Konkurenci się pani pozbyli - Jacek Galiński - ebook

Konkurenci się pani pozbyli ebook

Jacek Galiński

0,0
33,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: WAB
  • Kategoria: Kryminał
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2021
Opis

Zofia Wilkońska, wywołując wokół siebie sensację, uzyskuje zainteresowanie i poparcie pewnych grup społecznych. Nie umyka to uwadze polityków, którym zależy na liderach mogących przyciągnąć wyborców. Zofia otrzyma propozycję startu w nadchodzących wyborach parlamentarnych z ramienia Polskiej Partii Emerytów. Czy podejmie wyzwanie, połknie bakcyla kampanijnego oraz co ją spotka w politycznym piekiełku – tego będzie można się dowiedzieć z czwartej części przygód zażywnej staruszki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 306

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jacek Galiński

KONKURENCI SIĘ PANI POZBYLI

Copyright © by Jacek Galiński, MMXXI

Wydanie I

Warszawa MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Rozdział 1

Życie jest jak salceson. Liczysz, że trafi ci się coś dobrego, tymczasem piętrzą się przed tobą kolejne przeszkody. I tak do samego końca.

Z początku wszystko zdawało się iść ku dobremu. Dawni znajomi Henryka, wysoko postawieni w świecie polityki, zaprosili mnie do startu w wyborach z ramienia swojego ugrupowania. Po kilku tygodniach harówki oraz jednym dniu nieznośnej nudy, jaką była cisza wyborcza, nadszedł dzień głosowania. Polska Partia Emerytów zamierzała odbić się od dna i pierwszy raz w historii wejść do parlamentu. Miałam w tym pomóc, wykorzystując popularność, którą zdobyłam dzięki kilku drobnym incydentom podczas nieuzasadnionego przetrzymywania mnie w areszcie. Zgodziłam się. Co mi tam. Nie w takim rynsztoku już bywałam. Liczyłam przynajmniej na nie najgorszą wyżerkę, skoro w mediach tyle mówiło się o korycie.

Skończyło się jednak tak jak zwykle.

Henryk pochwalił się, że specjalnie na tę okazję naprawi telewizor. Ale to nie był żaden powód do dumy. Jeżeli ktoś sam sobie naprawia buty, to nie bohaterstwo, tylko amatorszczyzna, czyste dyletanctwo.

Kilka razy pytałam, czy mu nie pomóc – widziałam, że zdjął obudowę i nie miał zbytniego pojęcia, co dalej począć. Odpowiedział mi tylko opryskliwie, żebym mu nie przeszkadzała. Wyszłam więc do kuchni, a wróciłam dopiero, gdy przez dłuższy czas nie słyszałam jego przekleństw.

Myślałam, że już skończył, ale nie. Nic nie robił. Stał tylko z jakimś przewodem w ręku i dziwnie się na mnie patrzył. Wytrzeszczał oczy i zaciskał szczęki. Taki był zły.

– Henryku, po co tak ściskasz ten drut? – spytałam.

Nic nie odpowiedział. Twarz miał wykrzywioną, a zęby tak zaciśnięte, że w pewnym momencie zaczął nimi okropnie zgrzytać. Jeszcze nigdy nie widziałam go tak wściekłego.

– Dobrze już, dobrze. Już ci nie przeszkadzam.

Ale on się nie uspokoił, tylko zaczął się trząść i toczyć pianę. Chwilę potem coś huknęło. Myślałam, że Henryk pękł ze złości, ale to korki wystrzeliły. W całym domu zgasło światło, a on padł na podłogę i przez dłuższą chwilę nie wstawał.

Gdy po mniej więcej godzinie poczuł się lepiej, bez słowa wyszedł z domu i pół dnia go nie było. Wrócił późnym popołudniem, twierdząc, że sprzedawca doradził mu kupno urządzenia zwanego dekoderem. Miało to rozwiązać nasz problem.

Do wieczora udało mu się podłączyć tę aparaturę i mogliśmy wyruszyć w podróż przez niezliczone kanały w poszukiwaniu jakiejkolwiek wartościowej treści. Oprócz liczby stacji wzrosła nam liczba pilotów. Do oglądania telewizji nie wystarczył już tylko jeden, trzeba było użyć dwóch. Było to wspaniałe rozwiązanie. Nastąpił bowiem koniec odwiecznej wojny. Teraz każdy miał swojego pilota i mógł ściszać i pogłaśniać wedle własnego uznania!

Gdy zbliżała się dwudziesta, Henryk zaczął coraz szybciej przełączać kanały, żeby dotrzeć do wiadomości lub studia wyborczego. Po przeklikaniu kilkunastu prezentacji garnków i innych fantastycznych produktów trafił w końcu na Jedynkę, ale po niespełna minucie głowa zaczęła mu dymić jeszcze bardziej niż wtedy, gdy próbował naprawić telewizor. Przełączyliśmy więc szybko na lżejszą i przyjemniejszą stację.

Wybiła dwudziesta. Spikerka zapowiedziała ogłoszenie wyników. Huknęły fanfary, błysnęły różnokolorowe światła, na ekranie pojawiły się maluteńkie główki przywódców największych ugrupowań, a na półprzezroczystych planszach pokazały się cyferki.

Oboje doskoczyliśmy do telewizora. Komitet wyborczy, z którego listy startowała Polska Partia Emerytów, musiał zdobyć pięć procent głosów, żeby dostać się do parlamentu.

– Cholerny mały druk! – zawołałam. – Widzisz coś?!

– Nic nie widzę – odpowiedział. – Cholerny mały druk.

Musieliśmy poczekać, aż prezenterka przeczyta wyniki.

No i stało się. Wybory wygrał obóz władzy, przez co szlag mało nie trafił Henryka, a przecież jego serce i tak miało dzisiaj trudny dzień.

To jednak nie umywało się do tego, co przeżywałam ja. Komitet wyborczy, z którego listy startowała Polska Partia Emerytów, osiągnął historyczny wynik, znalazł się tuż nad progiem i wszedł do parlamentu.

Reszty już nie słyszeliśmy. Nie mogłam im tego wybaczyć. Siedzieliśmy jeszcze przez kilka godzin, patrząc w milczeniu w telewizor, ale nic do nas nie docierało. Bo nic już dla nas nie istniało; jedyne, co istniało, to rozczarowanie.

I po co on w ogóle naprawiał ten telewizor? Tyle lat stał i było dobrze, to musiał się do niego zabierać. Komu przeszkadzało, że nie działał?

Nigdy nie powinnam była się na ten start w wyborach zgodzić. Chudy, blady kurdupel w schodzonym garniturze omamił mnie obietnicami, a polityk był z niego taki jak z Henryka kulturysta.

Powinnam była to wiedzieć od pierwszego dnia, kiedy szef zaprosił mnie do siedziby partii. Bardzo mnie to ucieszyło, ponieważ dawno nie bywałam w wystawnych i eleganckich wnętrzach, a przez ten krótki pobyt w więzieniu zatęskniłam za estetyką, przestrzenią i ciepłem.

***

Szef uśmiechnął się urzekająco – niczym ojciec Rydzyk zbierający datki – gdy otwierał drzwi do lokalu mieszczącego się na ostatnim piętrze muranowskiej kamienicy. Nie zdążyłam jednak zrobić nawet kroku, gdy tuż przed nami zwaliło się wielkie pudło. Gruchnęło, aż się kurz podniósł.

– Musi pan coś z tym zrobić – stwierdziłam. – Przecież to pudło mogło komuś spaść na głowę. Nawet pan sobie nie wyobraża, ile jest kłopotu z trupem w mieszkaniu.

Uśmiechnął się tylko.

Tymczasem kurz opadł, a moim oczom ukazała się ciasna i brudna, nieudolna próba zaadaptowania na powierzchnię mieszkalno-biurową starej pralniosuszarni. Klaustrofobiczna klitka z atakującymi zewsząd segregatorami, pudłami i kartonami. W głębi malutkie okienko, a pod nim odrapane biurko, krzesło, przykryta kraciastym kocem kanapa oraz regał z zakurzonymi książkami. Nie dało się tutaj myśleć o niczym innym jak tylko o tym, żeby otworzyć okno i z niego wyskoczyć. Jeżeli oczywiście ktoś miałby na tyle sprawne biodro, by wspiąć się na parapet.

– Niech pan weźmie, czego potrzebuje, a ja tu zaczekam – zaproponowałam.

– Szanowna pani… – odpowiedział – jesteśmy już na miejscu.

Było pewne, że z takim darem upiększania rzeczywistości czekała go wielka kariera w polityce. Pocieszało mnie jedynie to, że w końcu znalazłam kogoś, kto mieszkał w gorszych warunkach niż ja.

– To oczywiście siedziba tymczasowa – dodał, wchodząc do środka. – Mamy przejściowe kłopoty lokalowe, to normalna sprawa w Warszawie. Natomiast wszystkie partyjne środki ze składek inwestujemy w nową przestrzeń biurową. Za tymi białymi drzwiami remontujemy dwa przestronne gabinety, salę konferencyjną, biura, pomieszczenie socjalne i magazyn.

Usiadłam, ale nie dlatego, że zamierzałam się rozgościć, tylko dlatego, że ból biodra stawał się w ostatnich dniach nie do wytrzymania. Krzesło wydawało się zbyt niebezpieczne, wybrałam więc kanapę. Jednak natychmiast podskoczyłam.

– Matko jedyna! – krzyknęłam.

Coś się pode mną ruszyło! To już nawet na Miedzianej od kilku lat nie było szczurów!

Zerwałam się na równe nogi i chciałam tłuc gadzinę, ale się wstrzymałam. Pod kraciastym kocem spał chudy staruszek. Zbudzony moim krzykiem usiadł i próbował oprzytomnieć.

Wyglądał dojrzale, na jakieś sto, sto dziesięć lat, może trochę więcej. Długowieczny jak Bilbo Baggins. Nie był zbyt urodziwy, a to, że usiadł zgarbiony pod półką z kartonami, w połączeniu z jego wyłupiastymi oczami sprawiało, że przypominał chimerę z katedry Notre Dame.

– Skoro jesteśmy już wszyscy – stwierdził oficjalnym tonem szef – posiedzenie Komitetu Krajowego Polskiej Partii Emerytów uważam za otwarte.

– Będzie poczet sztandarowy? – zaśmiałam się.

– Obrady rozpoczniemy od uroczystego wcielenia do zarządu krajowego pani Zofii Wilkońskiej. Posiada ona wiedzę, doświadczenie i umiejętność pozyskiwania poparcia społecznego, które zdobyła podczas pobytu w areszcie. Jest nam ono niezbędnie potrzebne do zebrania wymaganych przez Państwową Komisję Wyborczą tysiąca podpisów. Nie muszę chyba przypominać, że zostały już tylko dwa dni.

– Chętnie pomogę – zgodziłam się. – Ile jeszcze zostało do zebrania?

– Głęboko wierzę, że wspólnymi siłami pokonamy wszelkie trudności…

– Ile brakuje?

– Zebraliśmy… jak dotąd… dwa.

– Dwa?! Może powinniście jeszcze raz przeliczyć?!

– I już pierwszy dobry pomysł!

– Matko jedyna!

Złapałam się za głowę i usiadłam. Nagle upadek z rozlatującego się krzesła nie wydał mi się najgorszą rzeczą, jaka może spotkać człowieka.

Tymczasem szef spojrzał na Chimerę i znacząco skinął głową.

– Damy radę! – zakrzyknął szef. – Bo kim jesteśmy?!

Staruszek spojrzał na niego zawstydzony. Szef natychmiast nachylił się nad nim i wyszeptał mu coś do ucha. Uśmiechnęli się obaj.

– Partią przyszłości! – zawołał słabym głosem Chimera, wznosząc chudą i lekko drżącą pięść.

Z początku wydało mi się to żenujące, ale w miarę jak powtarzali kolejne hasła, także mnie udzieliły się ich młodzieńczy entuzjazm i poczucie wspólnoty. Nabrałam nawet ochoty na udział w tym przedstawieniu i gdy szef zawołał: „Czego chcemy?!”, wstałam, wzniosłam pięść i otworzyłam usta, żeby krzyknąć.

– Tego właśnie nie wiemy – uprzedził mnie szef, spuszczając wzrok.

Potem spojrzeli na mnie.

– Ja mam to wiedzieć? – spytałam.

– Mówiłeś, że zna się na rzeczy – zwrócił się z pretensją do szefa Chimera. – Mówiłeś: młodość, świeża krew!

– Oczywiście, że się znam! – oburzyłam się. – Dlaczego miałabym się nie znać?!

– To niech pani mówi. Zapiszemy i nauczymy się na pamięć.

Jakoś nic mi nie przychodziło do głowy. Usiadłam, chwytając się za obolałe biodro.

– Co pani jest?

– Choroba zwyrodnieniowa.

– Kolega jest przecież lekarzem – wtrącił szef, wskazując Chimerę.

– Jest pan lekarzem? – spytałam Chimerę.

– Tak.

– To może mógłby pan mi pomóc? Przecież ja mam mnóstwo schorzeń. Przyjmuje pan jeszcze?

– Cały czas. Mogę panią umówić na wizytę.

– Byłoby świetnie. Ja się nigdzie nie mogę dostać, a listę chorób mam tak długą, że trzeba by wymieniać cały dzień! Jaka jest pana specjalizacja?

– Ginekologia.

– Matko jedyna!

– To co pani dolega?

– A wie pan, że już mi lepiej…

– Ja cierpię na polipowatość jelita grubego. Niezbyt groźna, ale nieuleczalna choroba genetyczna…

– Fuu… jak pan tak może przy ludziach?!

– Przepraszam, że przerywam… – wtrącił szef – …ale chciałem przypomnieć, że to nadal jest posiedzenie Komitetu Krajowego.

Zarządził przerwę w obradach i wyszedł za białe drzwi. Dosyć często zaglądał tam też Chimera. Mnie powiedzieli, że jeżeli nie lubię bałaganu, to lepiej by było, żebym tam nie wchodziła.

– Skąd ten balkonik? – spytałam, patrząc, jak z trudem się porusza. – Miał pan wypadek?

– Też choroba zwyrodnieniowa. Wypadku nie miałem i nie będę miał.

– To dziwne. Skąd pan to może wiedzieć?

– Wiem na pewno, że nie zginę w wypadku. Zostałem o tym z całą stanowczością zapewniony.

– Przez kogo? Może wróżkę?

– Skąd pani wie? Proszę się nie śmiać.

– Zapewniam pana, że nie zamierzam. Pan wybaczy, ale naprawdę trzeba być całkowicie oderwanym od rzeczywistości, żeby wierzyć w takie brednie.

– Wypraszam sobie! Proszę mnie nie obrażać! Kim pani jest, żeby tak się do mnie odnosić?! Nie chodzę do wróżek. Raz byłem u tej pod Halami Banacha w ważnej sprawie rodzinnej. Wróżyła mi i wiem, że mówiła prawdę. Nie oszukałaby mnie. Gwarantowała też zwrot kosztów, a przecież nie utrzymałaby się na rynku, gdyby miała każdemu oddawać pieniądze!

Niezbyt urodziwi ludzie, których do tej pory poznałam, a było ich przecież niemało, przeważnie okazywali się nieco mądrzejsi od tych ładniejszych. Tłumaczyłam sobie to tym, że jako niespecjalnie atrakcyjne towarzystwo mieli więcej czasu na naukę wtedy, kiedy była na to pora. Pozostali korzystali w tym czasie z uroków życia, co jednak w dłuższej perspektywie nie przyniosło im powodzenia i sukcesów. Chociaż to się teraz zmienia, bo kiedyś bycie nauczycielem, lekarzem czy profesorem było godne podziwu. Teraz godne podziwu jest zarabianie pieniędzy w jakikolwiek sposób, byleby mieć ich więcej od innych, oraz to, czy tyłek w obcisłych spodniach dobrze wygląda na zdjęciach.

Tak czy inaczej, powyższa reguła zdawała się nie obejmować polityków. Znakomita większość łączyła w sposób doskonały ułomności ciała i umysłu. Byli w tej niezwykłej sztuce artystami wybitnymi.

Rozdział 2

Wkrótce udaliśmy się na wiec wyborczy. Bez postulatów, bo nie zdążyliśmy ich opracować. Szef nie potrafił skutecznie zarządzać czasem. Mieliśmy za to entuzjazm, chęci i choć mgliście, to jednak nakreślony cel – dojście do władzy.

Chimera został na przystanku i czekał na niskopodłogowy. Śpieszyliśmy się, bo szef miał dla nas świetne miejsce. W kluczowym punkcie komunikacyjnym.

Gdy szliśmy Krakowskim Przedmieściem, byłam podekscytowana niemal jak czterdzieści lat temu, gdy przemycaliśmy na teren Uniwersytetu bibułę. Wtedy mieliśmy pełne torby. Teraz tylko mały plik ulotek.

To przez koszty. W latach mojej młodości to pojęcie było nieznane. Takie słowo w ogóle nie istniało w języku polskim. Powstało w latach dziewięćdziesiątych i niczym inwazyjny gatunek szkodnika wyparło rodzime słowa takie jak „bezinteresowność”, „spontaniczność” czy „altruizm”.

– Niech pani rozdaje tylko naprawdę zainteresowanym – oznajmił szef.

– A jak ich rozpoznać? – spytałam.

Westchnął ciężko.

– Jesteśmy na miejscu – stwierdził, rozstawiając stary, zdezelowany stoliczek działkowy.

Rozejrzałam się. Był to skromny kawałek chodnika między wiatą przystanku autobusowego a toi toiem. Nie byłam zbyt biegła z politologii, ale trudno mi było sobie wyobrazić, żeby którykolwiek z przywódców narodu zaczynał karierę od przemawiania pod kiblem.

– To tu? – spytałam z niedowierzaniem.

– O co pani chodzi? – oburzył się. – Przystanek, ubikacja, duże natężenie ruchu pieszego. Cud, że jeszcze nie zajęte. Tu się zawsze ktoś rozstawia.

– Jakiś znany polityk? – dopytywałam. – Silny gracz? Konkurent?

– Proszę się nie obawiać. Nie dorównuje nam zapleczem politycznym i organizacyjnie też jest bez szans.

– Kto to taki?

– Bardzo znany i szanowany w okolicy. Sprzedawca sznurówek.

Nagle szef zastygł w bezruchu, a na jego twarzy pojawiła się skamielina przypominająca mieszankę strachu i głupkowatego uśmiechu. Przestraszyłam się, że dostał wylewu i będę musiała wzywać ambulans, a może nawet i reanimować. Na udzielaniu pierwszej pomocy znałam się dobrze, ale tylko na tej starszej wersji. Była prostsza, przyjemniejsza i bardziej intuicyjna. Polegała na trzaskaniu poszkodowanego po gębie do momentu, kiedy się ocknie. Bardziej odpowiadało to potrzebie chwili, kiedy człowiek był zdenerwowany i w naturalny sposób szukał ujścia dla nagromadzonych emocji. Jakiś czas temu jednak opracowano trudniejszą, choć podobno efektywniejszą metodę polegającą na zastosowaniu sztucznego oddychania oraz masażu serca. Świetna rzecz dla amatorów rebusów, gier pamięciowych i zagadek. Pozostali powinni chodzić po ulicy z podręcznikiem medycyny. Jeden jedyny raz co prawda udało mi się zastosować tę metodę, i to bardzo skutecznie. Młody chłopak zasłabł kiedyś na ulicy. Myślałam, że nie zdążę sobie nawet popatrzeć, bo otoczy go tłum robiących sobie zdjęcia z ofiarą na chodniku. Tak się jednak nie stało. Pewnie światło było nieodpowiednie. W każdym razie, mimo że musiałam przejść przez ulicę na pasach, co w Warszawie jest bardziej ryzykowne niż pokonanie wpław rwącej rzeki, byłam przy nim pierwsza. Złożyłam dłonie, zablokowałam łokcie i runęłam na jego mostek, aż chrupnęło. Choć wcale nie miałam na to ochoty, musiałam zastosować sztuczne oddychanie. Nie to, że się brzydziłam. Po prostu chłopak był rudy. A ja rudych nie lubię, bo są zarozumiali, złośliwi i przeważnie piegowaci. Wzięłam oddech tak głęboki, że aż mi się w głowie zakręciło, nachyliłam się nad nim, żeby to powietrze wtłoczyć w jego usta, i to wystarczyło. Nie zdążyłam go nawet dotknąć, a efekt medyczny terapii przerósł moje najśmielsze wyobrażenia. Nie dość, że momentalnie odzyskał przytomność, to jeszcze błyskawicznie nabrał niebywałej kondycji, takiej, że tylko na mnie spojrzał, i już zerwał się do biegu, a potem gnał tak przez kilka skrzyżowań, chyba nawet szybciej niż samochody. Cud, nie medycyna!

Szef nie dostał wylewu, a jeżeli nawet, to nierozległego. Podążyłam za jego spojrzeniem i dopiero wtedy zobaczyłam, że do stolika podeszła zgarbiona staruszka w berecie. Popatrzyła na nasz stolik i na leżącą na nim pustą kartkę.

– Co pan jest pierwsza dama, że pan tak zamilkł? – spytałam szefa.

– Niech pani jej coś powie – wycedził, uśmiechając się cały, jakby miał na twarzy maskę.

– Ale co?

– Nie wiem, żart, sen, cokolwiek, żeby tylko nie odeszła…

Dobry pomysł. Tyle że nie mogłam sobie przypomnieć żadnego żartu ani niczego, co byłoby zabawne.

– Wie pani, że miałam ostatnio sen… – zaczęłam mówić, nie bardzo wiedząc o czym. – I to był piękny sen o tym, że pewnego dnia wejdę do sklepu wyprostowana i dumna… Wejdę do sklepu wyprostowana, dumna i rzucę w twarz sprzedawcy gazetkę promocyjną, kupony na tanie wtorki i całą resztę narzędzi ekonomicznego upodlenia. Nie spędzę ani jednej godziny pochylona nad najniższą półką, wypatrując ostatnie dioptrie, szukając mega pack, economy pack albo towarów z krótką datą przydatności. Nie, wcale nie mam ochoty zjeść tego wszystkiego w jeden dzień! I nie chcę widzieć uśmieszku bezdusznego kasjera, który widząc, jak śledzę na wyświetlaczu sumę rosnącą szybciej niż dług publiczny naszej potęgi gospodarczej, zapyta rezolutnie, czy może skuszę się na batonika. A wsadź pan sobie tego batonika w pieluchę! Ja całe życie pracowałam. Co z tego, żeśmy zbudowali kraj karykaturalny, szary i staczający się ku ekonomicznej i społecznej katastrofie. Ten wasz jest już taki sam. I to nie powód, żeby nas z życia wykluczyć. Skazać na niegodną egzystencję w biedzie i chorobach tylko dlatego, że wam i waszym rozpuszczonym bachorom musi starczyć na nowego smartfona, buty za równowartość miesięcznej emerytury albo wakacje w sztucznych enklawach utworzonych tylko dla was w najbiedniejszych rejonach Trzeciego Świata! Ja na to nie zasłużyłam. I pani też nie!

Grzmiałam na całą ulicę, aż mi się przez moment zakręciło w głowie. Nie spodziewałam się, że już pierwszego dnia mojego płomiennego przemówienia wysłucha aż jedna osoba. Staruszka bowiem wciąż stała skulona obok stolika i słuchała z opuszczoną głową w wielkim skupieniu.

Szef stał wytrwale z przyklejonym do twarzy sztucznym uśmiechem. Tkwił niezłomnie i dostojnie niczym codziennie obsrywany przez gołębie posąg. Mógłby nawet zebrać trochę grosza od ludzi biorących go za atrakcję turystyczną warszawskiej Starówki.

Wtedy to zrobił. W niemal niezauważalny sposób spojrzał na leżącą na stoliku kartkę.

Spojrzałam i ja. Była czysta. Obok leżał długopis z do połowy wytartym nadrukiem „Tesco. Kupuj taniej”. Wiedziałam, co robić. Po tak dobrym przemówieniu to musiało się udać.

Położyłam rękę na kartce i powoli, żeby nie spłoszyć staruszki, przesunęłam papier w jej kierunku.

Nie zareagowała.

– Proszę pani – zwróciłam się do niej.

Ocknęła się raptownie.

– Co się dzieje? – spytała zdezorientowana. – Przepraszam, zdaje się, że zasnęłam. Czy pani może coś do mnie mówiła? Miała pani opowiedzieć sen?

O, jak się we mnie krew zagotowała. A taka byłam spokojna.

– Może by pani podpisała się pod listą poparcia naszego komitetu wyborczego? – spytałam.

– Nie, nie, ja niczego nie podpisuję – odpowiedziała. – Tak mnie nauczyli w klubie seniora.

– To może chce pani ulotkę? Albo porozmawiać z nami? Poznać nasz program? Nasze postulaty? To, jak chcemy zmienić kraj na lepszy, przeprowadzić zmiany, naprawić, rozbudować, polepszyć życie, wprowadzić reformy, rozbudować infrastrukturę, podnieść poziom edukacji, zwiększyć dostępność służby zdrowia, poprawić bezpieczeństwo?

– Nie, dziękuję – odpowiedziała, patrząc na stolik.

– To czego pani chce?

– Jak to czego chcę? Oczywiście kupić sznurówki.

Zaniemówiłam.

Demokracja i kapitalizm w sposób nieunikniony dążą do autodestrukcji. Zaniedbujemy to, o co walczyliśmy. Zaczynamy się przejmować dopiero w momencie, gdy już jest za późno, ale wtedy i tak nic nie robimy, póki znowu nie zabraknie nam pieniędzy. Do tego czasu wolność, godność i szacunek nie są ważne. Ważne są sznurówki!

– Mogła nas poprzeć… – stwierdził szef, odzyskując władzę nad ciałem. – Ależ mieliśmy zainteresowanie! To jak na razie najlepszy dzień! Czyż to nie było ekscytujące?!

Popatrzyłam na niego zdenerwowana i już miałam coś powiedzieć, ale po chwili zastanowienia pomyślałam, że chyba chciałabym być taka jak on. Takim ludziom jest łatwiej w życiu, a na pewno przyjemniej.

***

Tego dnia wracaliśmy zmęczeni, ale podekscytowani. Na małym skrawku chodnika między wiatą przystankową a toi toiem rozegrała się rewolucja. Z udziałem kilku nadgorliwych i wścibskich przechodniów spisaliśmy cały program rosnącej w siłę Polskiej Partii Emerytów. Zrobiliśmy to, co należało. Wsłuchaliśmy się w głos ludzi. Przychodzili do nas, żalili się, utyskiwali, a my wszystko spisywaliśmy. Genialne!

Gdy siedzieliśmy w autobusie pełni euforii, postanowiliśmy odczytać nasz nowy program, nasze postulaty.

– „Życie jest do dupy”… – czytał notatki szef. – „Emeryci klepią biedę”, „Kiedyś to było lepiej”, jeszcze kilka razy „Życie jest do dupy”…

Popatrzyliśmy na siebie.

– Niezbyt ładna dziś pogoda, prawda? – westchnęłam.

– Zgadza się – bąknął Chimera.

– Nie zanotował pan nic więcej?

– „Odpierdolić się od LGBT, in vitro, lekarzy i nauczycieli”… – zaczął wymieniać szef, patrząc w notatki.

– Nie, to zdecydowanie za długie – stwierdziłam. – Trzeba to zastąpić jednym ogólnym zdaniem.

– To jak by to pani podsumowała?

– Może tak:

Wszystkim emerytom ma się żyć lepiej,

nikogo nie wolno szykanować,

nikogo nie wolno faworyzować.

I najważniejsze: wszyscy emeryci dostaną podwyżki!

Chimera pokiwał głową z uznaniem.

Nagle szef aż podskoczył z radości.

– Wiem! – krzyknął. – Wymyśliłem coś dobrego!

– Niech pan mówi.

– To da nam wygraną. Słuchajcie, dajmy podwyżki dla wszystkich emerytów!

– Świetnie! – zachwycił się Chimera. – Niech pan zapisze.

Spojrzałam na nich.

– Chwileczkę – przerwałam. – Przecież dokładnie to powiedziałam!

– Ma rację.

– Faktycznie.

– Niech pan zapisze to, co powiedziałam.

Wyjął z teczki obgryziony ołówek i zaczął nim smarować po poszarzałych kartkach.

– To mocny program – stwierdził, gdy skończył. – Z potencjałem. Porwie ludzi. Będą o nas pisać w podręcznikach. Ale ile miałyby wynieść te podwyżki?

– Nie można żądać zbyt wiele – zauważył Chimera. – Jeden procent, może dwa. Nikt się nas nie boi. Nie jesteśmy górnikami.

– Przecież to nie jest żadna podwyżka! – oburzyłam się. – Jak się nie boją, to niech zaczną!

– A ile powinno według pani być? – spytał szef.

– Jak to ile? – oburzyłam się. – To pan nie wie, ile powinno być? Takiej oczywistej rzeczy… podstawowej… naprawdę pan tego nie wie?

Rozejrzałam się dookoła niczym wyrwana do tablicy uczennica gorączkowo szukająca podpowiedzi. Znikąd pomocy. Ludzie zajęci klikaniem we własne telefony. Za oknem samochody, biurowce, ponury zmierzch. Nad oknem tablica z numerem linii i małymi lampkami odznaczającymi przejechane dotychczas przystanki na trasie. Wszystko byłoby dobrze, gdybyśmy jechali tramwajem dziesiątką. Ale traf chciał, że jechaliśmy autobusem linii sto dwadzieścia pięć!

Chimera wytrzeszczył oczy. Szef pobladł. Przez chwilę nie byli w stanie nic powiedzieć.

– Sto dwadzieścia pięć procent? – powtórzyli niemal jednocześnie.

– Co też pani mówi?

– To przecież rewolucja…

– Ja czułem, że to właśnie tyle – stwierdził nieoczekiwanie szef. – Miałem to na końcu języka.

– Nieprawda. Nie miał pan najmniejszego pojęcia.

– Ale prędzej czy później bym do tego doszedł. I to właśnie byłaby ta liczba. Sto pięć procent.

– Sto dwadzieścia pięć procent.

– Tak, racja. Sto dwadzieścia pięć procent.

Zanotował.

Czuliśmy w sobie rosnącą siłę.

– Polska dla starców! – zawołałam entuzjastycznie.

– Od tej pory stanie się to naszą najważniejszą zasadą – stwierdził szef. – Naszym dekalogiem, świętością, naszymi dogmatami…

– Namaluję te hasła na drzwiach stodoły – stwierdziłam.

– Jakiej znowu stodoły?

– Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Przykleję tę kartkę na drzwiach.

– Codziennie będziemy powtarzać te hasła, aż je zrozumiemy i zapamiętamy!

– Polska dla starców! – zawołałam. – Popracuję nad pieśnią motywującą. Moglibyśmy ją odśpiewywać każdego ranka. Może coś zaintonuję. Chwyćmy się za ręce.

Ale oni już tego nie słyszeli. Głowy odchyliły im się do tyłu i zasnęli. Ostatnie godziny były wyczerpujące i pełne wrażeń.

Tak to jakoś bywa, że to, co niewiarygodne, z czasem staje się normalne, a gdy kiedyś tego zabraknie, nawet się za tym tęskni. Tak właśnie było z żenującym towarzystwem i pomysłami szefostwa Polskiej Partii Emerytów. Gdy wysiadłam z autobusu i szłam do domu, w głowie brzmiały mi nasze hasła, które od tamtego dnia powtarzałam sobie codziennie przed zaśnięciem: „Wszystkim emerytom ma się żyć lepiej, nikogo nie wolno szykanować, nikogo nie wolno faworyzować. I najważniejsze: wszyscy emeryci dostaną podwyżki!”. A przed oczami miałam wierzące w to wszystko szalone, pełne entuzjazmu i wiary w sukces twarze dwóch wariatów. I jakoś bardzo mi to nie przeszkadzało.

Do domu wróciłam na ostatnich nogach. Cała byłam obolała i marzyłam tylko o tym, by usiąść w fotelu ze szklanką herbaty i odpocząć nieco w ciszy i spokoju. Mimo zmęczenia miałam dobry nastrój. Myślałam o Henryku, który przecież na mnie czekał. Jakie to było miłe. Do czasu.

Gdy tylko otworzyłam drzwi, doznałam pierwszego szoku. Zimno, przeciąg, szafki poprzestawiane, a na podłodze porozrzucane szmaty.

– Matko jedyna, co tu się dzieje?! – krzyknęłam. – Okradli nas?

Po chwili pojawił się Henryk. Na czworakach!

Twarz miał czerwoną, oczy przekrwione. Wstał powoli, wspierając się o meble. Ręce mu się trzęsły. Uśmiechnął się, ale mi nie było do śmiechu.

– Lepiej nie wchodź, kochanie – zwrócił się do mnie jakby nigdy nic. – Podłoga jest mokra.

– To gdzie mam usiąść? – spytałam załamana.

– Poczekaj chwilę, to dotrę do sucha.

Wyglądał żałośnie. Ubrany w wiszące stare szmaty, które całkowicie pozbawiały go męskości. Co się z nim stało? Aż żal było patrzeć.

Poszłam do kuchni, żeby nastawić wodę. Ale tego też zrobić nie mogłam. Wszystkie palniki zajęte. Miał cały dzień, a akurat teraz, gdy wróciłam styrana i chciałam chociaż chwilę odpocząć, jemu zebrało się na gotowanie.

Usiadłam na krześle. We własnym domu nie mogłam znaleźć spokojnego miejsca. W głowie jeszcze kotłowały mi się wielkie myśli, koncepcje, manifesty, konwencje programowe, przemówienia… a on tak boleśnie chciał wcisnąć mnie w to swoje marne, małe życie.

– Zjesz, kochanie, rosołku? – spytał, wchodząc do kuchni rozanielony.

– Jakiego, do cholery, rosołku? – zareagowałam, wyrwana z zadumy. – O czym ty w ogóle do mnie mówisz?

– Taki mi wyszedł trochę intensywny, ale dobry. Znalazłem przepis w naszej starej książce kucharskiej. Pamiętasz ją? Nie wiem, czy dobrze posoliłem, w razie czego przyniosę ci solniczkę. Czy ty mnie słuchasz?

– Zjem.

– Dlaczego jesteś niemiła?

– Nie jestem niemiła, ale gdy przychodzę po bardzo ciężkim dniu, to może chciałabym choć chwilę odpocząć.

– Rozumiem oczywiście, ale czy tobie się wydaje, że ja przez cały dzień nic nie robiłem? Mogłabyś przynajmniej trochę to docenić.

– Doceniłabym, gdybyś dał mi szansę i chociaż przez chwilę przestał mówić.

Spojrzał na mnie jak wtedy, gdy czterdzieści lat temu wyjęłam z szuflady jego ulubiony śrubokręt i nie odłożyłam go na miejsce.

Wyszedł z kuchni, ale drzwiami nie trzasnął. Pewnie dlatego, że nie mieliśmy już drzwi w kuchni.

Za długo siedział w domu. Zgnuśniał. Nie było o czym z nim rozmawiać. O rosołku? Matko! Powinien wyjść do ludzi, rozwijać zainteresowania. Spotykać się, dyskutować, usiąść na ławce w parku i zaczepiać przechodniów. Tymczasem on, zapuszczony jak dziad, w łachmanach, na kolanach szorował podłogę. Gdzie się podział tamten mężczyzna, za którego wyszłam?

Był chorobliwe zazdrosny.

Mimo że się starałam i nastawiałam się pozytywnie, tak właśnie wyglądał każdy dzień. Lepiej czułam się poza domem, a odpoczywałam nie po pracy, tylko od domu.

***

Następnego dnia zainteresowanych było o jednego więcej, bo staruszka przychodząca po sznurówki przyprowadziła pieska. Osiemnastoletnią sunię cierpiącą na nowotwór odbytu.

Tak minęło kilka następnych dni. Osób sukcesywnie przybywało, a ja opowiadałam wciąż ten sam sen. Robiłam to z kilku powodów. Po pierwsze, od tamtego dnia nie przyśniło mi się nic nowego. Po drugie, nawet jeżeli próbowałam opowiedzieć coś innego, ciekawszego, na przykład o moim podobieństwie do jednej aktorki czy o moich umiejętnościach kulinarnych, sprawności fizycznej, niebanalnej urodzie, zgromadzeni i tak chcieli usłyszeć o śnie. Więc mówiłam.

Z czasem już sama nie pamiętałam, co mi się śniło – i czy śniło mi się to naprawdę. Kolejne wersje być może były nieco ubarwione, a niektóre wątki rozbudowane. Tak się robi dla dobra fabuły.

Finalnie sen z opowieści w gatunku refleksyjno-zakupowym wyewoluował w krwaworewolucyjną jatkę dokonaną przez zbuntowaną szajkę emerytów na niegodziwych właścicielach osiedlowych sklepików, naczelnikach terenowych oddziałów ZUS-u oraz na lekarzach, którzy nie potrafią nic innego, tylko domagać się ograniczenia jedzenia słodyczy. Zwłaszcza po dwudziestej!

Na poczerwieniałych od nadciśnienia twarzach pulsowały wybroczyny, cukrzycy wstrzykiwali sobie insulinę, a ci o słabym sercu słaniali się na nogach, doprowadzając się na skraj stanu przedzawałowego. Ale był w nich duch bojowy. Był i objawiał się tak jak wtedy, gdy jeden starszy pan chodzący o lasce – w chwili gdy wykrzykiwałam o żerujących na naszej krwawicy pasożytach – ni stąd, ni zowąd zaczął okładać laską przypadkowych przechodniów. Czułam wielki żal, że sama na to nie wpadłam.

Mimo że okładani laską ludzie, widząc naszą przewagę liczebną, zbytnio nie protestowali, tylko uciekali pochyleni, zbierając przeważnie niezasłużone baty, to jednak cała sprawa nie mogła umknąć uwadze służb mundurowych, które w znacznej liczbie patrolowały okolice Pałacu Prezydenckiego.

W dużym skrócie wyglądało to tak, że dwóch policjantów podeszło do staruszka, a że ten był w ferworze walki, nie od razu mógł opanować emocje, których nie doświadczył zapewne przez ostatnich kilkadziesiąt lat. Nie stanowił zagrożenia dla funkcjonariuszy, ale oni wcale tego nie potrzebowali, żeby pochwalić się przed całym Krakowskim Przedmieściem swoimi nowymi gadżetami.

Wyciągnęli gaz, a staruszek nawet się nie zorientował, że prawdopodobnie ostatni raz patrzy na świat. Byłam oburzona i zażenowana niczym niesprowokowanymi, chuligańskimi wybrykami przypadkowych uczestników spotkania. Zebrało się jednak tylu ludzi i oblegli mnie tak ściśle, że nie zdołałam się stamtąd ulotnić.

Postanowiłam zatem rozwiązać problem, przechodząc przez kryzys.

– Policja starszego człowieka bije! – zawołałam. – Ludzie! Policja starszego człowieka bije!

Bierność. Ludzie są odważni, kiedy nic ich to nie kosztuje. Wypisują pyszałkowate deklaracje, wymądrzają się w domu czy w pracy, rzucając harde groźby. Pyzate misie z korporacji przekrzykują się podczas przerwy na kawę: „pedałowi by przyjebali”, „tamtemu by przyjebali”. To wszystko są słowa bez pokrycia. Żyją pod kloszem w sztucznym świecie, który chroni ich wątłe i żałosne ciała. Każda rzeczywista, uliczna sytuacja ich przerasta. Żeby żyć w złudzeniu, że są silni i twardzi, kupują. A inni im to sprzedają. Tylko o to w tym chodzi. Kupują sobie biegi ze sztucznymi, specjalnie ułożonymi przeszkodami po to, żeby jakiekolwiek przeszkody w życiu pokonać. Każdy w takim biegu dostaje medal, by jakiś medal w ogóle w życiu dostać. Jak dzieci.

Gdy natomiast z jakichś powodów zapędzą się, zabłądzą i przypadkiem znajdą się w nieznanej sobie sytuacji na ulicy, miauczą żałośnie, że sobie tego czy owego nie życzą.

To oni. Młodzi. Ale nie my! My, starzy, wychowaliśmy się na ulicy. Prawdziwej. Nie tej z filmu, serialu czy konsoli. Walczyliśmy o życie, wolność i godność. Prawdziwie. Nie na kanapie ani nie w pracy podczas przerwy na kawę.

Gdy zawołałam, że starszego człowieka biją, żaden tłuściutki, gładkolicy profesjonalista, ekspert czy specjalista o delikatnych rączkach nie piszczał, że sobie nie życzy i że tak nie należy. Nikt niczego nie zamieszczał, nie postował, nie udostępniał ani nie lajkował. Tylko my, starzy, ruszyliśmy. A zrobiliśmy to z taką siłą, że dwóch policjantów rzuciło na ścianę toi toia.

Tłum był nie do opanowania. Nikt nie wiedział, co robić, ale każdy czuł potrzebę zrobienia czegoś. Długo tłumione siły witalne wezbrały w ludziach, możliwe nawet, że ostatni raz. Część zgromadzonych, szukając ujścia dla swej energii, zaczęła czynić potworny zgiełk, tłukąc rękami oraz czym popadnie w plastikową powierzchnię ubikacji. Ci, którzy byli dalej, pozazdrościli tym z przodu, a gdy zdecydowali się podejść bliżej, pchnęli wszystkich tak mocno, że nie wiedzieć nawet kiedy toi toi runął na bok.

Tego właśnie było ludziom trzeba. Wielkiego i wyrazistego symbolu. Spektakularnego upadku.

Wybuch euforii i radości z tego dokonania był niesamowity. Już wtedy wiedziałam, że wyzwolona w ten sposób energia pozwoli nam zajść o wiele dalej ponad drobne chuligaństwo i niszczenie średniej wartości mienia publicznego.

Szturm, zdobycie, a na końcu obalenie toi toia stało się punktem zwrotnym, momentem zerowym, zdarzeniem założycielskim naszego ruchu i naszej zmiany. Nie obyło się oczywiście bez ofiar. Dwaj policjanci zostali obryzgani fekaliami, które chlusnęły na wysokość metra albo i wyżej. Symbolizowały one brud i nieczystości władzy. Tak jak w polityce nie były usuwane, tylko zalewane aromatyzowanymi chemikaliami. Nie ulega natomiast żadnej wątpliwości, że perfumowana kupa to nadal tylko kupa.

Mniej więcej wtedy pojawiła się znana mi już dziennikarka, która wcześniej relacjonowała protesty towarzyszące mojemu pobytowi w areszcie na Grochowie. Możliwe, że przyczyniła się wtedy do nagłośnienia sprawy, wywierając tym presję na prokuraturze, ale nie chciałam wracać do tej sprawy. Zaczynałam nowy rozdział, a o tamtym wolałam zapomnieć.

– Pani Zofio, czy mogłybyśmy chwilę porozmawiać? – spytała. – Jedno pytanie.

– Ojej, a ja właśnie muszę już iść – powiedziałam i oddaliłam się kulturalnie.

Trochę była niezadowolona, że odeszłam.

– Jeszcze kiedyś panią złapię! – zawołała za mną.

– Życzę szczęścia!

Nie wiedziałam, skąd się tu wzięła, dopóki nie zobaczyłam, jak szefowi zaświeciły się oczy na jej widok.

Dzięki mediom historia dziewczyny z więzienia kandydującej do parlamentu stała się dosyć popularna. Podobnie jak hasło „Polska dla starców”. Na wiece przychodziło coraz więcej osób. Częściej jednak niż podpisywać naszą listę chciały robić sobie ze mną zdjęcia. Gdy młode dziewczyny wypinały tyłki, wypinałam i ja. Gdy młodzi mężczyźni napinali mięśnie, napinałam i ja. I choć nie wiem, co to znaczyło, podobno robiłam genialne zasięgi w necie!

Poparcie rosło. Moja popularność także. Gdy byłam u szczytu, zaproponowano mi nawet zostanie konsultantką znanej sieci sprzedaży kosmetyków z przygotowaną tylko dla mnie promocyjną prowizją. Musiałabym jedynie rozstawić markowe produkty na partyjnym stoliczku i włączyć kilka słów o kremach przeciwzmarszczkowych do swoich przemówień, na przykład: „Miałam sen, w którym wszyscy byliśmy wolni. Wolni i gładcy jak po zastosowaniu kremu przeciwzmarszczkowego znanej firmy dostępnego w promocyjnej cenie tylko dziś, zapraszam. Dla stałych klientów zniżka. Trzeci krem za złotówkę”. Najwyższej klasy ekspert od marketingu specjalnie dla mnie przyleciał tego dnia ze Stanów. Wyglądał co prawda jak wciśnięty w zbyt ciasną marynarkę sprzedawca kiełbasy z prowincjonalnego bazaru, ale za to jak pięknie i mądrze mówił!

– Musi pani mówić bardziej pozytywnie, with smile – instruował, demonstrując równiuteńkie, lśniące na tle opalonej twarzy zęby. – Początek bardzo dobry. Good. Sen, marzenie, dream, tak. Wchodzisz do sklepu. Very good. Patrzysz na półki. Kupujesz. Świetnie. Nie chcesz oszczędzać. Mocne! Dbasz o siebie. Tak. Ale bez frustracji. Nie mów o problemach. Musisz pokazać produkt. Wysoko. Przy twarzy. I uśmiech! Biała koszula i uśmiech. I nakręcasz się. Chcesz być piękna dla swoich dzieci i wnuków. O pracy niepotrzebnie. Za dużo. I wciągać publiczność! I smile! Czy ty też chcesz być taka jak ja? Chcesz na pewno i śpiewamy razem, i klaszczemy, i muzyka. Coś skocznego. Prostego. Dla ludzi. I skaczesz, skaczesz, ile tylko możesz! Skaczesz jak Adam Małysz, jak prezydent w bacówce! Mówisz o promocji: tylko teraz, tylko dla was, żeby wam było lepiej, bo ja chcę, żeby wam było lepiej! Inni chcą dla was gorzej, bo są źli, ale ja chcę dla was dobrze, bo was kocham! I łapiesz kogoś, i z nim tańczysz. Obiecujesz im wszystko, czego chcą. Śmiejesz się, podskakujesz. I to wrzucasz na TikToka! Żeby ludzie widzieli, że ty jesteś z nimi i że jesteś bogata i szczęśliwa. Wtedy oni wszystko zrobią, co ty powiesz im, żeby zrobili. I pokazujesz produkt… krem przeciwzmarszczkowy… with smile…

Powiedziałam mu oczywiście, że przecież nie będę niczego sprzedawać, bo tu nie chodzi o pieniądze, tylko o politykę.

On na to, że właśnie tym się zajmuje. Doradza tylko i wyłącznie politykom.

***

Po tym, jak dostaliśmy zakaz gromadzenia się, ruszyliśmy w teren. Jeszcze nigdy w tak krótkim czasie nie zobaczyłam tyle świata. Codziennie byliśmy na innej ulicy. W kilka dni zjeździliśmy całe Śródmieście.

W telewizji podróże polityków specjalnymi autokarami i spotkania z wyborcami wyglądały zupełnie inaczej. Jak zresztą większość rzeczy na szklanym ekranie, na przykład dobrobyt. W telewizji prezentuje się wyśmienicie, a szczególnie dobrze w wiadomościach. Nowe drogi, autobusy, świeże powietrze, zielone lasy. Ludzie piękni, młodzi jeżdżą nowymi autami, zakładają konta w bankach, zmieniają operatora sieci komórkowej, kupują kawę z zielonych wzgórz Ameryki Południowej, proszek do prania posiada właściwości magiczne, a lekarstwa leczą choroby, których nawet jeszcze nie wymyślono. W rzeczywistości natomiast dobrobyt wygląda nieco inaczej, skromniej. Drogi zakorkowane, autobusy zapchane, powietrze śmierdzące. Ludzie nieustannie narzekający. Zwłaszcza na banki, telefonię komórkową, proszki do prania i lekarstwa.

Prawdziwe wyjazdy w teren i wiece w ten sam sposób różniły się od tych telewizyjnych. Dojeżdżaliśmy komunikacją. Nie było w tym nic dziwnego, skoro wszystkie fundusze partyjne były inwestowane w dwa przestronne gabinety, salę konferencyjną, biura, pomieszczenie socjalne i magazyn znajdujące się za białymi drzwiami. Gdy wysiadaliśmy na przystanku, nigdy nie przywitał nas przypadkowy wyborca, który w obecności kamer opowiadałby wzruszające historie, najlepiej o dzieciach, i cały we łzach dziękował za przybycie. Pecha po prostu mieliśmy.

Raz tylko podszedł jakiś człowiek. Myślałam, że pytał szefa, czy nie ma papierosa. Szef wiele razy rzucał palenie i za każdym razem mu się udawało, ale niezależnie od tego, czy tego dnia miał przy sobie papierosy, czy nie, na wiecu byliśmy kimś więcej niż zwykłymi ludźmi. Byliśmy politykami. Dlatego też, demonstrując wysoki poziom godny przyszłego męża stanu, szef zwrócił się do owego jegomościa cytatem jednego z ojców narodu:

– Spieprzaj, dziadu!

Rozdział 3

Dzień nie okazał się taki znowu najgorszy. Chociaż powietrze nie było zbyt przejrzyste i śmierdziało spalenizną, tylko malkontent nie dopatrzyłby się w tym pozytywów. Na świecie było przecież co najmniej pięć miast w Chinach i Indiach z gorszym powietrzem, nie licząc Krakowa. A umrzeć na coś trzeba. Ja wolałam być wesoła i pogodna. Właśnie tak wygląda powietrze, gdy patrzy się na świat przez różowe okulary. A ja właśnie tak patrzyłam, zwłaszcza że tego dnia mieliśmy sporządzić listy wyborcze i szef zaprosił nas na kawę. „Na miasto” – jak się wyraził.

Zawsze chciałam spróbować kawy kosztującej tyle co tygodniowe wyżywienie w szpitalu. Ubrałam się elegancko, czyli w to co zwykle, bo zawsze wyglądałam elegancko. Za to głowę zadarłam znacznie wyżej niż na co dzień.