Koniec się pani nie udał. Tom 5 - Jacek Galiński - ebook

Koniec się pani nie udał. Tom 5 ebook

Jacek Galiński

0,0
35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: WAB
  • Kategoria: Kryminał
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2022
Opis

Rześka i bezkompromisowa emerytka Zofia Wilkońska… umiera i trafia na rozmowę do miejsca, które wydaje się być niczym inny, jak czyśćcem. Po odpowiedzi na kilka trywialnych pytań, ustawia się w kolejce do wyjścia. Przypadkowa zamiana biletów rzuca ją jednak tam, gdzie wcale nie powinna się znaleźć. Co więcej: sprytnie włącza się w prace podupadającego i skierowanego do likwidacji zespołu produkującego drobne dobre uczynki. Ma w tym jednak swój osobisty interes. Do pomocy angażuje porucznika Borewicza, Danutę Szaflarska i generała Jaruzelskiego. Tymczasem kobieta, z którą zamieniła się biletem, odnajduje ją i zaczyna szantażować…

Według Forresta Gumpa życie jest jak pudełko czekoladek. Z kolei Zofia uważa, że życie jest jak salceson . Muszę przyznać, że z każdym kolejnym tomem jej przygód coraz bliżej mi do filozofii przebojowej emerytki. Chcę być taka jak Zofia, kiedy już będę na emeryturze!
Katarzyna Berenika Miszczuk

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 270

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jacek Galiński

KONIEC SIĘ PANI NIE UDAŁ

Copyright © by Jacek Galiński, MMXXII

Wydanie I

Warszawa MMXXII

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Rozdział 1

Życie jest jak biegunka: nigdy nie masz gwarancji, że na pewno się skończyło. Tak też było tego dnia.

– Czy pani coś wie? – spytałam kobietę siedzącą na krzesełku obok mnie.

– Tak – odpowiedziała nieco zaskoczona.

– Niech pani mówi.

– Ale o czym?

– Jak to o czym? Gdzie jesteśmy i co tu się dzieje.

– To pani nie wie?

– Oczywiście, że wiem! Dlaczego miałabym nie wiedzieć?! – oburzyłam się. – Po prostu myślę, że to pani nie wie.

Popatrzyła na mnie, po czym stwierdziła:

– Umarłyśmy.

– Naprawdę?! – wrzasnęłam przerażona.

– Tak.

– Jasna cholera! – Zerwałam się na równe nogi. – I tak spokojnie pani o tym mówi?!

Chyba za szybko wstałam, bo aż mi się w głowie zakręciło. No tak, tak mogło być. Nie żyłam. No i co teraz? Trudna sytuacja. Jak sobie poradzić? Jakoś będzie trzeba. Rozejrzałam się. Nie było ani okien, ani żadnego wyjścia. Można było tylko iść do przodu, jak w Ikei.

– Niech pani usiądzie – powiedziała. – To może jeszcze potrwać. Kazali czekać.

– Od razu wiedziałam, że umarłam – przyznałam, siadając. – Dla mnie to żadna wielka rzecz. Phi…

To jakiś absurd. Kto by w to uwierzył? A jeżeli to prawda? Po chwili ogarnęła mnie panika. Pierwszy raz od dwudziestu lat nic mnie nie bolało, nie bałam się, nie byłam zmarznięta, zmęczona i głodna! To prawda! Nie żyłam!

Co teraz będzie? Co z Henrykiem? Co z moim synem? Czy on sobie beze mnie poradzi? Ma czterdzieści lat, czyli jest prawie dorosły, ale czy będzie potrafił żyć bez moich rad, podpowiedzi, uwag dotyczących wyglądu, zachowania, braku zaradności życiowej czy mankamentów urody jego partnerek? Nie sądzę.

Rozejrzałam się. Zarówno z jednej, jak i z drugiej strony ciągnął się nieskończenie długi korytarz obstawiony po obu stronach krzesłami. Miały one metalowe nogi, drewniane siedziska i oparcia jak z Zakładów Meblarskich Instytutu Wzornictwa Przemysłowego. Wyglądały ładnie, natomiast bardzo trudno było na nich wysiedzieć. W moich czasach takie właśnie produkowano, żeby ograniczyć kolejki do specjalistów. Tych zawsze brakowało, a ponieważ nie można było regulować rynku ceną, robiono to twardością tyłka. Jeżeli ktoś był w stanie siedzieć kilka godzin na twardej desce, mógł liczyć na przyjęcie, na przykład do lekarza.

Wszystkie krzesła były zajęte. Poza tym nawet gdybym chciała się przepchnąć, to i tak nie wiedziałam, w którą stronę. Trwałam więc dzielnie na swoim miejscu, zachowując wiarę. Wiarę w to, że trud się opłaci.

W chwilach, gdy się trochę uspokajałam, czułam nawet pewną podniosłość, wyjątkowość tego miejsca. Nie wiedziałam jednak dlaczego. Może przez otaczającą nas głęboką, nieskończoną i czystą biel. Coś mi przypominała. Coś bliskiego, co znałam i co było antropologicznie zakodowane w mojej podświadomości. Kojarzyła mi się z ciepłem, bezpieczeństwem, rodziną i domem. Tak. Przywodziła mi na myśl moją ulubioną reklamę proszku Vizir.

Zaraz potem ogarniała mnie rozpacz, gdy znowu pomyślałam, że nie żyję. To takie przykre. Choć przecież życie też takie było. Nie mogłam odżałować tylu spraw. Tylu rzeczy nie zdążyłam przed śmiercią zrobić. Na przykład znaleźć tych dziesięciu złotych, których szukałam od dwóch tygodni; mogły być już tylko w małej kieszonce starego płaszcza. Tylko tam jeszcze nie zajrzałam. I co teraz? Henryk na pewno do niej nie zajrzy. Matko jedyna, a mogłam sobie kupić taką piękną perfumetkę. Tę, którą widziałam na bazarze, kolorową, trochę efekciarską. A teraz wszystko przepadło.

