stał z gołymi nogami, kiedy mój gniew eksploduje.
– Podobnie jak Walter i Tom. – Matthew podrapał się po brodzie. – Kit też para się alchemią, choć bez sukcesu. Nie skupiaj si na tym, co o nich wiesz. I tak pewnie większość z tego nie jest prawdą. I powinnaś być ostrożna ze swoimi współczesnymi historycznymi etykietkami. – W końcu wciągnął bryczesy. – Will wymyśli Nocną Szkołę jako szturchaniec dla Kita, ale dopiero za kilka lat.
– Nie obchodzi mnie, co William Szekspir zrobił czy zrobi w przyszłości, pod warunkiem że nie przebywa w tej chwili w salonie z hrabią Northumberland! – odparowałam, zsuwając się z wysokiego łoża.
– Oczywiście, że Willa nie ma na dole. – Matthew niedbale machnął ręką. – Walter nie lubi jego stóp metrycznych, a Kit uważa go za oszusta i złodzieja.
– Uf, co za ulga! Co zamierzasz im o mnie powiedzieć? Marlowe wie, że coś ukrywamy.
Spojrzenie szarozielonych oczu Matthew zwarło się z moim.
– Chyba prawdę. – Pierre podał mu kaftan, czarny z misternym pikowaniem, i wbił nieruchomy wzrok w jakiś punkt nad moim ramieniem; wzór dobrego sługi. – Że jesteś podróżniczką w czasie i czarownicą z Nowego Świata.
– Prawdę – powtórzyłam beznamiętnie.
Pierre słyszał każde nasze słowo, ale w żaden sposób nie reagował, a Matthew go ignorował, jakby lokaj był niewidzialny. Zastanawiałam się, czy zostaniemy tu dość długo, żebym stała się równie niepomna na obecność służby.
– Dlaczego nie? Tom zapisze wszystko, co powiesz, i porówna to ze swoimi notatkami na temat języka Algonkinów. Poza tym nikt nie będzie zwracał na ciebie zbytniej uwagi. – Matthew wydawał się bardziej zainteresowany swoim ubraniem niż reakcją przyjaciół.
Tymczasem wróciła Françoise z dwiema ciepłokrwistymi kobietami, które niosły naręcza czystych ubrań. Wskazała na moją koszulę nocną, a ja schowałam się za słup baldachimu, żeby się rozebrać. Wdzięczna, że pobyty w szatniach prawie wyleczyły mnie ze wstydu związanego z rozbieraniem się przy obcych, ściągnęłam płócienną bieliznę przez głowę.
– Kit będzie szukał powodu, żeby mnie nie lubić, i na pewno kilka następnych znajdzie.
– On nie będzie problemem – zapewnił mnie Matthew.
– Marlowe jest twoim przyjacielem czy pacynką? – Nadal próbowałam wydobyć głowę spomiędzy warstw tkaniny, kiedy rozległ się cichy okrzyk przerażenia i stłumione: Mon Dieu!
Zamarłam. Françoise zobaczyła moje plecy i bliznę w kształcie półksiężyca przecinającą dolną część klatki piersiowej oraz gwiazdę między łopatkami.
– Ja ubiorę madame – zwróciła się chłodnym tonem Françoise do pokojówek. – Zostawcie ubrania i wracajcie do pracy.
Służące dygnęły i wyszły z nieskrywaną ciekawością na twarzach. Nie zdążyły zobaczyć moich pleców. Kiedy zniknęły, wszyscy zaczęliśmy mówić jednocześnie. Pełne przejęcia „Kto to zrobił?” Françoise, „Nikt nie musi wiedzieć” Matthew i moje własne niepewne „To tylko blizny” zagłuszyły się wzajemnie.
– Ktoś napiętnował panią godłem rodu de Clermont – stwierdziła Françoise, kręcąc głową. – Używanym przez milorda.
– Złamaliśmy przymierze. – Walczyłam z mdłościami, które skręcały mi żołądek za każdym razem, kiedy myślałam o tamtej nocy, gdy inna czarownica naznaczyła mnie jako zdrajczynię. – To jest kara Kongregacji.
– Zatem dlatego oboje tutaj jesteście – domyśliła się Françoise. – Przymierze było od początku głupim pomysłem. Philippe de Clermont nigdy nie powinien się na nie zgodzić.
– Ale ono chroniło nas przed ludźmi. – Nie przepadałam za tą umową ani za złożoną z dziewięciorga członków Kongregacją, która pilnowała jej przestrzegania, ale sukcesowi z ukrywaniem bytów z innego świata przed niechcianą uwagą nie można było zaprzeczyć. Stare obietnice złożone przez demony, wampiry i czarownice zabraniały mieszania się w politykę czy religię ludzi oraz osobistych związków między tymi trzema gatunkami. Czarownice miały trzymać się w swoim gronie, podobnie jak wampiry i demony. Członkowie poszczególnych grup nie powinni zakochiwać się w sobie nawzajem ani zawierać małżeństw.
– Chroniło? Proszę nie myśleć, że jest pani tutaj bezpieczna, madame. Żadne z nas nie jest. Anglicy to przesądni ludzie, którzy widzą duchy na każdym kościelnym cmentarzu i czarownice wokół każdego kotła. Tylko Kongregacja ratuje nas przed całkowitym zniszczeniem. Jest pani mądra, że się tutaj schroniła. A teraz musi się pani ubrać i dołączyć do pozostałych.
Françoise pomogła mi w końcu wydostać się z koszuli nocnej i wręczyła mokry ręcznik oraz miskę z jakąś mazią, która pachniała rozmarynem i pomarańczami. Stwierdziłam, że to dziwne być traktowaną jak dziecko, ale wiedziałam, że dla ludzi o pozycji Matthew było normalne, że ich myto, ubierano i karmiono jak lalki. Pierre podał swojemu panu coś zbyt ciemnego, by mogło być winem.
– Ona nie tylko jest czarownicą, ale również fileuse de temps? – spytała cicho Françoise, zwracając się do Matthew. Nieznajome określenie „tkaczka czasu” przywołało obraz wielu różnokolorowych nici, wzdłuż których podążaliśmy, żeby dotrzeć do tej konkretnej przeszłości.
– Tak. – Matthew kiwnął głową i skupiony na mnie sączył płyn z kubka.
– Ale jeśli ona przybywa z innego czasu, to oznacza… – Françoise wytrzeszczyła oczy. Potem na jej twarzy pojawił się wyraz zamyślenia. Pan Roydon musiał mówić i zachowywać się jakoś inaczej.
Ona podejrzewa, że to nie jest ten sam Matthew, uświadomiłam sobie zaniepokojona.
– Wystarczy nam wiedzieć, że pani znajduje się pod ochroną milorda – odezwał się szorstko Pierre z wyraźnym ostrzeżeniem w głosie i wręczył swojemu panu sztylet. – Nieważne, co to znaczy.
– To znaczy, że ją kocham, a ona mnie. – Matthew popatrzył bacznie na swojego sługę. – Nieważne, co powiem innym, taka jest prawda. Zrozumiano?
– Tak – odparł Pierre, choć jego ton sugerował coś zupełnie przeciwnego.
Matthew rzucił Françoise pytające spojrzenie, a ona zasznurowała wargi i niechętnie skinęła głową.
Z powrotem zajęła się mną i otuliła mnie grubym lnianym ręcznikiem. Musiała zauważyć również inne ślady, które zostały na moim ciele po tamtym niekończącym się dniu z czarownicą Satu, oraz późniejsze blizny. Mimo to nie zadawała więcej pytań, tylko posadziła mnie w fotelu przy kominku i zaczęła czesać moje włosy.
– Czy ta zniewaga przydarzyła się po tym, jak wyznał pan swoją miłość do czarownicy, milordzie? – zapytała Françoise.
– Tak. – Matthew przytroczył sztylet do pasa.
– Czyli to nie manjasang ją naznaczył – wymamrotał Pierre. Użył starego określenia na wampira: „krwiopijca”. – Nikt nie ryzykowałby gniewu de Clermontów.
– Nie, to była inna czarownica. – Mimo że ręcznik chronił mnie przed zimnym powietrzem, to wyznanie przyprawiło mnie o dreszcz.
– Ale obok stały dwa inne manjasang i pozwoliły, żeby to się stało – rzekł posępnie Matthew. – I za to zapłacą.
– Co się stało, to się nie odstanie. – Nie chciałam wszczynać wojny między wampirami. Czekało nas dość wyzwań.
– Jeśli milord wziął panią na swoją żonę po tym, co zrobiła pani tamta czarownica, to nic się nie stało. – Françoise zręcznie zaplotła moje włosy w ciasne warkocze. Potem owinęła je wokół mojej głowy i przypięła szpilkami. – Pani nazwisko może brzmieć Roydon w tej krainie zapomnianej przez Boga i ludzi, gdzie nie ma lojalności wartej wzmianki, ale my będziemy pamiętać, że jest pani de Clermont.
Matka Matthew uprzedziła mnie, że de Clermontowie są jak stado. W dwudziestym pierwszym wieku buntowałam się przeciwko obowiązkom i ograniczeniom wynikającym z członkostwa. Ale w roku 1590 moje moce były nieprzewidywalne, znajomość sztuki magicznej prawie nie istniała, a najwcześniejszy znany mi przodek jeszcze się nie narodził. Tutaj nie mogłam jedynie polegać na swoim rozumie. I na Matthew.
– W takim razie nasze wzajemne intencje są jasne. Ale nie chcę teraz żadnych kłopotów. – Spojrzałam na pierścień Ysabeau i przesunęłam po nim kciukiem. Moja nadzieja, że wtopimy się gładko w przeszłość, teraz wydawała się nieprawdopodobna i naiwna. Rozejrzałam się po pokoju. – A to…
– Jesteśmy tutaj tylko z dwóch powodów, Diano: żeby znaleźć ci nauczyciela i odszukać tamten alchemiczny manuskrypt.
Chodziło o tajemniczy rękopis Ashmole nr 782, dzięki któremu się spotkaliśmy. W dwudziestym pierwszym wieku tkwił bezpiecznie zagrzebany wśród milionów książek w oksfordzkiej Bibliotece Bodlejańskiej. Kiedy wypełniałam rewers, nie miałam pojęcia, że ta prosta czynność wyzwoli skomplikowany czar wiążący książkę z regałem ani że ten sam czar reaktywuje się w chwili, kiedy ją zwrócę. Nie wiedziałam również o wielu sekretach czarownic, wampirów i demonów, które, jak szeptano, miały się znajdować na jej stronicach. Matthew uznał, że będzie rozsądniej poszukać Ashmole’a nr 782 w przeszłości, zamiast próbować po raz drugi przełamać czar we współczesnym świecie.
– Dopóki nie wrócimy, to będzie nasz dom – powiedział, starając się dodać mi otuchy.
Solidne meble stojące w pokoju znałam z muzeów i katalogów aukcyjnych, ale czułam, że Stary Dom nigdy nie będzie dla mnie swojski. Pomacałam grube płótno ręcznika, tak różnego od wyblakłych frotowych kompletów Sary i Em, cienkich od zbyt wielu prań. Głosy w drugim pokoju wznosiły się i opadały do rytmu, którego nie potrafiłby przewidzieć żaden współczesny człowiek, historyk czy nie. Ale przeszłość była naszym jedynym schronieniem. Inne wampiry dały nam to jasno do zrozumienia w czasie naszych ostatnich dni w Madison, kiedy nas wytropiły i omal nie zabiły Matthew. Jeśli nasz plan miał się powieść, wcielenie się w prawdziwą elżbietańską kobietę musiało stać się moim priorytetem.
– Jak jest szczęśliwy świat nowy. – Poważnym historycznym nadużyciem było cytowanie Burzy Szekspira dwie dekady przed jej napisaniem, ale miałam za sobą trudny poranek.
– To nowe dla ciebie – odpowiedział Matthew. – Jesteś gotowa na spotkanie swojego kłopotu?
– Oczywiście. Ubierzmy mnie. – Rozprostowałam ramiona i wstałam z fotela. – Jak się wita z hrabią?
Moje obawy związane z etykietą były bezpodstawne. Tytuły i formy grzecznościowe stały się nieważne, kiedy rzeczonym hrabią okazał się łagodny gigant Henry Percy.
Françoise, dla której dobre maniery miały znaczenie, cmokała i prychała, kończąc ubierać mnie w zdobyczne ubrania: czyjąś halkę, pikowany gorset konieczny dla nadania mojej sportowej sylwetce bardziej kobiecych kształtów, haftowaną luźną koszulę z wysokim, marszczonym kołnierzem, która pachniała lawendą i cedrem, czarną aksamitną spódnicę w kształcie dzwonu i najlepszy kaftan Pierre’a, jedyną szytą na miarę sztukę odzieży choćby zbliżoną wymiarami do moich. Choć Françoise bardzo się starała, nie mogła dopiąć tego ostatniego elementu garderoby na moich piersiach. Wstrzymałam oddech, wciągnęłam brzuch i liczyłam na cud, kiedy mocno sznurowała gorset, ale nic oprócz boskiej interwencji nie było w stanie nadać mi sylwetki sylfidy.
W czasie skomplikowanego procesu ubierania zadałam Françoise szereg pytań. Na podstawie portretów z epoki spodziewałam się nieporęcznej klatki na ptaki zwanej krynoliną, która podtrzymywała spódnice na biodrach, ale Françoise mi wyjaśniła, że te są przeznaczone na bardziej oficjalne okazje. Zamiast krynoliny zawiązała mi wokół talii pod spódnicą wypchaną tkaninę uformowaną w kształt obwarzanka. Jego jedyną zaletą okazało się to, że trzymał warstwy materiału z dala od moich nóg, co umożliwiało mi chodzenie bez zbytniej trudności… pod warunkiem, że droga do celu była prosta i nie stały na niej żadne meble. Ale oczekiwano ode mnie również dygnięć. Françoise szybko nauczyła mnie, jak to robić, a jednocześnie wyjaśniła, że należy tytułować Henry’ego Percy’ego lordem Northumberland, choć był hrabią, a jego nazwisko brzmiało Percy.
Nie miałam jednak okazji wykorzystać nowo zdobytej wiedzy. Gdy tylko Matthew i ja weszliśmy do wielkiej sali, przyskoczył do nas na powitanie chudy i wysoki młody mężczyzna w stroju podróżnym z miękkiej brązowej skóry, całej zachlapanej błotem. Na jego szerokiej twarzy pojawił się pytający wyraz, a gęste brwi koloru popiołu powędrowały w górę czoła z wyraźnym wdowim szpicem.
– Hal. – Matthew uśmiechnął się z pobłażliwością starszego brata.
Hrabia zignorował swojego starego przyjaciela i ruszył w moją stronę.
– P-p-pani Roydon. – Głęboki bas hrabiego był bezbarwny, bez śladu akcentu czy modulacji.
Przed zejściem na dół Matthew wyjaśnił mi, że Henry jest trochę głuchy i jąka się od dzieciństwa, ale ma wprawę w czytaniu z ust. Nareszcie poznałam kogoś, z kim mogłam rozmawiać bez skrępowania.
– Widzę, że Kit znowu mnie ubiegł – stwierdził Matthew z uśmiechem zawodu. – Miałem nadzieję, że sam ci powiem.
– Jakie ma znaczenie, kto dzieli się taką szczęśliwą nowiną? – Lord Northumberland się ukłonił. – Dziękuję pani za gościnność i przepraszam, że zjawiam się w takim stanie. Dobrze, że od początku toleruje pani przyjaciół męża. Powinniśmy wyjechać natychmiast, gdy dowiedzieliśmy się o waszym przybyciu. Gospoda w zupełności by wystarczyła.
– Jest pan tutaj mile widziany, milordzie. – Przyszła chwila na dygnięcie, ale moje ciężkie czarne spódnice nie były łatwe do okiełznania, a gorset miałam zasznurowany tak ciasno, że nie mogłam się zgiąć w pasie. Ułożyłam nogi w stosownej pozycji wyrażającej szacunek, ale zachwiałam się, kiedy tylko ugięłam kolana. Duża dłoń o tępo zakończonych palcach wystrzeliła do przodu, żeby mnie podtrzymać.
– Wystarczy Henry, proszę pani. Wszyscy mówią mi Hal, więc moje prawdziwe imię jest uważane za dość oficjalne. – Jak wiele osób pozbawionych słuchu hrabia celowo mówił przyciszonym głosem. Kiedy mnie puścił, skierował uwagę na Matthew. – Dlaczego bez brody, Matt? Chorowałeś?
– Atak febry, nic więcej. Małżeństwo mnie wyleczyło. Gdzie reszta? – Matthew rozejrzał się za Kitem, George’em i Tomem.
Wielka sala Starego Domu wyglądała zupełnie inaczej w świetle dnia. Widziałam ją wcześniej tylko w nocy, ale tego ranka ciężka boazeria okazała się żaluzjami i teraz wszystkie były otwarte. Dzięki temu pomieszczenie wydawało się przestronne mimo monstrualnego kominka na przeciwległej ścianie. Zdobiły go średniowieczne kamienne elementy elewacji, bez wątpienia uratowane przez Matthew z ruin opactwa, które kiedyś tutaj stało: udręczona twarz świętego, tarcza herbowa, gotycki ornament czterolistny.
– Diano? – rozbawiony głos Matthew przerwał mi rozglądanie się po pokoju i jego wyposażeniu. – Hal mówi, że pozostali goście są w saloniku. Czytają i grają w karty. Nie uznał za stosowne do nich dołączyć, dopóki nie zostanie zaproszony przez panią domu.
– Hrabia oczywiście musi zostać, a my od razu możemy dołączyć do twoich przyjaciół. – W żołądku mi zaburczało.
– A może najpierw znajdziemy ci coś do jedzenia – zaproponował Matthew z iskierkami humoru w oczach. Teraz, kiedy już poznałam Henry’ego Percy’ego i obyło się bez niefortunnych przygód, mój mąż zaczął się odprężać. – Ktoś już cię nakarmił, Hal?
– Pierre i Françoise byli troskliwi jak zwykle – zapewnił gość. – Oczywiście, jeśli pani Roydon do mnie dołączy…. – Hrabia zawiesił głos, a jego żołądek zaburczał do wtóru mojemu. Ten mężczyzna był wysoki jak żyrafa. Zapewnienie paliwa takiemu ciału musiało wymagać dużych ilości jedzenia.
– Ja też lubię duże śniadania, milordzie – powiedziałam ze śmiechem.
– Henry – poprawił mnie hrabia łagodnie, pokazując w szerokim uśmiechu dołeczek w brodzie.
– W takim razie proszę mówić mi Diana. Nie mogę zwracać się po imieniu do lorda Northumberland, jeśli on nadal będzie tytułował mnie „pani Roydon.” – Françoise upierała się przy konieczności honorowania wysokiej pozycji hrabiego.
– Dobrze, Diano – rzekł Henry, podając mi ramię.
Przez pełne przeciągów korytarze zaprowadził mnie do przytulnego pokoju o niskim suficie, ciepłego i zapraszającego, z tylko jednym ciągiem okien wychodzących na południe. Mimo stosunkowo niewielkich rozmiarów wciśnięto do niego trzy stoły razem z krzesłami i stołkami. Odgłosy krzątaniny oraz pobrzękiwanie garnków i patelni świadczyły o tym, że znajdujemy się blisko kuchni. Na jednej ze ścian wisiała kartka z almanachu, na środkowym stole leżała mapa, której jeden koniec przyciśnięto świecznikiem, a drugi płytką cynową misą z owocami. Aranżacja wyglądała jak holenderska martwa natura z jej prostymi detalami. Zatrzymałam się w pół kroku oszołomiona zapachem.
– Pigwy. – Sięgnęłam do misy. Owoce wyglądały tak jak w obrazie, który powstał w mojej głowie, kiedy w Madison Matthew opisywał mi Stary Dom.
Henry wyglądał na zaintrygowanego moją reakcją na zwykły talerz z owocami, ale był zbyt dobrze wychowany, żeby ją skomentować. Usiedliśmy przy stole, a służąca dodała do martwej natury świeży chleb, talerz winogron i miskę jabłek. Widok znajomego jedzenia dodał mi otuchy. Hrabia zaczął je sobie nakładać, a ja poszłam za jego przykładem, przy okazji pilnie obserwując, które potrawy Henry wybiera i ile ich zjada. Pewne drobiazgi zawsze zdradzały obcych, a ja chciałam wydawać się tak zwyczajna, jak to możliwe. Kiedy napełniliśmy talerze, Matthew nalał sobie kieliszek wina.
Przez cały posiłek Henry zachowywał się z niezawodną kurtuazją. Nie zadawał mi osobistych pytań ani nie próbował węszyć w sprawch Matthew. Zabawiał nas natomiast historyjkami o swoich psach, posiadłościach i pryncypialnej matce, co jakiś czas uzupełniając zapas chleba pieczonego na ogniu. Właśnie zaczynał opowieść o przenosinach do Londynu, kiedy z dziedzińca dobiegły hałasy. Hrabia, który siedział plecami do drzwi, nic nie usłyszał.
– Ona jest niemożliwa! Wszyscy mnie ostrzegaliście, ale ja nie wierzyłem, że ktoś może być taki niewdzięczny. Po tych wszystkich bogactwach, którymi napełniłem jej kufry, najmniej, co mogła zrobić… Och. – Szerokie ramiona nowego gościa wypełniły drzwi. Na jednym z nich był udrapowany płaszcz, ciemny jak kręcone włosy, widoczne pod imponującym kapeluszem z piórami. – Matthew, jesteś chory?
Henry odwrócił się zaskoczony.
– Dzień dobry, Walterze. Dlaczego nie jesteś na dworze?
Próbowałam przełknąć kawałek tostu. Nasz nowy gość był niemal z całą pewnością brakującym członkiem Nocnej Szkoły, sir Walterem Raleigh.
– Wyrzucony z raju z braku stanowiska, Hal. A kto to jest? – Przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu spoczęło na mnie, pośród ciemnej brody błysnęły zęby. – Henry Percy, ty podstępny łapserdaku. Kit mówił mi, że zamierzałeś wziąć do łoża jasnowłosą Arabellę. Gdybym wiedział, że zaczniesz gustować w kimś bardziej dojrzałym niż piętnastoletnia dziewczyna, już dawno oddałbym cię w jarzmo jakiejś żwawej wdówce.
Dojrzała? Wdówka? Dopiero skończyłam trzydzieści trzy lata.
– Jej powaby skłoniły cię do przedłożenia domu nad kościół w tę niedzielę. Musimy tej damie podziękować, że podniosła cię z kolan i wsadziła na konia, gdzie jest twoje miejsce. – Akcent Waltera Raleigh był gęsty jak śmietana z Devonshire.
Hrabia Northumberland odłożył na palenisko długi widelec do opiekania grzanek i zmierzył przyjaciela wzrokiem. Następnie pokręcił głową i wrócił do swojego zadania.
– Wyjdź, wejdź jeszcze raz i zapytaj Matta o nowinę – powiedział. – I wyglądaj na skruszonego, kiedy będziesz to robił.
– Nie. – Raleigh wytrzeszczył oczy i popatrzył na Matthew z otwartymi ustami. – Ona jest twoja?
