Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
39 osób interesuje się tą książką
Iwinterię spowiła cisza.
Cisza przed nadchodzącą burzą.
Już za chwilę przerwie ją szczęk mieczy i tupot wojskowych butów. Łopot żagli i ogień ogarną Ptasie Wyspy, na które niewidoma wróżbitka skieruje Berrę, pragnącą odkryć przeszłość wnuka.
Wrzaski i kościelna zdrada przenikną Sevenię, mimo że kanclerz Hirret czuwa, czekając, aż „najlepszy tropiciel w mieście” odszuka uprowadzoną królową.
Jęki bólu i błagania o litość zakłócą nawet głęboką ciszę starożytnego grobowca pod Tin-Leve, gdzie uwięziono Kavla wraz z Rahne.
Ahled i Arevia, dwa duchy, sprawcy całego zamieszania, zniknęli. Ich ślady, tak jak ślady królowej Sevenii, prowadzą do Dominium Suezy. Vartik-Kavel, aby wydostać się na wolność, dokonać zemsty i wypełnić zleconą misję, będzie musiał nie tylko stawić czoła apodyktycznej władczyni krwiożerczego plemienia wojowniczek, Suezie, ale i przekroczyć granicę. Nie tylko dosłownie.
Przede wszystkim będzie musiał przekroczyć granice własnych możliwości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 474
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Dam ci czas”.Dla Tej, która dała mi czas.
Mawia się, że cisza nadchodzi przed burzą.
Istnieją miejsca, w których nawet nikłe dźwięki nie powinny wybrzmiewać; gdzie każde przerwanie ciszy jest nienaturalne niczym gwałt. Zwierzęcy instynkt sprawia, że zwykle agresywny żbik szablozębny chowa pod siebie ogon i chyłkiem przemyka przez obszary, w których być może on sam stałby się ofiarą. Nawet dzieci podskórnie czują, że nie wszędzie śmiech i dokazywanie są wskazane.
Prawdziwa, głęboka i przejmująca cisza. Tak potrzebne doświadczenie, którego każdy człowiek choć kilka razy w życiu winien doznać po to, aby zmierzyć się ze sobą; aby usłyszeć samego siebie.
Do takich miejsc z pewnością należą prawdziwie wysokie góry, w których i dorosły, i dziecko, i zwierzę odczuwają respekt oraz pokorę wobec Natury. Dla niektórych mogłaby ona przyjąć chociażby formę Wielkiego Ojca i Matki, Trojaczków, Bóstwa czy innych bogów. Ciszę przerywają tu jedynie podmuchy wiatru, westchnienia podziwu lub krzyk ofiary, której instynkt podpowiada, że coś niebezpiecznego nadchodzi; skrada się, aby odebrać jej życie.
Tak też bywa w miejscach kultu i świątyniach, gdzie niezależnie od wyznania młodsi i starsi wierni przerywają ciszę jedynie na wezwania kapłanek i kapłanów, a zwierzęta poświęcane na ołtarzach mają ostatnią okazję do wyrażenia swoich nieistotnych sprzeciwów.
Istnieją też strefy nadzwyczajnego szacunku, miejsca śmierci i pochówku. Grobowce. Spalone lub pozbawione głów ciała, chowane płytko pod ziemią czy głębiej, w katakumbach, są czymś, co zwykle nie zachęca do wydawania głośnych dźwięków. Świadomość, że zmarli mogą wrócić jako powstańcy, skutecznie ogranicza wizyty nie tylko dzieci, ale i dorosłych, a i instynkt nakazuje zwierzętom unikanie takich obszarów.
Tym dziwniejsze były zatem hałasy, jakie dochodziły z komnaty grobowej, ukrytej głęboko w górze, pod zamkiem miasta Tin-Leve, stolicy Sevenii. Bolesne jęki, krzyki i błagania, zgrzyty oraz nieprzyjemne drapanie po skale zaburzały ciszę tego świętego miejsca pochówku niemal jak gwałt.
Nadchodziła burza.
– Co ty tu robisz?!
– Tak witasz brata?
Merst przyjrzał się gościowi podejrzliwie. Braffen, arcykapłan Kościoła Żywych, zaskoczył go swoją wizytą. Trybun, mimo wielu napomnień, nie posiadał ochrony, jedynie dwóch służących.
– Mój lokaj… Czy Allof żyje? – zapytał Merst, dotykając umocowanego pod blatem biurka sztyletu.
– Nie ma żadnej potrzeby wyciągania tego czegoś. – Braffen powoli uniósł nieuzbrojone ręce. Jego pogodna twarz wyrażała niewinność. Oprócz Trybuna każdy dałby się nabrać.
Arcykapłan nie przybył w swoim oficjalnym, wielobarwnym stroju, a w czymś, co zanadto przypominało Merstowi przeszłość. Skórzane spodnie, wysokie buty, wełniany płaszcz, wszystko czarne, pasujące do krótkich włosów, mimo wieku dopiero siwiejących na skroniach. Był to strój sztukmistrza-zabójcy, choć Merst nie widział ani instrumentów, ani przypasanej broni.
– Zadałem ci pytanie. – Tylko trzy słowa, a zawarto w nich presję, zachętę i groźbę jednocześnie, aż Braffen pokręcił głową z podziwem.
– Twoje słowa nadal mają moc – szepnął ze smutną miną.
W tym momencie do pokoju zajrzał Allof.
– Czy szanowni panowie życzą sobie coś do picia?
Merst odetchnął z ulgą i spojrzał z niemym pytaniem na brata.
– Dla mnie kukurydziak.
– A dla mnie kufel piwa, Allofie. I przynieś też orzechy, wiesz, te, na których można połamać zęby.
Merst wskazał bratu puchaty fotel, a ten zapadł w niego z lubością. Nie czekali zbyt długo, ale nie zmarnowali nawet tak krótkiego czasu. Wykorzystali go na mierzenie się wzrokiem, pełnym wrogości i podejrzliwości.
Gdy w końcu służący postawił przed nimi napoje i wyszedł, Merst nie wytrzymał.
– Jeśli chcesz bawić się w gierki, to sobie daruj – powiedział gniewnie, po czym uniósł kufel w ironicznym toaście i pociągnął łyk. Sięgnął po orzech, twardą skorupę demonstracyjnie skruszył w dłoniach i wrzucił nasiono do ust.
– Dobrze – odparł Braffen, po czym umoczył usta w szklance z kukurydziakiem i z nie mniejszą sprawnością, wręcz z wypisanym na twarzy lekceważeniem poradził sobie z łupiną orzecha. – Zaatakowaliście Kościół. Chodziło wam o mnie. Wyjaśnisz?
– Muszę przyznać – powiedział po chwili Merst, a zdumienie w jego głosie było bezbrzeżne – że skala twojej bezczelności przekracza wszelkie moje wyobrażenia.
Arcykapłan zmrużył oczy i ponownie umoczył usta w szklanicy.
– Tak będzie wyglądać ta rozmowa?
– Czego ty ode mnie oczekujesz, co? – warknął trybun. – Mam ci zdradzić tajemnice państwowe? Po tym, co zrobiliście?
– Co „my” zrobiliśmy? – Spojrzenie brata nabrało ostrości. – Powtórzę, zaatakowaliście najświętszą z katedr, zabiliście naszych, a…
– Wiem, co się wydarzyło. Może więc po prostu powiesz, po co przyszedłeś?
Braffen westchnął przeciągle, po czym gwałtownie poruszył szyją w lewo i prawo. Merst bacznie obserwował twarz brata i widział na niej jakby… zakłopotanie? Niemal się uśmiechnął. Brat był tak zdolny, że nawet na torturach potrafiłby przybierać radosne miny.
– Chciałeś krótko. Dobrze. Może więc pora zapomnieć o przeszłości? I zacząć współpracować? Dla dobra Sevenii.
Trybun parsknął śmiechem, ale gdy się zorientował, że kapłan nie żartował, powoli ucichł. Jedną ręką podparł brodę, a palcami drugiej ręki zaczął rytmicznie uderzać o blat. Raz, dwa, trzy… dziesięć.
– Zapomnieć o przeszłości, powiadasz? – zapytał, a jego głos wibrował delikatnie, sugerując już nawet nie złość czy wściekłość, ale coś morderczego. – O tym, jak mnie zdradziłeś lata temu? O tym, co później zrobiłeś z Elle?! O tym, jak niedawno złamałeś umowę, jaką po twojej zdradzie zawarliśmy?
Mówiąc to, Merst wstawał powoli, a nienawiść wybrzmiewała już nie tylko w jego głosie. Grymas na twarzy był nawet dosadniejszy niż w wykonaniu mima. Lepszy, bo trybun nie musiał udawać targających nim emocji.
– Ja złamałem? – obruszył się arcykapłan. – Nie mówisz aby o sobie? Masz w ogóle pojęcie, do czego to zmierza? Myślisz, że kler po prostu biernie skłoni głowę pod pańskim batem i pozwoli wam…
– Jak w ogóle śmiesz do mnie przychodzić?! – przerwał mu trybun. – Po tamtym? I teraz? Uciekłeś do Kościoła po naszym odkryciu i po tym, co zrobiłeś Elle! A teraz wycierasz gębę dobrem Sevenii po zdradzie, jaką popełniliście ostatnio? W co chcesz mnie wciągnąć? Jesteś drugim najbardziej poszukiwanym człowiekiem w kraju. Powinienem cię aresztować w imieniu…
– Spróbuj tylko – mruknął arcykapłan, a zimna obojętność zmieniła jego oblicze w niepokojący obraz. Wstał i spojrzał bratu w oczy. – Szkoda. Popełniasz błąd i, jak zwykle, rządzi tobą zapalczywość. Nadal wierzysz w swoją legendę? Myślisz, że pozostałeś tym sprawnym oratorem-zabójcą Rehqu? Po tylu latach? Co, dziadku? Nigdy mi nie dorównywałeś. – Zawiesił na chwilę głos, po czym dodał z satysfakcją wypisaną na twarzy: – Elle to wiedziała.
Merst sapnął wściekle i poczerwieniał, ale odpowiedział beznamiętnym głosem mordercy, jakby kroił martwą już ofiarę.
– O nie, bracie. Ona widziała jedynie twoje oblicze mima i dała się mu zwieść. To ty popełniasz błąd, bo mylisz mnie z nią. Ja ci nigdy tego nie zapomnę, więcej już mnie nie oszukasz. I wiedz, że niedługo przyjdzie czas zapłaty. Za wszystko. Za grzechy sprzed czterystu lat i te niedawne. Bo choć myślisz pewnie inaczej, twój czas też przeminął. Żaden już z ciebie Lupir, dziadku. Teraz precz!
Gdyby kiedykolwiek ktoś mi powiedział,
że zacznę pisać coś na kształt dziennika,
wydrwiłbym go bezlitośnie.
Jednak okoliczności sprawiły, że wziąłem pióro i zacząłem.
Niech będzie wiadome, że ja, Artus, robię to właściwie dla świekry,
choć wiem, że i tak nigdy mi nie wybaczy.
Ale może chociaż zrozumie.
Hirret przyglądał się z niedowierzaniem dokumentowi. Pokręcił głową i przeniósł wzrok na Jarto.
– Jesteś tego pewien? – zapytał, unosząc list.
Młodzieniec wzruszył ramionami.
– Wygląda autentycznie, pismo podobne, data też ma sens w odniesieniu do tego, co wiemy.
Kanclerz odłożył papier na leżącą na biurku grubą teczkę, zasłaniając widniejący na niej napis. Sięgnął po paterę z kawałkami ciasta drożdżowego i wyciągnął ją w stronę pomocnika. Jarto odmówił, zdecydowanie kręcąc głową. Blizna na jego policzku, efekt nieudanego ataku na archikatedrę, mimo pudru nadal była czerwona i brzydka, ale przystojny mężczyzna znosił to z podziwu godną pogodą.
– Cóż – Hirret wgryzł się w miękką słodkość – nie jestem pewien, co o tym myśleć, a to rzadki stan. A ty?
Jarto ponownie wzruszył ramionami, a jego dłoń nieświadomie powędrowała do blizny. Wydawał się rozdrażniony.
– Morderca i skurwysyn.
– Ale jesteś wygadany – mruknął Hirret. – Przypomnij mi, za co wyleciał z Uniwersytetu Seveńskiego?
Jarto poprawił skórzany bezrękawnik, napinając wyrzeźbione mięśnie. Od czasu porażki w archikatedrze poświęcał jeszcze więcej czasu treningom, co złościło Hirreta, gdyż młodzieniec miał zbyt bystry umysł na odgrywanie roli prostego osiłka.
– Oficjalnie za nadmierne zainteresowanie spoiwem. – Jarto potarł nagie ramiona, zerkając w stronę kominka, gdzie tylko popiół przypominał o ogniu. Dwa ogrzewające pomieszczenia kawałki oklanu ledwie starczyły, aby było tu znośnie. – W rzeczywistości za obrażanie dziekana. Pokłócili się w kwestiach jakichś chemicznych doświadczeń, po czym wyszło, że pyskacz miał rację, co strasznie wkurwiło starego, mściwego piernika.
Kanclerz wstał i podszedł do okna. Z zamkowej wieży rozciągał się piękny, ale i ponury widok. Tin-Leve, urocze i tajemnicze jednocześnie miasto o pięknej architekturze, którą podziwiali przyjezdni, i ciemnych, wąskich uliczkach, w których nierzadko znajdywano ich zasztyletowanych. Nadciągające chmury zwiastujące pierwszy śnieg jeszcze nie przesłoniły widoku na archikatedrę i arcybazylikę. Ciekawe, czy stamtąd ktoś nie patrzy w stronę zamku?
Dmuchnęło, aż zadrżała szyba. Zdaje się, że zima przyjdzie w tym roku szybciej, niż ktokolwiek zakładał, bo po zaledwie trzytygodniowej, wyjątkowo ciepłej jesieni.
– On trochę za często ma rację, nie sądzisz? – podjął kanclerz.
– Jak dla mnie znaczy to tylko tyle, że lepiej mieć go po swojej stronie – odparł rzeczowo Jarto, czym zirytował Hirreta.
– Zamordowanie własnej rodziny. Mamy teraz dobrego haka na tego mistrza świata w posiadaniu racji – rzucił Hirret od niechcenia. Zerkając na nowy dokument, przyglądał się z zaciekawieniem pomocnikowi.
– Niby tak, ale czy ten hak jest nam do czegokolwiek potrzebny?
Kanclerz prychnął, jednak młodzieniec miał rację. Zresztą Jarto był prawie taki sam jak… tamten i też rzadko się mylił. Przeliczył się chyba jedyny raz, podczas ataku na archikatedrę. Tylko kto wtedy miał rację? No kto?!
– Ty zgrzytasz zębami? – zapytał przesadnie niewinnym tonem Jarto.
– Nie! – warknął Hirret. – Zastanawiam się jedynie, dlaczego nie przejął włości? Mógł tam zostać.
Kpiący wzrok Jarto nie wymagał komentarza. Hirret czuł narastający gniew, ale w końcu odpuścił. Westchnął ciężko i ponownie usiadł za biurkiem.
– Jasne, list babki potwierdza wcześniejsze doniesienia szpiegów, że zabójstwo było masakrą dokonaną w afekcie. Nikt tak nie morduje dla władzy i włości. To jakaś chora zemsta. Niemniej jednak zabił, a szpicle z Ptasich Wysp nadal szukają mordercy. Chyba jest nawet jakaś nagroda. Jak myślisz, warto?
– O co ci chodzi? – zapytał ostro Jarto, rozsiadając się wygodniej. – Jeszcze niedawno powstrzymywałeś mnie przed zabiciem go albo chociaż daniem mu w mordę. Do czego zmierzasz?
Hirret nie odpowiedział. Po chwili wstał i znowu podszedł do okna. Nie chciał się przyznać, ale ostatnio towarzyszył mu… strach. Przeszył go ziąb; zadrżał, a pot wystąpił mu na czoło. Spojrzał w stronę kominka i zamarzył o ogniu, jego cieple, które odpędzało grozę.
Tamte oczy, w których błysnął fiolet, wtedy, gdy wskoczył na stół… Krzyk, straszny, wibrujący, jakby kilka głosów. Przerażenie Jasty, niepewność strażników. Paskudne poczucie, że on ukrywa coś parszywego i tak mrocznego, że nawet Hirret, grzebiący codziennie w szambie donosicieli, złodziei i morderców, pocił się ze strachu na myśl o odkryciu tej tajemnicy.
Wiedział, jak potraktował tę staruszkę i jej przyjaciela, więc groźba, którą usłyszał od tego mordercy, wracała do niego każdej nocy. Hirret przeżył dwa zamachy na swoje życie, grożono mu chyba codziennie i jakoś do tej pory zanadto nie martwił się o siebie. Do teraz. Te oczy, ten fiolet…
Wzdrygnął się mimowolnie, zły, że bystry Jarto z pewnością to zauważył.
– Zimno tu coś – mruknął bez przekonania, chcąc zamaskować lęk, po czym dodał mimochodem: – A, byłbym zapomniał. Zajmij się przeniesieniem tej babuleńki do cel dla arystokracji w zamku. Nie jest już nam potrzebna, a ma swoje lata. Możemy zapewnić jej godziwsze warunki. Ciepło, wodę i dobrą strawę.
Jarto zmrużył oczy, spoglądając na przełożonego, który nadal wyglądał przez okno. Zdaje się, spadło kilka pierwszych płatków śniegu. Najkrótsza jesień ostatnich lat. I najdziwniejsza.
Młodzieniec po chwili wzruszył ramionami.
– Wydam rozkazy strażnikom. Coś jeszcze?
– Co z Zahanem?
– Najprawdopodobniej skutecznie nam uciekł. Mieliśmy trop, tyle że zabił jeszcze jednego z naszych i przepadł. – W głosie Jarto zabrzmiała nuta złości i wstydu.
Kanclerz nie zamierzał karcić podwładnego. Do niedawna sam uważał Zahana za lojalnego i skutecznego człowieka.
– Jak będziesz już mieć raporty szpiegów lub jakiekolwiek wieści o naszym ptaszku, wróć do mnie. Tymczasem to wszystko.
Jarto wstał energicznie, oszczędnie skinął głową i wyszedł.
Hirret westchnął, długo i przeciągle, zastanawiając się, jak przebiega misja poszukiwawcza. Doszedł do wniosku, że ptaszek wie zbyt dużo. Tak, to właśnie ten powód, nie te oczy… Niezależnie od wyników trzeba będzie go zlikwidować. Ale o tym nie powinien wiedzieć nikt, nawet Jarto. Zwłaszcza on. Nie tylko dlatego, że to zbyt dobry chłopak. Młodzieniec mógł mieć do sprawy zdecydowanie bardziej osobisty stosunek, a w przypadku sukcesu mogła zaślepić go wdzięczność.
Kanclerz podszedł do biurka i ponownie podniósł dokument, odsłaniając widniejący na teczce napis.
„Vartik Luperi”.
– My tu umrzemy, prawda? – zapytała znowu Rahne, szczękając zębami, nie wiadomo, czy bardziej z zimna, czy ze strachu.
Kavel milczał, pozwalając Sueziance wtulać się w siebie. Miała zdarty od krzyków głos i cała drżała. Tropiciel nie potrafił określić, ile czasu spędzili w grobowcu Ahleda, ale głód i pragnienie stały się nieznośnie.
W końcu przestał walczyć z klaustrofobią. W początkowych chwilach paniki nieświadomie się pobili, próbując jednocześnie spychać, kopać i drapać pokrywę, rozbijać ściany i krzyczeć. Krzyczeć tak, że niemal ogłuchli od własnych wrzasków.
Wielokrotnie uderzone łokciami kobiety żebra i twarz rwały nieprzyjemnie. Całe ciało, zmaltretowane przez powstałego z martwych ducha, błagało o wytchnienie. Długi pobyt w wymuszonej pozycji w lodowatym grobowcu wywoływał bolesne skurcze, które coraz trudniej było zwalczać.
Korzystając z krótkiej przerwy w walce z Rahne, próbował zebrać myśli. Wiedział, że za modlitwę, góra dwie, Suezianka znowu zacznie szarpaninę, krzyki, bicie i drapanie. Czuł specyficzny miedziany zapach. Podejrzewał, że oboje krwawią z poobcieranych kończyn oraz z ran, których nabawili się od fragmentów popękanego kryształu, jaki wcześniej chronił ciało Ahleda.
Nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Jakiekolwiek próby ucieczki z tego miejsca spełzały na niczym. Łapał się na tym, że jego umysł błądzi, wspominając różne zdarzenia z życia. Czy to już majaki? W sercu Kavla zamieszkało bolesne zwątpienie. Wiedział, że to koniec, ale jednocześnie odrzucał czekającą na nich grozę tego końca.
„Zatem żegnaj, tropicielu. To był miły czas, który razem spędziliśmy, w zamian dorzucam ci kobietę, źródło przyjemności fizycznej, ciepła, a może i… jedzenia”.
Słowa Ahleda uderzały w niego co kilkadziesiąt oddechów. Powiedział, że da mu czas. Może… Może on chce wrócić? Może go wypuści?
„Nas!” – poprawił się w myślach, czując nagłą ekscytację. Może jeśli przeżyje wystarczająco długo…
Drgnął. Chciał zerknąć w stronę Rahne, ale się bał, że pobudzi ją do działania. Zresztą było ciemno, więc i tak nie zobaczyłby niczego. Nie wiedział, czy chce widzieć. Jej przerażone spojrzenie? Wypisane na twarzy błaganie? A może coś morderczego? Bogowie, ona też słyszała radę ducha! Co zobaczyłaby w nim? A co on w niej? Kawałek jedzenia? Bogowie! O czym on… Jak mógł w ogóle tak myśleć?!
A przecież nie tkwili tu wcale tak długo… O bogowie!
Prawie załkał, ale resztkami woli powstrzymał spazm, a głowa natychmiast podsunęła pomysły. Może Ahled go testował. Może chciał, żeby przeżył? Może…
Gówno! Ten zdradziecki skurwiel pogrzebał ich żywcem!
Ale może wróci? Może wystarczy poczekać wystarczająco długo?
Nie! Niczego takiego nie sugerował!
A właśnie że tak! Mógłby pić jej krew i żywić się…
Nie! Pogódź się z tym, że zdechniecie tu z głodu, a jeśli los będzie łaskawy, to zimno zabierze wam czucie i życie!
Nie! To nie może się tak skończyć! Nie! Beznadzieja i…
Nagły skurcz wyrwał go z myśli i Kavel gwałtownie szarpnął nogą, stękając z bólu. Przestraszona Rahne, która chyba przysnęła, poderwała się i uderzyła głową w pokrywę grobowca. Jęknęła.
– Co się stało? Kavel! Czemu milczysz?! Mówię do ciebie!
– Nie nazywaj mnie tak! – warknął, czując potężną falę gniewu gwałtownie zalewającą jego umysł, serce i ciało. – Mam na imię Vartik!
– Jakie to ma teraz znaczenie?! – Ton Rahne był równie wściekły jak jego własny.
– Ma! Wystarczyło nie wracać, skoro już spieprzyłaś za tą idiotką! I nie byłoby problemu! Nie miałabyś żadnych problemów! – wrzasnął, strząsając ją z siebie.
– Jasne, bohaterze! Przecież świetnie sobie radziłeś i nie potrzebowałeś żadnej pomocy! Wiecznie sam, byle wykorzystać innych do własnych celów!
– A żebyś wiedziała! Ty i ta twoja siostrunia pierdolnięta! Mogłaś z nią uciec! Nie miałabyś teraz powodów do narzekań!
– Mogłam! Bo rzeczywiście jesteś jak każdy inny facet! Bezwartościowy! Słaby! I tchórzliwy!
Krzycząc, uderzała go w twarz, raz, drugi, trzeci.
Wściekłość w nim eksplodowała. Rycząc jak zranione zwierzę, złapał jej rękę z myślą, że połamie suce kości. W chwili gdy jej dotknął, doznał olśnienia.
„To jest to!” – pomyślał z nagłym przejęciem.
Gniew, złość, nienawiść. Przerażenie! Spontaniczne Związanie, którego oczywiście już próbował wcześniej, wymagało wielu negatywnych uczuć. Wyparcie nie pozwoliło mu na to, ale w tej chwili…
Ścisnął rękę Suezianki, aż ta syknęła. Później pozwolił jej wyrwać dłoń. Zaczęła go tłuc, kopać i wrzeszczeć jeszcze bardziej, a on poddawał się narastającemu, potężnemu gniewowi, odrzucając dekoncentrujące go pytanie, czy w chwili Związania nie zamorduje Rahne z zimną krwią.
Nic. Żadnego poczucia, że nadchodzi coś mrocznego, coś, co pozwalało mu nabrać siły kilku ludzi. I za kilku obrywać.
Naraz sobie przypomniał. Ahled powiedział, że bez jego obecności straci tę umiejętność. Dopiero teraz zrozumiał, że ten parszywiec nie kłamał.
– Pierdolę! – stęknął, a Rahne przestała go tłuc.
Detektyw załkał cicho. Do tej chwili chciał się łudzić, że zawsze znajdzie rozwiązanie i ochronę w postaci dobrowolnego oddania się cieniom. A ten skurwiel pozbawił go nawet tego!
– Kavel…
– Nie mów tak do mnie – szepnął. – Nazywam się Vartik.
– Vartik, dobrze… Vartik… Ja tylko chciałam…
– Rahne – przerwał jej bezwzględnie – mamy ostatnią szansę. Nie wierzę zbytnio, że cokolwiek z tego wyjdzie, ale nic innego już nie przychodzi mi do głowy. Albo spróbujemy, albo… będzie z nami źle.
Kobieta milczała chwilę.
– Co chcesz zrobić?
Słyszała, jak Vartik oddycha coraz szybciej.
– Mam w sztucznym zębie ukryty kawałek spoiwa. Spróbuję się Związać, ale szansa, że jakikolwiek cień zaglądnie akurat tu, do sarkofagu…
– Nie! – krzyknęła. – Nie chcę, nie rób tego!
– Co? – Tropiciel nie rozumiał.
– Wszystko, co nas spotkało, to właśnie przez cienie, duchy i twoje wiązania! Nie zamierzam patrzeć, jak się tu rzucasz w strachu, albo może nawet…
– Uspokój się! To nasze jedyne wyjście, rozumiesz? Zdajesz sobie sprawę, co nas czeka?
Rahne chciała go zwyzywać, ale nie potrafiła. Chciała mu powiedzieć, że woli umrzeć wtulona w niego, niż się go bojąc. Ale strach przed tym, że ta śmierć wcale nie zapowiadała się na piękną i romantyczną, nie wypuszczał jej ze szponów. Już wielokroć żałowała impulsywnego powrotu i odrzucała wszelkie spontaniczne uczucia, jakie wtedy nią pokierowały.
Nadzieja. To w niej kiełkowało. Pani Wiedzy, jej bogini, nigdy nie pozwalała się poddawać. Także teraz, choć Rahne niedawno odrzuciła myśl, że siostra po nią wróci. Sama nie widziała jakiejkolwiek drogi ucieczki. Może jemu się uda? Jak w więzieniu?
– Wiem – wycharczała w końcu. Gardło bolało ją od krzyków i kaszlu. – Wybacz mi, ale ja nawet cię biłam… Podświadomie liczyłam, że może coś w tobie to wyzwoli, chociaż… to mnie przeraża. Rób, co musisz.
„Nawet teraz mną manipuluje!” – pomyślał Vartik z zaskoczeniem i rezygnacją jednocześnie.
Sime nie mogła tego widzieć, ale mężczyzna w końcu skinął głową. Wziął kilka głębszych oddechów, westchnął długo i ciężko, po czym zaczął pracować szczęką, aż nieprzyjemny trzask pękającego szkliwa dotarł do uszu Suezianki.
Wyspiarz zaniósł modły do bóstw, w które nie wierzył, przegryzł wewnętrzną część policzka, językiem przeturlał wydobyty ze sztucznego zęba kawałek spoiwa, by umoczyć go w krwi, i połknął.
Zimny chłód spłynął mu do przełyku. Zamknął oczy i, myśląc o tkwiącej w łapskach Hirreta babci, oczekiwał na mgłę.
Gdy skostniałą i osłabioną Berrę wyprowadzono na ulice Tin Leve, aż nią trzęsło ze strachu. Była pewna, że jest prowadzona na szubienicę, choć niespodziewany napływ uprzejmości ze strony strażników nieco ją zaskoczył.
Pozwolili jej się obmyć, przebrać i zjeść. Teraz czterech milczących mężczyzn prowadziło staruszkę między sobą. Nie skrępowali jej rąk, ale obwiązali w pasie sznurem, którego drugi koniec trzymał jeden z odprowadzających. Jasne, jakby mogła im uciec.
Zbliżała się północ, Tin-Leve pokrywała cienka warstwa śniegu. Kilka pobliskich latarni męczyło odzwyczajony od jasności wzrok Berry, choć niektóre były zniszczone, a oklan z pewnością skradziono. Lodowaty wiatr przenikał opończę, którą na nią narzucili. Ledwie szła, tak wycieńczył ją pobyt w lochu. Dodatkowo serce mroziło jej wspomnienie strasznej śmierci Dorrika i kilku następnych koszmarnych dni.
Przyjaciel jak obiecał, tak zrobił. Nie wrócił jako powstaniec. W końcu zabrali z celi cuchnące zwłoki i przestali się pastwić nad staruszką. Berra nie miała pojęcia, jakim cudem przeżyła to wszystko. Jej serce też uważało to za cud. Pewnie miało z tym coś wspólnego odkrycie, że to nie Kościół za tym stoi, tylko władze miasta. Niedowierzanie szybko przemieniło się w potężny gniew. Przecież wnuk im pomagał! Jak oni mogli?! A może… Czyżby Kavel narozrabiał i podpadł kanclerzowi?
Ale mimo wszystko! Jak w taki sposób mogą postępować ci, którzy mieli stać na straży porządku? Porywać starych ludzi, bić, mordować, pastwić się?!
„Niestety, zagrożenia, z którymi aktualnie musimy się mierzyć, wymagają specjalnych środków” – wspomniała mądrości wygłaszane przez strażnika. O co w tym wszystkim chodziło?
Dziś, gdy ją zabierano, nikt nie powiedział ani słowa i miała obawy, że najgorsze dopiero przed nią. Może mycie i jedzenie to ostatni gest dobrej woli przed egzekucją?
Szli. Berra, choć znała miasto dość dobrze, miała problem ze zorientowaniem się w położeniu, głównie dlatego że kilkukrotnie zmieniali poziom na wąskich i śliskich schodach, a teraz skręcili w nieoświetlone uliczki. Co więcej, nigdzie nie było widać ludzi. W niektórych dzielnicach Tin-Leve zawsze ktoś wędrował, niezależnie od pory dnia i nocy. Okolice portu, ale też górne miasto, a niewątpliwie gdzieś tu się znajdowali, żyły i handlowały właściwie bez względu na pogodę.
– Daleko jeszcze? – zagaiła, ale nikt nawet na nią nie zerknął. Zwolniła, napinając sznur. – No pytam tylko, bo słabnę!
Trzymający linę szarpnął tak mocno, że Berra ledwie utrzymała równowagę.
– Ostrożnie! – warknął ostro ktoś za nią. – Włos nie może spaść jej z głowy!
Aha. Ciekawe. Nie zdążyła wiele pomyśleć, gdy pchnięto ją i ruszyli naprzód. Minęli duży budynek z szyldem szłomnika i wyszli na niewielki plac ze studnią pośrodku. Kobieta rozpoznała to miejsce. Niedawno znajdował się tu targ nici i włókien, czasem zwany kobiecym. Teraz jednak, choć nikt nie handlował, ludzi nie brakowało.
Eskorta stanęła jak wryta, zaskoczona liczbą osób o tak później porze. Stało tam blisko trzydziestu mężczyzn i cztery kobiety. Wszyscy umilkli, obrzucając władzę wrogimi spojrzeniami.
– Co to za zbiegowisko? – krzyknął jeden ze strażników, próbując przejąć inicjatywę i zdominować motłoch. – Natychmiast się rozejść.
Ludzie zaszemrali, a w dłoniach zaczęły pojawiać się pałki i kamienie. Ktoś przepchnął się między nimi.
– Proszę, proszę – powiedziała niewysoka kobieta w czarnym płaszczu z kapturem. Wzięła się pod boki i stanęła tak, aby mieć na oku przybyszy i zgromadzonych. – Ledwie przyszli mordercy i już chcą nam polecenia wydawać! Pozwolicie im na to?
– Nigdy! Zdrajcy! – krzyknął ktoś z tłumu.
Sznur szarpnął Berrą, ale ta nie poddała się od razu. O co tu chodzi? Widziała, jak ludzie się szturchają i rozbiegają w boczne uliczki, jakby uciekali.
– Pycha sprowadzi na nich zgubę! Całymi latami dawaliście im się zwodzić, wierzyliście, że chcą dla wszystkich dobrze. Co z tego wyszło? Co?!
– Zdrada! Morderstwo!
Zszokowana Berra patrzyła na tę scenę. O co chodzi? Coś istotnego musiało ominąć ją podczas pobytu w lochu kanclerza. Ta w czarnym ubraniu, wyrażająca się jak kapłanka, kontynuowała:
– Spójrzcie! Jedną z kapłanek prowadzą na śmierć! Uwolnić ją! To czas zapłaty! Odwaga jest po waszej stronie! Nie pozwólcie im uciec! – wrzasnęła mówczyni, zrzucając kaptur. Młoda, gniewna twarz przeraziła Berrę, ale nie tylko ją.
Zebrani z rykiem rzucili się w ich stronę. Serce niezdolnej do działania Berry zwolniło. Strażnicy wyszarpnęli miecze, ciągnęli linę, krzyczeli, jednocześnie próbując się wycofać. Szybko się okazało, że zostali otoczeni przez tych, którzy początkowo udawali ucieczkę.
Coś szarpnęło staruszką, uderzyła twarzą w mur. W tym zimnie ból był nieznośny. Odepchnęła się z jękiem i po chwili zrozumiała, że jest wolna. Już nikt nie trzymał drugiego końca opasającego ją sznura, a ludzie wokół tłukli kogoś leżącego, jakby oszaleli. Błagania o litość powoli słabły.
Karminowa plama zniszczyła nieskazitelność śniegu. Tłum ryczał jak stado zwierząt i nie zamierzał wstrzymać wymierzania kary. Oniemiała Berra wciąż nie wiedziała, co robić; trzymała się za zakrwawioną twarz, gdy ktoś szarpnął jej rękę.
– Uciekajmy, chodź!
Posłusznie ruszyła za głosem i ciepłem, które poczuła w dłoni.
Na wolności nawet nieszczególna owsianka smakowała wybornie niczym rarytas mistrzów kuchni z Ptasich Wysp.
Młoda kobieta bez jednego ucha przyglądała się staruszce z sympatią. Berra ją kojarzyła. Raz czy dwa kupowała u niej nici, pytała też o kalectwo, ale nigdy nie poznała odpowiedzi.
– Obiecuję – powiedziała Berra – że przy następnej okazji kupię wszystkie pani nici, mimo zbójeckich cen.
Oblicze dziewczyny spochmurniało.
– Nazywam się Darna i może pani tak do mnie mówić – odpowiedziała. – I dziękuję, ale pewnie już nigdy nie wrócę do handlowania. Nie po tym wszystkim.
– To przykre, współczuję, ale… ostatnio trochę mnie ominęło. Wyjaśnisz, co się dzieje w mieście? A, i mów mi… Anti.
Darna spojrzała na Berrę z pobłażaniem, poprawiając włosy tak, aby zasłonić ucho.
– Nie musisz traktować mnie jak idiotki, Anti. Widziałam, w czyich łapskach tkwiłaś. Początkowo dałam się zwieść, też myślałam, że jesteś kapłanką, ale miło wiedzieć, że pomogłam jednej z klientek.
Staruszka milcząco skinęła głową. Pustą miskę odsunęła w stronę gospodyni, po czym sięgnęła po kubek z cienkim winem i uniosła go w toaście. Upiły po łyku, po czym Darna poprawiła się na krześle i ponownie zagarnęła włosy na bok głowy.
– Władze zaatakowały archikatedrę – powiedziała w końcu drżącym głosem, a każde kolejne słowo wypowiadała coraz głośniej. – Zabijali kapłanów bez powodu, rozumiesz? Kościół jest integralną częścią Sevenii, pewnie całej Iwinterii. Chroni nas przed złem w postaci powstańców i cieni! Jak oni mogli to zrobić?!
Berra nie odpowiedziała. Gdyby nie zdarzenia na kobiecym targu, miałaby problem z uwierzeniem. Zastanowił ją również wyszukany sposób wyrażania się dziewczyny, daleki od prostego kupieckiego języka. Od Kavla wiedziała też, że Kościołowi daleko było do świętości. Znalazła się na grząskim gruncie. Musiała uważać na słowa, bo może wpaść z deszczu pod rynnę. Jednak gdy wspomniała, co zrobili Dorikowi i jej…
– Władza to straszne skurwysyny – powiedziała dobitnie. – Mam nadzieję, że ich wszystkich szlag trafi. Tylko po co w ogóle ten cały atak?
Handlarka spojrzała na nią łaskawiej, ale jej oblicze szybko spowił smutek.
– Ponoć polowali na arcykapłana. Ale nie udało się im, ponieśli srogą klęskę, stracili kilkudziesięciu ludzi. Teraz próbują tuszować sprawę, a my na to nie pozwalamy!
Berra ledwie się powstrzymała przed pełnym niedowierzania pokręceniem głową. Takie informacje z pewnością nie powinny być ogólnodostępne, niezależnie od mocy plotek. Coś się tu nie zgadzało.
– Skąd o tym wszystkim wiesz?
Darna chwilę wykręcała nerwowo palce, po czym opróżniła kubek wina.
– Tylko się nie śmiej, bo wiem, co sobie pomyślisz – rzuciła zaczepnie, ale zaraz ściszyła głos, jakby ktoś mógł ich podsłuchać. – Mogłabym kłamać, że całe miasto o tym mówi, ja mam jednak informacje z pierwszej ręki. Mój ojciec jest kapłanem i został ranny podczas ataku na archikatedrę.
Berra się nie zaśmiała. Wiedziała doskonale, że choć kapłani i kapłanki powinni żyć w celibacie, nierzadko zaniedbywali ten obowiązek. Kler zazdrośnie strzegł tych tajemnic, ale i ona, i Kavel mieli swoje dojścia.
– Przykro mi – powiedziała w końcu Berra.
– Niepotrzebnie – odparła sucho dziewczyna. – Niemal nie utrzymywaliśmy kontaktów, choć pomagał mi z wykształceniem i finansowo. Tylko dzięki niemu stać mnie po śmierci matki na to. – Darna wskazała wnętrze niewielkiego mieszkanka. – Tak więc gdy mi doniesiono, że ranny ojciec przebywa w szpitalu, przełamałam się i poszłam porozmawiać. Oberwał w głowę i głównie bredzi, ale ma przebłyski, kiedy zaczyna mówić z sensem.
Berra spoglądała na skrzywioną w niechęci twarz rozmówczyni, zastanawiając się nad jej rzeczywistą relacją z kapłanem.
– Ale dość o mnie, Anti – przerwała jej rozmyślania Darna. – Dlaczego wpadłaś w ręce straży?
Staruszka była przygotowana na to pytanie.
– Gadali coś o szpiegowaniu, nie miałam pojęcia, o co im chodzi, ale wzięli mnie na postronek.
Dziewczyna pokiwała głową ze zrozumieniem.
– A co zamierzasz?
Proste pytanie niemal wstrząsnęło Berrą. Do tej chwili odtrącała je, choć wiedziała, że przyjdzie chwila, gdy będzie się musiała z nim zmierzyć. Tyle że jeszcze nie była gotowa.
– Ja… nie wiem – odparła niepewnie. – Jeśli pozwolisz mi tu przenocować, to będę wdzięczna. Jutro pewnie wrócę do siebie.
Wcale nie miała pewności, czy ma gdzie wracać. Co się działo z Kavlem? Czy ich dom był jeszcze bezpiecznym miejscem?
– Zamiast wdzięczności chętnie przyjmę pomoc – oznajmiła Darna, patrząc na nią z napięciem. – Jeśli zaniesiesz jutro mojemu ojcu paczkę do szpitala, będziemy kwita. Możesz nawet zostać u mnie na kolejną noc. – W głosie dziewczyny pobrzmiewała bezradność. Jakby się tłumaczyła. – Wiesz, nie mogę na niego patrzeć, a jeszcze teraz, gdy się jąka i sepleni… Wiem, to okrutne, nic nie poradzę, że właściwie go nienawidzę. Chcę mu pomóc, ale poza tym muszę pracować. Mam zaległości.
Berra w końcu niemrawo skinęła głową. Nie uśmiechało jej się być posłańcem i pakować się kapłanom przed oczy, ale doszła do wniosku, że straż będzie szukać jej pewnikiem w jej własnym domu. Może więc warto przeczekać tu kilka dni? W tym czasie przemyśli, jak pomóc wnukowi.
– Dobrze. Opowiedz, co dokładnie mam zrobić. Tylko zanim zaczniesz mówić… Masz może peri-tori?
Mgła nadeszła, ale coś było nie tak. Świat nie powyginał się w oszalały, surrealistyczny sposób. Vartikiem szarpnęło, raz, drugi, a po chwili zakręciło nim jak na karuzeli. Co gorsza, poczuł się, jakby z niej wypadł.
– CO TO?! – rozległ się potężny głos, jakby zewsząd.
Oszołomiony tropiciel nasłuchiwał, jednak dźwięk się nie powtórzył. Wstał, rozejrzał się, a wtedy zrozumiał… Nie, nie rozumiał… To, co zobaczył, wstrząsnęło nim. Serce zaczęło mu walić jak oszalałe, a oddech gwałtownie przyspieszył. Znalazł się… poza grobowcem! Jak to możliwe? Co tu… Jak?!
Przez chwilę nie był w stanie nawet drgnąć ze zdumienia. Dopiero po kilkunastu oddechach potrząsnął głową. Rozejrzał się i choć mgła nadal mu towarzyszyła, nie miał wątpliwości, że to komnata grobowa Ahleda. Kryształowa ściana niezbicie tego dowodziła. Musiał być zmierzch lub świt, bo niewiele światła wnikało do wnętrza, ale Vartik widział zaskakująco dobrze. Spojrzał na miejsce dawnego pochówku tego przeklętego ducha i stężał, jakby coś sobie przypomniał.
– Rahne? – zapytał. Najpierw cicho, prawie nieśmiało, ale po chwili ponowił głośniej: – Rahne? Jesteś tam?
Miał wrażenie, że słyszy jakieś stłumione dźwięki i to zmobilizowało go do działania. Rozruszał barki, zadziwiająco lekkie po tak długim przebywaniu w zimnie, w wymuszonej pozycji, po czym przyjrzał się pokrywie sarkofagu, rozważając, gdzie pchać. Wiedział, że nie będzie łatwo, pewnie nawet sam nie da rady, ale musiał spróbować.
W końcu ustawił się odpowiednio, nastawił dłonie, aby oprzeć się o wieko i…
Przeleciał przez sarkofag i wypadł po drugiej stronie, zataczając się i łapiąc równowagę. Biedne serce znowu szalało mu w piersi. Vartik spojrzał z niedowierzaniem na dłonie, później przeniósł wzrok na sarkofag. Zbliżył się na krok i powoli, z rozmysłem, ale jakby ufając samemu sobie, położył rękę na pokrywie. Wciągnął powietrze i pchnął.
Dłoń zanurzyła się w kamieniu, jakby ten zrobiono z otaczającej go mgły.
– Na wszystkie… – Chciał przekląć, gdy gwałtownie cofał ręce, ale właściwie odjęło mu głos. Próbował się skupić i przemyśleć sprawy, których właśnie doświadczał, ale to wszystko… Do cholery! To było nierealne!
Co się stało? Zażył spoiwo. Pojawiła się mgła i teraz powinien bezskutecznie oczekiwać w grobowcu, leżąc koło Rahne, na pojawienie się jakiegoś cienia, na co w tak starym miejscu nie było właściwie szans.
Tymczasem… wypadł? Wypadł z tego wielkiego, przeklętego sarkofagu? A w tej chwili potrafił przekładać ręce przez ściany niczym…
Zmroziło go. Czyżby on…
Szarpnął się, wziął głęboki wdech, po czym ostrożnie zbliżył twarz do pokrywy. Odrzucając poczucie robienia strasznej głupoty, spróbował przełożyć głowę przez pokrywę grobowca. Poczuł nienaturalny chłód, ale już po chwili widział ciemne wnętrze sarkofagu.
– Kavel, nie umieraj, proszę! Nie zostawiaj mnie samej! Błagam!
To nie łkający szept Rahne postawił mu wszystkie włosy na sztorc. Tym, co go tak przeraziło, był widok własnego bladego ciała z otwartymi, mieniącymi się fioletem oczami.
Mimowolne szarpnięcie wyrwało go spod pokrywy. Zrobił kilka niezdarnych kroków do tyłu i runął na kamienne płyty. Gdy leżał, spłynęła na niego irracjonalna myśl. Dlaczego nie zapada się w ziemię?
Ledwie to pomyślał, a jego ciało zanurzyło się w posadzce. Wrzasnął i zaczął młócić rękami jak topielec. Nie miał pojęcia jak, ale udało mu się po chwili stanąć na drżących nogach.
Wtedy szokujące podejrzenie nabrało kształtu, skrystalizowało się niczym sól na sznureczkach. Kształt, choć widoczny, nie był jednak w pełni zrozumiały.
Vartik nie wiedział, jak inaczej to wszystko wyjaśnić, ale zdaje się, że na skutek zażycia spoiwa stał się… cieniem.
Berra szła przez szpitalną salę powoli, dźwigając niezbyt wielki, ale ciężki tobół z jedzeniem i ubraniami. Wypatrywała opisanego przez Darnę mężczyzny, bo kapłanka Syna Paresa, boga lenistwa, która tu urzędowała, mówiła wyłącznie o tym, że choć wiekowa, nie powinna oczekiwać łatwych odpowiedzi.
W końcu staruszka odnalazła mężczyznę z charakterystyczną łysiną nad uchem, będącą śladem po dawnym urazie. Opasający głowę bandaż na tyle odsłaniał to miejsce, że nie mogło być mowy o pomyłce. Dodatkowo walająca się pod pryczą szata z białą naszywką dowodziła kapłańskiego stanowiska pacjenta.
Mężczyzna miał zamknięte oczy i ciężko oddychał. Bladą twarz pokrywały krople potu, a wyschnięte i spękane usta prosiły o kroplę wody.
– Panie? – zagaiła Berra, ale nie doczekała się jakiejkolwiek reakcji.
Przez chwilę chciała potrząsnąć mężczyzną, ale doszła do wniosku, że to nic nie da. Postawiła tobół koło łoża i już chciała się odwrócić, gdy spostrzegła, że jego ręce i nogi są przywiązane do ramy łóżka. Zmoczyła leżącą obok szmatkę w misie z wodą i przetarła suche usta oraz spocone czoło, mocząc przy okazji bandaż. Prawie podskoczyła, gdy ujrzała wpatrujące się w nią intensywnie piwne oczy.
– Kim jesteś, o piękna? – zapytał zaskakująco wyraźnie kapłan.
– Widać, żeś solidnie oberwał w głowę, skoro pięknością raczysz mnie nazywać – warknęła przestraszona Berra. – Ewentualnie twoja bogini, Belesa, sprawiła, że doszczętnie zdurniałeś. Przyniosłam ci kilka rzeczy.
Kapłan, co dziwne, tylko uśmiechnął się z wysiłkiem.
– Darna cię przysłała, prawda? Powiedz jej, że wyrosła na wspaniałą i piękną kobietę. Jestem z niej dumny, kocham ją i… achhhh! – Westchnął przeciągle i zwiotczał.
Naraz szarpnęło nim potężnie, wierzgnął, wygiął się w łuk. Przerażona staruszka cofnęła się o krok, a mężczyzna krzyknął potężnie:
– Za urodą podążacie, na własną zgubę! Piękno przemija, spójrzcie tylko na tę staruchę! Sflaczała twarz, piersi, brzuch! Dobrem trza żyć, tego Belesa od was oczekuje! O, patrzajcie! Już biegnie tu służka tego lenia, Paresa, prawdy zdzierżyć nie może, że i ją starość czeka! Zaraz mnie…
Kapłanka dopadła szarpiącego się pacjenta, ścisnęła mu usta i wlała coś do gardła, po czym zatkała nos. Ten gulgotał chwilę, dławił się i prychał, aż w końcu przełknął płyn.
Struchlała Berra wycofywała się krok za krokiem. Czuła napływające do oczu łzy. Do cholery, wiedziała, ile ma lat, wiedziała, że młodsza nie będzie! Starała się, dbała o siebie, szczególnie o włosy. Dlaczego tak zabolały ją słowa tego klechy? Zaczęła się sypać.
Nie! Nie może się teraz rozkleić, nie po tym, co ostatnio przeszła. Wróciła myślami do Dorika oraz własnych fatalnych dni i nieprzespanych nocy. Musi wziąć się w garść! Czymże jest problem urody, jeśli na szali leży życie własne oraz wnuka?
Gdy czyjaś dłoń chwyciła jej rękę, wrzasnęła zaskoczona, wyrwana z rozmyślań, i szarpnęła się wstecz. Wśród wielu krzyków, jęków boleści i płaczów reakcja Berry nie zwróciła niczyjej uwagi.
Spojrzała na strasznie oparzone ramię. Spod odpadających płatów skóry przebijały różowe fragmenty mięsa. Zobaczyła kościste, poczerniałe palce o długich, ohydnych paznokciach, a potem starą, zdecydowanie starszą od jej własnej, chudą twarz. Twarz bez oczu. Skóra zdawała się jednocześnie pomarszczona od gorąca i ciasno naciągnięta na czaszkę. Upiornego wrażenia dopełniał smród ropy sączącej się spod obandażowanej głowy. Wykrzywione w grymasie cierpienia wargi odsłaniały trzy żółte zęby.
Usta szepnęły coś, a Berra wbrew sobie nachyliła się nad chorą, zaskoczona, że pomimo tak mocnego uchwytu jej słowa były słabe niczym letnia bryza.
– Ty jesteś pomarańczem… – Do uszu Berry dotarł cichy głos.
– Czym jestem? – zapytała zdumiona.
– Pomarańczem splecionym z zielenią. Jego babką! Widziałam to, widziałam! – Leżąca zadrżała, jakby owionął ją zimny podmuch. – Wcale nie oszalałam, choć ta wróżba była dzika i szalona! Przerażające i najdziwniejsze kombinacje barw w całym moim życiu!
Berra zamarła, wysilając pamięć.
– Wróżyłaś Kavlowi?
– Detektywwwww – zasyczała wróżbitka.
– To ty! – powiedziała podekscytowana Berra, kucając przy kobiecie. – To twój namiot niedawno spłonął. Słyszałam, że… że nie przeżyłaś. Wróżyłaś Kavlowi?
Chorą wstrząsnęło wściekle, ale zaraz złapała rękę Berry.
– On ważny i straszny. Przerażający! I przeszkodzi, i pomoże. Dziwna, niezrozumiała wróżba. Daj wodyyyyy!
Berra rozglądała się chwilę, po czym bez skrupułów zabrała kubek z wodą stojący obok pobliskiego pacjenta i podała staruszce. Kobieta napiła się chciwie, ale zadławiła i zaniosła kaszlem tak mocnym, aż Berrę zdjęło przerażenie, że kobieta nie odzyska oddechu. Zaczęła się rozglądać za kapłanką, ale niewidoma twarz zwróciła się w jej stronę.
– Ty jesteś pomarańcz! Twój splot z zielenią jest ważniejszy, niż myślisz! Ja nie zdążyłam mu wszystkiego powiedzieć, bo strach mnie zdjął!
Kilka ciężkich oddechów.
– Musisz do Księstwa Trzech Rzek! – Poparzona kobieta mówiła niewyraźnie i coraz wolniej. – Tylko tak pomożesz mu zachować życie, choć on już raz przecież umarł! Bez ciebie zginie, zmiażdży go albo fiolet, albo czerwień, nawet biel mu nie pomoże… A bez niego…
– Na Matkę i Ojca, o czym ty mówisz? – zapytała przerażona Berra, czując, jak włosy jeżą się jej pod chustą. Słowa wnuka o własnych przeżyciach rozbrzmiały z mocą w jej umyśle. – Kto umarł?! Bogowie, już kiedyś słyszałam coś takiego! Jak komukolwiek w ten sposób mogę pomóc?
– Tu go nie znajdziesz! On jest daleko! Nie trać czasu i płyń w swoje rodzime strony – odrzekła kobieta słabym głosem. – Nie jesteś Wyspiarką, ale… Ach, gdybym tylko mogła dla ciebie rzucić kolorami!
To powiedziawszy, ponownie się rozkaszlała. Potężne spazmy wstrząsały jej drobnym ciałem, a niewidzącą twarz wykrzywiały skurcze cierpienia. W końcu wzięła trzy głębokie wdechy i… wydech już nie nastąpił.
Nie tylko słowa Kavla o przeżyciach po śmierci… Drżąca Berra patrzyła na martwą wróżbitkę i nie mogła opędzić się od wspomnienia odległych zdarzeń z pałacu na Ptasich Wyspach.
Wściekła kobieta stała z założonymi rękami, spoglądając srogo na córkę. Nestora westchnęła pod siłą tego spojrzenia i wygładziła bufiastą suknię, ozdobioną piórami najbardziej kolorowych papudżaków z ich hodowli.
– Mnie też nie zaprosił, mamo – powiedziała z rezygnacją. – Wiesz, że to on jest panem domu i nie będzie…
– A w dupie to mam! – warknęła starsza z kobiet. – Patrzaj go, król się znalazł! Delegację ze Środkowego Księstwa Trzech Rzek przyjmuje, z moich rodzimych stron, i jeszcze, gówniarz, celowo mnie wysyła poza rezydencję, bylebym przypadkiem z gośćmi nie porozmawiała.
Córka spojrzała na piękną matkę, z całych sił tłumiąc uśmiech, w czym pomogło lodowate spojrzenie bursztynowych oczu, podkreślonych wyszukanym makijażem. Chociaż Nestora patrzyła na rodzicielkę z góry, pojedynki wzrokowe przegrywała regularnie.
– Wiesz, jaki on jest – rzuciła pojednawczo. – Musi czuć, że władza jest w jego rękach. Ja kieruję nim dyskretnie, ale ty… jesteś zbyt bezpośrednia.
– Gówno prawda – odparła twardo rozmówczyni. – Bezpośrednia dopiero będę. Zamierzam tam wejść!
– Mamo! – Nestora się zaniepokoiła. – To nie są przelewki, strażnicy na pewno mają rozkaz, aby nikt im nie przerywał. Jeżeli chcesz ryzykować areszt…
– No patrzaj go! – Matka wzięła się pod boki, rozrzucając dramatycznym gestem bujne brązowe loki, niemal zrzucając z głowy pełną wstążek ozdobę. – Niech spróbuje, to rozniosę mu ten pałac, a on będzie piszczeć o litość, gdy…
– To nie jest zwykła delegacja! – Córka pociągnęła matkę za ramię. Ta dała się poprowadzić w pobliże niewielkiej izby jadalnej dla służby. – To jacyś podejrzani ludzie. Trochę mnie niepokoją. Sama nie wiem o nich za wiele, chociaż on zwykle nie ma przede mną tajemnic.
Starsza spojrzała w zielone oczy córki, mrużąc własne. Nestora nie należała do strachliwych osób. Do kłamliwych również.
– A co jest w nich takiego niepokojącego? Sama wiesz, że ja rozumiem krajan i gdybym została poinformowana…
– Oni jakby się kryją – przerwała jej córka zamyślonym tonem. – Nie ma oficjalnych powitań, wystawnej uczty, rozmów o interesach. Są szepty, twarze pod kapturami i ukradkowe spojrzenia. No, nieważne. Muszę już wracać do dzieci. Nie narób, proszę…
Nagły rumor sprawił, że spojrzały w kierunku wielkiej sali. Otwierano właśnie prowadzące tam wrota, zza których wyszedł mąż Nestory. Wysoki mężczyzna odziany we wspaniały wams, marszczoną koszulę i bufiaste pludry, bardzo się odróżniał od trzech towarzyszy. Kaptury na ich głowach, czarne płaszcze i wystające spod nich rękojeści rapierów sugerowały inny budulec, inną glinę. Inny sposób życia.
Gdy zrównali się z kobietami, obcy przystanęli, a ten rozmawiający bezpośrednio z gospodarzem skłonił się oszczędnie i rzekł:
– Avem, podziękuj paniom za cudowną gościnę.
Stojący krok za nim gość odrzucił kaptur, ukazując twarz niewiele starszą od pana domu, może trzydziestolatka. Dwie spore brodawki koło nosa nadawały mu wyglądu kogoś nieporadnego.
– Pani Nestoro, pani Berro. – Przybysz skłonił się głębiej niż rozkazujący mu wcześniej mężczyzna, który właśnie ruszył z prowadzącym ich arystokratą, resztą gości i służbą. – To zaszczyt, że przyjmujecie nas w tym pięknym miejscu.
Berrą wstrząsnęła złość. Zięć ani raczył na nią spojrzeć. To było jeszcze do przełknięcia, zazwyczaj traktował ją okropnie, ale ignorowanie jej córki, własnej żony?! Tego już się przełknąć nie dało!
Wszystko wylało się z niej, gdy spojrzała na uprzejmie uśmiechniętego obcego.
– Komu zaszczyt, temu zaszczyt! – warknęła, uprzedzając otwierającą usta córkę. Wycelowała w Avema palec, demonstrując umalowany w złoto i czerwień paznokieć. – Mleko już się rozlało, a wraz z nim moja łaska, dobrotliwość i hojność…
– Matko! – syknęła Nestora, biorąc zaskoczonego gościa pod ramię.
– Jeśli coś wylałem – bąknął przybysz – wybaczenia…
– To pan wybaczy i pozwoli, że oprowadzę – przerwała mu Nestora.
Poirytowana Berra przestała, ale spojrzała z zainteresowaniem na wynurzający się spod czarnego płaszcza kołnierz koszuli Avema, na którym widniały wyhaftowane złotą nicią cztery okręgi przecięte długą linią.
Znudzenie Iriama sięgało zenitu. Kapłan czuł, że nie dotrwa do rana. Po ostatnim zamachu władzy na Kościół warty stały się dodatkowym obowiązkiem każdego duchownego, zwłaszcza nowicjusza.
Po raz trzeci trafiły mu się korytarze prowadzące do grobowców archikatedry, koło świeżo odbudowanej niewielkiej kładki, prowadzącej nad tutejszym cudem, podziemnym strumieniem. Co gorsza, znowu trafił mu się do pary Gruby Beny, którego nikt nie lubił.
Iriam zerknął na obszywający własną zieloną szatę oranż i, zaiste, sama bogini Justi podsunęła mu myśl, że to cholernie niesprawiedliwe tak tu tkwić! Znowu! Koledzy z naboru dostawali lepsze miejsca, a tu ciągnęło chłodem i zupełnie nic się nie działo! Monotonny szum strumyka usypiał, ale po prawdzie to nawet za bardzo nie było gdzie pospać. Chociaż Beny właśnie uwalił tłuste cielsko na początku kładki, która zachybotała się niespokojnie. Biała naszywka na jego szacie zniknęła pod grubym ramieniem, na którym ten wsparł łysy łeb. Biel. Bogini urody, Belesa. No i Gruby Beny. Też coś, czysta kpina.
Gdy pierwszy raz skierowano Iriama w to miejsce, czuł fascynację, a pyskatych kolegów bogini Lili pchnęła do zazdrosnych komentarzy. Plotki głosiły, że koło mostu coś się niedawno wydarzyło. Jakieś tajne eksperymenty czy coś innego, podobno straszne rzeczy. Ktoś nawet szeptał o jakiejś walce.
Niestety, już pierwsza wizyta wyjątkowo go rozczarowała. Wiedział, że nieco wcześniej tego miejsca pilnowały oddziały cieniobójców, ale te od pewnego czasu były mocno zajęte i gdy Iriam w końcu tu trafił, nie omieszkał obszukać okolic, choć Beny irytował go strofowaniem, że mają kategoryczny zakaz wchodzenia w korytarze grobowców. Posługę sprawowali tam doświadczeni kapłani, raz na siedem dni, a jedyne rozkazy, jakie nowicjusze otrzymali, to natychmiastowe wszczęcie alarmu, gdyby zauważyli kogokolwiek nadchodzącego od strony kładki.
Młodzieniec niczego ciekawego nie odnalazł za pierwszym razem, nic też się nie wydarzyło. Żadnych cudów i dziwów. Ani nawet strasznych rzeczy. Druga wizyta w tym miejscu wydawała się podobna, z tą różnicą, że towarzysz był ciekawszy. Raz dotarł do nich dziwny huk, a skała pod stopami jakby drgnęła. I tyle.
Krążący Iriam wypatrywał miejsca, gdzie mógłby zalec, ale jego myśli krążyły wokół elitarnych oddziałów. To żadna pycha, tylko czysta sprawiedliwość, że w końcu zostanie do nich przydzielony. Był sprawny, silny, a zanim uciekł sprawiedliwości w objęcia wiary, pozbawił życia dwóch przeciwników. Miał jednak przed sobą kilka lat nauki, zanim stanie się godny. Nie wiedział, czy ma tyle cierpliwości. Może gdyby sprawdził się wcześniej? Tylko jak tego dokonać?
Gdy tylko o tym pomyślał, przeniknął go chłód tak lodowaty, że aż zabolały kości. Zwolnił i sapnął zdumiony, dziwacznie przemarznięty, aż do bólu. W końcu zaczął podskakiwać i wykonywać gwałtowne ruchy, aby się rozgrzać.
– A tobie co? – zapytał Beny, z wysiłkiem zwracając głowę w jego stronę.
– Gówno – warknął młodzieniec, nagle rozwścieczony i jednocześnie przerażony. – Nie interesuj się.
Podszedł do jednego z korytarzy, prowadzących w stronę grobowców. Tak! Tam powinien iść! Tam czekają tajemnice, dzięki którym szybko zostanie cieniobójcą! Byle szybko, bo coś za nim…
– Nam nie wolno tam chodzić! – Dotarł do niego głos towarzysza.
– Stul pysk, gruba świnio!
Beny aż sapnął i zaczął się niezgrabnie podnosić.
– Dlaczego tak mnie nazywasz?
Iriam gwałtownie zawrócił i ruszył biegiem w stronę zaskoczonego Benego. Ten już klęczał, gdy młodzieniec dopadł go i zdzielił po głowie raz, drugi, trzeci.
Otyły chłopak zajęczał, okrywając się dłońmi.
– Co z tobą? Czego ode mnie…
Iriam z furią wznowił atak i przerwał, gdy zaskoczył go dźwięk pękających kości. Ze zdziwieniem spojrzał na własne zakrwawione pięści i wgniecioną czaszkę grubasa.
– Na Matkę i Ojca… – wyszeptał, ale zaraz jakiś głos, z pewnością bogini Justi, podpowiedział mu, że spaślak sobie na to zasłużył.
Ale żeby tak po prostu zmiażdżyć czyjąś głowę? To takie… proste?
Nieważne! Szkoda tracić czas! Beznamiętnie zepchnął ciało grubasa do strumienia i ruszył w jeden z korytarzy. Tu czekały tajemnice do odkrycia!
Żwawo mijał kolejne komnaty grobowe prowadzącą w dół kamienną drogą, a gdy ta skręciła, odbił się od ściany i prawie przewrócił. Czuł się, jakby wypił sporo wina. Przyspieszał, jakby coś ciągnęło go na sznurku. Coraz rzadsze bryłki oklanu oświetlały drogę, a kiedy dotarł do ostatniej, spanikował i stanął. Mimowolnie rzucił okiem na ledwie widoczny ryt:
Telox, trzydziesty dziewiąty rok po Odrzuceniu, zginął z powodu Związania. Wierny wyznawca Córek, Justi i Belesy. Wielka Matko, Wielki Ojcze, Dzieci, przyjmijcie jego duszę, a cienie trzymajcie z dala.
Wnętrzności ściskał mu strach. Czuł, że powinien ruszyć w czekającą przed nim ciemność, która zdawała się demoniczna i mroczna. To dziwne, nigdy nie przerażała go noc, ale teraz?
Zalał go gwałtowny wzrost ekscytacji. Tam są skarby i tajemnice! Ruszył. Niemal wbrew sobie, ale szedł. Zanurzył się w otchłań, w której niewiele widział. Wyciągnął przed siebie dłonie, żeby ochronić się przed ewentualnym upadkiem, ale jakimś cudem nie potknął się ani razu. W końcu dotknął zimnego muru. Macał chwilę, idąc w bok, aż natrafił na ostre krawędzie, pęknięcia, a stopą kopnął w kawałek gruzu.
Otwór. Wybity w ścianie. Iriam przecisnął się przez szczelinę i wznowił wędrówkę. Miał wrażenie, że korytarz prowadzi tym razem w górę, a podłoże stało się jakieś równiejsze. Wydawało też inne dźwięki przy zetknięciu z jego butami.
Nie liczył kroków, przyspieszał. Kilka razy skręcał i w końcu trafił do rozleglejszej przestrzeni, w której wyraźnie czuł przeciąg i… coś jeszcze.
Jakby smród zgnilizny? Potknął się i przewrócił, wpadając na coś miękkiego.
O, na Matkę! Panicznie próbował się podnieść, ale ugrzązł w, zdaje się… ludzkich zwłokach!
– O szlag, szlag, szlag! – wyrwało mu się jęknięcie.
Czuł odór trupa, coś pod nim pękało, trzeszczało, miał wrażenie, że kości i ciało poddają się i rozłażą pod naciskiem jego rąk i kolan. Coś organicznego kleiło się do jego dłoni, a torsje powstrzymywał wyłącznie paniczny strach.
W końcu jakoś się przedarł i stanął na twardym gruncie. Nogi trzęsły mu się jak galareta na kurzych nóżkach, którą lata temu robiła mu babcia.
Gdy tylko sobie to wyobraził, zwymiotował, gwałtownie i krótko, a kiedy otarł twarz rękawem i poczuł fetor czegoś klejącego na twarzy, ponownie wstrząsnęły nim torsje.
Leżał chwilę na zimnym kamieniu i dyszał ciężko, nie mogąc się pozbierać. W końcu się skoncentrował i zaczął myśleć o uciecze z tego miejsca, ale coś w nim stężało. Cieniobójcy! Pamiętaj! To twoja szansa!
Ruszył w całkowitej ciemności. Mrok był gęsty, niemal namacalny. Czuł, jakby stawiał mu opór, i musiał rozgarniać powietrze wysuniętymi w przód rękami, z których nadal docierał do niego obrzydliwy fetor. Ale szedł, parł, wiedząc, że jest coraz bliżej. Gdy w końcu korytarz przed nim się rozjaśnił, poczuł, jak zalewa go fala gorąca i ulgi.
Dotarł do jaskini, w której jakiś wielki, przechylony słup opierał się wysoko o ścianę. Widniał w niej otwór i to stamtąd dochodził blask.
Iriam poczuł, jak drży z oczekiwania. Jest już o krok! Wiedział, wiedział o tym! Zaczął wspinać się po słupie i ruszył opadającym powoli korytarzem. Po kilkudziesięciu krokach stanął niepewnie. Nad sobą nawet w słabym świetle widział jakieś niezrozumiałe bazgroły. Z dziwnym niepokojem spojrzał pod nogi i postąpił duży krok. Zaraz po tym zerwał się do biegu. Był tuż, tuż!
Gdy wbiegł do jasnej komnaty, zaczęło go dławić coś na kształt wzruszenia. Stał przez chwilę, spoglądając na cudowną, świecącą jakimś sposobem przeciwległą ścianę z kryształu. A na jej tle w pełnej krasie prezentował się wielki kamienny grobowiec. Postąpił krok w jego stronę, ignorując pobliską plamę krwi. Na lewo od wejścia zauważył czarny skórzany plecak, a kawałek dalej leżały dwa sztylety. Serce drgnęło w nim radośnie. Był niemal nieprzytomny ze szczęścia.
Podniósł noże i podszedł do grobowca. Spróbował znaleźć miejsce, gdzie mógłby podłożyć je pod ciężką kamienną płytę. Gdy zgrzytnął ostrzem po pokrywie, z wnętrza dobiegł go przytłumiony głos. Na chwilę zapadła cisza, aż głos, niemal krzyk, powrócił wraz z dźwiękiem chrobotania.
Nie czuł zaskoczenia, jakby wszystkie emocje w nim umarły, poza jedną. Szaleńczą radością. W końcu znalazł szczelinę, wepchnął tam ostrze i zaczął podważać płytę.
Ciche, nieśmiałe zgrzytnięcie. Jeszcze większa radość. I żałobny trzask metalu, gdy sztylet poddał się naciskowi, a w dłoni pozostała mu tylko rękojeść. I wściekłość, która nagle go wypełniła, prawie panika! Gniew, złość, chęć mordu!
Jeszcze raz! Drugi nóż wraził obok resztek pierwszego, podważał delikatniej, jedną ręką, a drugą zaczął pchać, choć coś w nim chciało parsknąć. To mogło ważyć ponad dziesięć cetnarów, a on próbował to…
Pokrywa ruszyła, delikatnie przesunęła się w bok, a w powstałej szczelinie natychmiast ukazały się potwornie poranione palce. Usłyszał krzyk. Płacz. Błagalne jęki.
Przesunął sztylet dalej, pchnął mocniej. Postęp. Znowu krok, w drugą stronę, gdzie prostokątna pokrywa zaczęła wystawać obok podstawy. Mógł już ją chwycić w tym miejscu. I naparł całym ciałem, a z jego ust wyrwał się jęk wściekłości i wysiłku. Czuł, jak kręgosłup i mięśnie pulsują palącym bólem, ale się nie poddawał. Nie podejrzewał się o taką siłę, jednak ciężkie wieko powoli, cal za calem, przesuwało się, odsłaniając coraz więcej.
W końcu, gdy odsłonił przynajmniej czwartą część otworu i zobaczył w nim kobiecą głowę, przestał. Zasłaniała rękami oczy, jakby światło sprawiało jej ból. Zbliżył się i zajrzał do wnętrza, słuchając spazmatycznego szlochu, który wstrząsał jej ciałem.
Obok siedzącej kobiety zobaczył leżącego na kawałkach kryształów mężczyznę z bladą, niemal siną twarzą, rozchylonymi ustami i otwartymi oczami. Miał zmierzwione brązowe włosy i bliznę nad prawym okiem. Trup jak nic, choć coś jakby… błyszczało mu w oczach? Coś fioletowego?
– Kavel, błagam… wstań, błagam… Jesteśmy uratowani… Co z tobą? – szeptała kobieta łkającym głosem, szarpiąc trupa za ramię.
Iriam nachylił się nad mężczyzną i powodowany niezrozumiałym impulsem, dotknął jego bladej twarzy. Coś nim wstrząsnęło i zachwiało. Złapał się krawędzi grobowca i przez chwilę miał wrażenie, jakby serce mu zamarło, znowu ściśnięte zaskakująco potężnym chłodem.
Natomiast nieżyjący mężczyzna naraz zacharczał straszliwie, zarzęził i wizgiem wciągnął powietrze. Zamrugał i krzyknął, obejmując rękami głowę.
Kapłan stał jak zamurowany, szok nagle spadł na niego z całą mocą. Co się stało? Co on tu robił? Gdzie właściwie był? Kim byli ci tutaj?
Czy on… Czy on zabił Benego? Coś dławiło mu krtań, jak wcześniej, ale tym razem nie chodziło o wzruszenie. Strach. Na Rodziców i Dzieci! Co on narobił?
Naraz spostrzegł, że mężczyzna się mu przygląda. Zielone oczy, przekrwione i załzawione, były bezlitosne, lodowate jak ściana sarkofagu, za który Iriam musiał się trzymać, aby nie upaść, bo drżały mu nogi.
A gdy mężczyzna wyszarpnął spod siebie kawał ostrego kryształu i przejechał mu nim po gardle, odruchowo chwycił oburącz szyję. Nawet nie krzyknął.
Za to donośny krzyk kobiety był niczym odprowadzający go z tego świata całun, gdy powoli osuwał się po kamiennym grobowcu, obficie oblewając go krwią.
– Dlaczego go zabiłeś?! – krzyczała Rahne. – On nam pomógł!
Vartik nie odpowiedział. Ciężko dysząc i walcząc ze skurczami, przechylił się i wypadł z grobowca Ahleda na umierającego kapłana, prosto w kałużę krwi. Natychmiast dopadły go mdłości, suche spazmy wstrząsnęły jego ciałem, ale nie był w stanie wymiotować nawet żółcią.
Gdy w końcu zebrał myśli, podniósł się z trudem.
– O Matko, o Mamusiu, jak mnie wszystko boli – zajęczał, łapiąc się za żebra.
– Może to Lyfne go przysłała? Może ona gdzieś tu jest? Musimy jej poszukać!
Kucnęła przy wciąż próbującym nabrać tchu kapłanie, ale z jego rozciętego gardła dobywał się jedynie cichy bulgot. Kobieta pogładziła mu czoło, a on, jakby w odpowiedzi, gwałtownie poruszył nogą.
– Zostaw tego śmiecia! – warknął Vartik. – Musimy się stąd wydostać. Masz ten klucz, który ci dałem?
Rahne spojrzała na niego nierozumiejącymi, załzawionymi oczami.
– On mógł wiedzieć, gdzie jest Lyfne! Mógł nam pomóc! Dlaczego go…
– Nie ma tu żadnej Lyfne! – wrzasnął Vartik, ale zaraz zgiął się, ponownie objął żebra i zaniósł się długim kaszlem. Po chwili uniósł załzawioną twarz i odezwał się spokojniej: – Nie ma jej tu, a przynajmniej to nie ona go wysłała.
– Skąd wiesz?
Tropiciel chwilę poruszał ustami w milczeniu, jakby zaskakiwał go smak słów, które zamierzał wypowiedzieć.
– Bo to ja go tu sprowadziłem.
Poznaliśmy się kilka lat wcześniej, na targu papudżaków.
Albo to oni mnie poznali. Jak? Do teraz nie mam pojęcia.
Ale tak wtedy poprowadzili fachową rozmowę o ptakach,
że w głowie nie stanęły mi prawdziwe powody ich nagabywania.
A wypytywanie o małżonkę i dzieci
uznałem jedynie za objaw kurtuazji.
Kanclerz spoglądał z narastającą wściekłością na strażnika, który zdawał się topić pod wpływem temperatury tego spojrzenia.
– Powtórz mi to jeszcze raz – wysyczał, wstając powoli zza biurka. Chciał pokazać w tej pozie cały swój majestat i moc.
Musiało zadziałać, bo przybysz zaczął się jąkać.
– Paaa-nie kancleeee-rzu, paaa-ni Retovia…
– Pani kapitan nie ma z nami, więc cię nie obroni. Są tu tylko moi przyboczni, którzy za chwilę wyrwą ci język, o ile nie przestaniesz odpowiadać w niezrozumiały, niegodny żołnierza sposób!
Strażnik skinął spoconą głową, w rękach miętoląc zimową czapę, ale po chwili wziął się w garść.
– Ona uciekła, zniknęła znaczy. Aaaalbo nie żyje, panie, bo trupy strażników znaleźlim i…
– Nie powtarzaj się! Twoje słowa dotarły do mnie już za pierwszym razem. – Hirret przerwał mu obcesowo, a wściekłość w jego głosie zanadto kojarzyła się z miejskim kamieniołomem. – Tyle że ja nie bardzo je rozumiem. Więc powtórz to jeszcze raz, ale tym razem tak, abym zrozumiał!
Strażnik zbladł, gdy pojął, że kanclerz nie oczekuje opowieści, tylko wytłumaczenia. Wytłumaczenia, którego nie miał.
– Paaa-nie, ja z nią czterech ludzi posłał, ale swołocz Kościołowi wierna ich dopadła…
– To trzeba było wysłać tysiąc! – Hirret zacisnął pięści ze złości. Zaraz w coś przywali, a tego imbecyla odda na poćwiartowanie.
Mężczyzna niemal załkał, gdy padł na kolana.
– Panie, ja znajdę, pójdę w miasto, skrzyknę naszych…
„Co się ze mną dzieje?” – pomyślał kanclerz, przestając słuchać bełkoczącego idioty.
Próbował odzyskać spokój, który do tej pory towarzyszył mu przez właściwie całe życie. Owszem, jeszcze nie miał do czynienia z takim kryzysem, ale nie w tym rzecz…
Czyżby to strach? Dlaczego ten cały Vartik wzbudzał w nim strach? Przecież grozili mu już tacy ludzie, przy których jakiś sobie tam detektyw, bez popleczników, pieniędzy i koneksji, mógł mu najwyżej buty polizać. A właściwie bez jego zgody nie mógł nawet tego. Co więcej, trzymał go już w lochach i to niemal na torturach. Kanclerz miał moc, aby zabić w dowolnej chwili, bezczelnie, bez powodu, w biały dzień, na oczach świadków. Po tym wszystkim nawet nie musiałby się zanadto tłumaczyć.
Ale to właśnie on, ten „jakiś sobie tam detektyw”, sprawiał, że ostatnio coraz częściej zdarzały mu się napady duszności, których nie miał nigdy wcześniej. Już sprawa z Ralesem Jomo była zdumiewająca. Przesłuchania strażników nie przyniosły skutków; nie mieli pojęcia, jakim cudem Vartik wydostał się z celi i dobrał do zapisków prefekta w zwariowanie krótkim czasie. Wszyscy przysięgali, że nie mieli pojęcia o procederze wysysania rodzin skazańców z oszczędności, jaki Rales prowadził w więzieniu, a swoje obowiązki wypełniali nadzwyczaj „odważnie i sumiennie”.
Później ten cyrk ze zniknięciem Terensa li Tuvere i jego odnalezione zwłoki, które były w takim stanie, jakby arystokrata wpadł na oddział wściekłych kosynierów. Śledztwo wykazało, że „jakiś detektyw” zaczął węszyć za szlachcicem po tym, jak ten wypłynął z Tin-Leve, uciekając przed szantażystami z Kościoła.
Następnie Hirret wysłuchał plotek oszalałego sługusa kapłanów. Twierdził on, że archikatedrę nawiedziło gniewne wcielenie Syna Verdego, które pozostawiło po sobie jedynie okaleczone ciała i krew. A gdy szpiedzy Hirreta donieśli, że wśród cieniobójców szepcze się o wysokim, brązowowłosym mężczyźnie, szybko dodał dwa do dwóch.
Za dużo zwłok, za dużo trupów. Coś było nie tak z tym facetem. Jeszcze ten dokument, który dostarczył mu Jarto. Znowu rzeźnia, ale tym razem na Ptasich Wyspach, w rodzinnej posiadłości Vartika.
Za dużo zwłok, za dużo trupów.
W Tin-Leve źle się działo, coraz mniej ludzi widywano na ulicach, ale gdy kilka dni temu przemierzał stolicę w urzędowej sprawie i przechodził koło gówniarzy, którzy, jak usłyszał, „bawili się w detektywa”, aż nim zatelepało ze złości.
Chwilami żałował, że wkroczył do akcji wtedy, gdy Rales miał wieszać Vartika, bo może stracił idealną okazję, aby się przekonać, co ten by zrobił. Najbardziej jednak Hirreta irytował fakt, że obecnie potrzebował tego „jakiegoś detektywa”.
A ta myśl zawsze cofała go do chwili, gdy ten ryczał na stole w obecności Jasty. Czy w oczach Vartika pojawił się na chwilę fiolet, który nadał jego twarzy tak bardzo nienawistny wygląd, że dublerka królowej do dziś nie mogła się z tego otrząsnąć? Kanclerz oszukiwał sam siebie, gdy kazał kobiecie wziąć się w garść, lecz on także absolutnie nie mógł zapomnieć tego wzroku i gniewnego oblicza.
Gwałtowne kroki na korytarzu przywróciły go do rzeczywistości. Krótkotrwałe krzyki, odgłos uderzenia i w drzwiach stanęła Retovia Molene, równie wściekła, jak on sam. Omiotła wzrokiem płaszczącego się strażnika i skoncentrowała się na kanclerzu.
– Możesz mi, do cholery, wyjaśnić, co się tu dzieje? – zapytała ostro.
Hirret westchnął ciężko.
– Rozgrzeszam niekompetencję twoich ludzi – rzucił cierpko, patrząc w jej ciemne oczy.
Zwierzchniczka straży miejskiej wstrząsnęła dumnie głową, a długie do ramion czarne loki zatańczyły uwodzicielsko, kontrastując z białą koszulą, wystającą spod ciemnej skórzanej zbroi. Wysokiej kobiecie do czterdziestki brakowało trzech lat, a fizycznie i intelektualnie zdawała się być w szczytowej formie, czym pociągała kanclerza dużo mocniej, niż przyznawał przed sobą.
– Może moi ludzie okazali się niekompetentni, ale nieudolne rozkazy pochodziły od ciebie. – Retovia wzięła się pod boki. – Co się z tobą dzieje? Kim była ta staruszka, którą zdecydowałeś się chyłkiem wyprowadzić z lochów, nie wspomniawszy mi o tym pierwej, co?
– Nie muszę się przed tobą tłumaczyć – syknął Hirret, gestem każąc nieudolnemu strażnikowi się wynosić.
Porwanie Berry, próby wymuszenia odpowiedzi, zamordowanie schwytanego przy okazji grubasa… To wszystko kanclerz zrealizował za plecami dawnej kochanki. Ominął łańcuch dowodzenia, który poniekąd sam stworzył.
– Nie musisz – potwierdziła kobieta, a jej głos wyrażał zdziwienie. Może nawet podejrzliwość. – Ale w tym szambie masz niewiele osób, których lojalności powinieneś być pewien. Mam nadzieję, że mnie do tego grona zaliczasz, niezależnie od tego, co nas kiedyś łączyło i jak zakończyliśmy tamten etap.
Po krótkiej, ale niepokojącej ciszy kanclerz skinął głową, a Retovia wyraźnie odetchnęła.
– Opowiedz mi zatem, w czym zawinił mój człowiek – rzekła, rozsiadając się w pobliskim fotelu. – A ja wtedy będę wiedziała, jak mogę ci pomóc. Ale zacznij od początku, bo szczerość między nami skończyła się… sam wiesz kiedy. To czyja babcia uciekła?
Morze Skrzydlate, zimne i szare, jednostajnie bujało pokładem „Iwin Meri”. Szum morskich fal kłócił się ze stukotem padających na deski kropel deszczu, a podmuchy wiatru dopełniały tej symfonii, łopocząc żaglem i roznosząc nieprzyjemną wodną mgiełkę.
Stojący na dziobie Vartik zadrżał, choć miał na sobie ocieplany płaszcz, a bryłka oklanu grzała mu obandażowaną pierś. Ręką w futrzanej rękawicy chwycił burtę, gdyż fale kołysały „Morskim Duchem” coraz mocniej. I trudno się dziwić. Szumnie nazwana szkuta z płaskim dnem to nie był najlepszy wybór na morską podróż, ale dla tropiciela liczył się czas oraz fakt, że większość trasy stanowiła rzeka Rapaska.