– Czym się pani tak denerwuje? – spytała kobieta siedząca obok mnie.

– A pani się nie denerwuje? – odpowiedziałam.

– Przed śmiercią odwiedził mnie ojciec, wszystko wyjaśnił i uspokoił.

– Ja też się nie denerwuję.

– Wydawało mi się, że widziałam łzę.

– Po prostu się cieszę – odparłam z uśmiechem, który z pewnością mógł przypominać szczery.

– Nie czuje pani tej wszechogarniającej miłości oraz akceptacji? – dociekała, być może sądząc, że mojemu uśmiechowi jednak jeszcze sporo brakowało do szczerości.

– Oczywiście, że czuję – odpowiedziałam. – Dlaczego miałabym nie czuć?

Z obłędem w oczach zatoczyła rękami obszerny krąg.

– To niewiarygodne, jak wszechobecne jest tu poczucie spełnienia – kontynuowała. – Pani też to czuje?

– Pewnie, że czuję. – Wzruszyłam ramionami. – Jeszcze bardziej niż pani.

Co ona sobie myślała? Że byłam jak ci żenujący nieszczęśnicy, którzy w obliczu śmierci rzucali się, skamleli, stawali się pożałowania godni i żałośni do tego stopnia, że nie dało się na nich patrzeć, a co dopiero im współczuć?

Ja to co innego… przecież moja śmierć… moja śmierć… ja nie zasłużyłam…

– Ja chcę żyć! – Rzuciłam się na nią i zaczęłam jęczeć. – Ja chcę żyć!

– Niech się pani uspokoi… – odezwała się łagodnie. – Wyprostuje, zamknie oczy, weźmie głęboki wdech, licząc do sześciu, potem taki sam wydech, powtórzy sekwencję trzy razy, oczyszczając umysł, wypełniając serce bezwarunkową miłością i akceptacją, zsynchronizuje się z częstotliwością wibracji wszechświata, pozwoli, żeby płynęła przez nią energia kosmosu…

– Ja chcę żyć! – krzyczałam przez łzy, szarpiąc ją za rękaw. – Niech pani coś zrobi! Co pani tak siedzi?!

– A niech się pani wreszcie zamknie, do jasnej cholery! – wrzasnęła nagle. – Bo zaraz panią strzelę!

Zamilkłam. Nie ze strachu, rzecz jasna, a z zaskoczenia.

– A cóż to miało znaczyć? Przemoc? Nie mogę uwierzyć. Uderzyłaby pani starszą osobę? W twarz?

– Oczywiście, że tak.

– Nie powiedziałabym, że pochodzi pani z patologii.

– Oczywiście, że pochodzę.

– Nie wygląda pani. A proszę mi wierzyć, że nie mam skłonności do prawienia komplementów.

– Właśnie zauważyłam – powiedziała, poprawiając włosy i uśmiechając się, wyraźnie zadowolona – że korzystnie tu wyglądam i czuję się także jakaś młodsza. Pani u siebie też to zauważyła?

– Nie, nie zauważyłam – odpowiedziałam ozięble. – Ja, proszę pani, już wcześniej wyglądałam korzystnie i młodo.

Westchnęłam. Śmierć to jednak stres.

Nie bardzo wiedziałam, po co to wszystko i do czego prowadzi, ale skoro tyle ludzi siedziało i czekało w kolejce, to trzeba było czekać z nimi. Na pewno coś tam dawali.

Siedzieliśmy więc dalej, bo co innego było do roboty po śmierci. Popatrzyłam na innych. Wyglądali jakoś dziwnie. Z początku nie wiedziałam dlaczego, ale zaraz się zorientowałam. Odebrano im telefony! Rozumiem, że umierając, każdy porzucał dobra doczesne. Uczyli nas tego w szkole i na religii, ale przecież to było, zanim pojawiły się smartfony. Dlaczego nie pozwolono zabrać ich ze sobą? Tak się nie robi. To za duża zmiana. Po pewnym czasie niektórzy zaczęli dziczeć i przejawiać społecznie prymitywne i cywilizacyjnie zapóźnione zachowania. Zaczęli komunikować się i nawiązywać relacje w stadzie. Jakież to było zwierzęce. Zauważyłam, że i na mnie spoglądał starszy pan z naprzeciwka. Siedział wyprostowany. Trudno było ocenić jego wzrost, skoro nie stał, ale po długości kończyn dało się wywnioskować, że był całkiem wysoki. W końcu przełamał nieśmiałość i spytał:

– Dlaczego pani się tak wydzierała?

Wydzierała? Co on sobie myślał?! Siwa pokraka?!

– A co, pan nie chce żyć? – odpowiedziałam. – Jest pan tu może na wycieczce?

– Tak dobrze pani było w tym jej życiu?

– Co za głupie pytanie? Oczywiście, że… oczywiście… – Tak mnie zdenerwował, że przez moment nie przyszły mi do głowy żadne przykłady. – Co za głupie pytanie!

Bezczelny typ. Ja miałabym nie tęsknić za moim życiem? Poprawiłam się na krześle, bo od słuchania tych bzdur aż mnie zadek rozbolał.

– Nawet pan nie wie, jakie ja miałam życie – zwróciłam się do niego, podnosząc znacząco brwi. – Miałam zrobione zakupy, zapłacone rachunki, wykupione recepty, i to prawie wszystkie! A mąż, proszę pana, to nawet mówił, że mi nowe buty kupi w przyszłym roku!

– Niewiarygodne – odpowiedział. – Aż tak?

– Proszę pana, ja miałam o tak! – Pokazałam dłonią poziom powyżej głowy. – Ja byłam emerytką w Polsce!

Najchętniej wstałabym i odeszła obrażona, ale nie mogłam sobie pozwolić na utratę miejsca siedzącego. Podejrzewam, że nikt by mi nie ustąpił, a nie wiedziałam, czy tu wypada się awanturować tak jak w środkach transportu miejskiego.

– Myśli pani, że pobyt będzie, jak by to powiedzieć, z pełnym wyżywieniem? – zwróciłam się do kobiety z patologii.

– Przypuszczam, że tak – odpowiedziała po chwili zastanowienia.

– I wszystko zapewnione? Zakupy, rachunki, recepty… do tego może jakaś gimnastyka, wieczorek taneczny…?

– Skoro nie zabraliśmy ze sobą nic z życia ziemskiego…

– Wszystko opłacone?

– Trudno się spodziewać, żebyśmy mieli za coś płacić. To byłoby bardzo nie w porządku.

– W takim razie może faktycznie nie ma co tak rozpaczać. Jakoś to będzie. Nie to, co w moim ziemskim życiu, rzecz jasna, ale jeżeli obniżyłabym wymagania, to może mogłabym się jakoś przyzwyczaić. Z czasem.

Obie pokiwałyśmy głowami na znak, że na takie wyrzeczenia byłybyśmy gotowe. W ostateczności.

– Jeżeli będziemy tak tu siedzieć, to jeszcze się spóźnimy na kolację – dodałam, wzdychając.

Wychyliłam się, żeby ocenić, ile nas tu właściwie jest, bo cokolwiek by dawali, to bułek i szynki zawsze zabraknie. Nie po to umierałam, żebym się miała napychać chlebem z dżemem.

Korytarz zdawał się nie mieć końca. Choć wrażenie to mogło być wywoływane przez dziwne światło, które od pewnego miejsca znacznie ograniczało widoczność. Miało w sobie coś osobliwego. To o nim kobieta z patologii mówiła, że jest przepełnione bezwarunkową miłością, akceptacją i błogosławieństwem. Ja natomiast, jako zapewne lepiej wykształcona i inteligentniejsza, wiedziałam, że to tylko efekt tych unijnych energooszczędnych żarówek.

Niestety nie sposób było nas zliczyć. Może bym wszystkich dojrzała, gdybym wstała, ale nie byłam taka głupia. Wytrawny pasażer warszawskiego transportu publicznego, gdy już raz usiądzie, podnosi zadek najwyżej na dwa, trzy centymetry. Jeżeli podniesie się wyżej, siadając z powrotem, usiądzie już na kolanach współpasażera czekającego na wolne miejsce.

– Mam na imię Zofia – odezwała się kobieta z patologii, sądząc zapewne, że odwracając się w jej stronę, chciałam ją zachęcić do pogawędki. – Jak pani umarła?

– Nie patrzyłam na panią, tylko w głąb korytarza – opowiedziałam.

– Proszę powiedzieć.

– Wolałabym nie.

– Ja zmarłem… – wtrącił się posępny mężczyzna z naprzeciwka – …na raka odbytu.

Matko jedyna, co to za temat do rozmowy?

– Po co pan to powiedział? – Skrzywiłam się.

– Zwariował pan? – dołączyła kobieta z patologii. – Obrzydliwość.

– Przepraszam – bąknął, spuszczając wzrok.

– Są pewne granice.

– Niech pani opowie, jak pani zmarła – zwróciła się do mnie. – Ze starości?

– Z jakiej starości?! No też pani wymyśliła!

– Na raka, została zamordowana?

– Kaczyński mi się oświadczył.

Kobieta z patologii otworzyła szeroko oczy i zakryła ręką usta. Ludzie wokół zareagowali podobnie.

– Proszę pana – odwróciła się do posępnego mężczyzny z naprzeciwka – to niech pan już opowie o tym raku odbytu.

Uśmiechnął się, zadowolony, że jednak znalazł audytorium, i już miał zacząć mówić, ale zanim zdążył otworzyć usta, szerokie drzwi, których wcześniej nikt nie zauważył, otworzyły się i wyłonił się z nich młody chłopak przed pięćdziesiątką w pięknym szarym uniformie urzędnika powiatowego. Wąska góra i szerokie spodnie nadawały jego sylwetce szczególny wdzięk.

– Zapraszamy kolejną grupę – powiedział. – A co was tak dużo?

– Wojny, choroby, wypadki podczas nagrywania filmików na Instagrama… – odpowiedziała pierwsza kobieta obok drzwi.

Urzędnik pokiwał głową ze zrozumieniem.

– Ja zmarłem na raka odbytu – wtrącił się posępny mężczyzna z naprzeciwka. – Właśnie miałem opowiedzieć.

– Obrzydliwość. – Urzędnik się skrzywił.

– Panie same prosiły. – Mężczyzna rozłożył ręce w geście niewinności.

– Ech, ci mężczyźni. Tylko o jednym – westchnęłyśmy ciężko.

Ruszyliśmy do szerokich drzwi, nie wiedząc, czego się spodziewać. Czy będziemy wchodzić pojedynczo, czy wejdziemy wszyscy? Ktoś spytał, czy może być pierwszy, bo on tylko o coś zapyta. Inny powiedział, że wizytę rezerwował sobie wcześniej. Młodzieniec w wąskiej marynarce i szerokich spodniach okazał się zupełnie bezduszny. Ignorował wszelkie roszczenia i zagonił wszystkich bezlitośnie niczym na świąteczne zakupy.

Znaleźliśmy się w przeogromnej i promieniejącej jasnym światłem sali. Monumentalne wnętrze zapierało dech. Doniosłość chwili i miejsca czuli wszyscy. Taką przestrzeń, piękno, bogactwo i nieskończoność impulsów atakujących zmysły miało tylko Tesco na Kabatach.

Nie było tu jednak miłych sercu regałów z towarami. W oddali rząd równo ustawionych stanowisk, przed każdym kolejka, a jeszcze wcześniej dziesiątki, jeżeli nie setki oszołomionych ludzi próbujących się zorientować, o co w tym chodzi, i właśnie teraz chcących w pośpiechu zrobić to, czego nie udało im się dokonać przez całe ziemskie życie: odgadnąć, która kolejka posuwa się najszybciej.

Obserwując cały ten chaos, zdałam sobie sprawę, że znalazłam się w miejscu, gdzie nie obowiązywały żadne ludzkie prawa, mieszczącym się poza znanymi nauce wymiarami, którego człowiek nie był w stanie objąć rozumem. Macierz wzorcowa Zakładu Ubezpieczeń Społecznych!

Dotarło do mnie, że muszę przez to przejść i stanąć w którejś kolejce, ale nie mogłam. Nie mogłam wybrać, bo wszystkie wydawały się mieć podobną liczbę petentów. W końcu wypatrzyłam, że na samym środku było mniej ludzi, ale gdy tam podeszłam, niemal trafił mnie szlag. Znajdowały się tam najbardziej zbrodnicze wynalazki ludzkości. Kasy samoobsługowe!

Nieważne, ile się miało lat, jakie wykształcenie, jak skomplikowane urządzenia potrafiło się obsługiwać. Kasa samoobsługowa nawet z Alberta Einsteina zrobiłaby idiotę.

Wolałam nawet tam nie patrzeć. Choć domyślałam się, że musi to przypominać tę aplikację na smartfona, Spowiedź online. Jak to miałoby działać? „Proszę odnaleźć pierwszy grzech w danej kategorii, proszę zeskanować kartę stałego klienta, proszę wybrać sposób płatności…”. Ale nie to było w tym najgorsze. Takiemu ekranowi dotykowemu nie sposób przecież zrobić awanturę.

***

Jeszcze raz spojrzałam na ludzi w kolejkach i zdecydowałam się stanąć za skromnie ubraną kobietą. Cóż ona tam mogła w tym swoim życiu nagrzeszyć? Ci w garniturach natomiast to z pewnością złodzieje. Odstałam swoje, próbując coś usłyszeć, ale harmider skutecznie zagłuszał wypowiadane do urzędników słowa. Wyglądało więc na to, że pójdę bez przygotowania. Trudno. Kto jak nie ja miał tu sobie poradzić?

Posuwając się powoli do przodu, zaczęłam delikatną rozgrzewkę stawów, lekkie i dyskretne rozruszanie mięśni, wzięłam kilka głębokich oddechów, odchrząknęłam i spojrzałam, czy na podłodze będzie wystarczająco dużo miejsca. Byłam gotowa.

Gdy nadeszła moja kolej, podeszłam pewnym krokiem, a urzędnik spojrzał na mnie i się uśmiechnął, niczego się nie spodziewając. Wtedy padłam na kolana, wzniosłam ręce, spojrzałam w górę i zaczęłam wyć, głośno i żałośnie:

– Olaboga! Olaboga! O ja biedna, nieszczęśliwa!

Kątem oka spojrzałam na niego. Wprost oniemiał. Bardzo dobrze!

– Co ja zrobię?! Jak sobie poradzę?!– kontynuowałam, widząc, że świetnie mi idzie. – Jak teraz zwiążę koniec z końcem?! Bez pracy i środków do życia!

Urzędnik rozejrzał się, po czym zwrócił się dyskretnie do drugiego, podobnie wyglądającego, który rozmawiał z petentem przy sąsiednim stoliku.

– Pssst! Słyszysz mnie? – powiedział do niego. – Nie wiem, co się stało tej kobiecie.

Spojrzeli na mnie obaj. Ja natomiast, jak natchniona, to podnosiłam się, wznosząc do góry ramiona, to znowu padałam na ziemię, lamentując przy tym lepiej niż posłowie partii rządzącej w sprawie podwyżki. Obaj byli młodzi i zszokował ich widok tak cierpiącej starszej osoby, bo patrzyli na mnie szeroko otwartymi oczami i nie mieli pojęcia, co powiedzieć. Mogłam z nimi zrobić, co tylko chciałam.

– Co robić? – spytał pierwszy.

– Nic – odpowiedział drugi.

– Na pewno?

– Tak. To bardzo częste zachowanie.

– Dlaczego się tak zachowuje?

– Chora psychicznie. Albo z Polski.

– Mamy na to jakąś procedurę?

– Nie, zaraz sama przestanie.

– Olaboga… Olaboga… Olaboga… – Cały twórczy entuzjazm i energia nagle zniknęły, a taka byłam dumna, czując ponad wszelką wątpliwość, że był to mój zdecydowanie najlepszy występ. – Co żeście powiedzieli, łachudry?! Już ja was zaraz urządzę! Tylko się podniosę… Ja chora?!

– Czyli z Polski! – zawołał radośnie urzędnik, zadowolony, że razem z kolegą znaleźli przyczynę.

Wstałam powoli z kolan, podpierając się o stolik.

– Może byście panowie pomogli? – zwróciłam się do nich.

– Oczywiście, oczywiście – odpowiedzieli, ruszając z pomocą.

Chwycili mnie pod ramiona i postawili na nogi, a ja pomyślałam, że lepiej będzie udać, że nic się nie stało. Nie znałam panujących tu zasad, ale chyba nie było to najlepsze miejsce do wszczynania awantur. Przynajmniej pierwszego dnia. Umarłam niespodziewanie, bez przygotowania. Nie byłam pewna, czy w nie najlepszym momencie i czy przez ostatni okres nie nadwyrężyłam nieco nieskazitelnej opinii i nie zaprzepaściłam ogromu dobrych uczynków, których wykonywaniem przez całe życie zagwarantowałam sobie już dawno miejsce w pierwszym rzędzie między aniołami w niebie. Choćby z tego względu lepiej było zachować ostrożność.

Może trochę poniosły mnie emocje, ale ten mały błąd nie powinien zaważyć na mojej całościowej ocenie. Miałam jeszcze w zanadrzu kilka sprawdzonych sztuczek. Postanowiłam użyć niezwykle skutecznej broni, jaką było powołanie się. Już przy wejściu zauważyłam ogromne, majestatyczne wizerunki wybitnych ludzi. Niebywałe szczęście, że wśród tych najważniejszych osobistości życia publicznego znalazł się także nasz proboszcz! Byłam uratowana! Choć nie znałam go zbyt dobrze, bo w ostatnim czasie z różnych przyczyn nie brałam jakiegokolwiek udziału w życiu Kościoła, między innymi dlatego, że nie było mnie stać. A proboszcza dopiero niedawno przenieśli do naszej parafii. Podobno za zasługi. Sąsiadki mówiły, że chwalił się przyjaźnią z samym ojcem Ryzykiem. Ja też kilka razy go spotkałam w pobliskim dyskoncie i prawie zawsze się przywitałam, ukłoniłam i chwilę porozmawialiśmy. Bardzo się troszczył, pytał, czy mam emeryturę, jak wysoką i czy w ogóle jest mi potrzebna.

– Pan chyba nie zdaje sobie sprawy z tego, kim ja jestem – zwróciłam się do urzędnika. – Ja osobiście znam tego pana z gabloty. Księdza, trzeciego od lewej.

Wychylił się, żeby spojrzeć na gablotę, która z tego miejsca była już najlepiej widoczna.

– Tam. – Wskazałam dumna. – Niedaleko ojca Ryzyka.

Popatrzył na mnie.

– To jest gablota, proszę pani – oznajmił – z listą osób, których nie obsługujemy. Część z nich jest poszukiwana. Kiedy i gdzie widziała pani tego księdza?

Westchnęłam ciężko, zastanawiając się nad swoim kolejnym krokiem, gdy odezwał się urzędnik.

– Niepotrzebnie się pani tak denerwuje – powiedział, uśmiechając się do mnie, może nawet szczerze. – Ja mam do pani tylko kilka prostych pytań. Już dawno mielibyśmy to za sobą.

Spojrzałam na ludzi odchodzących z uśmiechem od sąsiednich stolików i radośnie udających się do jasnego i świetlistego korytarza.

– Dobrze więc – oznajmiłam. – Niech pan mówi, ale wcale nie obiecuję, że na nie odpowiem. Niech pan powie, a ja się zastanowię.

Kilka stanowisk dalej dostrzegłam znajomą z krzesełek. Chyba nie szło jej najlepiej. Do stolika, obok którego siedziała, podszedł kolejny urzędnik, potem jeszcze jeden. Uśmiechali się do niej i coś tłumaczyli. Ona miała niewyraźną minę. Jakby nie wierzyła w to, co się działo. Rozmawiali z nią chyba najdłużej ze wszystkich. Było oczywiste, że miała poważne kłopoty.

– To naprawdę nic trudnego – stwierdził urzędnik. – Nie musi pani być taka podejrzliwa. Trzy pytania i może pani iść dalej. Wszyscy sobie doskonale radzą.

Zdenerwowałam się. Oby tylko nie sport, religia albo muzyka rozrywkowa.

– Coś z literatury poproszę – zwróciłam się do niego. – Może historia? Druga wojna światowa?

Spojrzał na mnie, podnosząc wzrok znad okularów.

– Kategoria: sport…

Może jednak sobie poradzę? Przecież jeżeli ktoś w Polsce odniesie sukces w jakimkolwiek sporcie, to z miejsca w narodzie budzi się trzydzieści sześć milionów trenerów, specjalistów, komentatorów i selekcjonerów kadry narodowej danej dyscypliny. Nawet jeżeli danego sportu nie da się uprawiać i jest kompletnie nienaturalny i karkołomny, to tysiące gospodyń domowych, niepotrafiących zrobić choćby skłonu czy przysiadu, cytuje nazwiska i narodowości finalistów rozgrywek z kilku ostatnich lat. Na przykład niezapomniany Turniej Czterech Skoczni z 2001 roku w Oberstdorfie, gdzie na podium stanęli Fin Janne Ahonen, Niemiec Sven Hannawald i nasz wspaniały orzeł z Wisły Adam Małysz…

– Oto pytanie – przerwał mi piękne wspomnienia. – Ile kosztowała sukienka żony Roberta Lewandowskiego, którą miała na sobie na gali rozdania nagród Globe Soccer Awards 2020 w Dubaju?

Co to w ogóle za pytanie?

– Dokładna cena czy przedział? – spytałam.

– Dokładna cena.

– Z metki czy faktycznie zapłacona?

– Którakolwiek.

– Cena metkowa sukienki Saint Laurent wynosiła dwanaście tysięcy złotych.

– Dobrze – odpowiedział zdawkowo, po czym przełożył karteczkę, ponownie spojrzał na mnie znad okularów i powiedział: – Kategoria: religia…

Może jednak sobie poradzę? Przecież wiadomo, że to właśnie Polacy są narodem wybranym. Obroniliśmy Europę przed Tatrami, a wcześniej razem z innymi dzielnie mordowaliśmy plemiona pogańskie. Mieliśmy papieża Polaka – już za to wszyscy powinniśmy wejść bez biletu. Matka Boska lubi nasz kraj, bo objawia się tylko w Polsce. Mianowaliśmy Jezusa królem, a niedawno dostał od nas nawet elektrownię.

Co prawda węglową i nierentowną, ale działającą.

– Proszę wymienić narzędzia chrystianizacji.

– W poprzednim czy w obecnym tysiącleciu?

– W jednym i drugim.

– Chodzi o przedmiot?

– Tak.

– Podłużny i z takim jakby poprzecznym elementem?

– Jak brzmi pani odpowiedź?

– Narzędziem chrystianizacji w poprzednim tysiącleciu był miecz, a w obecnym fiut.

Zakrztusił się, poczerwieniał i przez chwilę nie mógł złapać oddechu.

Ja zachowałam spokój, co sprawiło, że i on po chwili doprowadził się do porządku i ponownie zwrócił się do mnie.

– Prawidłowa odpowiedź to krzyż. W obu tysiącleciach. I bardzo żałuję, że przy tym krzyżu nie pozostaliśmy.

– No dobrze, już dobrze, niech pan się tak nad sobą nie rozckliwia, tylko zada trzecie pytanie.

Westchnął, przełożył karteczkę, spojrzał na mnie znad okularów i powiedział:

– Kategoria: język polski…

– Ha! No to pięknie! Trzeba było tak od razu!

– Na podstawie nowego kanonu lektur szkolnych wskaż najwybitniejszego twórcę literatury polskiej.

Zaśmiałam się.

– Przecież to oczywiste, Sienkiewicz.

– Źle.

Uśmiech zniknął z mojej twarzy.

– Żeromski.

– Źle.

– Mickiewicz, Słowacki, Krasicki… Szlag!

– Tu nie przeklinamy.

– Chyba nie chce pan powiedzieć, że Remigiusz Mróz?

– Jan Paweł II.

Opadłam na krześle. Jak mogłam nie wiedzieć?

– Dziękuję pani bardzo. – Urzędnik wstał i się ukłonił. – Proszę iść.

– Jak to? – Spojrzałam na niego niepewnie. – Nigdzie nie pójdę.

– Wszystko w porządku. Proszę iść.

– Nie ma mowy. Dokąd niby miałabym iść?

– Tam, gdzie wszyscy.

Wskazał wzrokiem złote, świetliste przejście, do którego kierowali się przepełnieni radością niemal wszyscy ludzie.

– Jeszcze chwila. – Spojrzałam na niego podejrzliwie. – To wszystko? A są jakieś zasady, regulamin, coś drobnym druczkiem?

– Nie ma.

– Wszystko wolno?

– Nie można przeklinać i zamieniać się na miejsca.

– A uciec?

Spojrzał na mnie zaskoczony.

– Pytam dla koleżanki.

– Odprowadzić panią?

– Sama pójdę! Co pan taki spięty?

Uśmiechnął się krzywo i pomachał mi na pożegnanie.

***

Rozpościerał się przede mną niezbyt długi rząd drzwi. Pierwsze piękne, bogate, przyciągające wzrok niczym wejście do trzygwiazdkowego hotelu na wycieczce last minute. Każde kolejne znacząco gorsze, aż do ostatnich, zdezelowanych, odrapanych, z wiszącą klamką i pokrytych pajęczyną. Przypominały nieco te do mojego mieszkania na Miedzianej.

Ruszyłam w stronę tych pierwszych, mieniących się złotem niczym szata biskupa, zwłaszcza że już biegły do nich kolejne osoby.

– Niech się pani tak nie pcha – powiedziała kobieta przede mną. – Podobno starczy miejsc dla wszystkich.

W tym czasie do tych ostatnich, zdezelowanych podeszła kobieta z patologii. Pomyślałam, że może niedowidzi, i chciałam ją zawołać, powiedzieć, że chyba jest głupia jakaś, że tam idzie, ale się wstrzymałam. Pewnie urzędnicy ją tam skierowali. Poza tym, co by było, gdyby jednak nie dla wszystkich były miejsca i akurat dla mnie zabrakłoby leżaka? Każdy jest kowalem własnego losu. Cały nasz kraj, który jest w końcu Chrystusem narodów, opiera się przecież na zasadzie: „A niech sobie starzy radzą sami!”.

Niestety zaraz potem padłam ofiarą własnej dobroci i altruizmu. Kobieta z patologii zauważyła mój wzrok i sama do mnie zagadnęła.

– Przepraszam panią – zaczęła niby uprzejmie. – Czy mogłaby mi pani zająć kolejkę?

Rozejrzałam się. No, jak by nie patrzeć, to stała tam sama.

– Chciałam jeszcze pójść do łazienki przed podróżą. Nie wiadomo, kiedy potem będzie można skorzystać – dodała.

Spojrzałam na nią z politowaniem. Cóż to była za upadła osoba. Zamiast interesować się wzniosłymi sprawami, szukać odpowiedzi na najważniejsze pytania, ona szukała łazienki.

– Nie musi pani opuszczać swojej kolejki – kontynuowała. – Wystarczy, że jak ktoś zapyta, powie pani, że zaraz wrócę.

– No dobrze – westchnęłam, jako że moje poświęcenie dla innych nie znało granic. Poza tym być może i ja niedługo mogę potrzebować do łazienki, więc warto było się dowiedzieć, gdzie się znajduje.

Poszła. Odprowadziłam ją wzrokiem, a potem w ramach ćwiczeń umysłowych zajęłam się liczeniem osób znajdujących się przede mną w kolejce oraz ich dyskretną i nienarzucającą się obserwacją. Byli to ludzie zadbani, dorodni i beztroscy. Jako że po śmierci nie liczyły się już majątek i układy, w końcu dołączyłam do takiego towarzystwa, na jakie zasługiwałam, z jakim zawsze chciałam obcować i do jakiego należeć.

O kobiecie z patologii nie myślałam. Miała to, na co zasłużyła, a ja jako pokorna służka Pana nie zamierzałam zmieniać boskiego porządku. Rzuciłam natomiast przelotne spojrzenie w stronę tamtych drzwi i wtedy coś zauważyłam.

Do cudzej własności nigdy nie miałam żadnych ciągot. Cudza własność wręcz mnie odpychała. Ale miałam także niepokojące przeświadczenie, że jeżeli ja nie podniosę tego małego, smutnego, kolorowego zwitka, który dostrzegłam na podłodze, zrobi to ktoś inny. A tego bym przecież nie zniosła!

Jastrząb wypatrujący polną mysz z wysokości kilkudziesięciu metrów czy amerykański dron bojowy z jeszcze większego pułapu zrzucający bomby na głowę niewinnego muzułmanina nie jest tak bystry, precyzyjny i szybki jak ja w pogoni za zwiniętym dziesięciozłotowym banknotem.

Miało być co prawda pełne wyżywienie, ale kieszonkowe też by się przydało.

Zrobiłam mały krok w bok bez rozglądania się i zdradzania celu. Mimo to zostałam namierzona przez kilka ciekawskich par oczu. Wszystko pod kontrolą. Potrzebowałam jedynie zasłony dymnej.

– Łysy tam nie stał! – krzyknęłam, wskazując na początek kolejki.

Natychmiast podniosły się szum, szepty i zrobiło się małe zamieszanie.

– Na chama się wepchał! – podbiłam sygnał.

Jakiś łysy zawsze się w okolicy znajdzie. Polska jest na ósmym miejscu na świecie pod względem łysienia. Kilku facetów z przodu popatrzyło na siebie nawzajem, zastanawiając się zapewne, którego z nich mogłaby już dotyczyć ta przykra przypadłość. Z tyłu kolejki natomiast uformowała się niewielka, ale dziarska grupka krzepkich dermatologów amatorów, pragnąca przywrócić w jej górnym biegu prawo i sprawiedliwość.

Tego mi było trzeba. Niezauważona przez nikogo posunęłam się o kolejny krok, przydepnęłam zwitek i schyliłam się po niego, udając, że poprawiam coś w bucie. Następnie chwyciłam go, nawet bez patrzenia.

Mam!

Zaraz potem, podekscytowana, spojrzałam dyskretnie na skrywaną w dłoni zdobycz.

– O nie! – wrzasnęłam rozczarowania. – Oszustwo!

Niestety, co z tego, że amerykański dron bojowy jest taki bystry, precyzyjny i szybki, skoro zanim w końcu trafi w cel, musi najpierw wysadzić w powietrze kilka szkół i szpitali. Tak i ja zamiast zasłużonego banknotu trafiłam na jakąś cholerną wakacyjną ulotkę.

Nie było jednak czasu na żale ani w szczególności na próby łagodzenia sporu, który zupełnie wymknął się spod kontroli i eskalował w niebezpiecznym kierunku na początku kolejki, ponieważ nagle odrapane, zdezelowane drzwi z wiszącą klamką zaskrzypiały i się otworzyły. Wyjrzał zza nich mężczyzna o nieco zdezorientowanym spojrzeniu.

– Czy może ktoś do nas? – spytał z nadzieją w głosie.

Już miałam się zaśmiać i odpowiedzieć, że chyba zwariował, ale pomyślałam, że jeżeli doszłoby do jakiejś kolejnej selekcji, to dobry uczynek mógłby mi się przydać, zwłaszcza że nie mogłam sobie przypomnieć żadnego innego. Oczywiście wyłącznie dlatego, że nie mogłam się skoncentrować w tym bałaganie. Postanowiłam więc spełnić prośbę kobiety z patologii.

– Stoi tu do was jedna pani… – zaczęłam.

– Zapraszamy. – Uśmiechnął się radośnie, po czym chwycił mnie za ramiona i pociągnął zdecydowanie w swoim kierunku.

– Nie! – krzyknęłam. – Nie zrozumiał mnie pan!

Na nic się zdały moje protesty. Krzepę miał, jakby codziennie mięso jadł.

– Co pan wyprawia?! – broniłam się. – Ludzie, ratujcie!

Nikt się nie ruszył. Co oni sobie pomyśleli? Że mnie tam urzędnicy skierowali? Całkowita znieczulica. Pewnie się ucieszyli, że jedna mniej! Bo co by było, gdyby akurat dla nich zabrakło leżaka? Tak najłatwiej. „Niech sobie starzy radzą sami”. Zwyrodnialcy.

Mimo że się opierałam, urzędnik, nie dając mi nic wyjaśnić, poprowadził mnie do jakiegoś wąskiego, dusznego korytarzyka bez okien.

– Proszę mnie w końcu wysłuchać! – gorączkowałam się.

– Dobrze, niech pani mówi – zgodził się, prowadząc mnie dalej w nieznane.

– Tłumaczę panu, że zaszła pomyłka. To nie ja miałam tu być, tylko inna kobieta.

– To niemożliwe. Wszystkich mamy dokładnie zewidencjonowanych. Zamiana miejsc nie jest możliwa. To jedna z najbardziej przestrzeganych zasad.

– Ale jednak zaszła pomyłka. Jeżeli macie taki porządek, proszę to sprawdzić. Sam się pan przekona.

– Dobrze. Tak zrobimy, ale nie tutaj. Tu niczego pani nie wyjaśni. O niczym tutaj nie zdecydujemy.

– Proszę mnie puścić.

– Odprawa jest już zamknięta, poza tym nie mamy takich kompetencji. Przedstawi pani sprawę swojemu opiekunowi, a on pośle ją wyżej. Jeżeli ma pani rację, to gwarantuję, że ewentualna pomyłka zostanie naprawiona. Tymczasem musimy iść.

– Nigdzie z panem nie pójdę.

– To ostatni transport na dziś. Sprzątamy i po przerwie technicznej przychodzi nowa zmiana. Niczego pani z nimi nie wyjaśni. Była ulewa w Bombaju, zimowe wejście na K2 i amerykańskie wojska wycofały się z jakiegoś nieważnego dla nich kraju. Będzie rzeźnia.

Popatrzyłam na niego.

– Pojedziemy, pani sobie spokojnie usiądzie, odpocznie po podróży, ja zgłoszę sprawę i wszystko zostanie w miłej atmosferze wyjaśnione. Ale stąd musimy już iść.

Wypuściłam głośno powietrze. Zdezorientowana i przytłoczona liczbą zdarzeń niemal spadłam ze stromych schodów, niewiele widząc w ciasnym korytarzu przypominającym jelito. Na jego końcu widać było jakieś drzwi. Wolałam nie przywoływać do głowy żadnych skojarzeń. W każdym razie urzędnik otworzył je i wtedy się zaczęło.

Uderzył mnie niemiłosierny żar.

Żar nie do wytrzymania.

Oślepiający żywy ogień wgryzający się w skórę.

Zakryłam ręką oczy, ale niewiele to dało.

Odór rozgrzanej smoły uderzył mnie w twarz. Takiego uderzenia nie znała nawet żona Diablo Włodarczyka.

Jak to się mogło stać? Jak mogłam się na to zgodzić? Przecież to było piekło!

– Proszę wybaczyć natarczywość – powiedział urzędnik – ale naprawdę nie mamy czasu. Transport czeka.

– Faktycznie jest trochę gorąco – dodał drugi, pojawiając się nie wiadomo skąd. – Ale to przez to, że wyszła pani z chłodnego pomieszczenia. Musimy przejść pasem startowym. Drobna niedogodność. Jesteśmy nieco niedofinansowani.

Mieli mnie za idiotkę?

Chodu!

Rzuciłam się do ucieczki.

Pomyślałam, że ruszą za mną i powalą mnie na ziemię jak na filmach, ale nic takiego się nie stało. Zaskoczeni zostali w miejscu. Ja natomiast pędziłam przed siebie. Ku wolności. Nie mogłam być wprawdzie pewna, czy dobrze wybrałam kierunek, ale tym chciałam się zająć, dopiero kiedy będę już bezpieczna.

Pędziłam tak i pędziłam, a z każdym krokiem robiło mi się coraz bardziej sucho w gardle.

Kondycję miałam dobrą, a nawet bardzo dobrą. Niewiele pań z klubu seniora tak dokładnie jak ja wykonywało skłony i tak długo jak ja ćwiczyło bieg w miejscu. Ale tu był jeszcze większy zaduch niż na naszej gimnastyce, a ja ani się nie przebrałam, ani nie zrobiłam rozgrzewki.

Rozgrzane powietrze falowało nad równą asfaltową powierzchnią, na której końcu kołowały samoloty. Słony pot zalewał mi oczy.

No niech to szlag! Nie dało się w ogóle biec w takich warunkach. Nawet szklanki wody nikt nie podał!

Zatrzymałam się.

A tamci dwaj? Nic. Jakby im w ogóle nie zależało. Nie gonili, nie krzyczeli, stali tylko i patrzyli.

Poczekałam chwilę, wyrównując oddech i ocierając pot z czoła, ale nawet się po mnie nie pofatygowali. Cały ten kawał musiałam teraz wracać. A było tego dobrych kilkanaście metrów. Żaden się nawet nie ruszył.

– No co? – spytałam, patrząc na ich rozdziawione gęby.

– Nic – odpowiedział pierwszy.

– Wszystko dobrze? – spytał drugi.

– Fantastycznie… po prostu fantastycznie…

Zaprosili mnie do małego zdezelowanego autobusu stojącego po drugiej stronie. Co za wstyd. Na piechotę po płycie lotniska. Miałam nadzieję, że nikt mnie nie widział.

– Powtarzam, że to pomyłka – oznajmiłam. – Weszłam nie w te drzwi, w które powinnam.

– Tak jak już pani mówiłem – odpowiedział pierwszy – spotka się pani ze swoim opiekunem i wszystko się wyjaśni.

Droga ciągnęła się niczym kolejka po pączki w tłusty czwartek. Patrzyłam przez okno na pustynię, a oni nawet mi się napić nie dali, choć wszyscy wiedzą, że jak się zabiera człowieka na wycieczkę na pustynię i robi nieoczekiwany wielogodzinny postój, to zawsze ma się w torbie zimną coca-colę po pięć dolarów za puszkę.

Dobre było to, że w końcu i ja miałam swoje last minute do pustynnego kraju. Gorzej, że nie zanosiło się na to, żebym miała okazję opowiedzieć o tym w klubie seniora.

Po trudnym do oszacowania czasie dotarliśmy do małej przystani. Tutaj autobus wjechał na niewielki prom, który kołysał się jeszcze z godzinę w promieniach zachodzącego już słońca.

Transfer trwał i trwał. Ale o tym w ulotce reklamowej oczywiście nie napisali.

Choć jakoś dramatycznie mi się nie spieszyło, zważywszy na miejsce, do którego zmierzałam. Miałam nadzieję, że okrucieństwa nie zaczynają się od razu po przyjeździe, że dają ludziom czas na rozpakowanie, zwiedzanie okolicy, a program zaczną realizować dopiero następnego ranka. Miałabym wtedy faktycznie czas na wyjaśnienie wszystkiego i dostanie się tam, gdzie powinnam.

– O której pierwsze tortury? – spytałam.

Nie odpowiedzieli. Uśmiechnęli się tylko.

Pewnie nie mogli się doczekać.