Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pandemia podana na ostro – z humorem, ironią i gorzką refleksją
Wszystko wróciło do normy. Maseczki wylądowały w koszu, obsesyjne dezynfekowanie rąk stało się przeszłością, a o dystansie społecznym nikt już nie pamięta. Restauracje i centra handlowe pękają w szwach, fryzjerzy mają pełne ręce roboty, hotele przyjmują gości jak dawniej. A jednak echa tamtych dni wciąż w nas rezonują. Pandemia narzuciła nam nowe standardy życia – i choć minęła, pozostawiła po sobie ślad.
Autor „Kronik zarazy” z dużą dozą humoru i sarkazmu opisuje swoje doświadczenia. Jego notatki, początkowo prowadzone ku pokrzepieniu serc oraz przetrwaniu lockdownu, stały się błyskotliwym, nieoczywistym portretem ludzi mierzących się z kryzysem.
Irracjonalne zachowania, wszechobecna frustracja, polityczne manipulacje, próby wzbogacenia się na cudzym nieszczęściu – wszystko to kontrastuje z aktami zwykłej, ludzkiej życzliwości.
Czytanie tej książki jest jak spojrzenie w krzywe zwierciadło.
Czy spodoba ci się to, co zobaczysz?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 174
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marek Szczepański
Kroniki zarazy
Dzień pierwszy (z Ukrainy do Polski)
Omijając góry, lasy, pola, doły, gdzieś znad skraju czarnej wody, przejechałem przez sanitarny kordon do kraju. Sama granica spokojna, zero ruchu samochodowego, na przejściu dwóch sympatycznych astronautów w skafandrach mierzy temperaturę. Uff! Jest dobrze, czyli mogę dalej. Następnie pani funkcjonariuszka Straży Granicznej wprowadziła moje dane do systemu i wręczyła mi kartkę (na kredowym papierze, chyba żebym nie użył tej instrukcji w celu wiadomym), co mi wolno i czego mi nie wolno przez dni czternaście. No to zaczynam…
Dzień drugi
Absolutnie tego nie przemyśleli tam na górze. Zamiast wprowadzać system komputerowy, co jest rzeczą kosztowną, i angażować policję do sprawdzania zadżumionych – czyli takich jak ja – powinni na granicy walić pieczątki z niezmywalnej farby, dla pewności na obu policzkach. Potem ogłaszamy w mediach, że za denuncjację takowego nieprzestrzegającego zasad osobnika jest nagroda: trzy rolki papieru do dupy, jedna maseczka i szklanka narodowego płynu dezynfekcyjnego z Orlenu. Oczywiście, by nie dopuścić do oszustw, fakt ma być udokumentowany na zdjęciu (wszyscy mają teraz telefony z aparatem, więc żaden problem). Z kolei dla zadżumionego, który został zadenuncjowany, kara dziesięć tysiaków. Ludzie by się nie nudzili w tym wielkim ogólnonarodowym polowaniu. Reportaże w TVP, relacje on-line – działoby się.
Siedzę, oglądam filmy na Netflixie. Od czasu do czasu spozieram przez okno na świat. Przechodzący sąsiedzi podejrzliwie łypią spode łba w moim kierunku… Wiedzą? Może tylko się domyślają? Policji nie było albo przydzielono mi jakiegoś typa z drogówki, który swoim zwyczajem czaił się za krzakiem.
Dzień drugi na bis (uwaga, długie)
I się pomyliłem (podobno), bo ten dzień, co myślałem, że jest pierwszy, był tak naprawdę dniem zerowym. Znaczy, że się nie wlicza, gdyż to dzień na dojazd do miejsca kwarantanny. Czyli że spokojnie mogłem przedwczoraj rozdawać „piątki”, „żółwiki” oraz „miśki” znajomym tudzież przygodnie napotkanym obcym (nie, nie chodzi o tych ze strefy 51), gdybym tak w swojej nieodpowiedzialności wybrał się do miejsca spotkań fanatycznych konsumentów makaronu tudzież placka z keczupem i serem. Podobno się nie wlicza, gdyż tak powiedział mi przez telefon kolega zainteresowany tym, czy aby jeszcze dycham. Kolega ów spokojnie mógłby być politykiem praktycznie każdej partii, zna się bowiem na wszystkim i w każdej sprawie zabiera głos, a marnuje się gdzieś tam na lichej posadzie w prywatnej firmie.
