Komórki się pani pomyliły. Tom 2 - Jacek Galiński - ebook + książka

Komórki się pani pomyliły. Tom 2 ebook

Jacek Galiński

4,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: WAB
  • Kategoria: Kryminał
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2019
Opis

Kontynuacja ciepło przyjętej debiutanckiej powieści Kółko się pani urwało.

Prawdziwa mieszanka wybuchowa – wredna staruszka kontra mafiosi.

Zamieszanie wokół pewnej warszawskiej kamienicy się nie kończy. Kolejny trup ponownie burzy spokój Zofii Wilkońskiej. Podczas prywatnego śledztwa staruszka za bardzo zbliża się do przestępców i zostaje poddana pokusie nie do odparcia. Niczym policjant zbyt długo działający pod przykrywką Zofia wiele lat żyjąca w biedzie zachłystuje się pieniędzmi i przemocą.

Zofia Wilkońska w swojej szczytowej formie! Cieszę się, że mogłam poznać jej dalsze przygody. Czekam na więcej!
Katarzyna Berenika Miszczuk

Jeden trup i jedna upiornie zaradna starsza pani prowadząca własne śledztwo. Zofia Wilkońska wraca i jest w znakomitej formie!
Alek Rogoziński

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 306

Oceny
4,0 (76 ocen)
34
19
17
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jacek Galiński

KOMÓRKI SIĘ PANI POMYLIŁY

Copyright © by Jacek Galiński, MMXIX

Wydanie I

Warszawa, MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Rozdział 1

Życie jest jak głupi sen. Męczy koszmarnie, ale przynajmniej się kiedyś kończy. Zazwyczaj zanim zrozumiemy, o co w nim chodzi. Tak właśnie było tego dnia.

Henryk klęczał przede mną z wielkim bukietem róż w jednej i ogromną bombonierką w drugiej ręce. Tłumaczył, przepraszał, mówił, że próbował, że chciał, że żałuje. Ja słuchałam, ale nie mogłam się skoncentrować na jego słowach. Coś mnie rozpraszało. Z początku nie wiedziałam co. Potem się zorientowałam. Nie wiadomo dlaczego, szarpał mnie za rękę.

– Dlaczego mnie szarpiesz? – spytałam.

– Pora na lekarstwa – odpowiedział kobiecym głosem.

Otworzyłam szeroko oczy.

– Jak pani się czuje? – spytała kobieta w białym fartuchu.

– Co to za pytanie? – rzuciłam oburzona. – A jak mam się czuć? Pani wie, co ja przeszłam? Przecież mnie okradziono, potem bezpodstawnie oskarżano o zabicie sąsiada, który wydawał się pewnym sprawcą tej kradzieży, a gdy wobec nieudolności policji sama wzięłam się do tropienia bandytów, porwano mnie i przetrzymywano w niegodnych warunkach.

– Niesamowita historia – stwierdziła kobieta.

– Żeby pani wiedziała. To wszystko prawda.

– I udało się pani rozwiązać tę sprawę? Wytropić tych bandytów?

– Oczywiście. – Wzruszyłam ramionami. – Dlaczego miałoby mi się nie udać? Dotarłam na sam szczyt tej piramidy i stanęłam oko w oko z szefem szajki!

– To musiało być odrażające. Spotkanie z takim okropnym i podłym bandytą.

Popatrzyłam na nią chwilę.

– Strasznie pani ciekawska. Pewnie pani uważa, że pani syn to lepszy?!

Uśmiechnęła się w wyuczony sposób. Jeszcze raz przypomniała o lekarstwach i wyszła.

Poranne słońce raziło w oczy, a powietrze pachniało świeżym detergentem. Usiadłam na wygodnym łóżku i przeciągnęłam się.

Zanim zabrałam się do czegokolwiek, musiałam zrobić to, co niemal każda kobieta w moim wieku – kolejny raz spróbować dodzwonić się do własnego dziecka.

Dawno już bym go wydziedziczyła, gdyby nie to, co powiedział, gdy go ostatnio widziałam. Odnalazł Henryka. Nic więcej nie wyjaśnił. Powiedział, że musi lecieć i że się odezwie. Cholera jasna z tymi chłopami! Od samego rana potrafią humor popsuć!

Spojrzałam na komórkę. Nie oddzwonił. Zadzwoniłam. Nie odebrał.

Je z telefonem, do łazienki chodzi z telefonem, śpi z telefonem, a jak matka dzwoni, to nie słyszy!

Pozostało spróbować za piętnaście minut.

Współlokatorka jeszcze spała otulona kołdrą po same uszy. Byłam zadowolona, że nie mieszkam sama. Potrzebowałam towarzystwa, bo dzięki niemu mogłam cieszyć się tym, jak korzystnie wypadam na tle innych. Wstałam cichuteńko, wsunęłam nogi w miękkie kapcie i chyłkiem przemierzyłam przedsionek. Nie chciałam, żeby współlokatorka się obudziła i wyprzedziła mnie w drodze do łazienki. Bez żadnej złośliwości. Ona wydawała się nieco wycofana, więc założyłam, że wolałaby być druga.

W łazience sam luksus. Woda ciepła bez ograniczeń i o każdej godzinie. Po odkręceniu kranu ani przez chwilę nie leciała brązowa. Od razu czysta. Nie wiem, jak oni to zrobili, ale to na pewno za sprawą tych nowych „technologii”. Czasami się zastanawiałam, jakim cudem tak ogromny ośrodek stać na to wszystko. Na szczęście nie musiałam sobie tym zaprzątać głowy. Od tego byli tu różni dyrektorzy i bardzo liczny personel, który miał tylko jedno zadanie. Robić wszystko, żebyśmy się czuli jak najlepiej.

Narzuciłam szlafrok, bo zbliżała się pora śniadania. Wprawdzie w tym standardzie przynoszono posiłki do pokojów, ale nam chyba przez pomyłkę przydzielono dietę odchudzającą, a ja wolałam zjeść solidnie. Stołowałam się przeważnie w restauracji na piętrze. W kurortach to normalne, że jedzenie można dostać o różnych porach i w różnych miejscach. Kto był, ten wie.

Wyszłam z pokoju i wolnym, jakby ociężałym krokiem, szurając kapciami, ruszyłam korytarzem. Wszyscy w ten sposób tu chodzą. Tak powoli i spokojnie poruszają się ludzie szczęśliwi i zrelaksowani. Na końcu korytarza, za przeszklonymi drzwiami, znajdowały się schowek i szatnia. Wzięłam biały fartuch, który trzeba było mieć w tej części kompleksu. Tego dnia były tylko dwa. Jeden duży, męski, z miejscem na brzuch. Drugi ciasnawy i pijący pod pachami, za to podkreślający szczupłą sylwetkę.

Co prawda nie mogłam ruszać rękami, ale i tak byłam zadowolona.

Na drugim końcu korytarza znajdowała się winda. Potem kawałek prosto, przeszklone drzwi i byłam na miejscu.

Kameralnie, bez tłoku. Ekspres ciśnieniowy, herbata oraz to, co najważniejsze – pełna lodówka. Przy jednym stoliku siedziało tylko dwóch potwornie zaspanych mężczyzn w podobnych do mojego fartuchach. Rozmawiali o nocnym dyżurze. Zmęczeni, zaniedbani i bez entuzjazmu. Mogliby bardziej o siebie dbać, ale to nie moja sprawa. Popijali kawę i klikali w telefony.

Dzisiaj w lodówce znalazłam kilka pudełek z sałatkami i zieleniną, które w ogóle mnie nie interesowały. Spaghetti oraz dwa gotowe dania, których próbowałam już wcześniej i mi nie smakowały, odłożyłam. Zdecydowanie wolałam te zestawy ręcznie robione z wielką dbałością, każdy oddzielnie zapakowany w oryginalny sposób. Niektóre panie przygotowujące posiłki robiły to z taką pasją, że nadawały im imiona i nazwiska. A czasami nawet stopnie naukowe. Bardzo mi się to podobało. Wczoraj na przykład zjadłam kotlet z ziemniaczkami o nazwie „profesor Zbigniew Kowalski” z sympatycznym dopiskiem „smacznego, kochanie!”. Wyśmienity.

Wyjęłam kanapkę zawiniętą w papier. Ta zawsze jest z pasztetem. Obaj lekarze rzucili na mnie przelotne spojrzenia. Długo wybierałam, bo nie miałam zamiaru jeść byle czego.

– Czy to nie twoja kanapka? – zwrócił się jeden do drugiego.

Tamten wytężył wzrok.

– Tak – odparł.

– Chyba pan sobie żartuje?! – oburzyłam się. – Ale mogę się podzielić.

– Pani jest bezczelna.

– Konował!

Niekulturalni ludzie odebrali mi przyjemność przebywania w tym miejscu. Wzięłam jeszcze świeżo zalany kubek herbaty i wyszłam. Zjeść wolałam w pokoju.

Szłam powoli, żeby nie rozlać wrzątku. Wszyscy inni tylko przebiegali, więc jak ktoś chciał kogoś zaczepić, to wybierał mnie. „Pani doktor to”, „pani doktor tamto”, a przecież doskonale było widać, że jestem zajęta. Z początku irytowało mnie, że pracujący tu ludzie są mało zaradni – ciągle prosili o pomoc, a moja wiedza medyczna nie wykraczała daleko poza domową internę, jednak byłam dumna, że młodzi lekarze widzieli we mnie mentora. Nie znali się najwidoczniej na swojej pracy, ale przynajmniej znali się na ludziach. Służyłam radą, jak mogłam, w imię zasady, którą ktoś napisał mazakiem w toalecie:

„Po pierwsze nie szkodzić,

po drugie przegłodzić,

jak nie pomaga,

wtedy coś wymodzić”.

Gdy wróciłam do pokoju, zrobiło mi się bardzo przyjemnie. Gruba salowa, z którą wcześniej nie układało mi się najlepiej, najwyraźniej zmieniła do mnie stosunek. Zastałam ją, gdy zmieniała pościel na moim łóżku. Urocza niespodzianka.

– To bardzo miłe – zwróciłam się do niej. – Przepraszam za moje uwagi o pani nadwadze i ogólnie o wyglądzie. Nie każdy musi wyglądać jak supermodelka. Jest masa kobiet, które sobie świetnie radzą mimo nie najlepszego wyglądu.

Salowa spojrzała na mnie, jakby przeprosiny nie wywarły na niej żadnego wrażenia. Wybałuszyła oczy, po czym zwinęła pościel zamaszystym ruchem.

– Niech pani jak najszybciej zabierze swoje rzeczy – powiedziała, nachylając się nad łóżkiem.

– O co pani znowu chodzi? – spytałam zaskoczona. – Wyżywa się pani na mnie, a to nie moja wina, że wygląda pani, jak wygląda.

– Wypisują panią – odpowiedziała, idąc do drzwi. – W końcu.

– Niemożliwe. Przecież ja jestem ciężko chora. Niedawno zemdlałam na korytarzu. Wszyscy widzieli.

– Piętro wyżej cały oddział dostał lewatywę.

– Co w tym dziwnego? To popularny zabieg.

– W klinice leczenia bezpłodności?

– Nie rozumiem, dlaczego pani mi o tym mówi.

– Ktoś panią widział, a przy windach jest monitoring. Radzę się szybko zbierać. – Spojrzała na mnie wymownie.

Przecież chciałam tylko pomóc.

– Nigdy mi się tu nie podobało! – oświadczyłam, żeby nie miała satysfakcji.

Ale prawda była taka, że świat mi się zawalił. Przez chwilę nie mogłam zebrać myśli. Było już tak dobrze, a jakaś zawistna salowa w mgnieniu oka zniszczyła wszystko, co z takim trudem zbudowałam.

– Wychodzi pani? – spytała moja współlokatorka.

– Najwyraźniej.

– To skąd teraz weźmiemy jedzenie?

Ta jak zwykle myślała tylko o sobie. Taka była. Zazdrościła mi też łóżka przy oknie ze względu na widok. A było na co popatrzeć. Kontenery z odpadami były pełne. Śmieciarka jeszcze nie przyjechała i worki powoli osypywały się na ziemię. Jest coś wyjątkowego w pracującej śmieciarce. Każdy to wie. Nieraz, wychodząc do pracy, przyłapywałam Henryka, jak stał w bramie z naszym synem i gapił się na śmieciarkę. Tłumaczył, że nie potrafił odmówić dziecku, ale wyglądał na równie zafascynowanego albo nawet bardziej. Coś ciągnie mężczyzn do wielkich pracujących maszyn. Motorów, samochodów, czołgów, samolotów, statków. Natomiast zupełnie nie interesują ich mniejsze maszyny. Piekarnik, pralka, odkurzacz, żelazko.

Szkoda mi było tego miejsca. Nie musiałam się zastanawiać, co zjeść i skąd to wziąć. Nie robiłam zakupów, nie gotowałam. Pościel od czasu do czasu mi zmieniano, telewizor miał kilkadziesiąt kanałów. Tak przynajmniej mi powiedziano, bo ja nie potrafiłam go włączyć. Były do niego trzy piloty, każdy inny i należało wciskać różne klawisze w odpowiedniej kolejności. Doprawdy nie wiem, kto mógł wpaść na pomysł, żeby właśnie tak to skonstruować.

Cały pobyt na koszt podatników. Musiałam tylko przełamać nieśmiałość i mówić otwarcie o tym, co mnie boli. Młodzi lekarze, którzy potrzebowali oryginalnych tematów do prac doktorskich, byli zachwyceni moim stanem zdrowia. Zlecali badania i trzymali mnie na obserwacji. Wyszukiwanie kolejnych dolegliwości nie sprawiało mi wielkiego kłopotu, bo dopiero co ledwo mnie odratowano i bolało mnie niemal wszystko. O biodrze to już nawet nie wspominałam. Operacja miała się odbyć za dziesięć dni, a tak krótki termin był zupełnie niespotykany w kraju, gdzie młodzi ludzie umierają po kilkunastu godzinach spędzonych w poczekalni.

Spakowałam wózeczek i ruszyłam w drogę. Trzasnęłam drzwiami, żeby nikt sobie nie pomyślał, że zależy mi na pobycie w tym beznadziejnym szpitalu.

Mogłam się pogodzić ze wszystkim oprócz jednego. Że współlokatorce zostanie moja galaretka, która tego dnia miała być na podwieczorek. Poza tym nie było czego żałować. Łóżko twarde, pościel śmierdząca, woda letnia, no i trzeba się było nakombinować, żeby z głodu nie umrzeć. Telewizor nie działał, a współlokatorka chrapała przez całą noc. Jej towarzystwo nigdy do niczego nie było mi przydatne.

Tak wygląda nasza służba zdrowia, ale nic się nie da z tym zrobić. Najpierw podatnicy musieliby przestać być tacy skąpi. Nie rozumieją, że z ich podatków utrzymywana jest służba zdrowia, oświata, policja, administracja i armia. Bardzo wiele osób korzysta z tych pieniędzy. Nie tylko rodziny i kochanki ministrów, a przecież im się po prostu należy.

Zatrzymałam się na środku korytarza. Ludzie mnie mijali. Chciałam iść, ale nie wiedziałam dokąd. Musiałam wracać do domu. Do starej biedy, która towarzyszyła mi od czasu, kiedy Henryk wyszedł z domu i nie wrócił. Kiedyś było lepiej. Pracując jako nauczycielka, żyłam całkiem dostatnio. Bardzo rzadko zdarzały się wtedy dni, kiedy nic nie jadłam.

Gruba salowa miała rację. Jacyś zdenerwowani ludzie wpadli do pokoju, w którym leżałam. Wyskoczyli z niego jeszcze szybciej. Rozejrzeli się, podzielili na dwie grupy i ruszyli w przeciwnych kierunkach, rozglądając się na wszystkie strony.

Od razu było widać, że to jakieś kłótliwe towarzystwo, a ja takiego nie lubiłam. Zdecydowałam się na spontaniczne odwiedziny u doktor Majewskiej. Na szczęście system opieki zdrowotnej w Polsce skonstruowany jest tak sprytnie, że lekarze muszą pracować na kilka etatów. Często w różnych szpitalach.

Ruszyłam w stronę jej gabinetu.

Doktor Leokadia Majewska była demonem o złocistych kręconych włosach. Bałam się jej bardziej niż samej operacji, ale przychodziłam do niej co jakiś czas, żeby dopilnować mojego miejsca w kolejce i pokazać, że sprawa jest aktualna, czyli że jeszcze żyję. Tyle osób umiera przedwcześnie.

Ostatnio pewien młody człowiek, narażając zdrowie, a może nawet i życie, wpłynął na Majewską, żeby przyśpieszyła termin mojej operacji biodra. Udało mu się skrócić czas oczekiwania z kilku lat do dwóch tygodni, dzięki czemu stało się zaskakująco realne, że dożyję do operacji. Za to on po wyjściu od niej wyglądał jak po kolacji u wodza kanibali.

Wtargnęłam do gabinetu w ostatniej chwili, gdy grupa pościgowa składająca się z lekarza, pracownika administracji i ochroniarza niemal miała mnie już w zasięgu wzroku. Spodziewałam się u Majewskiej twardej przeprawy, ale okazało się inaczej.

– Co się stało? – spytałam, widząc ją skuloną na krześle w kącie pokoju.

– A co to panią obchodzi? – odpowiedziała, wydmuchując nos w chusteczkę.

– Trochę mnie obchodzi, bo skoro ma mnie pani za dziesięć dni operować, to wolałabym, żeby pani doktor nie była na antydepresantach. Przecież to dla mnie najważniejsza sprawa. Ja od czterech lat czekam.

– Za dziesięć dni – powtórzyła.

– I ani dnia dłużej. Doczekałam się. Nie przechodzę na czerwonym, nie chodzę na solarium, nie piję, nie palę, nie jem. Zawzięłam się i dożyłam.

– Przecież to pani przyprowadziła tego drania. On mnie uwiódł! – Podniosła głos.

– Uwiódł? – spytałam zaskoczona. – Mówił, że chciał uciec, ale pani zamknęła drzwi na klucz.

– Ależ pani drobiazgowa. No dobrze. Sprowokował mnie. Nie musiał się ubierać tak wyzywająco. Dopasowane spodnie i obcisła koszula. Powinien był to przewidzieć. W każdym razie to pani wina!

Ojojoj. Może lepiej było nie przychodzić. Teraz gotowa mi przywrócić stary termin lub wyznaczyć jeszcze odleglejszy. A to już nie byłaby operacja, tylko sekcja zwłok.

– Ale co się stało? Dziecino kochana… – przemówiłam słodko i ciepło, chwytając ją za rękę. – Co on ci zrobił, ten drań? Ten łobuz?

Wtedy ona z potwora o piorunującym spojrzeniu skurczyła się do rozmiarów zagubionej dziewczynki tulącej się do mnie w swojej bezradności.

– Taka byłam dla niego dobra – mówiła, z trudem powstrzymując się od płaczu. – Nie mogę uwierzyć, że go już nie zobaczę.

– Nie żyje? – spytałam przestraszona.

Spotkanie ze mną przeżył, z kijem bejsbolowym także, ale widać miał swój słaby punkt. Ta miłość okazała się dla niego nazbyt intensywna.

– Nie, skąd – odpowiedziała Majewska. – To bym mu wybaczyła.

– Była pani dla niego taka dobra. Nie docenił tego drań! Tacy oni są, ci mężczyźni! A pani taka dobra dla niego… taka dobra… Wiem, gdzie mieszka! – Ucieszyłam się nagle. – Byłam u niego.

– W jego mieszkaniu?! – oburzyła się lekarka.

– Nie, nic z tych rzeczy. Trzymał mnie głównie w piwnicy.

– W piwnicy? Myślałam, że byliście przyjaciółmi.

– To trudno wyjaśnić. Bardzo szybko przerobiliśmy wszystkie etapy wzajemnej relacji: od porwania i grożenia śmiercią, poprzez używanie tych samych przyborów toaletowych, do wspólnego oglądania pornosów.

Usiadła.

– Cały on. Taki męski, a jednocześnie taki wrażliwy.

– Uosobienie męskości i wrażliwości.

– Policja wyciągnęła go ze szpitalnego łóżka o czwartej nad ranem w samej bieliźnie.

– Pewnie bez śniadania.

– Nawet nie zdążyliśmy się pożegnać. To znaczy pożegnaliśmy się raz, ale co to jest jeden raz?!

– Tak, racja, co to jest jeden raz? Tyle co nic.

Podeszła do okna. Była załamana. Cień osoby, którą znałam. Wolałabym, żeby operację mojego biodra przeprowadził ktoś nieznajdujący się w depresji.

– On był dla mnie idealny. Rozumie pani?

– Oczywiście, że rozumiem. Dlaczego miałabym nie rozumieć, pani doktor?

Patrzyłam na nią w skupieniu, próbując odczytać, co ma na myśli.

– Odpowiadał mi pod każdym względem.

– Tak, tak, właśnie. Pod każdym względem.

– I wie pani… Aż wstyd o tym mówić…

– Tak, tak, wstyd, wstyd… Nie no, jaki tam wstyd? Niech pani śmiało mówi!

Ustalenia dotyczące zabiegu mogły ustąpić miejsca pikantnej historyjce pani doktor, która niemal wykończyła tego człowieka, gdy na moją prośbę przyszedł do niej załatwić przyspieszenie terminu mojej operacji.

– Każda kobieta wymaga wiele od mężczyzny – zaczęła Majewska. – Ale on miał to coś, co dla mnie jest tak ważne.

– Pieniądze!

– No wie pani!

– Przystojny był! Wysoki! Silny!

– Jakie to powierzchowne…

– Kurczę. Wiem, oczywiście. W łóżku był dobry.

– Pani w ogóle się nie zna na mężczyznach.

– Ja się nie znam na mężczyznach?!

Aż usiadłam. Co jak co, ale na mężczyznach to ja się znałam. Dwóch znałam. Jednego urodziłam i po czterdziestu latach nawet o moich urodzinach nie pamiętał, a drugi jeszcze lepszy – dwadzieścia lat temu wyszedł z domu po papierosy i nie wrócił. To na czym ja miałabym się znać, jak nie na mężczyznach?

– Zawsze sprzątał po sobie łazienkę! – wyjawiła wreszcie Majewska.

– A, to. No tak. Wypadło mi z głowy. Faktycznie. Myślałam, że pani doktor chodzi o te pozostałe sprawy. To takie oczywiste.

Fakt, wyjątkowy jej się trafił. Łazienkę sprzątał. Niezwykły osobnik. Ci dwaj moi dobrze jak do sedesu wcelowali.

– Żartuję przecież, do jasnej cholery! – zdenerwowała się Majewska. – Intelektualnie mi odpowiadał!

– Znaczy: mądry był? – zdziwiłam się. – Bo szczerze mówiąc, nie zauważyłam.

– Co też pani mówi? – rzuciła, patrząc w okno. – Nie komplikował życia. Brał je, jakim było. Nie próbował zbawiać świata, nie martwił się globalnym ociepleniem, stosunkami amerykańsko-chińskimi, deficytem budżetowym ani spadającymi wydatkami na kulturę. Tego mam na co dzień aż nadto. On chwytał mnie w swoje silne ramiona! I brał mnie tak…

– Znaczy: głupi był po prostu? – spytałam zdezorientowana.

– Można tak powiedzieć – odpowiedziała nieco zawstydzona.

Nagle spojrzała na mnie, a oczy jej rozbłysły.

– To pani wina – stwierdziła. – Więc musi mi pani pomóc.

– Będzie dość trudno.

– Pani nie wie, co to miłość!

– Nie no, kochana. Co to miłość, to ja wiem. Inaczej zabiłabym tych swoich dwóch przy pierwszej okazji. Dzień po ślubie i dzień po urodzeniu.

– Obciążają go pani zeznania. Pójdzie pani na policję i je odwoła.

– Ale o czym pani mówi? Jak miałabym to zrobić?

– Zoperuję panią jeszcze wcześniej. Przesunę kogoś na późniejszy termin.

– Jeszcze wcześniej?!

Sięgnęła do szuflady, przerzuciła kilka dokumentów i wyciągnęła zżółkłą ze starości kartkę.

– Tak nie można. To ważny dokument – sprzeciwiłam się. – Ludzie czekają miesiącami, latami…

– Jaki tam ważny? I tak wszystkich nie zoperujemy. Nie ma specjalistów, sprzętu ani kontraktu z NFZ. Nie wiedziała pani? Czy to bardziej niesprawiedliwe, jeżeli nie dostanie się ktoś z początku listy, ze środka czy z końca?

Walnęłam pięścią w szpitalną szafkę tak, że zabrzęczały leżące na niej przedmioty.

– Za cztery dni? – zaproponowała Majewska.

– To niesprawiedliwe. Nie zgadzam się! To odrażające!

– Za trzy?

– Jutro!

Lekarka spojrzała na mnie przenikliwym wzrokiem. Przeszła się po pokoju. Zatrzymała się i znowu mi się przyjrzała.

– Zgoda! Jakoś przekonam ordynatora. – Zamaszystym ruchem skreśliła coś na pożółkłej kartce. – Już notuję – oznajmiła, wpisując moje imię i nazwisko w miejsce pechowca.

– Zofia Wilkońska – powtórzyłam, żeby upewnić się, że nie popełni błędu.

– Załatwione. Ale jak pani nie dotrzyma słowa… nie chciałabym być na pani miejscu!

Powinnam była podziękować, ale wszystko odbyło się tak szybko i było tak niewiarygodne, że bałam się, że nagle okaże się nieprawdą. Uciekłam więc, żeby Majewska się nie rozmyśliła lub żebym ja nie powiedziała czegoś nieprzemyślanego, chociaż nigdy mi się to nie zdarzyło.

Niby jakim cudem miałabym dotrzymać danego Majewskiej słowa? Powinna być świadoma, że w zamian za wyleczenie biodra obiecałabym jej więcej niż prezes partii przed wyborami.

Rozejrzałam się po korytarzu. Chorzy szurali kapciami, złorzeczyli na swoje dolegliwości, pielęgniarki naburmuszone, a po lekarzach ani śladu. Świat wyglądał normalnie. Nawet biodro trochę mniej bolało, jakby chciało powiedzieć, że może ta operacja nie jest konieczna. Nie było się jednak czego bać. To nic wielkiego. Otworzą człowieka, dokręcą, co trzeba, coś włożą, coś wyjmą i jeżeli tylko człowiek przeżyje, to jest jak nowy. Znowu może chodzić po schodach, wejść na taboret i do wanny. Czego chcieć więcej?

W świetnym nastroju dotarłam do rejestracji. Tu mnie nie lubili. Ale to nic osobistego. Oni tu nikogo nie lubili. Chodzi o to, że jeżeli w tym miejscu, gdzie człowiek ma pierwszy kontakt ze szpitalem, personel byłby miły, to wszyscy chcieliby do tego szpitala trafić. Wtedy oni mieliby jeszcze więcej pracy, byłaby ciasnota i jeszcze bardziej brakowałoby jedzenia. A tak wystarczyło zatrudnić w rejestracji kilka opryskliwych i leniwych osób, które doprowadziły do perfekcji sztukę piętrzenia przeszkód przed pacjentem, i od razu masa ludzi śmiertelnie się zraża do tego szpitala. Odchodzi, szuka innego miejsca, rezygnuje. I wszyscy są zadowoleni. Każdy na tym korzysta.

– Wymeldowuję się – powiedziałam do pielęgniarek, które udawały, że mnie nie widzą. – Dziękuję za udany pobyt.

– Proszę chwilę poczekać, sprawdzimy, czy wypis jest gotowy – odpowiedziała pielęgniarka. – Ale od razu mówię, że trochę to potrwa, bo system się zawiesił. My też jesteśmy z tego powodu niezadowolone.

Wiedziałam, o co chodzi, i szanowałam to. „System się zawiesił” oznaczało, że jedyna osoba pracująca w tym czasie na rejestracji musi wyskoczyć w godzinach pracy na miasto coś załatwić i nie ma jej kto zastąpić. U tych młodszych ewentualnie wchodziło w grę spotkanie z kierowcą ambulansu na OIOM-ie w sąsiednim skrzydle. Kilka razy go widziałam. Wysoki i całkiem przystojny, ale za bardzo wystrzyżony. Usiadłam zatem na krzesełku pod ścianą i czekałam cierpliwie wraz z innymi, aż system się odwiesi.

Obok mnie siedziała matka z małym dzieckiem. Dałabym sobie rękę uciąć, że to właśnie ten dzieciak przebrany za królika grał w reklamie baterii, które nigdy się nie wyczerpywały. Podobnie jak w telewizji biegał w kółko bez przerwy. W ogóle się nie męczył. Mnie zaś od samego patrzenia ponownie rozbolało biodro. Niech go szlag trafi.

– Chodź do mnie, kochanie – powiedziałam ciepłym głosem.

– Po co? – spytał, zatrzymując się i patrząc podejrzliwie.

– Dam ci piękne czerwone jabłko. – Uśmiechnęłam się i wyciągnęłam ku niemu ręce. – A jak nie lubisz owoców, to chatkę z piernika.

Uciekł przestraszony do matki.

Nastały cisza i spokój.

***

Długi czas spędzony w poczekalni wykończyłby każdego, ale nie mnie. Ja byłam zmęczona od momentu, kiedy się budziłam, do momentu, kiedy zasypiałam. To, co innych męczyło, dla mnie było odpoczynkiem. Ruszyłam do wyjścia.

Świeże powietrze mnie odurzyło. Dawno nie byłam na dworze. Przyzwyczaiłam się już do lekkiego szpitalnego zaduchu. Pielęgniarki rzadko wietrzyły, żeby każdy czuł się jak u siebie w domu.

Poszłam w stronę tramwaju, zwinnie przemykając z moim wózeczkiem pomiędzy samochodami zaparkowanymi na chodniku. Na szczęście chodnik przed szpitalem był na tyle szeroki, że mieścił się na nim cały samochód. Nie wystawał przez to na ulicę. Gdzieniegdzie zostało nawet trochę miejsca dla pieszych. Podziwiałam kierowców za to, że mimo ciężkiego stanu, w jakim zazwyczaj trafiali do szpitala, potrafili samodzielnie dojechać samochodem i jeszcze tak równo zaparkować.

Głód ściskał mi żołądek. Kanapka okazała się niewystarczająca. Dręczyła mnie myśl, że pasztet mógł być wegetariański. Postanowiłam zatem zajrzeć pod Halę Banacha. Tutejszy bazarek tętnił życiem. Na szczęście zmieniał się nieco wolniej niż reszta miasta. Wciąż można tu było kupić pieczywo, mięso, owoce i warzywa, a nie tylko założyć konto, ubezpieczyć się lub kupić kawę w papierowym kubku w cenie całodobowego wyżywienia w sanatorium.

Budka z mięsem wyglądała jak luksusowy salon. Kolejka na kilka osób. Głównie starsze panie z wózeczkami.

– Co dla pani? – zwróciła się do mnie gruba sprzedawczyni w białym fartuchu, gdy przyszła moja kolej.

– Ten baleronik to nie za słony? – spytałam.

– Nie, nie jest słony.

– Na pewno?

– Nikt nie narzekał.

– Bo wie pani, ja nie mogę słonego.

– Nasze wędlinki raczej nie są zbyt słone.

– To dobrze, bo właśnie wracam ze szpitala, a wie pani, jacy są ci lekarze. Mówią na sól „biała śmierć”.

– Ja jem i nie czuję, żeby był słony.

– To poproszę dziesięć deko.

– Bardzo proszę.

– Tylko jeżeli można spróbować plasterek… Muszę uważać. Rozumie pani?

– Rozumiem. Oczywiście.

Przyłożyła nóż do baleronu.

– Grubszy – powiedziałam, uśmiechając się.

Pogrubiła o milimetr.

– Jeszcze trochę.

Przesunęła nóż o dodatkowe dwa milimetry, odkroiła zacny plaster baleronu i podała mi w plastikowej rękawiczce. O matko, aż mną zatrzęsło. Dawno nie miałam w ustach rzetelnego kawałka mięsa.

– Kroić dla pani?

– Nie, dziękuję.

– No ale jak to? Słony?

– Tłusty.

Sprzedawczyni głośno wypuściła powietrze. Odkładając baleron na miejsce, wydawała się dziwnie zaskoczona tym, że jest tłusty.

– A ta szyneczka? – spytałam.

– Słona, proszę pani – odpowiedziała.

Spojrzałam na nią. Ona na mnie.

– A kiełbaska krakowska?

– Sama sól – odrzekła z ironicznym uśmiechem.

Westchnęłam ciężko.

– To poproszę czterdzieści deko.

– Na pewno? Bo jest słona jak cholera, a sama pani mówiła…

– Czterdzieści deko i proszę pokroić.

– Oczywiście.

Chwyciła kiełbasę, odwróciła się i włożyła ją w maszynę do krojenia. Plasterek za plasterkiem, plasterek za plasterkiem. Gdy była w połowie krojenia, podziękowałam i wyszłam. Niech sobie sama zje, jeżeli tak klientom żałuje.

Następni sprzedawcy byli uprzejmiejsi i pożywiłam się jeszcze w rybnym i w piekarni, zanim ruszyłam w dalszą drogę. Wtedy go zobaczyłam.

– Co pan za szmelc mi sprzedał? – zawołałam do pyzatego handlarza.

– Słucham? – Spojrzał na mnie, wychylając się zza swojej graciarni.

– Niech pan nie słucha, tylko patrzy.

Podniosłam wózeczek i wskazałam defekt.

– Kółko się urwało. Nie widzi pan? Ledwo się trzyma. Prowizorka.

– Przykro mi. Takie rzeczy się zdarzają.

– Przykro panu? Sam pan mówił, że będzie mi służył wieki.

– Tak się teraz mówi. Inaczej nikt nie chce kupić.

Popatrzyłam na niego. On na mnie.

– Niech pan to naprawi – zażądałam.

– Mogę pani sprzedać nowy. Będzie pani służył… wieki.

– Proszę naprawić to kółko.

– Teraz już się nie naprawia. To stary sprzęt. Nie lepiej mieć nowy?

– Pan też już nie jest taki młody. Chciałby pan zostać wymieniony?

Rozłożył ręce w geście bezradności.

Trudno.

Odeszłam kilka kroków na środek alejki i rozejrzałam się. Ludzi było sporo.

– Szanowni państwo! – zawołałam głośno. – Od lat kupuję na tym bazarku. Zwiedziona obietnicą wysokiej jakości nabyłam wózeczek u tego oto oszusta! Proszę zobaczyć, jaki felerny ma towar!

Kilka osób zwróciło na mnie uwagę; wystarczyło, żeby pyzaty handlarz się spocił i zaczął nerwowo rozglądać się po alejce.

– Dobrze już, dobrze. – Przywołał mnie ruchem ręki. – Może wystarczy założyć nową śrubę i porządnie dokręcić.

Nie miał akurat takiej śruby, ale odkręcił od innego egzemplarza.

– Udało się – stwierdził po chwili z zadowoleniem, wręczając mi mój wózeczek. – Jest jak nowy.

– No i co? Tak trudno było?

Rozdział 2

Z czasem wszystko się psuje i idzie ku gorszemu. Nawet tramwaje już schodków nie mają. Tak szybko się do nich wchodzi, że ledwo człowiek nadąży. W środku tak zimno, że latem sweter trzeba wkładać. Ale najgorsze, że jeżdżą tak płynnie i gładko, że człowiek zapomina się złapać poręczy.

Tramwaj zatrzymał się raptownie na placu Zawiszy i wszyscy polecieli do przodu. Takie hamowania się zdarzają, gdy samochód zastawi tory, ale tym razem motorniczego zaskoczył jego własny przystanek. Nie zdążyłam chwycić się poręczy. Żeby się nie przewrócić, przebierałam nogami jak pięćdziesięciolatka na wieczorku zapoznawczym. Zatańczyłam z moim wózeczkiem kilka kroczków do przodu, kilka do tyłu, aż wylądowałam na kolanach pewnego chudego starszego pana.

Wstałam szybko. Przestraszyłam się, że zniszczyłam mu książkę, którą czytał w podróży. Nic nie powiedział. Drzwi się otworzyły i wysiadając, spojrzałam na niego jeszcze raz. Już go wcześniej widziałam. Zawsze siedział sam i zawsze z tą książką. Tytuł głupi: Mieć czy być? To pewnie jedna z tych książek, w której kompletnie nic się nie dzieje, za to próbuje odpowiedzieć na banalnie proste pytanie: jak żyć? Nie trzeba być filozofem, żeby wiedzieć, że właśnie tak trzeba żyć, żeby nie umrzeć samemu ze starą zniszczoną, dawno przeczytaną książką w tramwaju – zamrażarce bez schodków – przygniecionym przez starszą panią, która nie zdążyła się złapać poręczy. Tak właśnie trzeba żyć.

Tramwaj z chudym czytelnikiem odjechał.

Wróciłam do domu Pańską. Niedawno zrobioną ścieżką pędziła horda oszalałych rowerzystów. Trwało polowanie na pieszego, który zechciałby przedostać się na drugą stronę. Przejście przez ścieżkę rowerową było bardziej ryzykowne niż przebiegnięcie przez tory tramwajowe. Motorniczy co najwyżej zadzwoniłby dzwonkiem i pogroziłby palcem. Poza tym, widząc tory, można przypuszczać, skąd nadjedzie tramwaj. Rowerzyści natomiast biorą się znikąd. Jak by nie obserwować chodnika, to i tak nie wiadomo, kiedy człowiek znajdzie się na świętym szlaku cyklistów. Wyrwali go miastu i bronią zaciekle. Za samo tylko postawienie stopy na różowej kostce grozi poprzedzona wyzwiskami śmierć lub kalectwo.

Mimo posiadania własnych szlaków komunikacyjnych część rowerzystów w poszukiwaniu chwały zapuszcza się na terytorium od co najmniej setki lat przynależne ruchowi samochodowemu. A tam nie walczy się na obelgi i wulgaryzmy. Rowerzysta lub pieszy spowalniający ruch, czyli sprzeniewierzający się świętym zasadom przepustowości, może zostać rozjechany. Dzieje się to w świetle prawa, a zabicie człowieka w taki sposób nazywa się wypadkiem.

Zamknęłam oczy, zagryzłam zęby i ruszyłam przed siebie. Dzwonek, wrzask, jedno hamowanie i dwie obelgi to tak, jakby się człowiek przemknął niezauważony. Nikt mnie nie potrącił ani nie opluł. Niemal poczułam się zlekceważona.

Dobrze było wrócić na stare śmieci, żeby nie zerwać ostatnich więzi społecznych. Mnie na szczęście od czasu do czasu odwiedzali podróżnicy. Opowiadali długie i ciekawe historie. Głównie o sprzęcie AGD: o odkurzaczach, garnkach i patelniach. Większość można było kupić.

Dotarłam na Miedzianą. Już z daleka zauważyłam drewniane płoty i koparki. Zburzyli Dom Słowa Polskiego. Widocznie tak było lepiej. Miasto wspaniale się rozwija. Budapeszt nam tu budują.

Zza drewnianego płotu wyjechała ciężarówka. Spomiędzy gruzu wystawały połamane drewniane półki, z których zdejmowaliśmy ilustrowane baśnie, gdy przychodziliśmy tu z synem. Henryk często czytał na głos. Wszystkim się to podobało, a on lubił się popisywać. Czytał do momentu, kiedy dzieciaki obsiadły go jak kormorany stare drzewo.

Popatrzyłam chwilę, jak ekipa budowlana wyburzała te nasze wspomnienia pod nowe inwestycje.

Przechodząc na drugą stronę, zauważyłam, że ulica dziwnie opustoszała. Czegoś brakowało. Zniknęła kamienica! Cała Miedziana numer cztery. Wyglądało to, jakby ulicy Miedzianej wybili przednie zęby.

Ścisnęłam rączkę wózeczka i przyśpieszyłam kroku. Poczułam się źle. Jakby nadciągnął kataklizm, burza powalająca całe domy. Ogarnął mnie strach. Świat nagle zaczął znikać. Chciałam się szybko uchwycić czegoś stałego. Czegoś, co zostanie. Żebym nie zniknęła i ja. Nie przeszła do historii, do niebytu, do zapomnienia. Nasza kamienica na szczęście stała. Tam poczułam się lepiej. Poza zasięgiem czarnej dziury.

Samopoczucie poprawiło mi się tylko na moment, bo w śmierdzącej moczem bramie stała dziwna grupa ludzi. Gapili się na coś. Podeszłam.

– Umarł ktoś? – spytałam młodzieży.

– Oby nie – odpowiedziała dziewczyna z różowymi włosami.

Spojrzałam na nich. Ubrania wojskowe, włosy kolorowe, kaptury na głowach. Podejrzanie wyglądali, bo stali w bramie, a nie mieli ani piwa, ani papierosów, ani nie sikali.

– Co tu robicie? – zagadnęłam.

– Blokujemy – odrzekł młodzian.

Zakpił ze mnie, sądząc, że jestem głupia i nie wiem, o co chodzi. Oczywiście, że nie wiedziałam, o co chodzi, za to wiedziałam, że ci, co stoją w bramie bez wyraźnego celu, na pewno chcą coś ukraść. Na to byłam wyczulona. Potrafiłam w sposób doskonały wywęszyć złodzieja i nie miałam zamiaru im odpuścić.

Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, podniósł się okropny hałas.

– Są w środku! – krzyknął ktoś.

Młodzi zerwali się i pobiegli, mało mnie nie taranując.

– Weszli od tyłu!

– A to kurwy!

Poszłam za nimi, bo nie pasowało mi, że mnie tak zostawili, no i trochę byłam ciekawa, co tam się dzieje.

Pobiegli przez podwórko do klatki schodowej. Na szczęście nie do mojej. Faktycznie do tamtej były dwa wejścia, ale tylko jedno czynne.

Gdy dotarłam na miejsce, przeżyłam szok. Kobieta z parteru trzymała drzwi i zagarniała wszystkich do kamienicy.

– Proszę wchodzić! Proszę szybko! – ponaglała nerwowym głosem.

– Co to za koszmarny spisek? – spytałam. – Co tu się, do cholery, dzieje?

Młodzi ludzie ruszyli na schody, ja za nimi. Za mną jeszcze kilka kobiet. Młodszych, ale wcale niewyglądających lepiej ode mnie. Ja aż tak się nie szpachlowałam. Stawiałam na naturalność jak Anja Rubik. Szczupła sylwetka, ekologia, dieta i edukacja seksualna młodzieży. Wszystko to bardzo interesujące.

Kobiety chciały mnie wyprzedzić, ale się nie dałam. Chwyciłam mocno wózeczek, rozłożyłam łokcie i zajęłam całą szerokość schodów. Tak się pchały, że wniosły mnie na półpiętro. Ofuknęłam je za to, żeby nie było, ale prawda jest taka, że bez ich pomocy tylu schodów bym nie pokonała.

Na całej klatce schodowej panował półmrok. Hałas. Ludzie się przepychali.

– Co tu się dzieje? – spytałam kobietę obok mnie. – Emerytury wypłacają?

– Weszli od tyłu i podstępem dostali się do mieszkania.

– Ale kto?

– Jak to kto? Komornik z policją.

– Z policją? – zdziwiłam się. – To chyba dobrze?

Coś mi się nie podobało w logice tych ludzi. Nie wyglądali na przestępców. Może chodziło o to, że bandyci byli w czyimś domu, a dzielni mieszkańcy oraz spora grupa przypadkowych przechodniów dokonała obywatelskiego zatrzymania? Miałam już serdecznie dosyć przestępczości.

– Zatrzymać bandytów! – zawołałam, wygrażając pięścią. – Dosyć tego bezprawia!

Najwyraźniej w tłumie było spore oczekiwanie na podobny okrzyk, bo wrzawa na moment ucichła, ludzie spojrzeli na mnie, a niewysoka kobieta niemal ze łzami w oczach chwyciła mnie za ramię i krzyknęła:

– Starsza pani ma rację! Naprzód! Brońmy się!

Chciałam wytłumaczyć, że nie aż taka starsza, po prostu stawiam na naturalność, żeby sobie nie niszczyć cery, ale tłum ruszył w górę, a my razem z nim.

– Tędy nie przejdą! – dodała zdecydowanie.

Weszliśmy na piętro wśród zgiełku i okrzyków. Ludzie pchali się okropnie.

– Zostawcie ją, bandyci! – krzyknął ktoś.

Na te słowa wszyscy się zatrzymali i na krótką chwilę zrobiło się nieco ciszej.

– Ostatni raz ostrzegam – powiedział spokojnym głosem wysoki elegancki mężczyzna stojący w głębi korytarza. – Proszę się rozejść. Łamiecie prawo.

Zaraz potem zaskrzypiały stare drzwi i z mieszkania wyszło dwóch policjantów. Coś nieśli. Słabo widziałam. Może mebel. Za wszelką cenę musiałam zobaczyć, o co ta cała awantura.

Wspięłam się na palce, ale to nie wystarczyło.

– Podnieście mnie – rzuciłam w kierunku siwego jegomościa.

– Oczywiście – odpowiedział. – W górę tę panią!

Chwycił mnie. Inni pomogli. Bardzo to było dziwne towarzystwo, ponieważ wszyscy tu sobie pomagali, o nic nikogo nie pytając. Chwilę później byłam już w górze.

Zobaczyłam, co nieśli policjanci, i od razu pożałowałam, że to zobaczyłam.

To była… staruszka…

Skulona, przerażona i zawstydzona. Odarta z godności. Znałam ją oczywiście. Raz, gdy wyrzuciłam stary chleb, który do niczego się już nie nadawał, zauważyłam później, jak niosła go do domu. Głupia – pomyślałam. Poznałam ten chleb, bo cały bok miał spleśniały. Przez nią przestałam chleb wyrzucać. Nawet zepsuty. Mimo że już bym go nie zjadła, to nie widziałam powodu, żeby ktoś miał na mojej stracie korzystać.

Była w kapciach. W ręku ściskała obrazek Matki Boskiej i stare zdjęcie, pewnie ślubne.

– Mają ją? – spytał trzymający mnie siwy jegomość.

– Chyba tak – odpowiedziałam z trudem.

Po chwili zsunęłam się na ziemię. Przeszedł mnie dreszcz. Zrobiło mi się duszno. Nie ustałabym na nogach, ale byłam tak mocno ściśnięta przez ludzi, że nie miałam możliwości się przewrócić.

– Posuń się pan! – Odepchnęłam człowieka przede mną. – Przecież ja się uduszę!

Przesunął się, popychając ludzi przed sobą. W ten sposób tłum ruszył do przodu.

– Proszę się cofnąć! – ponownie zaapelował zdenerwowany mężczyzna w garniturze. – To do niczego dobrego nie doprowadzi! Proszę się natychmiast rozejść!

Ale ludzie nie mieli się już gdzie cofnąć, bo ci ze schodów też chyba chcieli zobaczyć, co się dzieje na górze. Policjanci ze staruszką na rękach i elegancki mężczyzna w garniturze zostali przyciśnięci do ściany i unieruchomieni.

Ja nawet chciałam się natychmiast rozejść, ale nie dałabym rady choćby się odwrócić. Ścisk był nie do wytrzymania. Mało mi wózeczka nie połamali. Nie mogłam oddychać. Wokół krzyki, przepychanki. Było coraz bardziej nerwowo. Wydawało się, że skończy się to jakimś wybuchem, przerwaniem tamy, eksplozją agresji czy nie wiadomo jakim innym kataklizmem.

– Kto jest organizatorem tego nielegalnego zgromadzenia?! – krzyknął zdenerwowany elegancki mężczyzna w garniturze.

Nikt nie miał na to pytanie odpowiedzi. Wszyscy popatrzyli po sobie. Ja nie zdążyłam na nikogo spojrzeć, bo poczułam, że ktoś łapie mnie w pół, a ktoś za nogi. Ten sam siwy jegomość, który umożliwił mi obejrzenie policjantów, chwycił mnie i poprosił innych o to samo. Chwilę później ponownie byłam w górze.

Chciałam się stać mniej widoczna, ale było to trudne, bo rzucałam się w oczy jak samochód ojca Rydzyka.

– Proszę przemówić ludziom do rozsądku – powiedział do mnie elegancki mężczyzna w garniturze – i kazać się rozejść, póki jeszcze nie jest za późno!

Przestraszyłam się nie na żarty. Miał coś złego w oczach. Jakąś demoniczną bezwzględność. Każdy by się posłuchał.

– Ludzie… – Głos mi zadrżał, ale kontynuowałam – Co się gapicie? Staruszki w kapciach nie widzieliście?

Większość milczała. Ktoś się zaśmiał.

– Ostrzegam! Sprawa jest poważna! – zdenerwował się elegancki mężczyzna w garniturze.

– Ludzie…

– Proszę się rozejść! To łamanie prawa!

– Niech mi pan łaskawie nie przerywa! Staram się! Myśli pan, że to tak łatwo?!

– Pani jest odpowiedzialna za tych ludzi.

– Ludzie… Przecież ten elegancki pan w garniturze nas wszystkich jednego po drugim aresztuje!

Tłum eksplodował.

– Brawo!

– Tak jest!

– Aresztuj nas!

– Proszę bardzo, aresztuj wszystkich!

– Dobrze! Bardzo dobrze!

– Prawo tylko dla bogatych!

Elegancki mężczyzna w garniturze aż się spocił. Po chwili już tak się gotowało, że zaniechał prób zapanowania nad sytuacją. Czułam, że go zawiodłam i że być może mi tego nie zapomni. Wrzawa się wzmogła. Ludzie pchali się niesamowicie. Mnie przyparli do ściany. Ostatnie, co widziałam, to że policjanci odstawili staruszkę i wycofali się.

Elegancki mężczyzna w garniturze krzyczał do mnie wściekły:

– Jeszcze się zobaczymy! Obiecuję! Może pani być pewna! Będzie pani tego bardzo żałować!

Miałam niezwykle przykre przekonanie, że ma rację i że jego słowa się ziszczą.

Było tak duszno, że można było zemdleć. Ludzie wiwatowali, krzyczeli i klaskali, ale stopniowo wszystko się wyciszyło. Ktoś uderzył mnie łokciem w tył głowy, ale przeprosił. Dopłynęło też trochę świeżego powietrza.

Zebrani zaczęli komentować zdarzenie. Uśmiechali się. Dziękowali sobie nawzajem. Mnie też.

– Pani była bardzo odważna – powiedziała niewysoka kobieta. – Na bruk by ją wyrzucili.

Staruszka wróciła do domu. Ktoś jej pomógł, bo nie mogła iść. Tak się trzęsła, że zdjęcia cały czas wypadały jej z rąk. Część zgromadzonych weszła z nią do mieszkania. Ja poszłam do siebie. Ludzie mnie pożegnali, jakbyśmy się znali.

Nikt mi już nie pomógł na schodach tak jak wcześniej. Nogi mi się trzęsły ze zmęczenia i emocji. Moje obcasy tak stukały o kamienne schody jak temu chudemu facetowi z czarno-białego przedwojennego filmu.

Źle się działo. Zwątpiłam, czy starczy mi zamków w drzwiach, żebym poczuła się bezpiecznie we własnym domu.

***