– Z pierścionkiem na dowód. – Jedną nogą w wysokim bucie Matthew wysunął spod stołu taboret. – Siadaj, Walterze, i poczęstuj się piwem.
– Przysięgałeś, że nigdy się nie ożenisz – przypomniał mu wyraźnie skonfundowany Raleigh.
– Wymagało to pewnej perswazji.
– Zapewne. – Znowu spoczęło na mnie taksujące spojrzenie Waltera Raleigh. – Szkoda jej dla zimnokrwistego. Ja nie zwlekałbym ani chwili.
– Diana zna moją naturę i nie ma nic przeciwko mojemu „chłodowi” – powiedział Matthew. – Poza tym to ona potrzebowała perswazji. Ja zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia.
Raleigh tylko prychnął w odpowiedzi.
– Nie bądź taki cyniczny, przyjacielu. Kupidyn jeszcze może cię trafić swoją strzałą. – Szare oczy Matthew rozjarzyły się ze złośliwej uciechy na myśl o pewnym fakcie z przyszłości Waltera.
– Kupidyn będzie musiał poczekać ze strzelaniem do mnie. Jestem obecnie całkowicie pochłonięty odpieraniem wrogich ataków królowej i admirała. – Walter rzucił kapelusz na pobliski stół, a ten prześliznął się po lśniącej powierzchni planszy do tryktraka, zakłócając toczącą się grę. Raleigh jęknął i usiadł obok Henry’ego. – Wszyscy chcą kawałka mojej skóry, zdaje się, ale nikt nie da mi awansu, podczas gdy cała ta sprawa z koloniami wisi mi nad głową. Pomysł na tegoroczną rocznicową celebrację był mój, ale tamta kobieta powierzyła nadzór nad ceremoniami Cumberlandowi. – Na nowo rozgorzał w nim gniew.
– Nadal żadnych wieści z Roanoke? – spytał łagodnie Henry, podając przyjacielowi kubek gęstego, brązowego ale.
Żołądek mi się ścisnął na wspomnienie pierwszej pechowej wyprawy Waltera Raleigh do Nowego Świata. Po raz pierwszy, ale nie ostatni ktoś zastanawiał się na głos nad rezultatem przyszłych wydarzeń.
– White wrócił do Plymouth w zeszłym tygodniu, wypędzony do domu przez paskudną pogodę. Musiał zarzucić poszukiwania córki i wnuczki. – Walter pociągnął solidny łyk piwa i zapatrzył się w przestrzeń. – Chrystus wie, co się stało z nimi wszystkimi.
– Przyjdzie wiosna, wrócisz tam i ich odnajdziesz. – Henry mówił z przekonaniem, ale Matthew i ja wiedzieliśmy, że zaginieni koloniści z Roanoke nigdy nie zostaną odnalezieni, a Raleigh już nigdy nie postawi stopy na ziemiach Karoliny Północnej.
– Modlę się, żebyś miał rację, Hal. Ale dość o moich kłopotach. Z jakiej części kraju pochodzi pani rodzina, pani Roydon?
– Z Cambridge – bąknęłam cicho, starając się, żeby moja odpowiedź była jak najkrótsza i jak najbardziej prawdziwa. Miasto leżało w Massachusetts, a nie w Anglii, ale gdybym zaczęła teraz wszystko wyjaśniać, nigdy bym nie połapała się w kolejnych wersjach.
– Zatem jest pani córką uczonego. A może pani ojciec był teologiem? Matt byłby zadowolony, że ma z kim porozmawiać o sprawach wiary. Z wyjątkiem Hala jego przyjaciele są beznadziejni, jeśli chodzi o doktrynę. – Walter napił się piwa i czekał na moją odpowiedź.
– Ojciec Diany zmarł, kiedy była mała. – Matthew wziął mnie za rękę.
– Przykro mi, Diano – wymamrotał Henry. – Utrata ojca to st-t-traszny cios.
– A pierwszy mąż zostawił pani synów i córki na pociechę? – spytał Walter z nutą współczucia w głosie.
W tych czasach kobieta w moim wieku musiała być wcześniej zamężna i mieć co najmniej trójkę albo czwórkę dzieci. Pokręciłam głową.
– Nie.
Walter zmarszczył brwi, ale nim zaczął dalej drążyć sprawę, zjawił się Kit z George’em i Tomem.
– Wreszcie. Przemów mu do rozsądku, Walterze. Matthew nie może wciąż odgrywać Odyseusza wobec swojej Kirke. – Kit chwycił pucharek stojący przed Henrym. – Dzień dobry, Hal.
– Komu przemówić do rozsądku? – spytał Raleigh z rozdrażnieniem.
– Oczywiście Mattowi. Ta kobieta jest czarownicą. I jest z nią coś nie tak. – Kit zmrużył oczy. – Ona coś ukrywa.
– Czarownicą – powtórzył Walter ostrożnie.
Służąca z naręczem polan zamarła w drzwiach.
– Jak powiedziałem. – Kit pokiwał głową. – Tom i ja od razu rozpoznaliśmy znaki.
Pokojówka wrzuciła polana do kosza i uciekła.
– Jak na dramatopisarza masz godne pożałowania wyczucie czasu i miejsca, Kit. – Walter popatrzył na Matthew. – Mamy iść w jakiś inne miejsce, żeby omówić tę kwestię, czy to tylko jedna z próżnych fantazji Kita? Jeśli to ostatnie, chciałbym zostać tam, gdzie jest ciepło, i dokończyć piwo.
Dwaj mężczyźni spojrzeli po sobie. Kiedy wyraz twarzy Matthew się nie zmienił, Walter zaklął pod nosem. Pierre pojawił się jak na sygnał.
– W saloniku jest rozpalony ogień, milordzie – powiedział. – A dla naszych gości wyłożono jedzenie i wino. Nikt nie będzie tam przeszkadzał.
Salonik nie był ani tak przytulny jak pokój, w którym jedliśmy śniadanie, ani tak imponujący jak wielka sala. Duża liczba rzeźbionych foteli, bogate tapiserie i obrazy w ozdobnych ramach sugerowały, że jego głównym przeznaczeniem jest podejmowanie najważniejszych gości. Przy kominku wisiało wspaniałe malowidło Holbeina przedstawiające św. Hieronima i lwa. Było mi nieznane, podobnie jak namalowany przez tego samego artystę portret Henryka VIII o świńskich oczkach, trzymającego książkę i okulary i patrzącego w zamyśleniu na obserwatora; na stole przed nim leżały cenne przedmioty. Córka Henryka, obecna królowa Elżbieta, wpatrywała się w niego z wyższością z drugiej strony pokoju. Pełen napięcia impas uwieczniony na obrazie nie poprawiał nastroju, kiedy zajmowaliśmy miejsca w saloniku. Matthew oparł się o kominek i skrzyżował ręce na piersi. Wyglądał w każdym calu tak onieśmielająco jak Tudorowie spoglądający na nas ze ścian.
– Nadal zamierzasz powiedzieć im prawdę? – spytałam go szeptem.
– Tak jest na ogół łatwiej, pani – odezwał się ostro Raleigh – nie wspominając o tym, że tak się postępuje wśród przyjaciół.
– Zapominasz się, Walterze – ostrzegł go Matthew z budzącym się gniewem.
– Zapominam się? I mówi to ktoś, kto zadał się z czarownicą? – Raleigh nie miał kłopotu z dotrzymaniem kroku Matthew, jeśli chodzi o irytację. Ale w jego głosie pobrzmiewała również nuta strachu.
– Ona jest moją żoną – odparował Matthew i przeczesał ręką włosy. – A jeśli chodzi o to, że jest czarownicą, wszyscy w tym pokoju jesteśmy o coś oczerniani, o coś prawdziwego albo wymyślonego.
– Ale żeby ją poślubić… co ty sobie myślałeś? – zapytał z niedowierzaniem Walter.
– Że ją kocham – odparł Matthew krótko.
Kit przewrócił oczami i dolał sobie wina ze srebrnej karafki. Moje marzenia, żeby usiąść z nim przy ciepłym ogniu i porozmawiać o magii i literaturze, całkiem się rozwiały w surowym świetle listopadowego poranka. Przebywałam w roku 1590 od niecałych dwudziestu czterech godzin, ale już miałam serdecznie dość Christophera Marlowe’a.
Po słowach Matthew w saloniku zapadła cisza, podczas gdy Walter i on mierzyli się wzrokiem. Wobec Kita Matthew był pobłażliwy i nieco zirytowany, dla George’a i Toma miał dużo cierpliwości, a Henry budził w nim braterskie uczucia. Ale Raleigh był mu równy – pod względem inteligencji, siły, może nawet bezwzględności – co oznaczało, że tylko jego opinia się liczyła. Obaj żywili wobec siebie ostrożny szacunek, niczym dwa wilki decydujące, kto poprowadzi stado.
– A więc to tak – rzekł wolno Raleigh, ustępując przed autorytetem Matthew.
– Tak. – Matthew postawił stopę na palenisku.
– Masz zbyt wiele sekretów i zbyt wielu wrogów, żeby brać sobie żonę. A jednak to zrobiłeś. – Na twarzy Waltera odmalowało się zdumienie. – Inni oskarżali cię o to, że nadmiernie polegasz na swojej subtelności, a ja się z nimi nie zgadzałem aż do tej pory. Dobrze, Matthew. Skoro jesteś taki przebiegły, mów, co mamy odpowiadać, kiedy ludzie zaczną zadawać pytania.
Kit z trzaskiem odstawił pucharek na stół, aż wino prysnęło mu na rękę.
– Nie możesz oczekiwać od nas, że…
– Cisza! – Walter rzucił Marlowe’owi wściekłe spojrzenie. – Zważywszy na kłamstwa, które ze względu na ciebie opowiadamy, jestem zaskoczony, że ośmielasz się sprzeciwiać. Mów dalej, Matthew.
– Dziękuję, Walterze. Jesteś jednym z pięciu ludzi w królestwie, którzy mogą wysłuchać tej opowieści i nie pomyśleć, że oszalałem. – Matthew przeczesał rękami włosy. – Pamiętacie, jak ostatnio rozmawialiśmy o pomysłach Giordana Bruna na temat nieskończonej liczby światów, nieograniczonych przez czas ani przestrzeń?
Mężczyźni wymienili spojrzenia.
– Nie jestem pewien, czy rozumiemy, co masz na myśli – zaczął ostrożnie Henry.
– Diana jest z Nowego Świata. – Matthew umilkł, co dało Marlowe’owi okazję do rzucenia triumfalnego spojrzenia przyjaciołom. – Z przyszłego Nowego Świata.
W ciszy, która zapadła w pokoju, wszystkie oczy skierowały się na mnie.
– Powiedziała, że jest z Cambridge – przypomniał w osłupieniu Walter.
– Nie z tego Cambridge. Moje leży w Massachusetts. – Głos łamał mi się od napięcia i długiego milczenia. Odchrząknęłam. – Kolonia powstanie na północ od Roanoke za czterdzieści lat.
W salonie podniosła się wrzawa, ze wszystkich stron zasypały mnie pytania. Harriot wyciągnął rękę i z wahaniem dotknął mojego ramienia. Kiedy jego palec napotkał twarde ciało, Tom ze zdumieniem cofnął dłoń.
– Słyszałem o bytach, które potrafią naginać czas do swojej woli. To jest cudowny dzień, prawda, Kit? Czy kiedykolwiek myślałeś, że poznasz tkaczkę czasu? Musimy oczywiście być przy niej ostrożni, bo inaczej możemy wplątać się w jej sieć i zgubić drogę. – Na twarzy Harriota pojawiła się tęsknota, jakby cieszyła go myśl, że mógłby trafić do innego świata.
– A co panią tutaj sprowadza, pani Roydon? – Głęboki głos Waltera przebił się przez pozostałe.
– Ojciec Diany był uczonym – odpowiedział za mnie Matthew. Gdy rozległ się szmer zainteresowania, Walter uciszył go gestem ręki. – Jej matka również. Oboje byli czarownikami i umarli w tajemniczych okolicznościach.
– Więc mamy ze sobą coś wspólnego, D-D-Diano – stwierdził Henry.
Zanim zdążyłam go spytać, co ma na myśli, Walter ponaglił Matthew.
– W rezultacie zaniedbano jej wykształcenie jako czarownicy – dokończył mój mąż.
– Łatwo jest wykorzystać taką czarownicę. – Tom się zasępił. – Dlaczego w tym przyszłym Nowym Świecie nie dba się bardziej o takie istoty?
– Moja magia i związana z nią długa historia mojej rodziny nic dla mnie nie znaczyły. Musicie zrozumieć, jak to jest pragnąć wykroczyć poza ograniczenia wynikające z dziedzictwa. – Spojrzałam na Kita, syna szewca, z nadzieją na poparcie, jeśli nie na sympatię i zrozumienie, ale on się odwrócił.
– Ignorancja to niewybaczalny grzech. – Kit bawił się kawałkiem czerwonego jedwabiu, który wystawał z jednego z dziesiątków poszarpanych rozcięć w jego czarnym kaftanie.
– Podobnie jak nielojalność – dodał Walter. – Mów dalej, Matt.
– Diana może nie została wyszkolona w sztuce magii, ale w żadnym razie nie jest ignorantką. Ona też jest uczoną i ma pasję do alchemii. – W głosie Matthew brzmiała duma.
– Damy alchemiczki są niczym więcej jak kuchennymi filozofkami – prychnął Kit – bardziej zainteresowanymi upiększaniem cery niż zrozumieniem sekretów natury.
– Studiuję alchemię w bibliotece, a nie w kuchni – odburknęłam, zapominając o modulowaniu tonu czy akcentu. Oczy Marlowe’a się rozszerzyły. – I uczę jej studentów na uniwersytecie.
– Będą pozwalać kobietom wykładać na uniwersytetach? – spytał George, zafascynowany i w takim samym stopniu czujący odrazę.
– I wstępować na uczelnie również – mruknął Matthew, skubiąc czubek nosa. – Diana poszła na Oksford.
– To musiało poprawić obecność na wykładach – skomentował Walter sucho. – Gdyby kobiety dopuszczono do Kolegium Oriel, nawet ja mógłbym zdobyć następny stopień. A w tej przyszłej kolonii gdzieś na północ od Roanoke uczone są atakowane? – Taki logiczny wniosek nasuwał się po wysłuchaniu dotychczasowej opowieści Matthew.
– Nie wszystkie. Ale Diana znalazła na uniwersytecie pewną zagubioną książkę.
Członkowie Nocnej Szkoły pochylili się na krzesłach. Zaginione księgi były dużo bardziej interesujące dla tej grupki niż niedouczone czarownice i wykładowczynie.
– Zawiera ona sekretne informacje o świecie bytów.
– Księga Tajemnic, która podobno opowiada o naszym stworzeniu? – Na twarzy Kita malowało się zdumienie. – Nigdy wcześniej nie interesowałeś się tymi bajkami, Matthew. Prawdę mówiąc, lekceważyłeś je jako przesądy.
– Teraz w nie wierzę, Kit. Odkrycie Diany sprowadziło wrogów pod jej drzwi.
– A ty byłeś z nią. Wrogowie podnieśli zasuwę i weszli. – Walter pokręcił głową.
– Dlaczego obecność Matthew spowodowała takie straszne konsekwencje? – zdziwił się George.
Palcami namacał czarną rypsową tasiemkę, którą przywiązywał okulary do zapięć kaftana. To odzienie miał modnie wypchane na brzuchu, a kiedy się ruszał, wypełnienie szeleściło jak torba płatków owsianych. George uniósł okrągłe oprawki i przyjrzał się im, jakby były nowym ciekawym obiektem do zbadania.
– Ponieważ czarownicom i wearh nie wolno się pobierać – odparł szybko Kit.
Nigdy wcześniej nie słyszałam słowa wearh wymówionego z takim mocnym „w” na początku i gardłowym dźwiękiem na końcu.
– Podobnie jak demonom i wearh. – Walter ostrzegawczo zacisnął dłoń na ramieniu Kita.
– Naprawdę? – George łypnął na Matthew, a potem na mnie. – Czy królowa zabrania takich związków?
– To starożytne przymierze między bytami, którego nikt nie śmie łamać. – W głosie Toma brzmiał strach. – Ci, którzy to robią, są wzywani przed Kongregację i karani.
Tylko wampiry tak stare jak Matthew mogły pamiętać czasy sprzed przymierza, które określiło, jak mają się wobec siebie zachowywać byty i jak traktować ludzi. „Żadnego bratania się między gatunkami z innych światów” było najważniejszą zasadą, a Kongregacja pilnowała jej przestrzegania. Naszych talentów – kreatywności, siły, nadnaturalnych mocy – nie dało się zignorować w mieszanych grupach. Było tak, jakby moc czarownicy potęgowała kreatywną energię znajdujących się w pobliżu demonów, a geniusz demona sprawiał, że uroda wampira jeszcze bardziej rzucała się w oczy. Jeśli chodzi o nasze stosunki z ludźmi, mieliśmy być dyskretni i trzymać się z dala od polityki i religii.
Nie dalej jak tego ranka Matthew twierdził, że w szesnastym wieku stoi przed Kongregacją zbyt wiele innych problemów – wojna religijna, palenie heretyków, powszechny głód rzeczy obcych, dziwacznych i nowych, podsycony wynalezieniem druku – żeby jej członkowie przejmowali się czymś tak trywialnym jak czarownica i wampir, którzy się w sobie zakochali. Zważywszy na zdumiewające i niebezpieczne wydarzenia, które miały miejsce, odkąd poznałam Matthew pod koniec września, trudno mi było w to uwierzyć.
– Jaka Kongregacja? – spytał z zainteresowaniem George. – To jakaś nowa sekta religijna?
Walter zignorował pytanie i posłał Matthew przeszywające spojrzenie. Potem odwrócił się do mnie.
– A pani nadal ma tę księgę?
– Nikt jej nie ma. Wróciła do biblioteki. Czarownice oczekują, że ją odzyskam.
– Czyli jesteście ścigani z dwóch powodów. Niektórzy chcą utrzymać panią z dala od wearh, inni uważają za niezbędny środek do upragnionego celu. – Walter ścisnął grzbiet nosa i ze znużeniem popatrzył na Matthew. – Jesteś prawdziwym magnesem, jeśli chodzi o kłopoty, mój przyjacielu. A to wszystko nie mogłoby się wydarzyć w mniej odpowiednim czasie. Ceremonia rocznicowa królowej już za niecałe trzy tygodnie. Jesteś oczekiwany na dworze.
– Mniejsza o królewskie obchody! – Kit zerwał się z krzesła i stanął przed Matthew. – Nie jesteśmy bezpieczni, mając wśród nas tkaczkę czasu. Ona widzi, jaki los czeka każdego z nas. Czarownica będzie mogła zmienić naszą przyszłość, sprowadzić na nas fatum, nawet przyśpieszyć naszą śmierć. Jak, na wszystko co święte, mogłeś to zrobić?
– Zdaje się, że zawiódł cię twój osławiony ateizm, Kit – zauważył Matthew beznamiętntm tonem. – Boisz się, że mimo wszystko będziesz musiał odpowiedzieć za swoje grzechy?
– Może nie wierzę w dobrotliwe, wszechpotężne bóstwo, tak jak ty, Matt, ale na tym świecie jest coś więcej niż to, co opisano w twoich księgach filozoficznych. A tej kobiecie – tej czarownicy – nie można pozwolić mieszać się do naszych spraw. Ty jesteś w jej niewoli, ale ja nie zamierzam kłaść swojej przyszłości w jej ręce!
– Chwileczkę. – Po twarzy George’a przemknął wyraz zdumienia. – Przybyłeś do nas z Chester, Matthew, czy…
– Nie musisz odpowiadać, Matt – odezwał się Tom. – Janus przybył do nas, żeby osiągnąć jakiś cel, a nam nie wolno mu przeszkadzać.
– Mów do rzeczy, Tom… jeśli potrafisz – rzucił złośliwie Kit.
– Jedną twarzą Matthew i Diana patrzą w przeszłość, drugą spoglądają w przyszłość – ciągnął Tom niezniechęcony uwagą przyjaciela.
– Ale jeśli Matt nie jest… – George umilkł.
– Tom ma rację – włączył się Raleigh. – Matthew jest naszym przyjacielem i poprosił nas o pomoc. O ile sobie przypominam, zrobił to po raz pierwszy. I to wszystko, co musimy wiedzieć.
– On prosi o zbyt wiele – oświadczył Kit.
– Za wiele? Według mnie o zbyt mało i za późno. Matthew zapłacił za jeden z moich statków, uratował posiadłości Toma i od dawna zaopatruje George’a i Toma w książki i spełnia ich marzenia. A jeśli chodzi o ciebie… – Walter zmierzył Marlowe’a od stóp do głów – …wszystko w tobie i na tobie, od twoich pomysłów po ostatni kieliszek wina i kapelusz na głowie, zawdzięczasz łaskawości Matthew Roydona. Zapewnienie bezpiecznego portu jego żonie w czasie obecnej burzy jest drobnostką w porównaniu z całą resztą.
– Dziękuję, Walterze. – Matthew wyglądał, jakby mu ulżyło, ale uśmiech, który mi posłał, był ostrożny. Przekonanie przyjaciół, a zwłaszcza Waltera, okazało się jeszcze trudniejsze, niż oczekiwał.
– Będziemy musieli wymyślić jakąś historyjkę, by wyjaśnić, jak twoja żona tutaj trafiła – rzekł Walter w zamyśleniu. – Coś, co odwróci uwagę od jej dziwności.
– Diana potrzebuje również nauczyciela – dodał Matthew.
– Z pewnością trzeba ją nauczyć paru manier – rzucił złośliwie Kit.
– Nie, jej nauczycielką musi być inna czarownica.
Walter prychnął z rozbawieniem.
– Wątpię, czy w promieniu dwudziestu mil od Woodstock znajdzie się jakaś czarownica. Nie, kiedy ty tu mieszkasz.
– A co z księgą, pani Roydon? – Z kieszeni ukrytej w obszernych fałdach krótkich bryczesów George wyjął zaostrzony szary patyk. Polizał czubek ołówka i uniósł go. – Może mi pani podać rozmiary i zawartość? Poszukam jej w Oksfordzie.
– Książka może poczekać – powiedziałam. – Najpierw potrzebuję odpowiednich ubrań. Nie mogę wyjść z domu w kaftanie Pierre’a i spódnicy, którą siostra Matthew nosiła na pogrzebie Jane Seymour.
– Wyjść z domu? – rzucił drwiąco Kit. – Kompletne szaleństwo.
– Kit ma rację – rzekł przepraszającym tonem George i coś zapisał w notesie. – Pani mowa wyraźnie zdradza, że jest pani w Anglii obca. Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł udzielić pani lekcji dykcji, pani Roydon.
Myśl o George’u Chapmanie odgrywającym Henry’ego Higginsa wobec Elizy Doolittle sprawiła, że tęsknie spojrzałam w stronę wyjścia.
– W ogóle nie powinno się pozwolić jej mówić, Matt – upierał się Kit. – Każ jej milczeć.
– Potrzebujemy kobiety, która udzieli rad Dianie. Dlaczego nie ma wśród was pięciu żadnej córki, żony albo kochanki?
W pokoju zapadła głęboka cisza.
– Walterze? – rzucił Kit, przyprawiając pozostałych mężczyzn o atak śmiechu, co rozluźniło ciężką atmosferę, jakby przez pokój przeleciała letnia burza. Nawet Matthew dołączył do ogólnej wesołości.
Kiedy śmiech ucichł, do pokoju wszedł Pierre, depcząc gałązki rozmarynu i lawendy rozrzucone wśród sitowia, które wykładano na podłogach, żeby wilgoć nie przeniknęła całego domu. W tej samej chwili dzwony zaczęły wybijać godzinę dwunastą. Podobnie jak wcześniej widok pigw, tak teraz połącznie dźwięków i zapachów przeniosło mnie z powrotem do Madison.
Przeszłość, teraźniejszość i przeszłość spotkały się ze sobą. Zamiast powolnego, płynnego rozwijania się nastąpił bezruch, jakby czas się zatrzymał. Oddech uwiązł mi w krtani.
– Diano? – Matthew wziął mnie za łokieć.
Coś niebieskiego i bursztynowego przyciągnęło moją uwagę, splot światła i koloru. Był gęsto utkany w rogu pokoju, gdzie nie mogłoby się zmieścić nic oprócz pajęczyn i kurzu. Zafascynowana próbowałam ruszyć w tamtę stronę.
– Ma jakiś atak? – zapytał Henry, którego twarz zmaterializowała się ponad ramieniem Matthew.
Uderzenia dzwonu ucichły, zapach lawendy wywietrzał. Niebieski i bursztynowy zblakły do szarości i bieli, po czym zniknęły.
– Przepraszam. Myślałam, że widzę coś w rogu. To musiała być gra światła. – Przycisnęłam dłoń do policzka.
– Może cierpisz na jet lag, mon coeur – szepnał Matthew. – Obiecałem ci spacer po parku. Pójdziesz ze mną, żeby oczyścić umysł?
Może były to skutki podróży w czasie i rzeczywiście świeże powietrze mogłoby pomóc. Ale Matthew nie widział tych ludzi od ponad czterech wieków.
– Powinieneś być ze swoimi przyjaciółmi – oświadczyłam twardo, choć mój wzrok powędrował w stronę okien.
– Oni nadal będą tu pili moje wino, kiedy wrócimy – rzekł Matthew z uśmiechem i odwrócił się do Waltera. – Zamierzam pokazać Dianie posiadłość i upewnić się, że znajdzie drogę przez ogrody.
– Będziemy musieli później porozmawiać – ostrzegł go Walter. – Są sprawy do omówienia.
Matthew pokiwał głową i objął mnie w talii.
– To może poczekać.
Zostawiliśmy Nocną Szkołę w ciepłym saloniku i wyszliśmy z domu. Tom już stracił zainteresowanie problemami wampira i czarownicy i pogrążył się w lekturze. George’a pochłonęły jego własne myśli i teraz skrzętnie zapisywał coś w notatniku. Spojrzenie Kita było czujne, Waltera ostrożne, Henry’ego pełne współczucia. Trzej mężczyźni w swoich czarnych strojach wyglądali z tymi poważnymi minami jak nieżyczliwe kruki. Przypomniało mi się coś, co Szekspir wkrótce miał powiedzieć o tej niezwykłej grupce.
– Jak to się zaczyna? – wyszeptałam. – „Czerń jest znakiem piekła”.
Matthew zrobił zadumaną minę.
– „Czerń jest znakiem piekła. Barwą lochów i szkoły nocy”.
– Kolor przyjaźni powinien być wyraźniejszy – stwierdziłam. Widziałam, jak Matthew radzi sobie z czytelnikami w Bibliotece Bodlejańskiej, ale jego wpływ na takich ludzi jak Walter Raleigh i Kit Marlowe nadal mnie zaskakiwał. – Jest coś, czego by dla ciebie nie zrobili, Matthew?
– Módl się do Boga, żebyśmy nigdy się tego nie dowiedzieli – skwitował z powagą mój mąż.
W poniedziałek rano ukryto mnie w gabinecie Matthew. Mieścił się on między apartamentem Pierre’a i mniejszą komnatą, której używano jako biura. Roztaczał się z niego widok na stróżówkę i drogę do Woodstock.
Większość chłopców – teraz, kiedy poznałam ich lepiej, to określenie wydawało się dużo bardziej odpowiednie niż nazwa Nocna Szkoła – schroniła się w pomieszczeniu, które Matthew nazywał pokojem śniadaniowym. Tam przy piwie i winie zatrudnili swoją znaczną wyobraźnię, żeby ułożyć dla mnie odpowiedni scenariusz. Walter zapewniał mnie, że kiedy bajeczka będzie gotowa, wyjaśni moje nagłe pojawienie się w Woodstock ciekawskim mieszkańcom i ograniczy pytania na temat mojego dziwnego akcentu i zachowania.
Historia, którą wymyślili do tej pory, okazała się wyjątkowo dramatyczna. I nic dziwnego, skoro dwaj z naszych rezydentów byli dramatopisarzami. Kit i George wymyślili kluczowe elementy intrygi. Wśród postaci znaleźli się francuscy rodzice, chciwy szlachcic polujący na bezradną sierotę (mnie) oraz podstarzali lubieżnicy czyhający na moją cnotę. W epickiej opowieści znalazły się moje duchowe poszukiwania i konwersja z katolicyzmu na kalwinizm. W rezultacie doprowadziło to do dobrowolnego wygnania na ziemie protestanckiej Anglii, lat biedy, odmiany losu i ratunku ze strony Matthew. George (który rzeczywiście miał w sobie coś z belfra) obiecał wyuczyć mnie szczegółów, kiedy nadadzą swojej historii ostatni szlif.
Cieszyłam się względnym spokojem, który był rzadkim towarem w zatłoczonym elżbietańskim domostwie tej wielkości. Jak niesforne dziecko Kit niezmiennie wyczuwał najgorszy moment, żeby dostarczyć pocztę, zapowiedzieć obiad albo prosić Matthew o pomoc w kolejnych kłopotach. A mojemu mężowi, co zrozumiałe, zależało na spędzaniu czasu z przyjaciółmi, których nie spodziewał się kiedyś jeszcze zobaczyć.
Obecnie rozmawiał z Walterem, a ja, czekając na jego powrót, zajęłam się pewną małą książeczką. Stół przy oknie był zasłany pękami naostrzonych gęsich piór i szklanymi pojemnikami z atramentem. Obok leżały rozrzucone inne przybory: wosk do pieczętowania korespondencji, cienki nóż do otwierania listów, świeca, srebrne sitko. To ostatnie nie było pełne soli, tylko piasku, o czym się przekonałam, jedząc na śniadanie zgrzytające jajka.
Na moim stoliku stało podobne sitko, jak się okazało służące do posypywania piaskiem atramentu na kartce, żeby się nie rozmazał, kałamarz z czarnym atramentem i resztki trzech piór. Obecnie niszczyłam czwarte, starając się opanować skomplikowane zakrętasy elżbietańskiego pisma. Lista spraw do załatwienia powinna być łatwizną. Jako historyczka spędziłam lata na czytaniu starego pisma i wiedziałam dokładnie, jak powinny wyglądać litery, jakich słów w danym okresie najczęściej używano i jakie błędy wymowy mogę popełnić w czasach, kiedy istniało niewiele słowników i podręczników do gramatyki.
Okazało się, że wyzwaniem nie jest teoria, tylko praktyka. Po przepracowaniu wielu lat jako ekspertka znowu zostałam uczennicą. Tylko że tym razem moim celem nie było zrozumienie przeszłości, ale życie w niej. Na razie doświadczenie okazało się upokarzające, a jedynym, czego mi się udało dokonać, był bałagan na pierwszej stronie pustego notatnika, który tego ranka dał mi Matthew.
– To elżbietański odpowiednik laptopa – wyjaśnił, wręczając mi cienki tomik. – Jesteś kobietą piśmienną i potrzebujesz miejsca do kreślenia liter.
Otworzyłam nowiutką okładkę, uwalniając intensywny zapach papieru. Większość cnotliwych kobiet w tych czasach używała takich małych książeczek do zapisywania modlitw.
Diana.
W miejscu, gdzie mocniej przycisnęłam pióro na początku D, powstał gruby kleks, a zanim dotarłam do ostatniego A, wyczerpał się atrament. Mimo to moje wysiłki dały w rezultacie całkiem znośny przykład kursywy z epoki. Moja ręka poruszała się wolniej niż Matthew, kiedy w listach używał zygzakowatej kursywy gotyckiej. Było to pismo prawników, lekarzy i innych profesjonalistów, ale obecnie dla mnie za trudne.
Bishop.
To było jeszcze lepsze, ale mój uśmiech szybko zgasł na widok nazwiska. Teraz byłam mężatką. Zanurzyłam pióro w atramencie.
de Clermont.
Diana de Clermont. Odpowiednie dla hrabiny, a nie dla historyczki. Kropla atramentu kapnęła na kartkę. Zdusiłam przekleństwo, widząc czarny kleks. Na szczęście nazwisko się nie zamazało. Ale ono również nie było moje. Rozsmarowałam kleks na całym de Clermont. Nadal można było je odczytać… ledwo. Uspokoiłam dłoń i nieśpiesznie skreśliłam nowe litery.
Roydon.
Tak się teraz nazywałam. Diana Roydon, żona najbardziej zagadkowej postaci związanej z tajemniczą Szkołą Nocy. Krytycznie przyjrzałam się kartce. Moje pismo było katastrofą. Nie wyglądało ani trochę tak, jak schludne i zaokrąglone chemika Roberta Boyle’a czy jego błyskotliwej siostry Katherine. Miałam nadzieję, że w roku 1590 pismo kobiece było dużo bardziej niewprawne niż w 1690. Jeszcze kilka pociągnięć pióra, ostatni zawijas i będzie koniec.
Dziennik.
Na zewnątrz rozbrzmiały męskie głosy. Zmarszczyłam brwi, odłożyłam pióro i podeszłam do okna.
Na dole stali Matthew i Walter. Szyby tłumiły ich słowa, ale temat rozmowy najwyraźniej był nieprzyjemny, sądząc po udręczonym wyrazie twarzy mojego męża i najeżonych brwiach Waltera Raleigh. Kiedy Matthew machnął ręką i odwrócił się, żeby odejść, Walter zatrzymał go, chwytając za ramię.
Coś dręczyło mojego męża, odkąd dostał pierwszą porcję korespondencji tego ranka. Popadł w milczenie i przez dłuższy czas nie otwierał torby. Choć wyjaśnił, że listy dotyczą zwykłych spraw posiadłości, z pewnością chodziło o coś więcej niż podatki czy rachunki.
Przycisnęłam ciepłą dłoń do chłodnej szyby, jakby tylko szkło dzieliło mnie od Matthew. Różnica temperatur przypomniała mi o kontraście między ciepłokrwistą czarownicą i zimnokrwistym wampirem. Wróciłam na swoje miejsce i sięgnęłam po pióro.
– Postanowiłem, że jednak zostawisz po sobie ślad w szesnastym wieku. – Matthew nagle znalazł się u mojego boku. Drganie kącika jego ust wskazywało na rozbawienie, ale nie całkiem ukrywało napięcie.
– Nadal nie jestem pewna, że trwałe memento mojego pobytu tutaj jest dobrym pomysłem – powiedziałam. – Przyszli uczeni mogą się zorientować, że jest w nim coś dziwnego. – Tak jak Kit wiedział, że coś ze mną jest nie tak.
– Nie martw się. Książka nie opuści tego domu. – Matthew sięgnął po plik poczty.
– Nie możesz być tego pewien – zaprotestowałam.
– Niech historia sama o siebie zadba, Diano – rzekł mój mąż zdecydowanie, jakby sprawa była już przesądzona.
Ja jednak nie mogłam zrezygnować z przyszłości… ani ze swoich obaw co do skutków, jakie mogła na nią mieć nasza obecność w przeszłości.
– Nadal uważam, że nie powinniśmy pozwolić Kitowi zatrzymać tej figurki szachowej.
Naszło mnie wspomnienie Marlowe’a triumfalnie ściskającego mały posążek Diany. Biała królowa w drogich srebrnych szachach Matthew była jednym z przedmiotów, których użyłam, żeby dotrzeć do właściwego miejsca w przeszłości. Dwójka młodych demonów, Sophie Norman i jej mąż Nathaniel Wilson, nieoczekiwanie dostarczyła ją do domu moich ciotek w Madison, akurat kiedy zdecydowaliśmy się na podróż w czasie.
– Kit wygrał ją ode mnie uczciwie zeszłej nocy, jak było do przewidzenia. Przynajmniej tym razem mogłem zobaczyć, jak tego dokonał. Odwrócił moją uwagę wieżą. – Matthew napisał krótki list z godną zazdrości wprawą i złożył kartkę w zgrabny pakiecik. Następnie upuścił stopioną cynobrową kroplę na brzeg papieru i przycisnął do niej sygnet. Na złotej powierzchni pierścienia widniał prosty glif w kształcie Jowisza, a nie bardziej wymyślny wzór, który Satu wypaliła na mojej skórze. Wosk zaskwierczał, stygnąc. – Moja biała królowa w jakiś sposób trafiła z rąk Kita do rodziny czarownic z Karoliny Północnej. Musimy wierzyć, że znowu tak się stanie, z naszą pomocą czy bez niej.
– Kit nie znał mnie wcześniej. I mnie nie lubi.
– Kolejny powód, żeby się nie martwić. Póki patrzenie na podobiznę Diany sprawia mu ból, nie będzie w stanie się z nią rozstać. Christopher Marlowe jest masochistą pierwszej wody. – Matthew wziął kolejny list i rozciął go nożem.
Przyjrzałam się innym przedmiotom leżącym na moim stole i sięgnęłam po stosik monet. Praktyczna znajomość elżbietańskiej waluty nie wchodziła w zakres moich studiów. Podobnie jak zarządzanie domem, właściwa kolejność nakładania bielizny, formy zwracania się do służby czy przygotowanie leku na ból głowy Toma. Dyskusje z Françoise na temat garderoby ujawniły moją ignorancję, jeśli chodzi o potoczne nazwy podstawowych kolorów. „Sraczkowatą zieleń” znałam, ale szczególny odcień szarawego brązu znany jako „szczurza sierść” już nie. Moje dotychczasowe doświadczenia skłaniały mnie do snucia planów uduszenia za rażące zaniedbanie obowiązków pierwszego specjalizującego się w Tudorach historyka, którego spotkam po powrocie.
Jednakże odkrywanie szczegółów codziennego życia wciągnęło mnie na tyle, że szybko zapomniałam o irytacji. Przyjrzałam się monetom, które trzymałam w garści, i wyszukałam wsród nich srebrny pens. Był to kamień węgielny, na którym została wzniesiona moja niepewna wiedza. Moneta okazała się nie większa od paznokcia kciuka, cienka jak opłatek i miała na awersie taki sam profil królowej Elżbiety jak większość pozostałych. Resztę ułożyłam według wartości i zaczęłam skrupulatnie je zapisywać na następnej czystej stronie notatnika.
– Dziękuję, Pierre – wymamrotał Matthew, ledwo podnosząc wzrok, kiedy sługa wziął zapieczętowane listy i położył na stole jeszcze więcej korespondencji.