Klasztor - Krzysztof Wagner - ebook

Klasztor ebook

Krzysztof Wagner

4,2

Opis

Końcówka września 1939r. Wycofujący się pod naporem przeciwnika polscy żołnierze trafiają na stary opuszczony klasztor. Ich życie już nigdy nie będzie takie jak przedtem nim tu dotarli…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 296

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (5 ocen)
2
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Krzysztof Wagner

Klasztor

KorektorEwelina Milik

© Krzysztof Wagner, 2021

Końcówka września 1939r. Wycofujący się pod naporem przeciwnika polscy żołnierze trafiają na stary opuszczony klasztor. Ich życie już nigdy nie będzie takie jak przedtem nim tu dotarli…

ISBN 978-83-8245-062-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Dla HalinyPodziękowania. Jak niemal każda książka, tak i ta, zanim ostatecznie ujrzała światło dzienne, przeszła przez ręce kilku osób, które niczego nieświadome, nie zdążyły ukryć się przed wzrokiem autora. Wiele w rozwój książki wniosły trzy panie. Moje podziękowania kieruję do Haliny Bursztyn, która pierwsza na bieżąco śledziła rozwój fabuły i wydawała swoją o niej opinię oraz wspierała mnie podczas pisania. Ewelinie A. Milik, której bardzo dziękuję za poświęcony czas i chęci przejrzenia i poprawienia tego, co napisałem. Ewie Masalskiej, na bieżąco opisującej mi swoje wrażenia z lektury. Na koniec zaś został jeden „rodzynek” w tym zacnym gronie. Krystian Zamiar, który wspierał mnie uwagami natury technicznej.

Dzień Pierwszy

1

Pierwsze promienie słońca przebijały się przez wilgotną, gęstą jak wata mgłę, snującą się leniwymi kłębami między rosnącymi blisko siebie drzewami. Panującej dookoła ciszy nie zakłócał żaden ptasi śpiew, który powinien rozlegać się o tej porze. Jedyne, co dało się usłyszeć, to rżenie koni oraz miarowe klapnięcia końskich kopyt i butów piechurów o mokrą od rosy trawę, pobrzękiwanie uprzęży, skrzypienie drewna toczących się wozów, ciche pojękiwania i pokasływania oraz zmęczone westchnienia. Przez przesiekę zrobioną przez pracujących tutaj latami drwali przesuwała się kolumna zmęczonych ludzi i zwierząt. Ktoś stojący z boku i patrzący na ten dziwny korowód w środku lasu, już po chwili rozpoznałby w sunących postaciach żołnierzy w brudnych, zabłoconych i przemoczonych oliwkowych mundurach. Widać było, że już od dawna byli w drodze. Część z nich miała na sobie bandaże z widocznymi, bordowymi plamami zakrzepłej krwi. Wielu miało kilkudniowy zarost. Szli w milczeniu, powłócząc nogami. W środku pochodu toczyły się dwa drewniane wozy z rannymi i dobytkiem resztek oddziału, ciągnięte przez, równie co ludzie, zmęczone konie.

Mimo, że widok nie napawał optymizmem, w grupie nie było rozprzężenia. Zdarzyło się kilka dezercji, ale większość wiedziała, o co toczy się gra. Ich celem było przebić się dalej, w głąb kraju, do swoich, zanim otoczą ich wojska nieprzyjaciela. Ten zaś od początku września nieprzerwanie parł na wschód. W zasadzie większość z ludzi idących w kolumnie wiedziała, że walka jest już przegrana. Chcieli tylko wydostać się z matni do, być może, istniejących gdzieś jeszcze jednostek. Część ludzi myślała o tym, by walczyć dalej, jeśli byłaby taka możliwość, część zaś najzwyczajniej w świecie chciała wrócić do swoich domów i bliskich.

Jakieś pięćdziesiąt metrów przez taborem szło pięciu żołnierzy. Była to czujka mająca za zadanie obserwować teren. W pewnym momencie las zaczął się przerzedzać i zwiadowcy wyszli na jego skraj. Przykucnęli w krzakach, próbując wypatrzyć cokolwiek przez lornetki, ale widzieli tylko przesuwające się gęste tumany mgły.

— Przeklęta mgła — mruknął do siebie kapral Wojtkowiak. — Za cholerę nic nie widać.

— Panie kapralu, tam coś jest! — Starszy szeregowy Stanisław Nowak, prawa ręka Wojtkowiaka i jego przyjaciel, wskazywał na coś ledwo widocznego na wprost nich w miejscu, gdzie przesuwający się obłok mgły odsłonił jakiś kształt.

— Rzeczywiście, coś tam widać. Staszek, leć do majora zamelduj, że na coś natrafiliśmy. Niech się zatrzymają dopóki… — Wojtkowiak nie zdążył dokończyć, gdyż niespodziewanie mgła rozstąpiła się ukazując biały, wysoki na jakieś cztery i pół metra, mur obronny otaczający wielki przysadzisty budynek. Za narożnikiem muru była szeroka brama zrobiona z grubych drewnianych dębowych desek. Od góry był mały, dwuspadowy daszek

— Co to jest? Forteca, zamek?

— Wygląda mi to na klasztor. O kurcze… Duży. Cholerka, lecę, dam im znać.

Budynek było widać coraz wyraźniej. Mimo, że mgła snuła się dookoła, w miejscu, gdzie stał, nie było jej wcale.

Kilka minut później Nowak wrócił razem z majorem.

— Widzę, że nam tu niezłe gmaszysko stanęło na drodze — major Radzikowski lustrował przez lornetkę budynek. Był wysokim, postawnym mężczyzną o pociągłej twarzy wyrażającej stanowczość. Miał niebieskie oczy i ciemnobrązowe włosy. Trudy ostatnich dni odbiły swoje piętno na twarzy tego, zaledwie czterdziestodwuletniego, człowieka. Gdzieniegdzie pojawiły się siwe włosy, których śladu nie było jeszcze miesiąc wcześniej.

— Zgadza się panie majorze — kapral Wojtkowiak mimo, że z Radzikowskim znali się wiele lat i byli ze sobą po imieniu, podczas służby nie pozwalał sobie na poufałość. — Wydaje się, że nikogo tam nie ma, ale dzisiaj niczego nie można być pewnym.

— Trzeba to sprawdzić.

— Wezmę Nowaka i skoczymy zobaczyć, co w trawie piszczy.

— Tylko bądźcie ostrożni. Nie potrzebuję więcej rannych i trupów.

— Tak jest!

— Kamiński, biegnijcie do kapitana Strzałkowskiego i powiedzcie mu, żeby podesłał tutaj kilku ludzi na wypadek, gdyby potrzebne było wsparcie, a sam niech zaczeka w lesie.

Major z dwoma ludźmi obserwował zbliżających się do muru żołnierzy. Szli pochyleni zatrzymując się co kilka kroków i kucając w trawie, żeby zlustrować teren. W końcu zniknęli za bramą. Czas dłużył się niemiłosiernie. Czterdzieści pięć minut później dwójka zwiadowców pojawiła się ponownie. Biegiem ruszyli z powrotem w kierunku lasu.

— I jak? — Radzikowski uniósł się w trawie na łokciu.

— Wygląda na to, że nikogo nie ma… — Wojtkowiak łapał oddech — ani żywej duszy. Budynek ma kształt kwadratu i dwa piętra. Sprawdziliśmy je tak na szybko, ale wszędzie pusto. Wewnątrz jest podwórze. Chyba z tyłu były stajnie, ale nie mieliśmy czasu tego dokładnie sprawdzić.

— Podejdziemy większą grupą i zbadamy dokładniej teren. Nie wiadomo czy jednak ktoś tam nie siedzi, tylko się przyczaił. Żołnierzu — Radzikowski zwrócił się do stojącego obok szeregowego — biegnijcie do kapitana i przekażcie mu, żeby podciągnął z resztą ludzi na skraj lasu, ale nie pokazywał się, tylko czekał na nasz znak, gdy będzie można wyjść.

Dwunastu żołnierzy wyszło z lasu. Ubezpieczając się wzajemnie, zbliżali się do gmaszyska. Na ich czele szli Wojtkowiak i Radzikowski. W końcu dotarli do muru po prawej stronie bramy, kuląc się przed ewentualnym ostrzałem. Najciszej jak potrafili otworzyli wąskie drzwi zamontowane w prawym skrzydle wrót. Ich oczom ukazał się zarośnięty wysoką trawą dziedziniec. Około dwudziestu metrów na wprost bramy stał gmach z czterokolumnowym portykiem. Wejście do jego wnętrza tworzyły wysokie, dwuskrzydłowe, czarne drewniane drzwi.

— O cholera… — jeden z żołnierzy nie ukrywał swego zdziwienia tym co zobaczył.

— Cisza.

Major gestami dłoni nakazał rozproszenie. Skradając się, jeden za drugim, w dwumetrowych odstępach, doszli do ściany. Drzwi do środka były zamknięte.

— Panie majorze, one są otwarte, tylko wracając przymknęliśmy je, bo jakby ktoś tu wchodził po nas, to pewnie zostawiłby je otwarte — wyszeptał Nowak.

— Skąd pewność, że nie byłoby odwrotnie? — Nowak napotkał pytający wzrok majora i z zakłopotaniem spuścił głowę.

Radzikowski uchylił drzwi, a jeden z żołnierzy stojący naprzeciwko niego zajrzał na chwilę do środka.

—  Pusto.

— Wchodzimy, ale ostrożnie. Broń i granaty w pogotowiu.

Po kilku chwilach byli wewnątrz. Stanęli pośrodku dużego przedsionka. Na wprost nich były szerokie, marmurowe schody ozdobione rzeźbioną, marmurową balustradą. Na każdym z pięter, po lewej i prawej stronie, odchodziły korytarze. Rozglądali się z ciekawością dookoła. Widać było, że budynek ma kilkaset lat.

— Trzech na lewo, trzech na prawo, sprawdźcie te korytarze — wyszeptał Radzikowski. Żołnierze bez szmeru poszli w wyznaczone strony.

— Zostaniemy tutaj i zaczekamy na nich, a wy dwaj idźcie na górę schodów i patrzcie, czy ktoś z góry nie lezie — wskazał na kolejnych dwóch żołnierzy.

Dwadzieścia minut później żołnierze, którzy poszli w lewo, pojawili się po prawej stronie, zaś ci, co poszli prawym korytarzem, wyszli lewym.

— Panie majorze, jest tak jak mówił kapral, budynek jest rzeczywiście w kształcie kwadratu. W środku jest podwórze, wirydarz i podcienia. Bo bokach korytarza są pomieszczenia. Niektóre wyglądają jak cele. Kilka jest zamkniętych. W tych, do których można było wejść, niczego i nikogo nie było.

— Dziękuję. Pora sprawdzić pozostałe piętra.

Cała operacja przeszukiwania powtórzyła się jeszcze dwa razy. Nie natrafiono na nikogo, ani na żadne ślady sugerujące, że ktoś tutaj niedawno przebywał. Po skończonej akcji żołnierze zebrali się na klatce na drugim piętrze. Z tego miejsca prowadziły jeszcze tylko jedne schody na małe półpiętro. Na ich szczycie było duże zaokrąglone od góry okno, z którego doskonale było widać teren przed budynkiem i bramę po lewej stronie.

— Został jeszcze strych i piwnice do sprawdzenia — Radzikowski wydawał rozkazy. — Trafiliście gdzieś na wejścia?

— Na parterze z tyłu jest brama do stajni — meldował kapral Wojtkowiak — Może jak już nadejdzie reszta ludzi to zrobimy dokładniejsze poszukiwania. Potem sprawdzimy jeszcze te zamknięte izby w korytarzach.

— Zgoda. Kapralu, weźcie dwóch ludzi i idźcie po resztę oddziału. Poproście porucznika Adamczyka, gdy już rozlokuje rannych, żeby się u mnie zameldował. Oraz kapitana. Na razie „sztab” zrobimy tutaj. Z góry łatwiej obserwować teren.

— Tak jest — Wojtkowiak skinął na dwóch żołnierzy i już po chwili, we trójkę, zbiegali po schodach. Radzikowski wszedł na półpiętro i podszedł do okna. Obserwował żołnierzy biegnących do bramy. Jego oddział był zdziesiątkowany walkami odwrotowymi. Nie wiedział, ile dane mu będzie tutaj zostać, ale perspektywa nawet dwóch, trzech dni w suchych pomieszczeniach wydawała się luksusem wobec kilkudniowego przebywania na otwartym polu i w lasach. Na początku września pogoda była wspaniała. Było ciepło i sucho, a noce niezbyt chłodne, ale teraz, gdy październik był tuż tuż, pogoda już tak nie rozpieszczała. Deszcze i coraz większe zimno, szczególnie w nocy, zaczynały dawać się we znaki. Morale wprawdzie były jeszcze w miarę wysokie, ale kilka dni więcej takiej tułaczki i wszystko mogło rozejść się w szwach. Tym bardziej, że wieści z frontu, jeśli taki jeszcze istniał, nie napawały optymizmem. Coraz bardziej zastanawiał się nad rozwiązaniem oddziału, jeśli nie uda im się znaleźć innych, zwartych jednostek.

Przyszłość rysowała się w czarnych barwach…

— Panie majorze… — czyjeś słowa wyrwały go z zamyślenia. — Wszyscy są już na miejscu.

— Aaa, tak. Dziękuję

Radzikowski odwrócił się od okna i zszedł w kierunku prowizorycznego „sztabu”. Za chwilę pojawili się Strzałkowski i Adamczyk.

— Panie doktorze, jaka sytuacja z rannymi?

— Mamy sześciu lekko rannych, trzech średnio i dwóch ciężko. Jeden ma dużą szansę na przeżycie, ale co będzie z drugim, to pokażą najbliższe dwadzieścia cztery godziny. Pozostała trójka stabilna. Kilka dni spokoju i powinni dojść do siebie. Lekko rannym nic nie grozi. Kilku ma lekkie otarcia i zadrapania. Po rozlokowaniu sprawdzę ich stopy. Wiadomo, jak na nie wpływa chodzenie w zawilgoconych butach i onucach.

— Stopa okopowa…

— Zgadza się. Suche i ciepłe pomieszczenia, takie jak tutaj, mogą wiele pomóc. Przynajmniej nie będzie wilgoci.

— Jak z lekarstwami i opatrunkami?

— Jeszcze mamy, ale nie na długo. Zaczyna brakować bandaży, ale jeśli będzie można rozpalić ogień i zagotować wodę, to wygotujemy te, które mamy. Musimy sobie jakoś radzić.

— Dziękuję panie doktorze — Radzikowski rzadko kiedy zwracał się do Adamczyka według stopnia. Adamczykowi to nie przeszkadzało, bo w cywilu był lekarzem, a w rezerwie porucznikiem. Nie przyzwyczaił się jeszcze do oficjalnej wojskowej tytulatury. Radzikowski przed wojną był pacjentem Adamczyka, gdyż obaj, jak i niemal cały garnizon, mieszkali w jednym mieście i okolicach, a jemu samemu też było niezręcznie zwracać się do niego po stopniu, gdy przez tyle lat był dla niego „panem doktorem”. Poza tym doktor był najstarszy ze wszystkich. Był niższy od majora, ale krępy, miał ponad pięćdziesiąt lat, piwne oczy i siwiejące włosy.

— Panie kapitanie, a jak sytuacja z resztą oddziału?

— Morale jak na razie dobre, ale ludzie bardzo zmęczeni. Dobrze, że trafiliśmy na ten… klasztor? Przyda się odpoczynek w suchym miejscu — Strzałkowski rozejrzał się dookoła. Był trochę niższy od Radzikowskiego, ale tęższy, o okrągłej, sympatycznej twarzy z zielonymi oczami, w których skakały wesołe iskierki pod blond włosami.- Trzeba też doprowadzić broń, konie i oporządzenie do lepszego stanu.

— Radiostacja?

— Działa, ale akumulatory są już na wyczepianiu. Będziemy próbować je jakoś naładować i nawiązać kontakt z kimkolwiek.

— Co z jedzeniem?

— Jeszcze jest, ale niedługo może być z tym problem. Woda też już powoli się kończy.

— Rozumiem. Na pewno jest tu jakaś studnia. Taki klasztor musiał mieć swoją studnię. Miejmy nadzieję, że wciąż z wodą. Sprawdzimy to. Nie wiem jeszcze, jak długo tutaj zostaniemy. O ile nikt i nic nam nie przeszkodzi chciałbym przynajmniej do jutra, żeby dać odpocząć ludziom i zwierzętom. A propos, co z końmi?

— Zmęczone i głodne, ale z tego, co po drodze meldował mi kapral Wojtkowiak, są tutaj jakieś stajnie. Posłałem go z woźnicami, żeby im je pokazał. Trawy, widzę, jest pod dostatkiem, więc na jakiś czas wystarczy. Z wodą dla koni tak, jak mówiłem wcześniej.

— Dobrze, na razie to tyle. Proszę wrócić do swoich zajęć. Niech ludzie pościągają przemoczone ubrania i spróbują je jakoś porozwieszać, żeby podeschły. Gdy znajdziemy kuchnię klasztorną i refektarz, to może tam zrobimy suszarnię. Refektarze najczęściej były dużymi pomieszczeniami. Miejmy nadzieję, że tutaj też tak było. Nie będziemy jeszcze palić ogniska, póki nie sprawdzimy całego budynku i nie zorientujemy się, jaka jest sytuacja. Panie kapitanie, proszę wyznaczyć dwóch ludzi do pełnienia warty. Jedyne miejsce, skąd dobrze widać teren, to tu — wskazał na okno, przy którym stał kilka chwil wcześniej. — Gdy bardziej się rozejrzymy po budynku to zobaczymy, skąd jeszcze można obserwować teren z pozostałych stron. Niestety, nie mamy telefonów polowych i jakby coś się stało, to szybkość informacji zależy od szybkości nóg wartownika. Jest godzina… dziewiąta trzydzieści. O dwunastej poproszę panów na naradę. Trzeba pomyśleć, co robić dalej.

2

Sekundnik na zegarku majora Radzikowskiego nieubłaganie zbliżał się do dwunastki. Gdy trzy wskazówki spotkały się w jednym punkcie, oficer rozpoczął:

— Witam panów na naszej „sztabowej” naradzie. Nie będę się rozwlekał, bo i tak doskonale panowie wiecie jaka jest sytuacja. W międzyczasie, co najważniejsze, znaleźliśmy studnię. Na całe szczęście z wodą. Trafiliśmy też na wejścia na strych i do piwnicy. Na strychu, poza paroma rupieciami, nic nie ma, ale za to w piwnicy czekała nas niespodzianka w postaci drewna na opał i, co ciekawe, węgla. Tego ostatniego nie ma zbyt dużo, ale drewna ostało się sporo i jest nawet suche, co powinno dziwić gdyż z tego, co można zobaczyć, klasztor jest opuszczony od minimum kilkudziesięciu lat. Aż dziwne, że miejscowi nie dobrali się do tych zapasów. Cóż, dobra nasza. Na pierwszym piętrze na prawo od schodów, na końcu korytarza, trafiliśmy na dużą salę, która była refektarzem połączonym z kuchnią i tam się przeniesiemy. Postaramy się też napalić w kominku, mając nadzieję, że przez tyle lat nie został uszkodzony lub zapchany. Wprawdzie są inne pomieszczenia, ale wolałbym nie rozpraszać ludzi, a to jest największe i powinno pomieścić nas wszystkich. Ewentualnie, jeśli będzie taka potrzeba i życzenie pana doktora, to jedno z pomieszczeń przylegających do refektarza możemy przekształcić w izbę chorych. Miejsca jest dosyć. Co pan na to?

— Sadzę, że to dobry pomysł. Widok rannych może źle wpływać na ludzi. Poza tym, ranni też potrzebują spokoju. Dwóch z najcięższymi ranami przeniesiemy do jednej, trójkę średnio rannych do drugiej, a pozostałych zostawimy z ludźmi. To są tylko niegroźne skaleczenia i nim nic nie będzie.

— Rozumiem. Ilu ma pan sanitariuszy?

— Miałem dwóch, ale jeden z nich, szeregowy Jóźwiak, jest właśnie tym ciężko rannym. Został tylko szeregowy Piotrowski.

— Weźmie pan kilku ludzi do pomocy przy przenosinach. Jeśli pana sanitariusz nie będzie w stanie się wyrobić, to kogoś dodam.

— Dziękuję. Mam nadzieję, że nie będzie aż tak źle. — Jak stoimy z amunicją, panie kapitanie? Strzałkowski westchnął głęboko.

— Nie jest dobrze, panie majorze. W zasadzie ostała nam się jedna, niepełna, skrzynia z amunicją do Mauzerów i kilka granatów. Tylko tyle.

— Niestety — major Radzikowski zasępił się na myśl o tym jak przedstawia się sytuacja.

— Gdy nadejdą szkopy — Strzałkowski kontynuował — obrona będzie krótka, ale jeśli będą mieć ze sobą działa i czołgi, to marnie to widzę. Gdy chłopaki się rozlokują, nakażę czyszczenie broni i doprowadzenie jej do porządku. Ostatnie kilka dni w wilgoci niezbyt jej posłużyły.

Przez chwilę zapadła cisza. Każdy z zebranych mężczyzn w myślach analizował fakty odnośnie ewentualnej walki.

— Zatem panowie, — pierwszy przerwał ciszę Radzikowski — czy są jeszcze jakieś pytania?

— Panie majorze, — Strzałkowski zabrał głos — gdzie my właściwie jesteśmy? Co to za klasztor?

— No właśnie… — Radzikowski zrobił zakłopotaną minę i podrapał się po głowie. — W tym jest problem. Adamczyk i Strzałkowski spojrzeli po sobie.

— Proszę zobaczyć — major rozłożył na marmurowej podłodze mapę sztabową, którą nosił w swoim mapniku — Wczoraj przechodziliśmy przez tę wieś — wskazał palcem na mapie — tutaj jest las, w którym zrobiliśmy postój na noc. Za tym lasem powinny być pola, a za nimi kolejna wieś. Zgadza się?

— Tak — przytaknęli obaj oficerowie.

— Właśnie, tylko, że nigdzie nie ma zaznaczonego klasztoru, w którym teraz jesteśmy. Wychodzi na to, że znajdujemy się tuż za tym lasem, ale w tym miejscu na mapie są pola a nie klasztor. A przecież las widać z okien.

— Może to jakiś błąd mapy? — Adamczyk wpatrywał się w papier.

— Być może. Dlatego sprawdźmy to na mapach, które panowie macie ze sobą. Po chwili trzej mężczyźni pochylali się nad trzema mapami w różnych skalach.

— Dziwne. — Strzałkowski był widocznie skonsternowany. — Rzeczywiście, nigdzie nie ma go zaznaczonego. Niemożliwe, żeby tak duży obiekt umknął kartografom. Na tych mapach pokazane są niemal wychodki.

— Na tajny obiekt wojskowy też mi to nie wygląda, tym bardziej, że powinniśmy o nim wiedzieć wcześniej, a te mapy nie są dla cywili — major lekko się uśmiechnął.

— Dobrze, a co widać z pozostałych stron budynku? — zapytał Adamczyk.

— Na razie mgłę.

— Jeszcze? Przecież już południe. Powinna dawno ustąpić.

— Mimo to wciąż jest.

— O co może chodzić?

— Nie wiem, ale z pewnością niedługo dowiemy się w czym rzecz — Radzikowski zaczął składać swoją mapę ze stołu. Pozostali oficerowie robili to samo ze swoimi. — Teraz zajmiemy się przenosinami do refektarza i tam urządzimy nasz główny punkt, a obok izbę chorych. O dwudziestej zrobimy kolejną naradę.

3.

Czas do wieczora minął przybyszom na urządzaniu się w nowy miejscu. Dokładniej sprawdzono budynek. Inspekcję zamkniętych pomieszczeń przełożono na następny dzień. W tych, które były otwarte, niczego ani nikogo podejrzanego nie znaleziono. Z rozpaleniem ognia zaczekano do wieczora, aby dym z komina nie ściągnął ciekawości obserwatorów artylerii lub lotnictwa. W krótkim czasie życie żołnierzy zaczęło biec w rytmie zbliżonym do koszarowego. Po zapadnięciu zmroku rozpalono przyniesionym z piwnicy drewnem i węglem, tak pod kuchnią, jak i w kominku. Na szczęście przewód kominowy nie był ani zapchany, ani uszkodzony. Niekwestionowanym szefem kuchni został sierżant Poobiedni. Na co dzień szef kompanii, ale z racji nazwiska, oraz również z powodu swojej pokaźnej tuszy, zwany przez swoich podwładnych Kuleczką. Równie co jego ksywka, było znane jego powiedzenie: „szef kompanii, proszę moich dzieciątek, jest jak matka, a każda matka kocha swoje dzieci. Nawet takie wyrodne jak wy, proszę moich dzieciątek”. Zapewne nie jeden raz od rozpoczęcia wojny żołnierze zastanawiali się, jak był w stanie z taką nadwagą, podczas forsownych przemarszów, dotrzymać kroku innym i nie dostał przy tym zawału serca. Jednak i jemu ostatnie tygodnie dały się we znaki. Znacznie stracił swoje „krągłości”. Mundur, który z dnia na dzień robił się na niego za duży, wyglądał teraz jak po starszym bracie. Pucołowata dotąd twarz stała się mniej pucułowata, a małe, zielone, dobroduszne oczy stały się jakby większe. I coraz mniej dobroduszne. Dowódcą warty, jako pierwszy, został plutonowy Marzec. Chudy, tyczkowaty chłopak o jasnych blond włosach, prostym nosie i błękitnych, ale zimnych, oczach. Chyba nikogo nie dziwił fakt, że za plecami nazywano go Aryjczykiem. Marzec nienawidził tego przezwiska. Chodziły plotki, że Marzec z pochodzenia jest Żydem. Po nim obowiązki dowódcy warty miał objąć kapral Wojtkowiak. Kompanijny zgrywus, ale gdy było trzeba, to można było na niego liczyć. Średniego wzrostu, o kruczoczarnych włosach i brązowych oczach. Przypominał cygana i takąż miał ksywkę, ale uparcie twierdził, że nim nie jest, a jego przodkowie przybyli z południa Europy.

Po kilkunastu minutach w refektarzu zrobiło się ciepło, a z kuchni począł dobywać się zapach potraw przygotowywanych przez Kuleczkę i trzech żołnierzy, którzy mieli jako takie pojęcie o gotowaniu. Na szczęście udało się uratować kilka garnków i patelni. W tym czasie żołnierze rozkładali swój ekwipunek pod ścianami, gdzie się dało i jak się dało. Po kilku minutach podłogę zaścieliły wojskowe koce, a plecaki posłużyły jako podgłówki. Gdy już jako tako urządzili swoje posłania, pierwszą rzeczą, od jakiej zaczynali, to czyszczenie broni. To był nawyk wyćwiczony przez miesiące służby. Po zmianie opatrunków u dwóch najciężej rannych i sprawdzeniu reszty poszkodowanych, doktor Adamczyk chodził pomiędzy resztą, doglądając ich ogólnego stanu zdrowia, szczególnie stóp. Niezmieniane od kilku dni, wilgotne onuce i buty mogły bardzo szybko doprowadzić do powstania stopy okopowej, a to oznaczałoby niezdolność do dalszego marszu, gdyby zaszła taka potrzeba. Na szczęście wody było pod dostatkiem i, gdy ją zagotowano, postanowiono wyprać, co się tylko dało. Kabel telefoniczny, który znaleziono na jednym z wozów, rozwinięto pomiędzy kolumnami podtrzymującymi krzyżowe sklepienie sali, robiąc tym sposobem prowizoryczną suszarnię na ubrania i onuce. Czuć było wilgotny zapach niezbyt dopranych rzeczy, ale w chwili obecnej nikomu to nie przeszkadzało. Buty ustawiono przed kominkiem, jednak w takiej odległości, by od ciepła nie popękała na nich skóra. Okna zasłonięto szczelnie kocami, ale mimo, że były grube i nie przepuszczały zbytnio światła, starano się ograniczyć oświetlenie do niezbędnego minimum. Większość żołnierzy pierwszy raz w życiu miała okazję widzieć tak stary budynek. Około dziewiętnastej wydano jedzenie. Nie było tego dużo, gdyż trzeba było racjonować żywność, ale był to pierwszy ciepły posiłek od kilku dni. Podczas odwrotu nie palono ognisk, żeby nie ściągnąć na siebie uwagi wroga. Zanim zapadł zmrok, znalezionymi na dworze belkami zablokowano bramę główną na dziedziniec. Zabarykadowano również drzwi wejściowe na parterze.

O dwudziestej major Radzikowski zwołał kolejną naradę, aby podsumować dotychczasowe wydarzenia. Swoją „kancelarię dowódcy jednostki” ulokował pomiędzy refektarzem, a izbą chorych założona przez doktora Adamczyka. Wolał, aby wszystko było w miarę możliwości jak najbliżej siebie. W jednej z cel na parterze żołnierze znaleźli stół i krzesło, które, chyba tylko na słowo honoru, trzymały się na swoich nogach, ale jako prowizorka nadawały się idealnie. Stół wyglądał trochę bardziej solidnie, niemniej siadania na krześle Radzikowski wolał nie próbować. Cela vis a vis „kancelarii” przeznaczona została na pomieszczenie dla radiostacji. Na szczęście udało się naprawić polową prądnicę, dzięki czemu można było podładować zapasowe akumulatory. Prowadzono nasłuch, jednak nie udało się złapać żadnego sygnału. Powoli zapadała cisza i spokój, większość żołnierzy zmęczonych trudami ostatnich dni, momentalnie zapadła w mocny sen.

4

Noc nastała ciemna, bezksiężycowa. Na półpiętrze przysadzistego budynku, u końca jego jedynej klatki schodowej, dwóch mężczyzn, szeregowi Piotr Kamiński i Kazimierz Bednarz, wpatrywało się przez szybę w atramentowy mrok.

— Która godzina? — Jeden z nich zapytał szeptem

— Za dziesięć pierwsza.

— Jeszcze godzina i zmiana.

— Szybko zleci.

— Widzisz coś?

— Nic, ciemno jak w głębokiej studni — mężczyzna przyłożył do oczu lornetkę. — Żeby chociaż księżyc się pokazał.

— Zauważyłeś jedną dziwną rzecz?

— Jaką? Nic tam nie widzę. Co zobaczyłeś?

— Nie, nie o to mi chodzi.

— A o co?

Zapytany zaczerpnął głęboko powietrza, jakby obawiając się, że to co zaraz powie, stanie się obiektem drwiny ze strony kolegi.

— Ptaki.

— Ptaki?

— Tak, ptaki. Czy widziałeś dzisiaj ptaki, albo chociaż słyszałeś ich śpiew?

Chociaż nie było tego widać, drugi z mężczyzn zmarszczył brwi zastanawiając się nad pytaniem, które przed chwilą usłyszał.

— Wiesz Kazik, tak szczerze to nie wiem. Dzisiaj było tyle do roboty, że chyba nawet nie zwróciłem na to uwagi… chociaż… jak wyszedłem na papierosa to faktycznie było jakoś tak cicho. Z drugiej strony, może ptaki uciekły od tego całego wojennego huku artylerii i warkotu samolotów. Wyczuły zagrożenie i zwiały.

— No właśnie, a od kiedy trzy dni temu weszliśmy do tego cholernego lasu, było słychać jakieś wystrzały albo samoloty? Szkopy panują w powietrzu, latają jak chcą i gdzie chcą, a od wczoraj cisza. Ich artyleria waliła jak szalona i…

— Może wojna się skończyła?

— Piotrek, i nie podali tego przez radio? Pytałem Radzika co słychać w eterze, a on, że nic, dosłownie nic. Jakby wszystko wyłączyli.

— Co sugerujesz?

— Nie wiem, ale to wszystko wydaje się jakieś dziwne. Tak jakby… — nagle mężczyzna przyłożył palec do ust. — Słyszysz?

Odpowiedzią były tylko podniesione brwi i wzruszenie ramion Kamińskiego.

— Chyba Aryjczyk się skrada. Chce sprawdzić, czy nie śpimy.

— „Aryjczyk”? Myślałem, że już zdał służbę Cyganowi.

— Wiesz jaki on jest. Cholerny służbista. Awans na sierżanta mu się marzy.

— Tiaa… na marszałka Polski od razu. Obaj mężczyźni cicho zachichotali.

Kamiński ze wszystkich sił starał się intensywnie wsłuchać w otaczającą ich ciszę, ale nic nie słyszał. Jego kolega wskazywał palcem w dół.

— Szlag, Kazik, nic nie słyszę.

— Idzie po schodach, a teraz się zatrzymał..

— ?

— Znowu idzie.

— Chyba, że to ktoś inny chce nam zrobić kawał.

— Ja mu zrobię kawał. To Aryjczyk jak nic.

Tym razem Kamiński rzeczywiście coś usłyszał. Faktycznie brzmiało to tak, jakby ktoś skradał się do góry po schodach. Cichy stukot butów. Bednarz szepnął do ucha kolegi:

— Poczekaj, zrobimy mu numer. Zejdę cicho i zaskoczę go. Daj latarkę.

Bednarz najdelikatniej, jak potrafił, zaczął schodzić na spotkanie intruza. Bezszelestnie dotarł na drugie piętro. Odczekał chwilę ukryty za balustradą. Odgłos kroków osoby idącej w górę schodów był coraz bliżej. Bednarz wyskoczył do przodu, zapalił latarkę i skierował snop światła wprost na schody

— Panie plutonowy, Pan się nie… — na schodach nie było nikogo -… czai. My nie… śpimy… — nagle kroki dało się słyszeć w korytarzu po jego prawej stronie. Tak, jakby ktoś go minął i poszedł dalej. Bednarz poświecił w tamtym kierunku, ale korytarz był pusty. W snopie światła tańczyły tylko drobiny kurzu — Co za cholera? — Mruknął pod nosem, czując jak włosy na karku stają mu dęba. Z jego ust zaczęła wydobywać się para.

Poczuł lodowate zimno na plecach i suchość w ustach. Odwrócił się na pięcie i zaczął wracać na posterunek.

— I co? Aryjczyk? — Kamiński nie ukrywał ciekawości.

— Nie, nikt. Nikogo nie było — Bednarz wzruszył ramionami. Wrażenie zimna na grzbiecie nie mijało, ale nie chciał o tym mówić koledze.

— Może jakaś mysz chodziła, albo schody skrzypią ze starości..

— Mysz? W podkutych butach? Marmurowe schody ci skrzypią ze starości?

— To może ogólnie budynek „pracuje”. Sam widzisz, że to stara budowla — mina Kamińskiego wyrażała zakłopotanie. Bednarz nic nie odpowiedział, tylko wpatrywał się w czerń za oknem zastanawiając się, czego tak właściwie przed chwilą był świadkiem.

Niecałą godzinę później korytarz na drugim piętrze rozświetlił się, najpierw słabym, a po chwili coraz intensywniejszym blaskiem rzucanym przez lampę naftową, jedną z kilku, która przetrwała wojenną tułaczkę oddziału. Tym razem wyraźnie było słychać kroki kilku osób.

— Kazik, zmiana idzie.

Bednarz stanął u skraju schodów przykładając do ramienia broń.

— Stój, kto idzie?

— Kapral Wojtkowiak ze zmianą warty.

— W porządku. Wchodźcie.

Wojtkowiak z dwoma żołnierzami wszedł na półpiętro.

— Wszystko gra? Coś się działo?

— W sumie nic, panie kapralu.

— W sumie? Czyli jednak coś było? Coś zauważyliście?

— Bardziej usłyszeliśmy.

— Więc, co takiego usłyszeliście?

— Panie kapralu, pan powie plutonowemu Marcowi, żeby się tak nie skradał, żeby nas kontrolować czy nie śpimy — odpowiedział Bednarz.

— A co ma do tego Marzec?

— No, kręcił się tutaj — Bednarz nie ustępował

— A wam obu co odbiło? Aryjczyk… znaczy, plutonowy Marzec, śpi na dole jak zabity. Chrapał jak niedźwiedź, aż chłopaki go obudzili, żeby przestał, a teraz gaworzy coś przez sen. Co wy mi tu pieprzycie za głupoty?

— To może ktoś inny wylazł?

— Nikt nie wylazł. Wszyscy, poza nami, śpią jak niemowlaki. Kamiński i Bednarz popatrzyli po sobie zadumani.

Dzień drugi

5

Reszta nocy upłynęła spokojnie, bez żadnych wydarzeń. Nad ranem, gdy zaczęło robić się jaśniej, zagaszono paleniska, zdjęto koce z okien, aby z zewnątrz nikt nie zobaczył, że ktokolwiek jest w budynku. Major Radzikowski zwołał w swojej „kancelarii” naradę na ósmą.

— Witam panów.

Mężczyźni, stojący po drugiej stronie rozchybotanego stołu, skinęli głowami.

— Pozwolicie panowie, że zacznę od raportu pana doktora — Radzikowski popatrzył na lekarza. — Jaka sytuacja?

— Niestety, w nocy zmarł szeregowy Jóźwiak. Robiłem co mogłem, ale nie udało się go uratować. W „kancelarii” rozległo się westchnienie.

— Rozumiem. panie doktorze. Niestety, taka to już kolej rzeczy. Wszyscy robimy, co w naszej mocy. Na jedenastą zarządzam pogrzeb szeregowego Jóźwiaka.

— Rozkaz, panie majorze — odpowiedział Strzałkowski — Zaraz wyślę ludzi do wykopania grobu.

— A jak z resztą?

— Lepiej niż wczoraj — kontynuował Adamczyk. — Drugi najciężej ranny dzisiaj czuje się znacznie lepiej. Jest przytomny. Lżej ranni też mają się dobrze. U innych nie stwierdziłem początków stopy okopowej.

Opatrzyliśmy otarcia. Odpoczynek w ciepłym i suchym miejscu, wczorajsza ciepła kolacja i dzisiejsze śniadanie wpłynęły pozytywnie na psychikę chłopaków. Humory znacznie się poprawiły. Niemniej, jeśli mógłbym coś zasugerować, odradzałbym dzisiaj wysyłanie patroli.

— Dziękuję, panie doktorze. Na razie jest spokojnie i w miarę bezpiecznie, więc patrole dzisiaj nie będą potrzebne. A jaka sytuacja u pana, panie kapitanie?

— Też nie jest najgorzej. Broń wyczyszczona. Konie zostały wyszczotkowane, napojone i puszczone na popas przed budynkiem. Naprawiamy uszkodzenia w wozach i oporządzeniu, w uprzężach, siodłach. Jest co robić, ale idziemy do przodu.

— Bardzo dobrze. Radio coś meldowało?

— Nic, panie majorze. Kompletna cisza. Nie słychać ani naszych, ani Fryców.

— Może radiostacja jest uszkodzona?

— Nie sądzę. Radzik, to znaczy starszy szeregowy Mazur, to fachowiec. Jest po szkole elektrycznej, poza tym skończył kurs radiooperatorów i zna ten sprzęt od podszewki.

— Warta coś zgłaszała?

— Nic. Cisza. Dookoła mgła.

— Trzeba dzisiaj założyć posterunki w pomieszczeniach na narożnikach. Jeśli zdążymy ze sprawdzaniem, to na drugim piętrze. A jeśli nie, to tymczasowo, dzisiaj w nocy na pierwszym.

— Zajmę się tym, panie majorze. Mamy wystarczającą ilość ludzi. Wystarczy do obsadzenia wart.

— Jak z żywnością?

— Sierżant Poobiedni melduje, że zostało góra na dwa dni. Potem będzie krucho.

— I tak już racjonujemy. Trzeba coś pomyśleć. Tak jak wspomniałem, zgodnie z sugestią pana doktora, dzisiaj nie będzie patroli. Niech odpoczywają. Zorganizujemy je jutro. Dobrze. Czy macie, panowie, jakieś pytania?

Odpowiedzią była cisza.

— To ja mam do was pytanie, tak poza odprawą.

— Tak, panie majorze?

— Może się mylę, ale czy słyszeliście od wczoraj ptaki lub jakieś widzieliście? Czy słyszeliście z oddali grzmot dział lub warkot samolotów?

Obaj mężczyźni popatrzyli najpierw po sobie, a następnie spojrzeli na majora.

— Panie majorze, — zaczął Adamczyk — tak po prawdzie to też dzisiaj zwróciłem na to uwagę i podzieliłem się tymi spostrzeżeniami z kapitanem Strzałkowskim…

— Tak, panie majorze, obaj to zauważyliśmy.

— Czyli, na szczęście, nie tylko mi się wydawało.

— Biorąc pod uwagę naszą wczorajszą dyskusję nad mapami…

— Nie wiem, o co chodzi, ale zalecałbym wzmożoną czujność z panów strony. Niech to, na razie, zostanie między nami. Nie należy niepotrzebnie siać paniki. Może to tyko chwilowe, bo ja wiem, przez mgłę, która być może tłumi odgłosy.

— Tak jest, panie majorze.

— Zatem, dziękuję panom. Wieczorna odprawa punkt dwudziesta.

Mężczyźni zasalutowali i wyszli. Radzikowski odwrócił się do okna. Zamyślił się. Rozmowa z oficerami o ptakach i odgłosach artylerii, a w zasadzie ich braku, zastanawiała go. Może to było całkiem normalne zjawisko i po prostu tak gęsta mgła tłumiła dźwięki (chociaż w to nie wierzył), a ptaki rzeczywiście spłoszyły się przez ostatnie wydarzenia, albo jednak działo się coś dziwnego. Coś na co nie miał wpływu.

— Piotrek, słyszałeś? Jóźwiak. nie żyje. O jedenastej pogrzeb — Bednarz był podekscytowany.

— Jóźwiak? Ten sanitariusz? — Kamiński przecierał zaspane oczy.

— Tak, ten sam. Zmarł dzisiaj w nocy.

— Szkoda chłopa.

— Może te kroki to on?

— Coo?

— Może przyszedł pożegnać się z kolegami?

— Kazik, jak ty co powiesz… — Kamiński wymownie popukał się w czoło.

Pogrzeb Jóźwiaka był skromy. Wszyscy, którzy nie mieli wart i służby, zebrali się dookoła wykopanego grobu, obok którego położono zmarłego zawiniętego w wojskowe koce. Nie było kapelana, zatem to na majora Radzikowskiego spadł obowiązek przemowy. Nie należał do mówców, dlatego też jego przemowa była krótka, bez zbędnych słów. Z powodu oszczędności amunicji i aby nie robić niepotrzebnego hałasu, nie oddano salwy honorowej. Ceremonia odbyła się szybko i bez większych ceregieli. Po tym, co ostatnio przeżyli i widzieli, w głębi duszy każdy z obecnych chciał mieć to już za sobą.

6

— Pododdział, baczność!

Rozległ się stukot kilku par butów.

— Panie kapralu, szeregowy Kamiński melduje grupę ochotników do inspekcji pomieszczeń.

— Dziękuję. Dajcie spocznij.

— Spocznij! — łoskot powtórzył się.

— Panowie, — kapral Wojtkowiak przyglądał się ochotnikom — wyznaczono nam zadanie przeszukania pomieszczeń. Zaczniemy od parteru i będziemy to robić po kolei z każdą izbą. Te, które są zamknięte, postaramy się otworzyć. Tutaj szczególnie liczę na pomoc szeregowego Kamińskiego, który w cywilu jest ślusarzem.

— Ślusarz-kasiarz — ktoś z szeregu zażartował. Rozległo się kilka chichotów.

— Zaraz będzie ślusarz-dentysta… — Kamiński mruknął pod nosem.

— Spokój — Cygan starał się zapanować nad sytuacją. — Roboty jest sporo, a trzeba ją wykonać dokładnie. Ze starszym szeregowym Nowakiem będę zapisywać stan poszczególnych izb. Jakieś pytania? Nie? Baczność! W tył, rozejść się.

Po każdej stronie korytarza wyłożonego terakotowymi płytkami znajdowało się po sześć izb. W zasadzie można powiedzieć, że były to cele na trzy i pół metra długie i na niecałe dwa metry szerokie, zwieńczone łukowatym sklepieniem, pod którym było małe okienko, a w zasadzie bardziej lufcik. Cele oddzielone były od siebie grubymi na około pół metra ścianami. Dla wygody sprawdzających, obok drzwi każdej z nich rysowano kawałkiem tynku numery. Parzyste od zewnętrznej strony, nieparzyste od wewnętrznej

— Panie kapralu, jedynka i dwójka pusta. Trójka, czwórka i piątka też.

Kolejne pomieszczenia również były opustoszałe. Sprawdzano następne. W kilku ostały się tylko jakieś zbutwiałe resztki desek, które kiedyś mogły być częścią mebli lub łóżek, oraz stare szmaty.

Na końcu korytarza, od zewnętrznej strony, było duże, czworokątne pomieszczenie niewiadomego przeznaczenia z dwoma dużymi oknami w każdej z zewnętrznych ścian, podobne do tych, jakie były w refektarzu.

Teraz korytarz skręcał w lewo. Tym razem, po każdej ze stron, było po dwanaście cel. Sprawdzali je systematycznie.

— Trzynastka i czternastka puste — krzyknął jeden z żołnierzy. — Kolej na piętnastkę. Panie Kamiński, teraz pana działka. Trzeba je otworzyć.

Również i tutaj nie było nic godnego uwagi.

— Znowu pusto. Swoją drogą, ciekawe po co jedne zamykali, a inne zostawili otwarte — Kamiński zastanawiał się głośno.

— Pojęcia nie mam — odparł Wojtkowiak. Drzwi dwudziestej ósmej celi były zamknięte.

— Maestro, do dzieła — Cygan zapraszającym gestem przepuścił Kamińskiego.

— To już się zaczyna robić nudne — Piotr mruknął pod nosem.

Po raz kolejny zaczął gmerać przy zamku. Kilka minut później zamek ustąpił i drzwi otwarły się na oścież. Nie spodziewali się widoku, który zobaczyli. Na drewnianych regałach, od podłogi aż po sufit, piętrzyły się spowite w pajęczyny stosy papierów poukładanych jeden na drugim. Część luzem, a część w czymś, co przypominało biurowe teczki lub skoroszyty. Widać było też książki różnej grubości, nierzadko oprawione w skórę.

— O cie kurczę… — jeden z żołnierzy wybałuszał ze zdziwienia oczy. — Niezła biblioteka!

— Może to jakieś archiwum? — Wojtkowiak był równie zaskoczony jak inni.

— Panie kapralu, może zawołać kapitana Strzałkowskiego? On będzie najlepiej wiedzieć, co z tym zrobić. Kilka minut później Strzałkowski był równie zadziwiony odkryciem, co reszta żołnierzy.

— Wygląda mi to na klasztorne archiwum.

— A nie mówiłem? — Cygana rozpierała duma z trafnego odkrycia, czym mogło być owo pomieszczenie.

— Nie ma sensu przenosić tego wszystkiego na górę, bo i tak nie ma tam na to miejsca, a i my nie będziemy tutaj tak długo, żeby to wszystko przejrzeć. Weźmiemy kilka książek, kilka papierów i zobaczymy, co to jest.

Pół godziny później w „kancelarii dowódcy” na stole leżał stosik zakurzonych, pisanych ręcznie, kartek. Kolejnym „odkryciem” w następnej celi był… taboret, który również przyniesiono „wodzowi” do jego „siedziby”. Na szczęście był w znacznie lepszym stanie, niż znalezione wcześniej krzesło. Radzikowski ostrożnie usiadł na nim, wziął jedną z kartek i zaczął czytać.

— No tak, po łacinie. Dlaczego mnie to nie dziwi… — mruknął pod nosem. Owszem, miał łacinę w szkole, jednak jego znajomość języka antycznych Rzymian kończyła się na kilku sentencjach. Nigdy nie przepadał za tym językiem, zdecydowanie preferując mowę używaną współcześnie. Jedyne, co zdołał rozszyfrować, to rząd cyfr i datę. 28.VIII.1654 — jakieś wydatki? Może doktorek coś z tego będzie rozumiał.

Tymczasem, na parterze przeszukano już wszystkie cele. Tak, jak w pierwszym, tak i w dwóch pozostałych narożnikach znajdowały się prostokątne sale, których przeznaczenia nie udało się rozszyfrować. Również i w nich były po dwa duże okna, w każdej z wychodzących na zewnątrz ścian. Domyślano się, że być może były tam jakieś pomieszczenia administracyjne lub składy. Ostatnie, czwarte z narożnych pomieszczeń od północno-wschodniej strony budynku, musiało być toaletą, o czym mógł świadczyć rząd otworów w podłodze. Więcej nic nie znaleziono. Układ pomieszczeń był lustrzanym odbiciem względem siebie: dwanaście, po sześć cel na każdą stronę korytarza — klatka schodowa — dwanaście. Korytarze prostopadłe miały po dwadzieścia cztery cele.

Przeszukiwanie pierwszego piętra miało się rozpocząć po obiedzie.

— Panie majorze, — mina sierżanta Poobiednego nie wróżyła nic dobrego — czy po obiedzie mogę się u pana zameldować?

— Oczywiście, panie sierżancie. Kiedy tylko pan zechce.

— Dziękuję.

Major zdawał sobie sprawę, co sierżant może mu przekazać i nie napawało go to optymizmem.

— I jak, panie doktorze, wyczytał pan coś z tych zapisków? — Radzikowski zagadnął jedzącego obok doktora Adamczyka.

— Wprawdzie to nie jest łacina stricte medyczna, ale z tego, na ile ją znam, to są to zapiski dotyczące codziennych wydatków.

— Tak przypuszczałem, patrząc na te cyfry. Pewnie chodzi o pomidory, sałatę i ziemniaki dla braciszków i tym podobne rzeczy?

— No, właśnie niekoniecznie.

— Hm… czyli o co?

— Jeśli dobrze zrozumiałem ten tekst, to chodzi smołę i drewno. Poza tym, u lokalnego kowala zlecali wykonywanie łańcuchów i krat.

— Łańcuchów i krat?

— Tak. Kupowali to wszystko w niemal, mówiąc dzisiejszym językiem, hurtowych ilościach. Szczególnie łańcuchy.

— A po co im tego tyle było, nie napisali?

— Niestety, nie.

— Interesujące — do rozmowy włączył się Strzałkowski, przełykając kęs. — Jak dotąd, nie znaleźliśmy ani kawałka drewna ze smołą, ani żadnego ogniwa z łańcucha, czy też resztek krat, a skoro tego tyle zamawiali, to powinno się coś ostać. Jeśli nie metal, który przez dziesięciolecia mógł być rozszabrowany, to z pewnością jakieś resztki smoły.

— A drewno w piwnicy, panie kapitanie?

— To, co znaleźliśmy, to było chyba raczej drewno specjalnie przeznaczone na opał. Smoła kojarzy mi się z jakimiś budowami, kryciem dachów, jeśli już wtedy je kryli, bo klasztor ma dachówkę, jak widać, a okoliczna ludność w tamtych czasach chyba bardziej używała strzechy niż smoły. Oczywiście, mogę się mylić. No chyba, że ta smoła była do uszczelniania. Drewno z piwnicy raczej nie nadawało się na budowę tym bardziej, że znaleźliśmy je porąbane na szczapy.

— Jedno jest pewne, po coś to braciszkom było potrzebne.

— O ile tutaj byli braciszkowie… — zapadła cisza.

Wszyscy, jak jeden mąż, obrócili głowy w kierunku siedzącego przy końcu stołu plutonowego Marca.

— Co pan sugeruje, panie plutonowy? — Major Radzikowski był wyraźnie zaintrygowany. Uwielbiał zagadki i tajemnicze historie.

— Panie majorze, poza służbą pochodziłem sobie trochę tymi korytarzami, a i potem pomagałem chłopakom przy przeszukiwaniu parteru i pooglądałem je z bliska, ale nie wygląda mi to na klasztor w klasycznym tego słowa znaczeniu — Marzec patrzył po zebranych, czekając na salwę śmiechu lub ironiczne docinki. Nic takiego nie nastąpiło.

— Proszę kontynuować — zachęcił Strzałkowski.

— Rozumiem, że po tylu latach wyposażenie świadczące o przeznaczeniu tego miejsca mogło zostać rozkradzione, a to, co zostało, uległo zniszczeniu przez wilgoć, korniki, myszy i tym podobne, ale zastanawia mnie, dlaczego nigdzie na ścianach nie ma najmniejszego śladu po wiszących krucyfiksach? Skoro zakładamy, że byli tutaj mnisi, to praktycznie w każdej celi powinien być jakiś ich ślad. Bądź co bądź, świętobliwi braciszkowie zapewne często powinni modlić się w swoich celach.

— Może upływ czasu zrobił swoje i zatarł ślady?

— Panie doktorze, z całym szacunkiem, ale przez kilka lat pracowałem na budowach i przy wyburzaniu starych domów. Niektóre były opuszczone jeszcze od zeszłego stulecia, inne opustoszały podczas Wielkiej Wojny. Niemal wszędzie, gdzie był jako taki dach i nie dostała się wilgoć, a co za tym idzie nie odpadł tynk, było widać ślady po starych obrazach i krzyżach nad drzwiami. Tutaj jest dach. Wilgoci nie ma, o czym świadczy znalezione wczoraj suche drewno na opał, a na ścianach śladów brak. Nawet po jakiś przybitych świętych obrazkach. Nawet dziur po gwoździach nie ma. Owszem, mogli mieć jakieś małe krucyfiksy, które można było postawić na stoliku, ale czy wszyscy braciszkowie je mieli? Część z nich mogła również modlić się do krzyża zawieszonego na ścianie, najczęściej nad klęcznikiem, lub mieć krzyżyk nad drzwiami, co chyba było wówczas powszechnym zwyczajem, tak jak dzisiaj. Nawet tutaj, w tej sali, którą nazwaliśmy refektarzem, nie ma śladu po krzyżu ani jakiś świętych na kolumnach, czy nawet podstawach pod ich popiersia, statuy lub tym podobne rzeczy.

— Może pomieszczenia były remontowane? Nowy tynk i farba mogły zatrzeć ślady? — major drążył temat.

— Niewykluczone, panie majorze, ale w wielu miejscach widać, że farba wyblakła niemal do białości odsłaniając gołą ścianę. Nie widać na niej żadnych śladów nowego tynku — ripostował Marzec.

Zebrami odruchowo zaczęli zerkać na boki, aby upewnić się, czy rzeczywiście to prawda.

— No to teraz nie dość, że Aryjczyk, to będzie jeszcze Detektyw — Bednarz szepnął Nowakowi do ucha.

— Kompanijny Sherlock Holmes, psia mać… — odparł Nowak. Oczy Bednarza roziskrzyły się wesołością.

— Więc co, według pana, panie plutonowy, mogło tutaj być? — spytał Adamczyk

— Nie wykluczam, że mógł to być obiekt zarządzany prze mnichów, ale… — Marzec zawiesił na chwilę głos, żeby zwiększyć napięcie oraz powagę swojej wypowiedzi — działający jako więzienie.

Nastała cisza. Każdy zastanawiał się nad znaczeniem tego, co powiedział plutonowy Marzec.

Rozległo się pukanie do drzwi.

— Wejść — Radzikowski odłożył przeglądane papiery, które znaleziono na parterze.

— Panie majorze, sierżant…

— Proszę wejść, panie sierżancie. Darujmy sobie te formalności. Prosił pan o rozmowę.

— Zgadza się. Panie majorze, mamy problem i ja właśnie w tej sprawie do pana majora.

— Domyślam się, o co może chodzić. Krucho z żywnością?

— Niestety. Na dzisiejszą kolację i śniadanie wystarczy, ale z jutrzejszym obiadem może być już problem.

— Jutro wysyłam patrole na zwiady do okolicznych wsi. Może uda im się ściągnąć jakiś prowiant.

— Przydałoby się, bo inaczej będziemy cienko śpiewać.

— Rozumiem, panie sierżancie. Jutro, zaraz po śniadaniu, wysyłam ludzi. Dzisiaj dałem im trochę odpocząć, ale żeby mieli co robić i się nie nudzili, kazałem im posprawdzać te całe izby. No i jak pan widzi, trafiliśmy… na całą stertę zakurzonych papierzysk.

— W takim razie ja się już odmelduję

Kuleczka zasalutował, odwrócił się na pięcie i wyszedł.

— Zaczynamy sprawdzanie cel na pierwszym piętrze — Wojtkowiak znów stał przed ochotnikami, którzy zgłosili się do sprawdzania pomieszczeń. — Tę część korytarza znamy więc zapiszę to tylko pro forma.

— Pro forma, hoho, Patrzcie go, jaki uczony — Bednarz wyszeptał do siebie, ale na tyle głośno, żeby koledzy obok mogli go usłyszeć. — Ą, ę bułkę przez bibułkę.

Odpowiedzią był tylko lekki uśmieszek stojących najbliżej.

Cygan zignorował zachowanie Bednarza, postanowił jednak o tym nie zapomnieć i przy najbliższej nadarzającej się okazji odpłacić mu pięknym za nadobne.

— Dokładniejsze przeszukiwania zaczniemy za rogiem. Pytania?

— Czy dzisiaj będziemy przeszukiwać drugie piętro?

— Niedługo zmierzcha i, zgodnie z rozkazem pana kapitana, zostawimy to na jutrzejszy dzień. Nie chcemy, żeby światło lamp zwróciło czyjąś uwagę. Parter mamy sprawdzony, więc dzisiaj tylko pierwsze piętro.

Sprawdzanie reszty pomieszczeń przebiegło sprawnie. Na piętrze zamknięte były tylko trzy cele, więc Kamiński nie miał zbyt wiele do roboty. Nic nie znaleziono. Tak, jak zauważył plutonowy Marzec, również tutaj nie natrafiono na ślady krzyży lub świętych obrazków na ścianach. W narożnych pomieszczeniach z tyłu budynku rozmieszczono, tymczasowo, po dwóch wartowników. Wartę każdej ze zmian wydłużono do trzech godzin. Zatem, w jednym czasie spokoju i bezpieczeństwa żołnierzy strzegło sześciu ludzi.

Kolację wydano o dziewiętnastej. O dwudziestej major Radzikowski odbył codzienną wieczorną naradę z kapitanem Strzałkowskim i porucznikiem Adamczykiem.

Radio meldowało, że w eterze wciąż cisza…

Sierżant Poobiedni, wraz ze swoimi żołnierzami, kończył porządki w kuchni. Żołnierze, którzy nie mieli wart i służb, przygotowywali się do snu.

O dwudziestej drugiej zarządzono capstrzyk. Nastała kolejna noc. Dookoła klasztoru wciąż snuła się gęsta mgła.

7

Był przed swoim domem. Otworzył furtkę i wszedł do ogrodu pachnącego trawą i ziołami. Gorące, letnie słońce przeglądało się w słonecznikach. Z drewnianej chałupy krytej strzechą, schowanej w cieniu starych drzew, wybiegło dwoje dzieci. Chłopiec i dziewczynka. Na progu stanęła kobieta. Nie miała jeszcze trzydziestu lat. Mimo obowiązków wynikających z życia i pracy na wsi, wciąż była ładna. Być może, sprawiła to praca na świeżym powietrzu. W mocnych, żylastych rękach trzymała niemowlę

— Taaataa, taaataa! — maluchy biegły ku niemu wyciągając rączki.

— Antek, Basia! Chodźcie do tatusia.

Rzuciły się na niego, oplotły rączkami, a on chwycił oboje w pasie i z łatwością podniósł z ziemi.

— Zrób nam aeroplan!

Zaczął kręcić się wokół udając warkot silnika, one zaś śmiały się radośnie.

— Chodźcie, moi lotnicy, przywitamy się z mamą. Z dziećmi pod pachami podszedł do kobiety.

— Witaj Paulinko.

Postawił dzieci na ziemi. Przytulił ją mocno do siebie, jednocześnie uważając na maleństwo. Poczuł zapach jej włosów. Pocałował ją w usta.

— Witaj. Nareszcie jesteś. Stęskniliśmy się za tobą.

— Ja za wami też. A jak tam nasz Franuś? — najdelikatniej jak potrafił wziął z rąk kobiety najmłodszą latorośl delikatnie ją przytulając.

Teraz siedział za stołem. Na wprost niego siedziała Paulina, jego ukochana żona, po bokach stołu siedziało dwoje z jego trojga dzieci: sześcioletni Antoni i czteroletnia Basia, jego ukochane dzieci. Franek spał w kołysce.

Na stole stała waza pełna po brzegi jego ulubionej zupy pomidorowej. Wszyscy odświętnie ubrani czekali, aż ojciec naleje każdemu zupy do talerza. Prze otwarte okna wpadały ciepłe promienie słońca i łagodny powiew letniego wietrzyku. Pod sufitem sennie bzyczała mucha, być może czekająca na swoją kolej do posiłku. W izbie roznosił się zapach zupy.

— Jak długo jeszcze będziesz daleko od nas? — Paulina popatrzyła mu głęboko w oczy.

— Przecież tu jestem.

— Tatusiu, nie ma cię tu z nami — Antek dotknął swoją małą rączką jego dłoni.

— Synku o czym ty mówisz?

— Nie ma cię przy nas — z oczu Basi pociekły łzy.

— O czym wy mówicie? Przecież jestem tutaj razem z wami… — spojrzał na żonę. Jej twarz zrobiła się blada.

— Nie ma cię. Jesteś tak daleko… — na twarzy żony pojawiły się niebieskie żyłki. Patrzył na nią jak zahipnotyzowany. Oderwał wzrok. Twarze dzieci również zaczęły się zmieniać. Znów poparzył na kobietę. Jej policzki i oczy coraz bardzie się zapadały. Pajęczyna żył stała się jeszcze wyraźniejsza. Skóra zrobiła się szara.

— Co się dzieje? Co wam jest?

Skóra zaczęła niknąć odsłaniając mięso i ścięgna. Chwilę potem ich ciała zaczęły się rozpadać.

— Boże!!! Ratunku!!! Pomocy!!! — I ten krzyk wewnątrz głowy… „UCIEKAJ STAMTĄD! UCIEKAJ!” — Maryś, Antoś, Basia, Franek!!! — „UCIEKAJ!”

Chwilę później przy stole siedziały trzy szkielety patrzące na niego pustymi oczodołami czaszek. Czwarty malutki szkielecik leżał w kołysce…

Pociemniało mu w oczach..

— Jezus!!! — usłyszał swój krzyk i otworzył oczy. Serce waliło mu jak szalone. Był cały spocony. Trzech mężczyzn siedzących przy stole oświetlonym bladym płomieniem lampy naftowej grało w karty. Na dźwięk jego krzyku odwrócili się nagle i patrzyli na niego.

— Stachu, co ci jest? — Andrzej przyglądał mu się bacznie. Znowu był w klasztorze.

— Nic, przepraszam. Zły sen.

Mężczyźni wzruszyli ramionami po czym wrócili do gry. Tętno powoli wracało mu do normy.

— Sen mara, Bóg wiara. Panowie, który teraz rozdaje?

Obrócił się tyłem do światła. Nim znowu zasnął, zdążył usłyszeć leżącego nieopodal Kamińskiego: Nowak, jak pragnę zdrowia śpij i daj spać innym do cholery…

Uśmiechnął się do siebie. Na szczęście to był tylko zły sen.

Na posterunku na półpiętrze, na której zeszłej nocy pełnili służbę Kamiński z Bednarzem, tej nocy również nie było pusto. Dzisiaj służbę mieli szeregowi, Stefan Kutyła i Jan Barański, zwany przez chłopaków Barankiem. Nie była to złośliwość z ich strony, gdyż Baranek był lubianym kolegą, a fakt, że miał trzy lata studiów politechnicznych, które musiał przerwać ze względu na chorą matkę, którą musiał się opiekować, w oczach wielu dodawał mu powagi. Jego matka zmarła na początku tego roku i Barański planował powrót na uczelnię w październiku, jednak wybuch wojny zniweczył te plany. Kutyła był wprawdzie robotnikiem, ale pasjami czytał książki i miał rozległą wiedzę. Obaj spoglądali przez okno na teren w dole przed nimi, od czasu do czasu lustrując go przez lornetkę. Panowała niczym nie zmącona cisza. Barański ukryty w narożniku usiadł, żeby zapalić papierosa. Wolno było palić, ale nie przy oknie, aby płomień zapałki i żar nie był widoczny z zewnątrz.

— Co myślisz o tym, co powiedział dzisiaj Aryjczyk? — Barański usiadł wygodniej wyciągając przed siebie nogi.

— O tym więzieniu?

— No.

— Nie wiem — odparł Kutyła. — Pierwszy to spostrzegł i skojarzył fakty, ale czy tak było naprawdę, trudno powiedzieć. Przez tyle lat mogły tutaj być różne rzeczy. Chłopaki mówili, że te papiery, co zanosiliśmy do majora, to jeszcze z siedemnastego i osiemnastego wieku. Ja tam nie miałem czasu im się przyglądać. Jeśli to prawda, to mają po dwieście, trzysta lat. Czort wie, co tu mogło być. W czasie zaborów Prusacy też mogli mieć tutaj swoje magazyny i wszystko przerobić na swoje potrzeby.

Nagle rozległo się rżenie koni. W pierwszej chwili nie zwrócili na nie uwagi, zajęci rozmową. Po chwili do ich uszu dotarł turkot wozu. Spojrzeli po sobie ze zdziwieniem.

— Chłopaki ze stajni teraz coś robią po nocy? — zapytał Kutyła

— Chyba nie. Widziałem ich, jak byli na Sali, gdy szedłem na wartę. Grali w karty z Cyganem.

— Kto jest dzisiaj rozprowadzającym?

— Marzec

Turkot wozu i parskanie koni nasiliły się.

— Brama zamknięta, nie?

— Tak. Wczoraj nikt nie wyłaził.

— Czekaj, może uda się otworzyć okno. Dźwięk dochodzi jakby zza muru, ale tutaj nic nie widać. Może jak da radę wyjrzeć bardziej na zewnątrz, to zobaczymy co się dzieje.

Kutyła delikatnie przekręcił rączkę zamykającą okno. Na szczęście, udało się je otworzyć bez hałasu. Wyglądnęli na zewnątrz, wysuwając się poza okno najdalej, jak to było możliwe, aby nie wypaść. Z powodu mgły nie dało się zobaczyć, co było poza murem. Odgłosy docierały coraz wyraźniej, tak jakby coś zbliżało się do bramy.

— Cholera, nic nie widzę — wyszeptał Barański..

— Ja też.

Nagle coś zaczęło się dziać obok zabarykadowanej deskami bramy. Jakby opary mgły zaczęły przez nią przenikać.

Ich oczom ukazała się para koni, która przeszła przez bramę, jakby ta nigdy nie istniała. Zwierzęta miały założone na głowy ciemnoczerwone pióropusze, ciągnęły czarny powóz w kształcie pudła przypominający karawan lub starą więzienną budę. Konie rzucały łbami. Z ich nozdrzy buchała para. Na koźle siedziały dwie postacie w habitach, a ich twarze ukryte były za kapturami

Mężczyźni patrzyli na to oniemiali.

Powóz zatrzymał się tuż przed wejściem do budynku. Woźnica z pomocnikiem zeszli z kozła i przeszli na tył. Otworzyli drzwi budy, z której wyszło kilka kobiet w grubych płóciennych brudnych i zniszczonych łachmanach. Część była boso, a część w rozpadających się łapciach, które kiedyś, dawno temu, można było nazwać butami. Ich włosy były w nieładzie, matowe i dawno nie myte. W pewnej chwili jedna z nich, o długich, czarnych włosach, spojrzała wprost na zdziwionych żołnierzy. Poruszała ustami, ale obaj mimo, że nie słyszeli jej głosu przysięgliby, że wyszeptała „pomocy”. Kobiety weszły do budynku. Gdy ostatnia z nich zniknęła z pola widzenia, woźnica wraz pomocnikiem, konie i buda na kółkach rozpłynęły się w powietrzu.

Pierwszy ocknął się Baranek. Miał oczy rozwarte z przerażenia zmieszanego ze zdziwieniem. Broda mu się trzęsła.

— Widziałeś to???

— Eeee… tak, chyba tak, ale nie wiem co to było — Kutyła czuł, jak włosy stanęły mu dęba.

— Lecę do Aryjczyka, żeby to zameldować.

— Ej, zaczekaj, sam to ja tutaj nie zostanę.

— Ale to będzie opuszczenie posterunku. Major da nam popalić.

— W dupie to mam. Po tym, co widziałem karna służba poza kolejnością nie robi na mnie wrażenia.

— Dobra, to lecimy. Jednemu nie uwierzą, ale dwóm już bardziej… Mężczyźni zbiegli po schodach. Chwilę później byli już w refektarzu.

— Panie plutonowy, panie plutonowy!

Marzec podniósł wzrok znad kartki, na której robił notatki.

— Co jest? Czemu nie jesteście na posterunku.

— Panie plutony, widzieliśmy coś.

— Ciszej do cholery, ludzie śpią.

Barański i Kutyła, jeden przez drugiego, relacjonowali szeptem to, co przed chwilą widzieli.

— Pewnie przysnęliście i teraz pieprzycie trzy po trzy — Marzec był poirytowany.

— Panie plutonowy, i co, mieliśmy jednakowe sny? Przecież wiemy, co widzieliśmy.

— Dobra, obudzimy kapitana i zejdziemy na dół sprawdzić podwórze. Tomek, — Marzec zwrócił się do sanitariusza Piotrowskiego — przypilnuj tutaj wszystkiego.

Obudzili kapitana. Przecierając zaspane oczy wysłuchał obu żołnierzy.

— Mnisi? Więźniarki? — pytająco spojrzał na Marca

— Panie kapitanie, pojęcia nie mam o co im chodzi.

— Dobrze, zaraz będę gotowy. Zaczekajcie moment.

Kilka minut później cała czwórka była już przy wyjściu na parterze. Odsunęli blokujące deski i otworzyli drzwi. Wyszli na podwórze oświetlając teren latarką i lampą naftową. Panowała cisza. Rozglądali się dookoła.

— I co? — Strzałkowski patrzył to na Baranowskiego to na Kutyłę. — Gdzie to było?

— Tutaj, panie kapitanie. Dokładnie w tym miejscu.

— Nic nie widzę — przyklęknął i dotknął ziemi — żadnych śladów.

— Panie kapitanie, czuje pan? — Marzec pociągał nosem. Strzałkowski zaczął obwąchiwać.

— Faktycznie coś czuć. Jakiś dziwny zapach.

— Ozon? I chyba coś jeszcze.

— Pojęcia nie mam.

Przyglądali się drzwiom. Nie było na nich żadnych śladów, ale dziwna woń była w tym miejscu intensywniejsza.

— I tędy te kobiety przeszły?

— Tak, tutaj wchodziły.

— Stefan, patrz — Baranowski wskazywał na coś palcem.

Strzałkowski poświecił we wskazane miejsce. Na ziemi leżał strzęp szarego, grubego, płóciennego materiału.

— To kawałek tego, w co były ubrane.

Marzec patykiem, delikatnie, podniósł z ziemi łachman i zaczął mu się przyglądać. Czuć było teraz intensywniej dziwną woń, ale to nie był zapach brudu lub stęchlizny. Wyciągnął chusteczkę i wziął przez nią materiał do ręki

— Zabierzemy to na górę, — zadecydował Strzałkowski — i jutro w świetle dnia przyjrzymy się temu dokładniej. A wy, panowie, wracajcie na posterunek, co bym nie musiał sobie rano przypomnieć, że obaj z niego zeszliście łamiąc regulamin i wyciągnąć z tego konsekwencji. Na razie nikomu nic nie mówcie. Nie ma po co niepotrzebnie straszyć chłopaków. Za dwie godziny przyjdzie zmiana.

— Rozkaz, panie kapitanie.

Wrócili do budynku i z powrotem zabarykadowali drzwi. Barański i Kutyła pobiegli na górę. Strzałkowski i Marzec wracali do refektarza.

— Czyżby miał pan rację, panie plutonowy?

— Że to mogło być więzienie?

— Tak.

— Nie wiem, panie kapitanie. Tak tylko sobie pomyślałem.

— No, to ma pan chyba duże zdolności dedukcyjne. Marzec uśmiechnął się nieśmiało.

— Niczym Sherlock Holmes, panie kapitanie?

— Tak, niczym Sherlock Holmes — odparł Strzałkowski. Zastanawiał się, jak zamelduje o tym jutro majorowi. — Jeszcze mi tutaj duchów brakowało do szczęścia.