W każdym razie o 16.38 rozległ się dźwięk telefonu. Patrzę ci ja na wyświetlacz, a tu jakiś numer nieprzyporządkowany do książki adresowej. Coś mnie tknęło i odebrałem. Całe szczęście, bo pewnie gdybym zignorował połączenie, to niechybnie za chwilę miałbym w domu antyterrorystów co najmniej z sanepidu oraz rozwalone taranem drzwi, a jak tu bez drzwi korzystać z uroków kwarantanny? Tak więc odebrałem ten telefon i głos po drugiej stronie powiedział:
– Sierżant Iksiński z policji! Jest pan w domu?
– Nooo… jestem – odpowiedziałem.
– A może pan podejść do okna, bo chciałbym pana zobaczyć?
– Okej, podchodzę.
– Nie widzę pana!
– I ja pana policjanta nie widzę, ale za to dostrzegam radiowóz, bardzo prawdopodobne, że pański.
– Chyba mój – ucieszył się głos.
W tym momencie zza drzewa wyszedł sympatycznie wyglądający policjant z telefonem przy uchu. Szybko przeanalizowałem sytuację i wyszło mi, że to prawdopodobnie mój rozmówca. Też mnie zobaczył i radośnie pomachał do mnie ręką.
– O! Widzę pana! Wszystko w porządku? Niczego pan nie potrzebuje?
– Wszystko okej, miłej służby.
– No to do zobaczenia.
Odjechał, a ja zostałem, patrząc w dal za niknącym radiowozem. Z tej magicznej chwili wyrwał mnie widok twarzy przechodniów, którzy dla odmiany patrzyli na mnie stojącego w oknie, i nie ulegało wątpliwości, że spoglądają na spersonifikowaną twarz zarazy.
Dzień trzeci
21,43%, tyle w języku matematyki przeszedłem, a właściwie przesiedziałem czasu kwarantanny. Skoro jednak pozostało mi mniej więcej 78,57%, to może czas, by zerknąć na zapasy.
Jest dobrze: makaron i ryż są w ilości około kilograma, ponadto ogórek sztuk jeden, dwa pomidory i pół czerwonej papryki. Jest sól oraz cukier. Herbata w liczbie co najmniej dwudziestu torebek ekspresowej oraz kawa, na oko pół paczki.
Zadzwonił policjant (godzina 16.08) i już nawet nie chciał, bym się ukazał w oknie. Czyli że cieszę się zaufaniem rządu, ale bez wzajemności.
Wracając do zapasów, jako że czytałem Króla szczurów (polecam, nawet nie na czasy zarazy), a przy okazji znalazłem też w lodówce osiem jajek, to na bidę miesiąc, góra dwa, przetrwam.
Co potem? Się zobaczy. Raczej polowanie na nietoperze odpada, z przyczyn wiadomych. Może wiewiórki, tyle że nie wiadomo, co tam u nich koegzystuje, a nie chciałbym wprowadzić do naszego gatunku kolejnego wiewiórwirusa.
Dzień szósty… Przepraszam na chwilę… Dzień czwarty
Kreski na ścianie robię w toalecie i coś mi się nie zgadzało, więc musiałem sprawdzić.
Wizyta policji była tym razem o 10.56. Telefon i pomachaliśmy sobie z panem policjantem przez okno. Widać straciłem zaufanie rządu, bo tym razem musiałem mordę pokazać, czyli jakby co, mam z rządem remis. Szkoda tylko, że nie mieszkam w jakimś wieżowcu na dwudziestym trzecim piętrze – przysyłaliby snajpera, który by mnie namierzał przez lunetkę od karabinu. Rozmowa przez telefon wyglądałaby pewnie tak:
– Dzień dobry. Tu aspirant Pałkowski z policji. Może pan podejść do okna?
– Aa, dzień dobry, podchodzę.
– Tak, tak, to chyba pan w tym oknie na dwudziestym trzecim. Niech pan powie, jak poczuje pan ciepło laserowej kropki na czole.
– O! Chyba czuję, tak między oczami, ale trochę wyżej.
– Okej. To pan. Dziękuję i do usłyszenia jutro!
Wracając jednak do rzeczywistości – oczywiście zaparkowany przy chodniku radiowóz wzbudził zainteresowanie sąsiadki, która nie omieszkała, przechodząc chodnikiem, zrobić w moim kierunku jakiegoś znaku trzymanym w ręku kosturem. Wyobraźcie sobie żeńską odmianę Gandalfa Szarego z filmowej superprodukcji Władca Pierścieni. Tak właśnie wygląda ta sąsiadka – z ubioru oraz fizjonomii, tylko chyba brodę ma krótszą. No i teraz nie wiem, czy ona tym kosturem nakreślała znak krzyża? Czy przywoływała jakiegoś piekielnego demona, żeby mnie nocą udusił?
Dzień piąty
Dzisiaj bez pomyłki. Nic mnie w nocy nie udusiło, więc albo sąsiadka dokonała nieudolnego przywołania demona, albo jest to demon z opóźnionym zapłonem i wszystko przede mną.
Z kronikarskiego obowiązku – byli o 12.10. Telefon – okno – morda – piątka na odległość, czyli dzień jak co dzień.
Piąty dzień jawi się jako kryzysowy, zacząłem bowiem myśleć o ucieczce. Wiem, wiem – zachowanie nieodpowiedzialne i tak dalej, ale spokojnie, to tylko taka teoretyczna gra intelektualna. No bo jakbym uciekł i by mnie złapali, to jadę do Limanowej (bo tam w policyjnych aresztach mają trzymać kwarantannowych uciekinierów z całej Małopolski), a jakby mnie nie złapali, to uciekam też blisko Limanowej. Gdzieś w lasach Beskidu Wyspowego założyłoby się obóz. Z czasem dołączaliby inni uciekinierzy, no a potem już z górki: zabieranie bogatym, rozdawanie biednym (czyli sobie – ot taka amatorska grupa rekonstrukcyjna polskich partii politycznych), wieczorne imprezy przy ogniskach i tym podobne. Tyle że dla nowo wstępujących do bandy trzeba by było czternastodniową kwarantannę ustalić, czyli osobna jaskinia, ziemianka albo domek na drzewie. Sprawdzania obecności na kwarantannie też raczej nie powierzylibyśmy policji. Logistycznie masę kłopotów i tak koło się zamyka niestety. Janosik albo Robin Hood takich problemów nie mieli.
Dzień szósty
Zaczniemy standardowo, znaczy się byli – tym razem pani posterunkowa zadzwoniła o godzinie 11.09, ale już po raz ostatni, bo od jutra instaluję aplikację, więc do śledzących moją skromną osobę dołączy – oprócz Facebooka, Google’a, Windowsa i Bóg wie, czego jeszcze – polski rząd (choć może nie doceniam władzy i już mnie wcześniej śledzili). Nie chcę po prostu swoją skromną osobą absorbować czasu policjantów. Zapytacie może: dlaczego tak późno się zdecydowałem? Sam nie wiem, może dlatego, że tak już blisko do Orwellowskiego 1984 dzięki tej aplikacji. Dobra! Miało być pozytywnie, w miarę apolitycznie i ku pokrzepieniu serc.
Właściwie od pierwszego dnia kwarantanny prowadzę – z nudów – obserwację przyrody oraz kontrobserwację sąsiadów. Tu słówko, gwoli wyjaśnienia – kontrobserwacja to obserwacja obserwujących.
I tak: w przyrodzie bez zmian, bo pewnie zbyt krótki okres patrzenia, za to u sąsiadów zauważyłem pewną regularność zachowań. Częstotliwość spacerów jest wprost proporcjonalna do wieku. Czyli im ktoś starszy, tym częściej go widzę. Aż żal, że nie ma tu w okolicy żadnego stukilkulatka, bo pewnie pomykałby mi pod oknem co dziesięć minut. Teraz nie wiem. Czy to patrole obywatelskie klubu seniora, bym nie wyściubił nosa? Czy tak sobie przypadkiem chodzą za swoimi sprawami? Młodzieży prawie nie widać, ale wiadomo, ci są zajęci organizacją różnych koronaparty lub siedzą i expią w internecie (rozsądniejsi). Gandalfszczyca Szara też dzisiaj przechodziła, ale już bez okultystycznych gestów w moim kierunku. Dość podejrzane zachowanie jak na nią, czyli że mogę się spodziewać najgorszego, a okno mam na takiej wysokości, że nawet ona koktajlem Mołotowa spokojnie trafi. Na wszelki wypadek czynię przygotowania do obrony i mam zawsze pod ręką gaśnicę. Kontratakiem nie odpowiem, bo po pierwsze kwarantanna, czyli wypad przed mury odpada, po drugie nie będę w nikogo rzucał makaronem albo papierem toaletowym. Zaraz, zaraz, może im właśnie o to chodzi…
Takie mnie nocne przemyślenie dopadło: w tym szale dezynfekcyjnym codziennie dochodzi do hekatomby zupełnie spokojnych wirusów i bakterii. Cześć ich pamięci!
Dzień siódmy
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Kroniki zarazy
ISBN: 978-83-8373-806-2
© Marek Szczepański i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Anna Kędroń
KOREKTA: Anna Miotke
OKŁADKA: Aleksander Czyż
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek