Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 290
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Grzegorz Słoka
Krokodyl Johnny'ego Casha
Dla Wendy
Żadna opowieść, jeśli jej nie opowiedzieć, nie wybrzmi i nie będzie miała dla nikogo jakiegokolwiek znaczenia. A czy każda wybrzmiała opowieść będzie mieć jakieś znaczenie? Czy taka nieopowiedziana nie może mieć znaczenia, jeśli zdarzyła się naprawdę lub mogłaby się wydarzyć? A co z takimi, które poznajemy tylko we fragmentach, z różnych źródeł, w których tropy mylą subiektywne uprzedzenia narratorów, brak szerszej wiedzy, nieusuwalne nawyki myślowe? Każda opowieść zasługuje na swoje miejsce i czas, aby wybrzmieć. Ta opowieść miała jednak nigdy nie wybrzmieć, jakby złośliwe duchy zadecydowały, że na to nie zasługuje.
Tę historię zręczne ręce i złowrogie umysły skazały na cichą lekturę, na pośledniejsze wczytywanie się w ręcznie żłobione w kartkach litery. Ona ją miała w milczeniu przeczytać i chciała oddać jej sprawiedliwość, żeby choć pozornie wyglądało, że ktoś się nią przejął. Odebrała zeszyt z rąk mężczyzny, żeby zanieść go na sam szczyt domu, do pokoju z oknem wychodzącym na krótką uliczkę stromo opadającą w kierunku starych stajni, zamienionych w małe, ale na pewno drogie mieszkania.
– Tylko czytaj uważnie, rób notatki! Mamy sporo czasu.
Dwa dni, żeby podsumować ostatnie pół roku życia.
Było ich tam na dole dwóch. Polacy, jeden z nich kiepsko, ale mówił po angielsku, choć już przeczytać ręcznych zapisków z tego zeszytu na pewno nie dałby rady. Drugi w zasadzie po angielsku nie mówił. Rozczulało ją, gdy patrzyła na to pismo – równe, małe literki, pisane z wielkim namaszczeniem i siłą, tak że zapisana z jednej strony kartka zwijała się i nie pozwalała po sobie pisać z drugiej strony. Oni tak wszyscy piszą – pomyślała – tak ich uczą w szkołach, że każdy Anglik ma taki sam charakter pisma. Wielkie „I” to pionowa kreska z poziomym daszkiem i poziomą podstawką, a reszta literek jest okrągła, porządna i czytelna. Jakże to wspaniale oddaje ich charakter, przyzwoitych ludzi, przywykłych do tego, że jest, jak jest, zmiany najczęściej nie są nikomu potrzebne, a oni ze swoim pragmatyzmem i przyzwoitością stoją na straży czegoś, czego nie potrafią już nawet w większości nazwać, ale co z pewnością jest ważne i zasługuje na ich czas i poświęcenie. Zmiany tymczasem przychodzą i bywa, że jedynym sposobem zachowania twarzy, gdy już widzą, że im nie zapobiegli, jest zakłopotane uznanie, że były one po prostu konieczne.
Pierwszy raz była tu na górze jakoś przed tygodniem. Stąpała teraz po drewnianych schodach obłożnych powycieraną nieco wykładziną, starając się nie patrzeć na ściany, na których w starannie dobranych, nowoczesnych ramach wisiały akty nagich mężczyzn. Najbardziej zawstydzała ją fotografia penisa obwiązanego w wymyślny sposób białym sznurkiem; wyglądał jak surowy baleron, jaki widziała swego czasu w domu dziadków. Przyznawała jednak, że technicznie zdjęcia były znakomite, miała słabość do czarno-białych obrazów, dlatego że kojarzyły jej się z dzieciństwem i przeglądanymi albumami opowiadającymi historie rodzinne albo z filmami z okresu, który jej się szczególnie podobał. Te zdjęcia były na wskroś współczesne, jej samej wydawało się, że ona też pochodzi ze współczesności, jednak dopiero po wejściu na stopnie musiała przed sobą przyznać, że do czegoś takiego jeszcze nie dorosła.
Same schody ją zachwycały. Była to wymyślna drewniana konstrukcja, zawieszona między czterema kondygnacjami osiemnastowiecznego domu, jakich wiele tu, w Hampstead, się widziało. Zajmowały one sporo miejsca na każdym piętrze wąskiego dosyć budynku, jednak bez nich dom straciłby urok, choć być może byłby bardziej ustawny i wygodny. Gdzieś jednak te schody być musiały, a ten, kto je zaprojektował i zbudował, nadal, po dziesiątkach lat, zasługiwał na najwyższe uznanie. Skrzypiały lekko, gdy wchodziła. Dobrze – pomyślała – nikt mnie tu nie zaskoczy.
To była gościnna sypialnia. Nic się w niej nie rzucało w oczy: wyleżany tapczan, na którym usiadła, dwa krzesła, mały stół, wbudowana szafa zamykana drzwiami, które wyglądały jak prowansalskie okiennice, suwane okno, które teraz częściowo otworzyła, bo w pokoju było zbyt ciepło i duszno po upalnym dniu. Tu nie było zdjęć, a tylko kilka rycin albo ilustracji ze starych książek, oprawionych w staromodne ramki. Od naprężonych męskich pośladków zdecydowanie wolała pana Pickwicka radośnie pałaszującego kurze udka.
Z dołu tylko raz na jakiś czas dochodziły jakiekolwiek odgłosy. Czasem któryś spuścił wodę, a innym razem zaklął, gdy ciepłe piwo rozbryzgało się z puszki prosto na podłogę.
Zaczęła czytać.
Jedni zaczynają pisać po śmierci kogoś bliskiego (jak taki Barthes: po śmierci matki zaczął pisać pamiętnik żałoby), inni traktują to jako swój codzienny obowiązek (jak taki Barthes przed śmiercią matki) i źle im się śpi, jeśli nie zostawią po sobie każdego dnia choć jednej nowej strony. Nulla dies sine linea! Teraz i mnie to dopadło. Nie liczę też na publikację… a tu mamy próbę pierwszego kłamstwa: każdy, kto zaczyna pisać, chce, żeby ktoś inny to przeczytał, chce, żeby przeczytało to jak najwięcej ludzi, chce, żeby im się podobało, żeby myśleli, że wspaniale się to czyta, że porusza problemy, że autorowi należy się miejsce w pamięci ludzi, w historii. Nie wiem jednak, kto miałby to czytać, może ja sam za jakiś czas, żeby się pośmiać albo zażenować… albo może wykorzystam co ciekawsze zdania w powieści, którą być może wymyślę i złożę.
Skąd pomysł (drogi czytelniku)? Wydarzenie zdałoby się błahe: spotkałem dziś człowieka, który mnie zadziwił, a może też zawstydził. Doskonałe potwierdzenie mądrości zawartej w powiedzeniu: „nie osądzaj książki po okładce”. Matka zaś często mówiła: „poznasz ptaka po jego piórach” („fine feathers make fine birds”) – jestem pewien, że zarówno miała rację, jak i jej nie miała. Gdyby ludowe mądrości zebrać w jednym miejscu i posegregować, wyszłoby, że na każdą życiową sytuację są przynajmniej dwie przeciwstawne prawdy, a pewnie znalazłyby się przypadki, że i trzy albo cztery.
Po prostu stał tam, przy moim biurku, i jak na niego patrzyłem z tyłu, wydawało mi się, że czegoś tam szuka. Złodziej – pomyślałem – nasz woźny jest złodziejem! Jednak co miałby ukraść z mojego biurka? O tym wtedy nie pomyślałem. Ważne było to, że wdarł się w moją prywatną przestrzeń, w moje okruchy i kurz na klawiaturze. Postanowiłem podejść do niego cicho, zaskoczyć go, zawstydzić i zwyzywać, bo dzień miałem ogólnie kiepski, więc wyładowanie się na tym człowieku mogłoby mi dać nieco satysfakcji. Nie, nie potrafię bezszelestnie się poruszać i za każdym krokiem przeklinałem pod nosem, myśląc, że musiał mnie już usłyszeć. Nie słyszał, pochylał się nad blatem biurka, nieruchomy, ignorując całą moją złość. Czytał. W panice próbowałem przypomnieć sobie, czy nie zostawiłem tam czasem czegoś kompromitującego, jak choćby…
Co ja tu, kurwa, zaczynam odwalać?! Jakieś narracje! Jakieś wiwisekcje na pokaz! Ależ mnie śmieszy to moje zarozumialstwo, które każe mi udawać, że oto zaczynam opowiadać historię à la John le Carré! Po prostu chciałem powiedzieć, że w końcu chrząknąłem, żeby mnie usłyszał, ale – jak na złość – nie usłyszał! A do mnie wróciły wspomnienia ze szkoły, gdy wszyscy śmiali się ze mnie, bo mówiłem tak cicho i niewyraźnie. Ilekroć chciałem coś powiedzieć, godzinami przygotowywałem w myślach zdania, jakie mógłbym chcieć wykorzystać, a potem i tak bełkotałem bez ładu i składu, albo, co nawet częściej się zdarzało, rezygnowałem i uciekałem. Teraz mi przyszło do głowy, że i to chrząknięcie powinienem był sobie przećwiczyć. Na biurku miałem Wtedy gdy Becketta, coś Sofoklesa i przewodnik po Rye, którym cieszyłem się jak dziecko od kilku dni. Woźny wybrał Becketta.
Już się wcale nie ukrywałem, szurałem butami, a on nic! Dopiero gdy stanąłem za biurkiem, spojrzał na mnie i spłoszony odłożył książkę. Teraz wyjaśnię przyjętą przeze mnie literacką metodę: cytując słowa woźnego, będę to robił tak, jak umiem, czyli po prostu po angielsku. Woźny też mówi po angielsku i nie mogę powiedzieć, żeby robił błędy, bo zasób słów stawia go w gronie nielicznych osób, które mnie zawstydzają, ale jest to zdecydowanie obcy dla niego język. Otóż woźny jest Polakiem, przezabawnie imitującym królewskie received pronounciation, święcie przekonanym, że mu się udaje. Te jego przydechy, wymuszone niedbale połykanie głosek, nawet niekiedy udatne zniekształcanie dyftongów na wzór arystokraty, który nabrał językowych manier ze wschodniego Londynu, tak mnie rozśmieszają, że nawet teraz, pisząc to, mimo woli się uśmiecham. Nie umiem tego oddać na papierze, więc napiszę nudno, po angielsku, tak jak to zapamiętałem.
O, przepraszam, że czytam pana książkę, panie profesorze. Nie mogę się opanować, jak widzę tak samotnie leżącą książkę. Smutno jej musi być, myślę sobie. Tu leżą trzy, ale trzech na raz czytać się nie da. Ta tu, to dobre jest, czytałem to kiedyś po polsku, bo ja z Polski jestem, widziałem to też w teatrze, tutaj, w Anglii. Wie pan, jest taki tłumacz w Polsce, który na polski wszystko chyba, co Beckett napisał, przełożył i spotykał się z nim nawet. Niesamowity jest, czyta literaturę tak analitycznie, że boję się, że zamiast znajdowania w niej przyjemności, znajduje jedynie formuły, wzory i analogie. Jak pan widział, ja, gdy czytam, nie słyszę świata wokół siebie. Od dziecka tak mam, ojciec krzyczał, szukał mnie po całym domu, a ja potrafiłem godzinami siedzieć gdzieś na strychu albo u sąsiadki i czytać. A to o Indianach, a to o rycerzach czy detektywach. Do dziś czytam jak dziecko, naiwnie, nie szukam ukrytych kodów i kluczy. Chcę wiedzieć, jak się skończy. Becketta tak się nie da jednak czytać.
Pracuje pan nad Beckettem? Może powinien pan do Polski pojechać, spotkać się z tym tłumaczem? To mądry człowiek, mówiłem już, że rozmawiał i korespondował z mistrzem. Mógłby coś podpowiedzieć. Spotkałem go na jakimś wykładzie, niezwykle miły człowiek. I chociaż mógłbym powiedzieć, że jego wiedza mnie przeraziła i poraziła, to lęk ten zmniejszyła jego osobowość, swoista dobrotliwość i wyrozumiałość dla nas, matołków świata. Do końca też tak się nie przeraziłem, bo jednak wcześniej już pogodziłem się z myślą, że wielu jest ode mnie lepszych, bardziej godnych, bardziej pracowitych. Tak więc z tego naszego spotkania wyniosłem raczej pozytywne poczucie, że tak bystry człowiek akceptuje mnie takim, jakim jestem.
Ostatnia taśma bardziej mnie jakoś porusza. Pamięta pan, gdy ten nieszczęśnik mówi, że poprosił ją, żeby na niego spojrzała? Pamięta pan? Na tej łódce: ona spojrzała na niego oczami zwężonymi od zalewającego je słońca, ale mało mu było, więc pochylił się nad nią, żeby jej oczy znalazły się w cieniu, i wtedy się dopiero otworzyły naprawdę – wpuściły go. Taka prosta scena, a wstrząsa mną, jak tylko o tym pomyślę! Jakbym na własne oczy widział tę dziewczynę, dobrą i mądrą, szarpiącą się z myślami, czy z takim dziwakiem należy się wiązać, w której zwycięża poświęcenie i miłość, tylko żeby usłyszeć od człowieka, którego pokochała, że to wszystko jest beznadziejne i że nie ma sensu ciągnąć tego dalej. W swojej dobroci i lojalności zamyka oczy i godzi się, pozwala mu położyć się na swojej piersi. Jakież to typowe! Nie, to złe słowo – chciałem powiedzieć: ikoniczne! Myślę potem o żalu starucha, który na własne życzenie stracił te oczy, w których był cały świat, bo zdawało mu się, że ma talent i misję, a te oczy mogłyby go od tego odciągnąć. W końcu nawet ten żal próbuje zdegradować przed sobą samym, a sobie przecież nie musimy kłamać!
Tak mniej więcej zaczął. Nie miałem pojęcia, jak się do niego odezwać. Nie znałem jego nazwiska ani imienia. Wiedziałem jedynie, że dzieciaki nazywają go „Greg Square”, ale jakoś nie mogłem uwierzyć, żeby takie było jego prawdziwe nazwisko. Nie udało mi się więc wyjaśnić mu, że tak dobrze Ostatniej taśmy nie znam, a w ogóle to czego on tu ode mnie chce, woźny jeden, skoro przecież to ja jestem ten, co to próbuje coś oryginalnego o Becketcie napisać! Niestety ostatnio czytanie Becketta zaczęło mnie męczyć, więc o oryginalne myśli w moich esejach raczej trudno. Za daleko jednak zabrnąłem, żeby zrezygnować. A on mówił, jakby usłyszał moje myśli.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Krokodyl Johnny'ego Casha
ISBN: 978-83-8373-577-1
© Grzegorz Słoka i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Angelika Kotowska
KOREKTA: Joanna Kłos
OKŁADKA: Magdalena Czmochowska na podstawie pomysłu Konstantego Słoki
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek