John Adderley. Druga siostra - Peter Nyström, Peter Mohlin - ebook

John Adderley. Druga siostra ebook

Peter Nyström, Peter Mohlin

4,1
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Alicia Bjelke to młoda kobieta, której zdeformowana twarz sprawia, że ludzie odwracają się na jej widok.

Oddała się więc pracy jako programistka i wraz z siostrą – piękną Stellą – założyła firmę i stworzyła cieszącą się ogromnym powodzeniem aplikację randkową.

Pewnego dnia Stella zostaje znaleziona martwa, a Alicia zdaje sobie sprawę, że jest kolejnym celem.

Sprawa morderstwa zostaje przekazana byłemu agentowi FBI Johnowi Adderleyowi, który nadal przebywa w Karlstad i ukrywa się pod nową tożsamością.

Ciągle prześladowany przez demony przeszłości, zamiast uciekać, jest zmuszony raz na zawsze zmierzyć się ze swoją przeszłością, a śledztwo w sprawie morderstwa bardzo szybko daje mu ku temu pretekst.

Jeśli uda mu się zrealizować swój plan, może mieć w końcu szansę na upragnioną wolność. Czy nie jest jednak za późno?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 386

Oceny
4,1 (43 oceny)
15
19
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Puella52

Dobrze spędzony czas

Dobrze napisany kryminał,chociaż główni bohaterowie nie budzą szczególnej sympatii
00
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
00
Maluska85

Całkiem niezła

Nyström i Mohlin w „Drugiej siostrze” zabierają nas w zimowe rejony Karlstad gdzie poznajemy dwie siostry Alicję i Stellę Bjelke. Młode właścicielki randkowej aplikacji RAW, wiodą w miarę spokojne życie, jednak nie jest ono wolne od tragedii i tajemnic. Niespodziewanie to na pozór sielankowe życie przerywa śmierć Stelii. John choć sam ma nierozwiązane sprawy z przeszłości które teraz go dosięgną, będzie musiał rozwiązać sprawę śmierci jednej z sióstr. „Druga siostra” to książka o której nie można powiedzieć, że jest zła. Mamy tu dość dynamiczną akcję otoczoną tajemnicami z przeszłości. Autorzy postarali się, żebyśmy od razu nie zorientowali się co może wydarzyć na końcu tej historii. Wydaje mi się jednak, że za bardzo skupili się na Johnie Adderleyu, przez co zabrakło im czasu, aby lepiej przedstawić czytelnikowi charaktery sióstr. Nyström i Mohlin scalili wydarzenia z życia Johna ze śmiercią Stelii tworząc z tego kolejną intrygę w fabule, dla mnie jednak było to trochę uwierające ...
00
k2moni

Całkiem niezła

Gorsza niż część pierwsza, prawdopodobieństwo zdarzeń spada
00



CZĘŚĆ PIERW­SZA

ŚRODA

1.

Dziew­czynki w końcu zła­pały jed­na­kowe tempo. Roze­śmiane trzy­mały się za ręce, a huś­tawka w meta­lo­wym rusz­to­wa­niu wychy­lała się coraz wyżej. Wpa­trzoną w tele­fon mamę całe przed­sta­wie­nie omi­jało, ale sie­dząca na ławce mniej wię­cej dwa­dzie­ścia metrów dalej Ali­cia widziała radość na zasmar­ka­nych twa­rzach dziew­czy­nek. Dwie sio­stry, zsyn­chro­ni­zo­wane ze sobą, i świat w ide­al­nym ruchu waha­dło­wym. Jakby sta­no­wiły jedno ciało.

Na dwo­rze było kilka stopni poni­żej zera. Nogi już pra­wie cał­kiem jej zdrę­twiały, a jed­nak, ku wła­snemu zasko­cze­niu, nie ruszała się z miej­sca. Obser­wo­wa­nie bawią­cych się w parku dzieci naprawdę nie było w jej stylu.

Ali­cia zwy­kle wra­cała z pracy do domu tak­sówką – pozwa­lała sobie na ten luk­sus, żeby unik­nąć spoj­rzeń w auto­bu­sie. Tego dnia jed­nak poko­nała pie­chotą trzy kilo­me­try dzie­lące biuro Raw w cen­trum Karl­stad od domu na Nor­r­strand.

Popo­łu­dniowe słońce przy­grze­wało tak przy­jem­nie, że prze­cznicę wcze­śniej zatrzy­mała się i usia­dła na ławce. I tak sie­działa, kre­śląc sto­pami figury w śniegu i myśląc, że ten dzień mimo wszystko jest cał­kiem w porządku. A skoro tak, to następny też może taki być. I kolejny.

Uśmiech­nęła się do sie­bie i pokrę­ciła głową. Ni­gdy by nie podej­rze­wała, że ona, Ali­cia Bjelke, będzie sie­dzieć w tym miej­scu i snuć roz­wa­ża­nia jakby żyw­cem wyjęte z porad­nika auto­te­ra­pii.

– Siku mi się chce.

Mama, którą do tej pory bez reszty absor­bo­wał tele­fon, zare­ago­wała na dźwięk głosu młod­szej z dziew­czy­nek. Ali­cia nie miała dzieci, ale wyobra­żała sobie, że zdję­cie kom­bi­ne­zonu z beaver nylonu tro­chę trwa. Żeby unik­nąć nie­szczę­ścia, kobieta pocią­gnęła dziecko do bia­łego drew­nia­nego domku sąsia­du­ją­cego z pla­cem zabaw. Star­sza sio­stra została pouczona, że ma ni­gdzie się nie ruszać. Zro­biła nowy zamach nogami, ale się nie ode­pchnęła. Huś­ta­nie się w poje­dynkę nie było już takie fajne.

Ali­cia wró­ciła myślami do wła­snej sio­stry i roz­mowy, którą odbyła z nią ponad mie­siąc wcze­śniej. Było to w nie­dzielę, w trzeci dzień adwentu, jesz­cze przed pierw­szym śnie­giem. Wykła­da­jąc karty na stół, wyja­śniła Stelli, dla­czego pro­mo­cję Raw w Niem­czech trzeba odło­żyć na póź­niej.

Usługa rand­kowa zało­żona przez sio­stry nie była już biz­ne­sem pro­wa­dzo­nym hob­by­stycz­nie w aka­de­miku. Jako dyrek­tor tech­niczna Ali­cia musiała mieć prze­strzeń do wyko­ny­wa­nia swo­ich obo­wiąz­ków, a tym­cza­sem powoli nie wytrzy­my­wała. Pra­co­wała czter­na­ście godzin na dobę, a w nocy śniły jej się stru­mie­nie kodu. Stella objęła ją i słu­chała. Była w tym dobra – zawsze wie­działa, kiedy mówić, a kiedy mil­czeć. Obie­cała, że prze­su­nie ter­min o sześć mie­sięcy. Zdro­wie musi stać na pierw­szym miej­scu.

Ali­cia pamię­tała ulgę, którą poczuła, kiedy było po wszyst­kim. Po raz pierw­szy od dłu­giego czasu prze­spała całą noc. Boże Naro­dze­nie nade­szło i minęło, a ona, scho­wana pod koł­drą w łóżku, nawet tego nie zauwa­żyła.

Patrzyła na samotną dziew­czynkę na huś­tawce. Pręd­kość była już więk­sza. Gumowa opona, na któ­rej sie­działa jedna z sióstr, wychy­lała się coraz moc­niej po sko­sie, a na końcu ude­rzyła o meta­lowe rusz­to­wa­nie. Drobne ciało poszy­bo­wało w powie­trze i wylą­do­wało w śniegu. Ali­cia pobie­gła do dziew­czynki i przy­kuc­nęła. Ostroż­nie pomo­gła jej wstać.

– Jak to się stało? – zapy­tała.

Zaró­żo­wiona twarz wykrzy­wiła się, ale mała się nie roz­pła­kała. W tej samej chwili Ali­cia usły­szała za ple­cami kroki. Kiedy się odwró­ciła, stała tam matka dziew­czynki – naj­wy­raź­niej zoba­czyła z domku, co się stało, i przy­bie­gła z powro­tem. Spo­tkały się wzro­kiem i Ali­cia spo­strze­gła, że kobieta drgnęła.

– Chodź, idziemy – powie­działa do córki.

– Lot był nie byle jaki, ale miękko wylą­do­wała. Chyba skoń­czyło się na stra­chu – oznaj­miła Ali­cia, wsta­jąc.

Kobieta nie odpo­wie­działa. Za to nie prze­sta­wała się gapić.

– Pój­dziemy już – ode­zwała się w końcu.

– Chcia­łam tylko jej pomóc.

– Dzię­kuję, ale same sobie pora­dzimy.

Matka nie odry­wała od niej wzroku. Ali­cia roz­po­zna­wała tę reak­cję. Mie­szankę fascy­na­cji i obrzy­dze­nia. Zazwy­czaj potra­fiła to znieść. W końcu nie po raz pierw­szy ktoś gapił się na jej twarz. Ale ten babsz­tyl prze­sa­dził. Pocie­szała jej córkę, a została potrak­to­wana jak wyrzu­tek spo­łe­czeń­stwa.

– Jeśli masz zamiar dalej się gapić na dzi­wo­ląga, będziesz musiała za to zapła­cić – powie­działa i wycią­gnęła rękę.

2.

Pło­mień świecy zadrżał w podmu­chu wywo­ła­nym szyb­kim kro­kiem kel­nerki. John patrzył, jak idzie mię­dzy sto­li­kami do grupki na końcu restau­ra­cji – trzech męż­czyzn i kobiety, ubra­nych jak do biura. Uznał, że to tylko zwy­kli ludzie po dniu pracy, ale zupeł­nie pewny być nie mógł. W tym wła­śnie tkwił pro­blem. W ogóle niczego nie mógł być pewny.

Z gło­śni­ków pły­nęła łatwo przy­swa­jalna salsa. Z tej samej play­li­sty co zawsze. Muzyka w restau­ra­cji Arma­tor była rów­nie prze­wi­dy­walna jak menu: hisz­pań­skie dania tapas i wina z regionu Rioja. John zwy­kle czuł się jak u sie­bie pośród żyran­doli i swoj­skich sto­li­ków zbi­tych z desek. Restau­ra­cja mie­ściła się rzut bere­tem od jego miesz­ka­nia i odwie­dzał ją kilka razy w tygo­dniu. Jed­nak tego wie­czoru nie nasta­wiał się na relaks. Sce­ne­ria w każ­dej chwili mogła się zmie­nić, a wtedy musiał być przy­go­to­wany.

– Boże, jak tu cie­pło. Myśla­łem, że to Fino­wie lubią prze­by­wać w sau­nie.

Śmiech z dru­giej strony sto­lika zagłu­szył muzykę. Dono­śny gul­got był naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­styczną cechą Tre­vora. John potra­fiłby go wska­zać z zawią­za­nymi oczami w tłu­mie recho­czą­cych ludzi.

Przy­ja­ciel roz­su­nął zamek kurtki. Kiedy jego dłoń znik­nęła pod nie­prze­pusz­czal­nym mate­ria­łem, John moc­niej ści­snął pisto­let, który ukry­wał pod sto­łem. Powoli poło­żył palec wska­zu­jący na spu­ście. Gdyby oddał strzał, pocisk tra­fiłby w dolne par­tie brzu­cha.

– Ale co ja tam wiem, może sauna jest też popu­larna w Szwe­cji – cią­gnął Tre­vor.

Zdjął kurtkę i powie­sił na opar­ciu krze­sła. Obie ręce były znów widoczne i John mógł ponow­nie ode­tchnąć. Jesz­cze poprzed­niego wie­czoru był prze­ko­nany, że przy­ja­ciel nie żyje. To, że sie­dział teraz naprze­ciwko niego w Arma­to­rze, wyda­wało się nie­re­alne.

John mruk­nął coś w odpo­wie­dzi i dalej szu­kał w sali nie­zna­nych wro­gów. Wła­ści­ciel restau­ra­cji wie­dział, że jest z poli­cji, i bez zbęd­nych pytań pozwo­lił mu zaj­rzeć do księgi rezer­wa­cji jesz­cze przed otwar­ciem lokalu. Para przy oknie i rodzina z dziec­kiem w wózku zare­zer­wo­wały miej­sca z dużym wyprze­dze­niem, więc ich mógł wyklu­czyć. Za to bar­czy­stego męż­czy­znę, który sie­dział przy sto­liku po lewej od drzwi, nale­żało mieć na oku. Zło­żył rezer­wa­cję tego samego dnia, tak samo jak ekipa biu­rowa, wła­śnie obsłu­gi­wana przez kel­nerkę.

John spoj­rzał w kie­runku baru. Sie­działo tam dwóch sta­łych bywal­ców, z któ­rymi zwy­kle się witał, ale była też jedna nie­znana twarz. A raczej kark. Męż­czy­zna o srebr­nych wło­sach zwią­za­nych w kok sie­dział zwró­cony do niego ple­cami i pił piwo pro­sto z butelki.

– Kurde, świet­nie cię znowu widzieć. Nie zda­jesz sobie sprawy, ile to dla mnie zna­czy – oznaj­mił Tre­vor. Wyda­wał się auten­tycz­nie wdzięczny.

John zmu­sił się do uśmie­chu i pró­bo­wał roz­strzy­gnąć, czy jego przy­ja­ciel stra­cił na wadze. Mary­narka wyda­wała się luź­niej­sza w ramio­nach, a koszula nie opi­nała jak daw­niej klatki pier­sio­wej. Tre­vor schudł albo spe­cjal­nie nosił o numer za duże ubra­nia, żeby wywo­łać takie wra­że­nie.

Przy­ja­ciel otarł pot z czoła ser­wetką i tym samym ruchem zdjął czapkę z włóczki. John wzdry­gnął się na widok łysego cie­mie­nia. Pod­czas ich ostat­niego spo­tka­nia cztery mie­siące wcze­śniej głowę przy­ja­ciela pora­stały gęste, krę­cone włosy.

– Nie rób takiej zdzi­wio­nej miny – rzekł Tre­vor. – Czego się spo­dzie­wa­łeś?

John spu­ścił wzrok i patrzył w stół.

– Wła­ści­wie to nie wiem – wymam­ro­tał.

Zacho­wa­nie przy­ja­ciela było zara­zem zna­jome i obce. Roz­po­zna­wał basowy głos, śmiech i sze­ro­kie gesty. Jed­no­cze­śnie w Tre­vo­rze była jakaś sztucz­ność. Spo­sób, w jaki zdjął czapkę, był teatralny. Jakby zale­żało mu na zro­bie­niu jak naj­więk­szego wra­że­nia swoją łysą łepe­tyną.

John przy­po­mniał sobie w duchu, że do sfin­go­wa­nia ubocz­nych skut­ków lecze­nia raka wystar­czy tro­chę pianki i maszynka do gole­nia. Musiał na­dal zacho­wy­wać się tak, jakby Tre­vor był przy­nętą, a ich ponowne spo­tka­nie pułapką. Jeśli w lokalu prze­by­wali ści­ga­jący go ludzie, miał przy­naj­mniej prze­wagę, bo był u sie­bie. Obro­towe drzwi do kuchni znaj­do­wały się zale­d­wie kilka kro­ków dalej, a kró­le­stwo kucha­rza można było opu­ścić przez drzwi wycho­dzące na ulicę po dru­giej stro­nie budynku. Stał tam zapar­ko­wany samo­chód, ze wszyst­kim, czego John potrze­bo­wał, by wieść życie ucie­ki­niera.

– Jak się czu­jesz? – spy­tał Tre­vor. Uśmie­chał się nad pło­mie­niem świecy. Kiedy John nie odpo­wia­dał, dodał: – No dalej, mów, co nie gra. A jeśli tym czymś, co trzy­masz pod sto­łem, jest pisto­let, to możesz go odło­żyć.

3.

Ali­cia chciała zamó­wić jesz­cze coś do picia. Rozej­rzała się po piz­ze­rii. To do niej, do Palermo, ucie­kła po swoim wybu­chu w parku. Lubiła to miej­sce, bo leżało bli­sko miesz­ka­nia i w bez­piecz­nej odle­gło­ści od biura Raw mają­cego prze­kom­bi­no­wany wystrój.

Tutaj wystrój był brzydki naprawdę, bez kiczo­wa­tej iro­nii. Na poma­lo­wa­nych na biało cegla­nych ścia­nach wisiały pla­katy fil­mowe z lat osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych. Czarne lakie­ro­wane stoły miały przy­krę­cone do bla­tów szklane tafle, pod które wło­żono menu.

Ratko jak zwy­kle stał za barem i ugnia­tał por­cje cia­sta. Kiedy pod­niósł wzrok znad blatu, Ali­cia unio­sła pustą szklankę i ją poka­zała. Ratko ski­nął głową na potwier­dze­nie zło­żo­nego zamó­wie­nia.

Wła­ści­ciel Palermo paso­wał do restau­ra­cji rów­nie kiep­sko jak ona. Posia­dał naj­po­pu­lar­niej­szy klub nocny w mie­ście – Sza­fir – i kilka mod­nych kawiarni, w któ­rych goście pili frap­puc­cino i latte na mleku sojo­wym, a nie prze­pa­loną kawę parzoną jak tutaj. Palermo było jed­nak jego pierw­szą knajpą i Ratko upie­rał się przy wypieku pizzy i obsłu­gi­wa­niu gości kilka wie­czo­rów w tygo­dniu, choć lokal nie dokła­dał zbyt wielu koron do jego rosną­cego impe­rium.

– Na­dal nie chcesz powie­dzieć, dla­czego jesteś taka zła? – zapy­tał i posta­wił piwo na stole.

Czwarte z rzędu.

Ali­cia znów pomy­ślała o kobie­cie w parku. Wyobra­ziła ją sobie sie­dzącą wła­śnie przed tele­wi­zo­rem z kie­lisz­kiem czer­wo­nego wina i opo­wia­da­jącą mężowi o nie­przy­jem­nym incy­den­cie. Czyli nie o tym, że star­sza córka spa­dła z huś­tawki, tylko że jakiś potwór pod­niósł ją ze śniegu i śmier­tel­nie prze­ra­ził.

– Prze­stań maru­dzić – odparła Ali­cia. – Chyba widzisz, jaka jestem teraz spo­kojna. Istny mnich bud­dyj­ski.

Zamknęła oczy i uda­wała, że medy­tuje. Tak naprawdę miała ochotę na shota wódki, ale dała sobie spo­kój z zama­wia­niem. Nie znio­słaby zanie­po­ko­jo­nej miny Ratka napeł­nia­ją­cego jej kie­li­szek.

Kilka lat wcze­śniej mieli prze­lotny romans i sta­no­wili naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dobną parę w Karl­stad. On nale­żał do dru­giego poko­le­nia imi­gran­tów z ogar­nię­tej wojną Jugo­sła­wii. Zawsze nosił naj­droż­sze koszule i naj­mod­niej­sze dżinsy. Tak bar­dzo dbał o to, by paso­wać do reszty, być akcep­to­wa­nym przez tych, któ­rzy coś zna­czą. Ona była out­si­derką, dzi­wo­lą­giem ze względu na twarz. Dziew­czyną, która znała się na kom­pu­te­rach, nosiła czarne dżinsy i rów­nie ciemną bluzę z kap­tu­rem.

Ratko oczy­wi­ście bar­dzo się sta­rał trzy­mać całą sprawę w tajem­nicy. Publiczne poka­za­nie się z nią zepchnę­łoby go o kilka stopni z dra­biny spo­łecz­nej, po któ­rej tak zapa­mię­tale się wspi­nał. Nawet stali bywalcy Palermo nie wie­dzieli, że tych dwoje ze sobą sypiało.

Ali­cia już miała unieść piwo do ust, gdy po dru­giej stro­nie restau­ra­cji roz­legł się rechot. Fut­bo­lowe nerdy jak zwy­kle oku­po­wały długi stół przed dużym ekra­nem. W Palermo sta­no­wili pod­grupę i rzadko zada­wali się z innymi sta­łymi gośćmi, któ­rych wła­ści­wie i tak było nie­wielu. Tylko kilka zagu­bio­nych dusz jak ona i uza­leż­nione od gier zombi, które prze­sia­dy­wały przy maszy­nach Jack Vegas w głębi lokalu.

– Czy oni ni­gdy nie prze­stają się wydzie­rać? Prze­cież mecz już się skoń­czył – powie­działa.

– Tak, ale jest środa. Noc Quizów.

Ali­cia klep­nęła się w czoło.

– Star­cie tyta­nów inte­lektu, zapo­mnia­łam.

– Spró­buj być choć tro­chę miła. To dobre dla biz­nesu, jeśli na chwilę zostaną – powie­dział Ratko i wró­cił za bar. W tym samym cza­sie jeden z męż­czyzn pod­niósł głos.

– W jakich latach Fre­drik Rein­feldt był pre­mie­rem Szwe­cji?

Przy dłu­gim stole zapa­dła cisza, zawod­nicy szep­tali w swo­ich dru­ży­nach.

– Od dwa tysiące szó­stego do dwa tysiące czter­na­stego! – krzyk­nęła Ali­cia i wypiła duży łyk piwa.

Nerdy odwró­ciły głowy i patrzyły na nią poiry­to­wane. Nie po raz pierw­szy nie­pro­szona wcięła się z odpo­wie­dzią.

Męż­czy­zna, który zadał pyta­nie, wstał i pod­szedł do jej sto­lika. Był wątłej budowy, miał chude ręce i wąskie ramiona, ale pod czer­woną spor­tową koszulką ryso­wał mu się wysta­jący kał­dun. Ali­cia sły­szała, że pozo­stali nazy­wają go „Pro­fe­so­rem”. Kiedy zapy­tała Ratka, czy rze­czy­wi­ście nim jest, ten zaczął się śmiać, aż oczy zaszły mu łzami. Oka­zało się, że facet jest nauczy­cie­lem przed­mio­tów spo­łecz­nych w ogól­niaku, i naj­wy­raź­niej tyle wystar­czyło, by zasłu­żył na swoją ksywkę.

– Wiem, że znasz odpo­wie­dzi na wszyst­kie pyta­nia, które przy­go­to­wa­łem na dzi­siej­szy wie­czór – powie­dział i poma­chał w powie­trzu kartką – ale to naprawdę psuje zabawę chło­pa­kom.

Mówił przy­ja­znym tonem i Ali­cia stra­ciła chęć, by się z nim draż­nić.

– Możesz kupić moje mil­cze­nie za sześć­dzie­siątkę smir­noffa – oznaj­miła.

Zare­cho­tał i wycią­gnął rękę.

– Umowa stoi.

W dro­dze powrot­nej do stołu męż­czy­zna minął bar, zapła­cił za wódkę i ski­nął Ali­cii głową. Tak jak się spo­dzie­wała, Ratko nie był z tego zado­wo­lony. Ale jakie miał prawo komen­to­wać jej zwy­czaje alko­ho­lowe? Nie upra­wiali już seksu i ni­gdy nie spo­ty­kali się poza Palermo.

Wzięła do ręki komórkę i zaczęła prze­glą­dać ode­brane maile, żad­nego z nich nie otwie­ra­jąc. Czy­ta­nie maili i odpo­wia­da­nie na nie po alko­holu było kiep­skim pomy­słem, zdą­żyła już się tego nauczyć. Odło­żyła tele­fon na stół i zaczęła myśleć o Stelli. Tele­wi­zyjny wywiad w Sztok­hol­mie powi­nien już być nagrany. Pro­gram nosił tytuł Do głębi, a emi­sja była zapla­no­wana na kolejny dzień.

Ali­cii chciało się śmiać z pom­pa­tycz­nego pod­ty­tułu: Spo­tka­nia z ludźmi, któ­rzy odci­snęli piętno na naszych cza­sach. Jed­no­cze­śnie musiała przy­znać, że opis się zga­dza. Usługa rand­kowa, którą ona i Stella stwo­rzyły, była pod wie­loma wzglę­dami prze­ło­mowa i zmie­niała spo­sób zawie­ra­nia zna­jo­mo­ści w inter­ne­cie.

Sio­stra, na ile ją znała, po wywia­dzie pew­nie została w sto­licy i dawała się wyry­wać w barach na Stu­re­plan. W prze­ci­wień­stwie do niej nie musiała żebrać o drinka.

Ratko nic nie powie­dział. Posta­wił tylko kie­li­szek wódki na stole i wró­cił za bar.

– Daj spo­kój, to prze­cież tylko shot! – krzyk­nęła w kie­runku jego ple­ców.

Ratko odwró­cił się, żeby coś powie­dzieć, ale zre­zy­gno­wał, bo drzwi do Palermo otwo­rzyło dwóch męż­czyzn w czar­nych skó­rza­nych kurt­kach. Ali­cia uświa­do­miła sobie, że roz­po­znaje jed­nego z nich. Miał siwą brodę i tatu­aże – zarówno na twa­rzy, jak i na ogo­lo­nej gło­wie. Ze swoim wzro­stem i sze­ro­ko­ścią ramion wyglą­dał jak olbrzym w porów­na­niu z czło­wie­kiem, który wszedł za nim. Zna­czek z wyha­fto­wa­nym napi­sem „Pre­zes” na kurtce był już zby­teczny. Wszy­scy i tak wie­dzieli, kto komu wydaje pole­ce­nia.

Choć Ratko zazwy­czaj patrzył na świat z pew­no­ścią sie­bie, tym razem uciekł wzro­kiem. Obra­cał w pal­cach złoty łań­cu­szek, widoczny na jego szyi tam, gdzie biała koszula była roz­pięta. Pre­zes powie­dział kilka słów do swo­jego poma­giera, ten zaś usiadł przy sto­liku w rogu naj­bli­żej auto­ma­tów do gry. Następ­nie wysoki męż­czy­zna znik­nął w kuchni w towa­rzy­stwie Ratka.

Ali­cia nie wie­działa, dla­czego wybuch­nęła śmie­chem, ale gdy już zaczęła się śmiać, nie mogła prze­stać. To była pew­nie wina alko­holu. I tego babsz­tyla z parku, który obu­dził w niej awan­tur­niczkę. Nie to, żeby awan­tur­niczka kie­dy­kol­wiek spała szcze­gól­nie moc­nym snem, ale mimo wszystko.

Poważ­nie… naprawdę wciąż tak to wyglą­dało? Gangi moto­cy­klowe powo­do­wały, że restau­ra­to­rzy w rodzaju Ratka srali ze stra­chu po nogach i zaczy­nali głę­boko grze­bać w kasie z utar­giem?

Ali­cia opróż­niła kie­li­szek i poszła do baru, żeby zaser­wo­wać sobie kolejny. Nauczy­ciel z liceum cze­kał z zada­niem pyta­nia, gdy wycią­gnęła rękę nad ladą i chwy­ciła butelkę. Poma­gier w rogu wle­piał w nią wzrok, ale nie ruszył się z miej­sca, kiedy napeł­niła kie­li­szek i unio­sła go w toa­ście.

Była już przy trze­cim sho­cie, kiedy Ratko i Pre­zes wró­cili z kuchni. Krę­ciło jej się w gło­wie i musiała zła­pać za bar, żeby nie spaść z wyso­kiego krze­sła, na któ­rym przy­sia­dła.

– Ile on płaci? – zapy­tała.

Męż­czy­zna w skó­rza­nej kurtce popa­trzył na nią zdzi­wiony.

– Co takiego?

– Ile trzeba zapła­cić, żeby unik­nąć zde­mo­lo­wa­nia swo­jego ele­ganc­kiego lokalu?

– Pro­szę, zostaw nas w spo­koju – rzekł Ratko i chwy­cił ją za ramię.

Ali­cia oswo­bo­dziła się i jed­no­cze­śnie roz­lała małą resztkę z kie­liszka na lakie­ro­wany blat z ciem­nego drewna.

– Okej, okej, ina­czej sfor­mu­łuję pyta­nie – oznaj­miła. – Ratko płaci gotówką, prawda?

– A kim ty, do cho­lery, jesteś? – zapy­tał Pre­zes.

– Potrak­tuj mnie jak nie­za­leżną dorad­czy­nię finan­sową. I w zasa­dzie nie musisz odpo­wia­dać, bo jestem raczej pewna, że będzie pła­cił gotówką. Co jest idio­tyczne. Zaosz­czę­dzi­li­by­ście sobie mnó­stwo pracy, gdy­by­ście dali sobie z tym spo­kój.

Ali­cia zauwa­żyła, że plą­cze jej się język. Męż­czy­zna zmru­żył błę­kitne oczy i pró­bo­wał nadą­żyć.

– Jak to?

– A tak, że gotówka to cho­ler­nie prze­sta­rzała waluta w krę­gach prze­stęp­czych – wyja­śniła, sta­ra­jąc się wyraź­nie wyma­wiać słowa.

– Ali­cia, do kurwy nędzy, daj już spo­kój. To nie jest…

Ratko gwał­tow­nie umilkł, bo czło­wiek w skó­rza­nej kurtce uniósł rękę i pole­cił jej mówić dalej.

– Ile godzin każ­dego mie­siąca poświę­ca­cie na pra­nie brud­nych pie­nię­dzy? – zapy­tała. – Moim zda­niem to w cho­lerę nie­po­trzebne. Musi­cie iść z duchem postępu i zacząć pra­co­wać cyfrowo.

– Jak to cyfrowo? – zapy­tał Pre­zes.

– Cho­dzi mi oczy­wi­ście o kryp­to­wa­luty. Są stwo­rzone po to, by nie dało się ich śle­dzić. Ale może to dla was zbyt zaawan­so­wane?

Ali­cia zauwa­żyła, że poni­żony Ratko aż zadrżał. Patrzył na nią nie­spo­koj­nie, jakby chciał spoj­rze­niem kazać jej się zmyć.

– Cho­dzi ci o bit­co­iny? – Pre­zes lekko się uśmiech­nął.

Ali­cia odpo­wie­działa śmie­chem.

– Nie. Powtó­rzę: musi­cie być o krok do przodu. Poważni gang­ste­rzy nie zaj­mują się już bit­co­inami. Pro­po­no­wa­ła­bym monero, ethe­reum albo może zcash.

– Okej. I co to takiego?

– Inne, spryt­niej­sze kryp­to­wa­luty. Uwa­żam, że monero byłoby dla was naj­lep­sze. Jeśli zaszy­fruje się adres odbiorcy w łań­cu­chu blo­ków i poda nadawcy fał­szywy adres, wpłaty prak­tycz­nie nie da się namie­rzyć.

Pre­zes popa­trzył sze­roko otwar­tymi oczami na nią, a potem na Ratka.

– Kim, do cho­lery, jest ta kobieta?

– Prze­pra­szam – powie­dział Ratko.

– Nie, nie, jest zaje­bi­sta.

Okrą­żył bar i usiadł na krze­śle obok Ali­cii.

– Daj nam dwa jägermeistery – pole­cił i posta­wił prze­wró­cony kie­li­szek.

– Ja piję smir­noffa.

– Okej, no to dwa smirki.

Pre­zes wycią­gnął w stronę Ali­cii paczkę marl­boro.

– Palisz?

Pokrę­ciła głową.

– Myśla­łam, że w restau­ra­cjach już nie wolno.

– Bo nie wolno – odparł i zapa­lił papie­rosa. – Co ci się stało w twarz? Wygląda chu­jowo.

Chcąc roz­luź­nić atmos­ferę, Ali­cia odpo­wie­działa swoim zwy­cza­jo­wym żar­tem: że przy­po­mina pizzę vesu­vio, więc cza­sami robi się głodna od samego patrze­nia w lustro. Pre­zes roze­śmiał się i powie­dział jej pierw­szy kom­ple­ment za wygląd, który usły­szała jako doro­sła kobieta, a miała prze­cież dwa­dzie­ścia dzie­więć lat.

– W każ­dym razie masz wystrza­łowe cycki. To sili­kony, nie?

– Nope. Taką stwo­rzyła mnie natura.

Ratko napeł­nił kie­liszki i usil­nie się sta­rał, żeby nie było widać, że słu­cha roz­mowy. Ali­cia wie­działa jed­nak, że reje­struje każde słowo.

Palermo powoli obu­dziło się z powro­tem do życia. Fut­bo­lowe nerdy wró­ciły do quizu, a nało­gowi gra­cze chwiej­nym kro­kiem ruszyli do baru roz­mie­nić kasę. Pre­zes pod­niósł rękę i wzniósł toast z Ali­cią. Ta ski­nęła głową sie­dzą­cemu przy sto­liku w rogu poma­gie­rowi.

– Nie sądzisz, że twój oso­bi­sty asy­stent też by się napił?

Facet w skó­rza­nej kurtce znów zare­cho­tał.

– Nie martw się, dostaje hajs za sie­dze­nie tam.

– Z monero ten wyda­tek też by cię omi­nął – oznaj­miła Ali­cia. – Nawet nie będziesz musiał tu przy­cho­dzić. To zna­czy, dopóki Ratko będzie pła­cił swoje.

– Co ty powiesz – skwi­to­wał męż­czy­zna i mla­snął.

Ali­cia poczuła dłoń na udzie i lek­kie mro­wie­nie w pod­brzu­szu wywo­łane tym doty­kiem. Sie­działa w zupeł­nym bez­ru­chu, a on deli­kat­nie cało­wał ją po szyi.

– Zaraz wra­cam – oznaj­mił i wstał z krze­sła.

Kiedy tylko znik­nął w toa­le­cie, Ratko był przy niej.

– Co ty wypra­wiasz, do cho­lery?

– Niby co?

– Wiesz, kim jest ten facet?

Ali­cia musiała zamknąć oczy. Gwał­towny ruch głową przy odwra­ca­niu się do Ratka spra­wił, że cały bar zaczął wiro­wać.

– Jest kurew­sko przy­stojny. Nic wię­cej nie muszę teraz wie­dzieć.

– Posłu­chaj mnie: to szef klubu moto­cy­klo­wego, który pró­buje dołą­czyć do Ban­di­dos.

– Eks­cy­tu­jące – stwier­dziła. – Ni­gdy jesz­cze nie spa­łam z Pre­ze­sem. Jutro, jeśli chcesz, możesz mówić na mnie Pre­ze­sowa.

Ratko prze­cze­sał dło­nią wypo­ma­do­wane włosy.

– Jesteś nawa­lona. Nie chcę, żebyś się wpa­ko­wała w jakiś pasz­tet.

– Pasz­tet to widzisz przed sobą.

– Daj już z tym spo­kój.

– No co, prze­cież tak jest. A tam­ten facet przy­naj­mniej się mnie nie wsty­dzi.

Wska­zała Pre­zesa. Aku­rat skoń­czył korzy­stać z toa­lety i szedł do baru.

– Ostat­niego dra­nia wypi­jemy w jakimś spo­koj­niej­szym miej­scu – powie­dział i objął ją ramie­niem.

Ali­cia wstała z wyso­kiego krze­sła, a on pomógł jej wło­żyć kurtkę. W dro­dze do drzwi zachwiała się na nogach i zaha­czyła o sto­lik, na któ­rym były sztućce, ser­wet­nik i szklanka – wszystko spa­dło na pod­łogę. Pre­zes prze­niósł rękę na jej talię. Zde­cy­do­wany chwyt był dla niej przy­jemny.

Ratko stał za barem i obser­wo­wał, jak opusz­cza lokal w stylu dale­kim od impo­nu­ją­cego. Za żadne skarby nie zamie­rzała jed­nak spo­tkać się z nim wzro­kiem. Prze­cież, do jasnej cho­lery, miała prawo robić, co chciała. Jego zada­niem było nale­wa­nie drin­ków i trzy­ma­nie gęby na kłódkę.

Wen­ty­la­tor pod sufi­tem pra­co­wał na naj­wyż­szych obro­tach. Szum spra­wił, że Ali­cia pod­nio­sła wzrok. Pokój wiro­wał, jakby była we wnę­trzu kalej­do­skopu. W tym samym cza­sie sie­dzący przy dłu­gim stole nauczy­ciel doma­gał się poda­nia nazwy sto­licy Kolum­bii.

Ali­cia zło­żyła dłoń w łódeczkę przy ustach i na całą salę krzyk­nęła:

– Bogota!

I wyszła z piz­ze­rii Palermo na zimowy chłód.

4.

John dys­kret­nym ruchem głowy powstrzy­mał kel­nerkę przed podej­ściem do sto­lika. Roz­mowa nie była odpo­wied­nia dla postron­nych słu­cha­czy, a poza tym kel­nerka nie mogła zoba­czyć, że chowa służ­bowy pisto­let do kabury pod mary­narką.

– Dla­czego mi nie ufasz? – spy­tał Tre­vor, nie spusz­cza­jąc go z oka.

– Ufał­byś sobie na moim miej­scu?

– Może i nie – przy­znał. – Para­noja to straszne cho­ler­stwo, kiedy już pozwo­limy jej nas dopaść.

John wie­dział, że przy­ja­ciel mówi z doświad­cze­nia. Rok wcze­śniej obaj byli zatrud­nieni w FBI i prze­nik­nęli do nige­ryj­skiego syn­dy­katu nar­ko­ty­ko­wego w Bal­ti­more. Każdy dzień był walką ze stra­chem przed zde­ma­sko­wa­niem. Mimo to Tre­vor ode­grał swoją rolę tak dobrze, że został prawą ręką szefa. To było dowo­dem, że jak mało kto potrafi się masko­wać i zdo­by­wać zaufa­nie.

– Jesteś tu sam? – spy­tał John.

– Jasne, że tak. Co ty sobie wyobra­żasz? Że Ganiru mnie nasłał?

Tak wła­śnie się nazy­wał. Ganiru Okeke. Szef syn­dy­katu nar­ko­ty­ko­wego, ska­zany na sie­dem lat wię­zie­nia na pod­sta­wie zeznań, które John i Tre­vor zło­żyli jesie­nią na roz­pra­wie.

– Nie jest to nie­moż­liwe, prawda? – odparł John. – Że posłu­żyłby się tobą, żeby mnie odna­leźć.

Przy­ja­ciel wes­tchnął z rezy­gna­cją.

– Będzie okej, jeśli zamó­wię coś do picia, czy może myślisz, że kel­nerka ugo­dzi cię w kark kor­ko­cią­giem?

– Jasne, zama­wiaj – oznaj­mił John z pełną świa­do­mo­ścią, że wła­śnie w taki spo­sób sam odpo­wie­działby na obiek­cje. Roz­wiałby obawy, wyśmie­wa­jąc je. Roz­mon­to­wałby tego upiora, nazwał płat­nych zabój­ców pra­cu­ją­cych dla Ganiru potwo­rami cho­wa­ją­cymi się pod łóż­kiem.

Tre­vor przy­wo­łał gestem młodą kel­nerkę. Oznaj­mił, że pocze­kają z zama­wia­niem jedze­nia, ale popro­siłby piwo. Kiedy dziew­czyna ode­szła do kolej­nej grupki gości, przy­ja­ciel Johna nachy­lił się nad sto­łem.

– Okej – powie­dział. – Zacznijmy od nowa, żebym był na bie­żąco. Zanim się roz­sta­li­śmy po pro­ce­sie, stwo­rzy­łem dwa konta w zaszy­fro­wa­nej usłu­dze pocz­to­wej. Jak myślisz, dla­czego to zro­bi­łem?

– Żeby­śmy mogli pozo­stać w kon­tak­cie, nawet po prze­pro­wadzce i otrzy­ma­niu nowych danych oso­bo­wych.

– Czyli to aku­rat nie wzbu­dziło żad­nych podej­rzeń?

John pokrę­cił głową.

Tre­vor prze­su­nął świecę, żeby pło­mień go nie popa­rzył.

– Nie sądzi­łem, że do mnie napi­szesz – przy­znał.

– Nie mia­łem takiego zamiaru.

John pamię­tał napo­mnie­nia ludzi z biura. Czło­wiek, który przy­stę­puje do pro­gramu ochrony świad­ków musi być gotów na kom­pletne zerwa­nie ze swoim wcze­śniej­szym życiem. Każdy obszar kon­taktu jest poten­cjal­nym zagro­że­niem dla bez­pie­czeń­stwa.

– Dla­czego zmie­ni­łeś zda­nie?

– Z tego samego powodu, z któ­rego ty w ogóle zało­ży­łeś nam te konta.

Tre­vor ski­nął głową i spoj­rzał na niego z powagą. Przez chwilę John czuł mię­dzy nimi silną wspól­notę. Szcze­gólną więź wyni­ka­jącą z obser­wo­wa­nia z bli­ska ter­roru Ganiru i świa­do­mo­ści, do jak wiel­kiej prze­mocy ucieka się ten han­dlarz nar­ko­ty­ków. Czło­wiek ści­gany przez kogoś takiego potrze­buje przy­ja­ciela, który rozu­mie, jak to jest już ni­gdy nie móc prze­spać całej nocy.

Kel­nerka zja­wiła się z piwem. Posta­wiła na stole szklankę z pie­nią­cym się pły­nem.

– Mam już dość tej gry w zga­dy­wanki – ode­zwał się Tre­vor, kiedy ode­szła od sto­lika. – Niby kiedy cię zdra­dzi­łem?

John wpa­try­wał się w nie­ro­zu­mie­jące oczy przy­ja­ciela.

– Nie zro­bi­łeś tego dobro­wol­nie – rzekł. – Myślę, że łowcy cię do tego zmu­sili.

– Łowcy?

– Tak. Płatni zabójcy, któ­rym Ganiru płaci za szu­ka­nie nas. Nie wiem, jak cię wytro­pili, wiem tylko, że im się to udało.

Tre­vor spra­wiał wra­że­nie, jakby wła­śnie miał zamiar solid­nie sobie gol­nąć.

– No nie, do cho­lery…

– Pocze­kaj – prze­rwał mu John. – Prze­cze­sali twój kom­pu­ter i zna­leźli maile, które do sie­bie wysy­ła­li­śmy. Ni­gdy nie zdra­dzi­li­śmy, gdzie prze­by­wamy, więc prze­jęli kla­wia­turę i napi­sali do mnie w twoim imie­niu.

– Chcesz powie­dzieć, że to… – Tre­vor poło­żył sobie rękę na brzu­chu – jest tylko ble­fem. Że mam pełno guzów w jeli­cie gru­bym.

John przy­po­mniał sobie, jak dosko­na­łym akto­rem jest czło­wiek sie­dzący po dru­giej stro­nie stołu.

– Tak – odparł. – Wła­śnie tak uwa­żam.

– W takim razie nie rozu­miem… Dla­czego pozwo­li­łeś mi tu przyjść?

– Bo jestem naiw­nym idiotą i połkną­łem przy­nętę w postaci cho­rego na raka przy­ja­ciela, który chce się spo­tkać na łzawe poże­gna­nie. Dopiero wczo­raj wie­czo­rem dotarło do mnie, że coś jest nie tak. Prze­czy­ta­łem stare maile od cie­bie i odkry­łem drobne róż­nice w języku, które – jak się wygod­nie zło­żyło – zaczęły się wraz z two­imi pro­ble­mami żołąd­ko­wymi.

– I to są twoje dowody – skwi­to­wał Tre­vor. – Moja kiep­ska gra­ma­tyka i fatalna pisow­nia.

– To nie ty napi­sa­łeś ostat­niego maila, tego jestem pewny – powie­dział John, choć nie był już co do tego prze­ko­nany.

– Prze­stań świ­ro­wać i rusz głową. Jeśli jest tak, jak mówisz, to dla­czego nie leżę na dnie jeziora? Prze­cież łowcy nie mie­liby już ze mnie pożytku, prawda?

Na to pyta­nie John nie miał sen­sow­nej odpo­wie­dzi. W końcu sam wła­śnie tak rozu­mo­wał – że Tre­vor nie żyje – i poszedł do restau­ra­cji tylko dla­tego, że nie umiał odpu­ścić. Dopóki ist­niała teo­re­tyczna moż­li­wość, że Tre­vor na­dal żyje, był to jego obo­wią­zek. A jed­nak samo poja­wie­nie się daw­nego kolegi nie wystar­czyło, aby roz­wiać podej­rze­nia, i dla­tego zaczął się czuć jak owład­nięty para­noją zdrajca.

– Cho­lera, John, nie wiem, co mam powie­dzieć, żebyś mi uwie­rzył.

Tre­vor uniósł szklankę z piwem i wpa­try­wał się w pło­mień świecy przez bursz­ty­nowy napój. Mię­dzy nimi wyro­sła gruba ściana mil­cze­nia. Po raz kolejny John omiótł spoj­rze­niem gości Arma­tora. Męż­czyźni, któ­rych uznał za poten­cjalne zagro­że­nie, wciąż sie­dzieli na swo­ich miej­scach, wyraź­nie delek­tu­jąc się jedze­niem i napo­jami.

– Mam sobie pójść? – zapy­tał Tre­vor.

Kiedy John nie odpo­wia­dał, przy­ja­ciel wstał i wycią­gnął port­fel z tyl­nej kie­szeni spodni.

– Mam nadzieję, że tyle wystar­czy – powie­dział i rzu­cił bank­not stu­ko­ro­nowy na sto­lik. – Nie wiem, ile w Szwe­cji kosz­tuje piwo.

Tre­vor szyb­kim kro­kiem ruszył do drzwi. Kiedy wycho­dził z restau­ra­cji, brzęk­nął mały dzwo­nek nad drzwiami, a po sali roz­szedł się zimny podmuch. Na zewnątrz wło­żył kurtkę i nacią­gnął czapkę na łysą głowę.

John sam nie wie­dział, jak do tego doszło, ale odsu­nął krze­sło, prze­ci­snął się obok pary przy sto­liku pod oknem i zastu­kał w szybę. Tre­vor znie­ru­cho­miał i spoj­rzał na niego. Przez kilka sekund po pro­stu się w sie­bie wpa­try­wali. Potem John ski­nął przy­ja­cie­lowi, by ten wró­cił do cie­płego pomiesz­cze­nia.

Kiedy znów sie­dzieli naprze­ciwko sie­bie, poja­wiła się kel­nerka. Zmarszczka mię­dzy brwiami świad­czyła o tym, że jest zbita z tropu.

– Na­dal korzy­stają pano­wie ze sto­lika? Bo jeśli nie, to przy barze mam cze­ka­ją­cych gości.

– Rozu­miem, ale chęt­nie coś zjemy, prawda? – odparł John.

Tre­vor się­gnął po bank­not i scho­wał go do kie­szeni spodni.

– Jasne, zjedzmy.

Zamó­wili duży talerz z tapas do podziału. John został przy wodzie mine­ral­nej, a Tre­vor popro­sił o kolejne piwo.

– Lekarz zabro­nił mi mięsa i innych cięż­ko­straw­nych rze­czy. Ale powinno tu być coś do wrzu­ce­nia na ząb.

– Ty wybie­raj pierw­szy, a ja zjem to, co zosta­nie.

Pogo­dze­nie się z tym, że infor­ma­cja o raku jest praw­dziwa, spra­wiało mu trud­ność, ale czuł, że w tej chwili nie ma innej moż­li­wo­ści. Gdyby ponow­nie oka­zał brak zaufa­nia, byłby to koniec roz­mowy.

– Minette wie, że jesteś chory? – spy­tał, a przed oczami sta­nął mu obraz byłej żony Tre­vora.

John ni­gdy jej nie poznał, ale przy­ja­ciel poka­zał mu w Bal­ti­more zdję­cia. Była na nich kobieta około trzy­dziestki, z rasta­fa­riań­skimi war­ko­czy­kami i oczami peł­nymi życia.

– Nie, nie mamy ze sobą kon­taktu. Popro­si­łem mojego czło­wieka z Biura, żeby dał jej znać, kiedy… no, kiedy to się skoń­czy.

Nie dało się nie wyczuć smutku. Wycie­kał każ­dym porem z obfi­tego ciała Tre­vora. Żona uro­dziła ich pierw­sze dziecko, kiedy jesz­cze pra­co­wał jako agent. Tre­vor nasta­wił się, że wszy­scy troje zaczną razem nowe życie. Minette chciała jed­nak czego innego. Zażą­dała roz­wodu i wraz z córką znik­nęła w oddziel­nym pro­gra­mie ochrony.

– Naprawdę nic się nie da pora­dzić na te guzy? – zapy­tał John.

– Nie, już są prze­rzuty. Do wątroby i układu lim­fa­tycz­nego. Poza­mia­tane.

– A co mówi lekarz? Ile czasu ci zostało?

– Sześć do ośmiu mie­sięcy. O ile będę kon­ty­nu­ował che­mio­te­ra­pię.

– A jeśli nie?

– To znacz­nie mniej.

– Czyli będziesz kon­ty­nu­ował lecze­nie?

Tre­vor powoli pokrę­cił głową.

– I nie pró­buj mnie nama­wiać – rzekł. – Przez to gówno muszę leżeć w łóżku i wymio­tuję wiele dni. Więc wolę żyć kró­cej, ale trzy­mać się na nogach.

John miał ochotę zapy­tać o córkę. Dowie­dzieć się, czy Tre­vor przy­naj­mniej otrzy­muje jakieś raporty na jej temat od swo­jego czło­wieka. Ale zamiast tego skie­ro­wał roz­mowę na inne tory. Z dala od guzów nowo­two­ro­wych i roz­bi­tej rodziny.

– Gdzie byłeś przez ostat­nie mie­siące?

Tre­vor spró­bo­wał się uśmiech­nąć.

– Na Bali.

– No tak. Tak myśla­łem. Plaże i drinki z para­solką.

– Jasne. I panienki w bikini. Bra­ko­wało mi tam two­jego towa­rzy­stwa. Byli­by­śmy fan­ta­styczną ekipą. Ty zaj­mo­wał­byś się ład­nymi dziew­czy­nami, a ja udzie­lał­bym się w roli nagrody pocie­sze­nia dla dru­giego sortu.

John mimo woli zaśmiał się z utrzy­ma­nego w złym guście żartu kolegi star­szego o ponad dzie­sięć lat. W Bal­ti­more Tre­vor tytu­ło­wał go „dzie­cia­kiem” – mimo że miał trzy­dzie­ści cztery lata – i nabi­jał się z jego próż­no­ści. Pod wie­loma wzglę­dami sta­no­wili swoje abso­lutne prze­ci­wień­stwa. John bar­dzo dbał o ciało i zawsze nosił dobrze skro­jone gar­ni­tury, a jego przy­ja­ciel miał nad­wagę i naj­le­piej czuł się w ciu­chach upo­lo­wa­nych na prze­ce­nie w skle­pach Tar­get.

– A ty? – zapy­tał Tre­vor. – Dla­czego prze­nio­słeś się do tej dziury?

John zwal­czył impuls, by powie­dzieć prawdę. Że przez pierw­sze dwa­na­ście lat życia miesz­kał w Karl­stad i na­dal przy­zwo­icie mówił po szwedzku. Ta histo­ria musiała pocze­kać, aż będzie zupeł­nie pewny, że przy­ja­cie­lowi można ufać.

– Zawsze lubi­łem Szwe­cję – powie­dział zamiast tego. – Czu­łem się tu bez­piecz­nie. Po pro­stu dobry kraj do zamiesz­ka­nia.

– A ciem­no­ści? Prze­cież, cho­lera, słońce jesz­cze nie wzej­dzie, a już zaczyna się ściem­niać.

– Tak, na to nie byłem do końca przy­go­to­wany. Ale ludzie mówią, że latem jest odwrot­nie: jasno do dwu­dzie­stej trze­ciej.

Zja­wiła się kel­nerka z napo­jami, a zaraz potem posta­wiła mię­dzy nimi talerz z tapas. Tre­vor się czę­sto­wał, ale więk­szość została na tale­rzu. Z piwem poszło łatwiej. Szklanka została opróż­niona i wymie­niona na nową, zanim John zdą­żył wypić połowę wody mine­ral­nej.

– Ile jesz­cze tu zosta­niesz? – zapy­tał i w tej samej chwili tego poża­ło­wał.

Tre­vor wyglą­dał na zakło­po­ta­nego – dłu­bał widel­cem w hisz­pań­skim omle­cie ziem­nia­cza­nym.

– Nie masz biletu powrot­nego, prawda? – cią­gnął John.

Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, poło­żył dłoń na ramie­niu przy­ja­ciela. Tre­vor nie przy­je­chał do Szwe­cji, żeby poże­gnać się po raz ostatni, a potem wró­cić do domu. Przy­je­chał, żeby nie umie­rać w samot­no­ści.

– Prze­pra­szam, muszę się odlać.

Tre­vor odchrząk­nął i odsu­nął krze­sło.

Wstał i zachwiał się na nogach. Musiał chwy­cić stół, żeby nie stra­cić rów­no­wagi.

– Co się dzieje?

– Tabletki prze­ciw­bó­lowe. Zapo­mnia­łem o nich. Są cho­ler­nie mocne i nie powinno się ich łączyć z alko­ho­lem.

John spoj­rzał w kie­runku stro­mych spi­ral­nych scho­dów pro­wa­dzą­cych do toa­let w pod­zie­miach.

– Pójdę z tobą – oznaj­mił. – Mnie też ciśnie.

Ruszył w dół przed Tre­vo­rem. Wystar­cza­jąco bli­sko, żeby się przy­dać w razie potrzeby, ale bez pod­sta­wia­nia ramie­nia. Na dole obaj musieli się pochy­lić, żeby nie prze­szo­ro­wać gło­wami po niskim beto­no­wym sufi­cie.

– Panie przo­dem – rzekł John i wska­zał Tre­vo­rowi drogę do toa­lety.

Sta­nęli obok sie­bie i opróż­niali pęche­rze na meta­lową powierzch­nię pisu­aru. Tre­vor spoj­rzał w stronę drzwi, a potem roz­piął górny guzik koszuli. John już miał zapy­tać, co wypra­wia, ale przy­ja­ciel przy­ło­żył palec do ust. Roz­piął kolejny guzik i roz­su­nął mate­riał.

Tam – na środku wiel­kiej klatki pier­sio­wej – tkwił przy­kle­jony taśmą mikro­fon.

CZWAR­TEK

5.

Ali­cii już wcze­śniej zda­rzało się upi­jać w sztok, ale tym razem prze­szła samą sie­bie. To było narą­ba­nie wręcz mode­lowe, ory­gi­nał, z któ­rego wszyst­kie inne popi­jawy pró­bo­wały brać przy­kład.

Kata­strofa zaczęła się od dwóch piw w Palermo, przy­brała na sile, gdy Ali­cia pod­jęła idio­tyczną decy­zję o pój­ściu do łóżka z sze­fem gangu moto­cy­klo­wego, a zakoń­czyła się zaśnię­ciem w zaspie śnież­nej w dro­dze powrot­nej z jego miesz­ka­nia.

Według karty szpi­tal­nej w chwili, gdy nie­przy­tomna tra­fiła na oddział ratun­kowy Szpi­tala Głów­nego, tem­pe­ra­tura jej ciała wyno­siła trzy­dzie­ści jeden stopni. Ostat­nim wspo­mnie­niem z tam­tej nocy, które potra­fiła przy­wo­łać, było szcze­ka­nie psa. A raczej ostat­nim dźwię­kiem. Nie mogła otwo­rzyć oczu.

Kiedy się prze­bu­dziła, miała na sobie dziwną nadmu­chi­waną koł­drę. Koł­dra była pod­łą­czona do sto­ją­cego na pod­ło­dze urzą­dze­nia, które pom­po­wało gorące powie­trze. Twarz Ali­cii wpro­wa­dziła w błąd mło­dego leka­rza z oddziału inten­syw­nej opieki. W pierw­szej chwili myślał, że obra­że­nia mają zwią­zek z prze­mar­z­nię­ciem, i zawsty­dził się, gdy Ali­cia oznaj­miła, że miała je już wcze­śniej.

Dzień minął skryty za mgłą snu i mdło­ści. Dopiero teraz, kiedy za oknem znów pociem­niało, poczuła się nieco żwaw­sza. Według moni­tora przy łóżku tem­pe­ra­tura jej ciała wzro­sła do trzy­dzie­stu sze­ściu stopni i dwóch kre­sek.

Pie­lę­gniarka wsu­nęła głowę do sali i oznaj­miła, że ktoś przy­szedł w odwie­dziny. Już po stu­ko­cie obca­sów w kory­ta­rzu Ali­cia roz­po­znała, że to Stella. Podała jej numer tele­fonu per­so­ne­lowi, kiedy zapy­tano ją, czy do kogoś zadzwo­nić.

Stella wkro­czyła do sali w brą­zo­wym kasz­mi­ro­wym płasz­czu. Zapach per­fum zastą­pił ste­rylną woń środ­ków do dezyn­fek­cji. Usia­dła przy łóżku, a Ali­cia zła­pała ją za rękę. Wyda­wała się cie­pła w porów­na­niu z jej cia­łem, które w dal­szym ciągu odma­rzało.

– Kiedy zadzwo­nili ze szpi­tala, sie­dzia­łam w pociągu ze Sztok­holmu. Tym razem naprawdę mnie wystra­szy­łaś. Zda­jesz sobie sprawę, że mogłaś umrzeć?

Tak, Ali­cia zda­wała sobie sprawę. Lekarz powta­rzał jej to wie­lo­krot­nie.

– Co się wła­ści­wie stało? – zapy­tała Stella.

Ali­cia miała trud­no­ści ze spoj­rze­niem sio­strze w oczy. Opo­wie­dze­nie tego wyma­gało wysiłku. Jak wiele razy były w takiej sytu­acji? Stella zanie­po­ko­jona na krze­śle przy łóżku w szpi­talu, a ona pod koł­drą jako czarna owca.

– Tro­chę za dużo się wypiło – odparła.

– Tro­chę?

– No dobra, sta­now­czo za dużo.

– Byłaś w tym obrzy­dli­wym miej­scu?

– Jeśli masz na myśli Palermo, to tak.

Ali­cia pró­bo­wała wyobra­zić sobie sio­strę wśród bywal­ców tej knajpy. Było to trudne, wręcz nie­moż­liwe. Stella była wysoka i szczu­pła, acz nie bra­ko­wało jej przez to kształ­tów. Jej pro­ste włosy miały natu­ralny kolor blond i oka­lały syme­tryczną twarz o wyso­kich kościach policz­ko­wych. Już jako dziecko wer­to­wała maga­zyn o modzie przy kasie sklepu ICA i ćwi­czyła pozy, które przy­bie­rały modelki na zdję­ciach.

– Jak poszedł wywiad w tele­wi­zji?

Stella puściła dłoń Ali­cii i odchy­liła się na opar­cie krze­sła.

– Chyba dobrze, takie przy­naj­mniej odnio­słam wra­że­nie.

– O któ­rej go nada­dzą?

– O siód­mej.

– Gdzie będziesz oglą­dała?

– W biu­rze. Pozo­stali z zarządu zrzę­dzili, żeby­śmy dziś wie­czo­rem urzą­dzili after dla współ­pra­cow­ni­ków. Wielka szkoda, że nie możesz być z nami. Zosta­jesz tu do jutra, prawda?

– Nie wiem. Nic nie mówili.

Ali­cia rozej­rzała się po oszczęd­nie urzą­dzo­nej sali ze sprzę­tem medycz­nym nad­zo­ru­ją­cym wszyst­kie funk­cje orga­ni­zmu. Ściany były szpi­tal­nie białe, na jed­nej z nich, na gwoź­dziu, na­dal wisiał zeszło­roczny alma­nach Izby Lekar­skiej. Jedno było pewne: nie chciała spę­dzać nocy w tym miej­scu.

Stella doma­gała się dokład­niej­szych infor­ma­cji o tym, co tak naprawdę działo się tam­tego wie­czoru i tam­tej nocy, i po pew­nych namo­wach Ali­cia podała kilka sta­ran­nie wybra­nych szcze­gó­łów. Pomi­nęła jed­nak wizytę w domu Pre­zesa. Zacho­wała się żenu­jąco.

– Boże jedyny – ode­zwała się Stella, kiedy skoń­czyła. – Musisz bar­dziej o sie­bie dbać. Potrze­bu­jemy cię. Ja cię potrze­buję.

Nie­spo­kojne oczy sio­stry spra­wiły, że poczuła na skó­rze palący wstyd.

– Czy jest jakiś powód, dla któ­rego zda­rzyło się to aku­rat teraz?

Ali­cia powoli pokrę­ciła głową. Wie­działa, do czego zmie­rza Stella. Tego rodzaju fał­szywy krok był u niej czę­sto oznaką prze­pra­co­wa­nia. Takie epi­zody koń­czyły się zawsze w ten sam spo­sób – twar­dym lądo­wa­niem.

– Nie, czuję się w porządku.

– Na pewno?

– Tak, to było jak wje­cha­nie do rowu. Jed­no­ra­zowy wypa­dek, i tyle.

– Wiesz, że musisz mi powie­dzieć, czy znów nie pędzisz na zde­rze­nie czo­łowe.

– Jest spoko. O wiele lepiej, odkąd prze­ło­ży­li­śmy tę pro­mo­cję w Niem­czech. Dziś wyszłam z pracy już o czter­na­stej. Może to jest pro­blem: że mam za mało do roboty.

Ali­cia zdo­była się na uśmiech. Sio­stra go odwza­jem­niła, ale nie wyda­wała się prze­ko­nana. Wstała, zdjęła płaszcz i powie­siła go na opar­ciu krze­sła. Dopiero wtedy Ali­cia zwró­ciła uwagę na dobór ubioru. O ile się nie myliła, sio­stra miała na sobie świeżo zaku­pioną sukienkę od Gaul­tiera i czarne perły.

– Ładna – oznaj­miła, pró­bu­jąc zmie­nić temat.

– Dzięki, pierw­szy raz mam ją na sobie.

– Udzie­li­łaś w niej wywiadu?

– Nie. Wtedy byłam w czer­wo­nej. Ale pomy­śla­łam, że dziś wie­czo­rem włożę tę.

Ali­cia unio­sła brwi.

– Na after?

– Nie… A w zasa­dzie tak, też.

– Czyli potem wybie­rasz się gdzieś dalej?

– Moż­liwe.

Stella z uśmie­chem prze­cze­sała włosy dło­nią z nie­na­gan­nymi paznok­ciami. Zarzu­ciła głową, a jej dłu­gie włosy zafa­lo­wały jak w rekla­mie szam­ponu.

– Kto to jest?

Sio­stra wyglą­dała jed­no­cze­śnie na roz­ba­wioną i zakło­po­taną. Jakby chciała o tym opo­wie­dzieć, ale nie była pewna, czy powinna. Takie zacho­wa­nie nie paso­wało do Stelli. Zwy­kle nie ską­piła szcze­gó­łów ze swo­jego buj­nego życia ero­tycz­nego.

– No powiedz, sio­stro. Kto taki zasłu­guje na tę sukienkę?

– To nie ma zna­cze­nia – odparła Stella. – Ta osoba i tak zdaje się nie zwra­cać uwagi na to, w co jestem ubrana.

Ali­cia spoj­rzała na nią zdzi­wiona.

– Jak to? Co to zna­czy?

– No widzisz, masz nad czym się zasta­na­wiać.

– I dla­tego pytam… bo się nad tym zasta­na­wiam.

Stella uśmiech­nęła się tajem­ni­czo. Nie musiała odpo­wia­dać, bo do sali weszła pie­lę­gniarka. Popra­wiła nadmu­chi­waną koł­drę.

– Już lepiej? Orga­nizm potrze­buje odpo­czynku, więc byłoby super, gdyby tro­chę się pani zdrzem­nęła.

Ali­cia zgod­nie kiw­nęła głową, a ubrana na biało kobieta szyb­kim kro­kiem wyszła na kory­tarz.

Stella chwy­ciła płaszcz i pochy­liła się nad łóż­kiem.

– Sły­sza­łaś, co powie­działa. Powin­naś spać. Dbaj o sie­bie, a jeśli będziesz cze­goś potrze­bo­wała, powiedz im, żeby znów do mnie zadzwo­nili.

Ostroż­nie przy­ci­snęła usta do pokry­tego bli­znami policzka. Ali­cia zaci­snęła zęby i wstrzy­mała oddech. Nikt inny nie miał odwagi doty­kać jej twa­rzy w taki spo­sób. Wycho­dząc, sio­stra obró­ciła się w drzwiach.

– Black tan­tra – powie­działa. – To dla­tego ubiór nie ma zna­cze­nia.

Gdyby Ali­cia nie była tak zmę­czona, wybuch­nę­łaby śmie­chem. Stella pod wie­loma wzglę­dami przy­po­mi­nała dziecko. Tajem­nice buzo­wały w niej tak, że w końcu nie była w sta­nie ich zatrzy­mać.

– A co to takiego, do cho­lery?

– Dowiedz się. To ty jesteś tą genialną.

6.

Widok z naj­wyż­szego pię­tra Empire State był miaż­dżący. John nazwał dom na dale­kim krańcu przy­lądka Bryg­gud­den na cześć kla­sycz­nego budynku w Nowym Jorku. Dom w żad­nym wypadku nie rów­nał się z nim wyso­ko­ścią, ale jak na stan­dardy Karl­stad był dra­pa­czem chmur.

W zależ­no­ści od tego, przez jakie okno wyj­rzał, widział wody jeziora Wener albo wieżę kate­dry w cen­trum. To jed­nak było moż­liwe w ciągu jasnych godzin doby. Teraz, gdy zapa­dła ciem­ność, John patrzył w inną stronę. Do wewnątrz. Na wła­sną żało­sną istotę.

Cho­lera, dla­czego w ogóle wysłał maila do Tre­vora? Biu­rowe zasady ochrony świad­ków ist­niały z jakie­goś powodu. Stwo­rzono je na bazie doświad­czeń z wie­loma obiek­tami, zdo­by­wa­nych przez kil­ka­dzie­siąt lat. Czy on coś sobie z tego robił? Jak widać, nie.

Nawet gdy zro­dziło się w nim przy­pusz­cze­nie, że maila napi­sali ci, któ­rzy go ści­gają, nie sko­rzy­stał z oka­zji, by uciec z mia­sta. Zamiast tego pozwo­lił, by uczu­cia nim zawład­nęły, a teraz już było za późno. Goryle Ganiru z całą pew­no­ścią stali na war­cie przed drzwiami miesz­ka­nia i wkro­czą do akcji, jeśli zacznie się nie­ty­powo zacho­wy­wać.

John po raz kolejny odtwo­rzył w gło­wie scenę z toa­lety w Arma­to­rze. Tre­vor pod­su­nął mu ser­wetkę z napi­sem: „Ten dłu­go­włosy w barze” i „Zaproś mnie na jutro do domu”.

Nie był zasko­czony, że wysłan­ni­kiem Ganiru jest czło­wiek ze srebr­nymi wło­sami zwią­za­nymi na karku. Szybko tra­fił na jego listę poten­cjal­nych łow­ców. Po powro­cie do stołu John wytę­żył wzrok i szu­kał słu­chawki w uchu męż­czy­zny, ale nic takiego nie zauwa­żył. Praw­do­po­dob­nie cała apa­ra­tura była ukryta w prze­wo­dzie słu­cho­wym. Pomoc­nicy łowcy byli tak samo nie­wi­doczni. Może pod­słu­chi­wali z samo­chodu zapar­ko­wa­nego na par­kingu za restau­ra­cją.

W kwe­stii zapro­sze­nia Tre­vora do domu John czuł się roz­darty. Jed­no­cze­śnie zaś rozu­miał, dla­czego przy­ja­ciel napi­sał to, co napi­sał. Chciał w ten spo­sób unik­nąć czuj­nych oczu, więc pro­po­zy­cja musiała pocho­dzić od niego samego. Łow­com by się nie spodo­bało, gdyby Tre­vor z wła­snej ini­cja­tywy prze­niósł roz­mowę do miej­sca, któ­rego nie da się obser­wo­wać. Już i tak wystar­czyło, że John poszedł z nim do toa­lety w pod­zie­miach.

Dla­tego też po chwili waha­nia wypeł­nił pole­ce­nie i spy­tał Tre­vora, czy nie chciałby wpaść do niego jutro o osiem­na­stej.

John spoj­rzał na zega­rek.

Do spo­tka­nia pozo­stało pięt­na­ście minut.

Wyjął piwo z lodówki w kuchni. Jego wynaj­mo­wane miesz­ka­nie skła­dało się z jed­nego pokoju o powierzchni co naj­mniej dwu­stu metrów kwa­dra­to­wych. Ume­blo­wa­nie było, deli­kat­nie mówiąc, oszczędne. Łóżko z kutego żelaza, fotel typu che­ster­field przy oknie z wido­kiem na morze, a w czę­ści kuchen­nej skła­dany stół i cztery posta­wione do góry dnem skrzynki na owoce w cha­rak­te­rze krze­seł.

John usiadł na jed­nej z nich i odkap­slo­wał butelkę. Drżała mu ręka, gdy uno­sił ją do ust. W jego gło­wie krzy­czał kata­stro­ficzny chór gło­sów. Wie­dział, że zosta­nie pobity. Zadrę­czony poza wszel­kie gra­nice bólu. To była tylko kwe­stia minut, zanim łowcy wtar­gną do miesz­ka­nia i zamie­nią je w salę tor­tur.

John pró­bo­wał uchwy­cić się jedy­nego ist­nie­ją­cego źdźbła. Wpraw­dzie Tre­vor go oszu­kał, ale też roz­piął koszulę i ujaw­nił mikro­fon na piersi. To musiało ozna­czać, że chce zmie­nić stronę i nie brać już udziału w ope­ra­cji Ganiru. Jak­kol­wiek została opra­co­wana.

Kiedy zadzwo­nił domo­fon, John odbez­pie­czył pisto­let służ­bowy i wyszedł do przed­po­koju. Wpu­ścił gościa na klatkę scho­dową i cze­kał z okiem przy­ło­żo­nym do wizjera. Minęły całe wieki, zanim winda doje­chała aż na naj­wyż­sze pię­tro. Dopiero kiedy zoba­czył, że przy­by­szem rze­czy­wi­ście jest Tre­vor – i do tego bez towa­rzy­stwa – ode­tchnął i pozwo­lił mu wejść do miesz­ka­nia.

– Wow, kozacki apar­ta­ment – skwi­to­wał Tre­vor i usiadł w otwar­tej kuchni na jed­nej ze skrzy­nek po owo­cach.

– Wystrój jest tro­chę spe­cy­ficzny, ale dobrze się tu czuję – odparł John i pomy­ślał, że być może jego kości jesz­cze przez chwilę pozo­staną nie­na­ru­szone. – Masz ochotę na pil­snera? – zapy­tał.

– Tak, z chę­cią się napiję.

John wyjął jesz­cze jedną butelkę z lodówki i otwo­rzył. Zasta­na­wiał się, czy zasło­nić okna, ale posta­no­wił tego nie robić. Dźwięk zosta­nie zare­je­stro­wany przez mikro­fon na piersi Tre­vora, a na tak wyso­kim pię­trze odpa­dało zmar­twie­nie, że ktoś zaj­rzy do środka.

Posta­wił przed gościem piwo, a obok poło­żył notat­nik i ołó­wek. Gra­fit został sta­ran­nie dobrany – miał być miękki i nie dra­pać o papier.

– Na zdro­wie – powie­dział John i ski­nął głową w stronę stołu.

Tre­vor zała­pał. Napi­sał wiel­kie „Prze­pra­szam” i przy­trzy­mał notat­nik w powie­trzu, jakby to był pla­kat.

John wziął od niego ołó­wek.

„Co się dzieje?” – napi­sał.

Tre­vor udo­wod­nił, że ma podzielną uwagę, bo jed­no­cze­śnie mówił o tym, jak paskud­nie sma­ko­wało piwo na Bali, i odpo­wia­dał na pyta­nie.

„Zna­leźli mnie. Cho­lera wie jak. Zła­mali hasło i prze­jęli skrzynkę mailową, dokład­nie tak, jak mówi­łeś”.

John przy­cią­gnął do sie­bie notat­nik.

„Rak?” – napi­sał.

Tre­vor pokrę­cił głową.

To oczy­wi­ście była dobra wia­do­mość. Jed­nak mimo to John poczuł ukłu­cie zło­ści na myśl o tym, że został oszu­kany.

„Dla­czego tu jesteś?” – napi­sał.

Sło­wo­tok przy­ja­ciela zaczy­nał mieć chwile prze­stoju, więc John kupił chwilę ciszy, oznaj­mia­jąc, że musi iść do toa­lety. Tak naprawdę wyszedł tylko do przed­po­koju, zdjął buty i w skar­pet­kach prze­kradł się z powro­tem do stołu, żeby odczy­tać odpo­wiedź Tre­vora.

„Zapy­tali o jakiś fil­mik i domy­śli­łem się, że masz haka na Ganiru. Nagra­nie, które zosta­nie upu­blicz­nione, jeśli coś ci się sta­nie”.

John wypił duży łyk piwa.

A więc było tak, jak przy­pusz­czał: Tre­vor wie­dział o poli­sie na życie. Powstała przy­pad­kowo rok wcze­śniej na przed­mie­ściach Bal­ti­more przy oka­zji zada­nia zwią­za­nego z sze­fem siatki nar­ko­ty­ko­wej.

Ganiru pole­cił mu zacze­kać w samo­cho­dzie, bo miał się spo­tkać z kimś w maga­zy­nie. John zigno­ro­wał pole­ce­nie i z ukry­cia sfil­mo­wał spo­tka­nie przez szcze­linę w sko­ro­do­wa­nej bla­sze. Natych­miast roz­po­znał wąsa­tego inspek­tora poli­cji kry­mi­nal­nej, z któ­rym roz­ma­wiał Ganiru. Był to jeden z naj­bar­dziej sza­no­wa­nych detek­ty­wów, pro­wa­dzący wszyst­kie więk­sze śledz­twa w spra­wach prze­stępstw nar­ko­ty­ko­wych we wschod­nim dys­tryk­cie.

Wyglą­dało na to, że samce alfa w głębi pomiesz­cze­nia maga­zy­no­wego wście­kają się na sie­bie; widział ich dziką gesty­ku­la­cję. Kiedy wąsal zażą­dał wię­cej pie­nię­dzy za swoje usługi, Ganiru wycią­gnął pisto­let z tłu­mi­kiem i strze­lił mu w głowę.

John wyco­fał się i pobiegł do samo­chodu. Gdyby inspek­tor był uczciwy, pra­cow­nicy Biura dosta­liby mate­riał dowo­dowy przy następ­nym spo­tka­niu. Jed­nak umo­czo­nych gli­nia­rzy obo­wią­zy­wały inne zasady. John posta­no­wił, że zatrzyma film jako śro­dek naci­sku na Ganiru. Karą za zabi­cie poli­cjanta – sko­rum­po­wa­nego czy nie – było doży­wot­nie wię­zie­nie.

Po pro­ce­sie dys­kret­nie prze­ka­zał pen­drive z kopią filmu adwo­ka­towi Ganiru i dołą­czył infor­ma­cję, że w razie śmierci Johna nagra­nie zosta­nie upu­blicz­nione w sieci, a link trafi drogą mailową do lokal­nego biura FBI w Bal­ti­more. Skut­kiem tego mate­riału dowo­do­wego będzie nowe oskar­że­nie, a sie­dem lat za krat­kami wydłuży się w nie­skoń­czo­ność. Taka ochrona przed zemstą Ganiru była lep­sza niż wszystko, co mogło zaofe­ro­wać Biuro.

John przy­ło­żył ołó­wek do papieru i zigno­ro­wał spoj­rze­nie Tre­vora. Przy­ja­ciel wyda­wał się roz­cza­ro­wany, że ukryto przed nim taką tajem­nicę.

„Nie odpo­wie­dzia­łeś na pyta­nie. Co tu robisz?”

John pod­kre­ślił ostat­nie zda­nie i pod­su­nął mu blo­czek. Tre­vor zaczął wer­to­wać w poszu­ki­wa­niu pustej strony, żeby mieć wystar­cza­jąco dużo miej­sca.

„Sły­sza­łem, jak roz­ma­wiali, że będą cię tor­tu­ro­wać, aż prze­ka­żesz film. Powie­dzia­łem im, że to bez sensu. Bez względu na to, jakie manto by ci spu­ścili, ni­gdy nie zdra­dzisz, w jaki spo­sób usta­wi­łeś publi­ka­cję tego mate­riału. Prę­dzej umrzesz. Zapro­po­no­wa­łem więc, że zamiast tego sam wydo­będę z cie­bie tę infor­ma­cję. Moje życie w zamian za zdo­by­cie przez nich kon­troli nad fil­mem – tak wygląda nasza umowa”.

„Czyli jesteś ich wtyką?” – zapy­tał John.

„Nie mia­łem wyboru. Zamie­rzali mnie zabić” – odpi­sał Tre­vor.

John zdał sobie sprawę, że „wyj­ście do toa­lety” nie powinno trwać tak długo. Wstał bez­sze­lest­nie, zasznu­ro­wał buty w przed­po­koju, spu­ścił wodę w łazience i wró­cił do stołu w kuchni, gło­śno stą­pa­jąc.

– Zjadł­byś tro­chę orzesz­ków ziem­nych przed obia­dem? – zapy­tał.

– Tak, chęt­nie.

John napeł­nił miskę i zer­kał na to, co pisze przy­ja­ciel.

„Pozwól, by film ochro­nił też mnie. Ganiru musi się dowie­dzieć, że nie może zro­bić nikomu krzywdy, bo ina­czej film zosta­nie roz­po­wszech­niony”.

Życze­niu Tre­vora trudno było się prze­ciw­sta­wić, ale wciąż pozo­sta­wało pyta­nie, czy można mu ufać. John pomy­ślał o pliku wideo spo­czy­wa­ją­cym na ser­we­rze w chmu­rze. Raz w tygo­dniu odwie­dzał stronę inter­ne­tową i wpi­sy­wał ośmio­cy­frowy kod, który zabez­pie­czał film przed opu­bli­ko­wa­niem. Zdra­dza­jąc szcze­góły tego sys­temu, pod­jąłby ogromne ryzyko.

Tre­vor zda­wał się rozu­mieć jego waha­nie.

„Nie musisz odpo­wia­dać teraz” – napi­sał. – „Prze­śpij się z tym, a potem spo­tkamy się znowu i będziemy kon­ty­nu­ować »roz­mowę«. Do tam­tego czasu dalej grajmy tę kome­dię”.

John ski­nął głową. Wła­śnie tak zamie­rzał postą­pić. Uda­wać, że wie­rzy, iż jego chory przy­ja­ciel przy­je­chał do Karl­stad po śmierć, i wkrótce znów zapro­sić go na obiad.

Naj­pierw jed­nak musiał jakoś prze­brnąć przez ten wie­czór. Spoj­rzał na zega­rek, chcąc oce­nić, jak długo Tre­vor powi­nien zostać, żeby ści­ga­jący go ludzie nie nabrali podej­rzeń. W grę wcho­dziły jesz­cze co naj­mniej dwie godziny bez­sen­sow­nej kon­wer­sa­cji, by mikro­fon na jego piersi mógł się poczuć usa­tys­fak­cjo­no­wany.

Na samą myśl o tym John czuł zmę­cze­nie.

7.

Ali­cia sie­działa na tyl­nym fotelu tak­sówki i wyglą­dała przez zapa­ro­waną szybę, gdy mijali Rynek Główny w dro­dze ze szpi­tala. Świą­tecz­nie przy­ozdo­biony świerk na­dal stał przy ratu­szu i roz­świe­tlał zimowe ciem­no­ści, choć było już po świę­tach i Nowym Roku.

Lekarz wypi­sał ją po wie­czor­nym obcho­dzie, nie musiała wier­cić mu o to dziury w brzu­chu. Zgo­dził się, że rów­nie dobrze może spę­dzić noc w domu i tam dojść do sie­bie. Tem­pe­ra­tura ciała była w nor­mie, a stan ogólny tak dobry, jak tylko to moż­liwe w takiej sytu­acji.

Samo­chód minął restau­ra­cję Sand­grund i wje­chał na most na Sund­stę. Rzeka Klar była zamar­z­nięta i nie­ru­choma. Ali­cia musiała sobie przy­po­mnieć, jaki to dzień tygo­dnia. Czwar­tek. Pozo­stali dewe­lo­pe­rzy pra­co­wali jak zwy­kle i z pew­no­ścią zada­wali sobie pyta­nie, gdzie się podziała.

Wyjęła komórkę z kie­szeni. Ekran roz­świe­tlił pogrą­żone w ciem­no­ści tylne sie­dze­nie, a Ali­cia zmę­czyła się samym tylko prze­glą­da­niem dłu­giej listy nie­prze­czy­ta­nych maili. Praca nie kusiła już jak daw­niej, to samo zresztą doty­czyło samot­no­ści w domu na Nor­r­strand.

Ali­cia nachy­liła się do tak­sów­ka­rza.

– Pro­szę zapo­mnieć o Gröna Gatan, pojedźmy zamiast tego do Palermo. Wie pan, gdzie to jest?

Męż­czy­zna spoj­rzał na nią w lusterku wstecz­nym.

– Cho­dzi pani o tę piz­ze­rię przy Norra Allén?

– Tak jest. Bar­dzo pro­szę mnie tam zawieźć.

Ratko jak zwy­kle stał za barem i patrzył na swoje smutne kró­le­stwo pełne uza­leż­nio­nych od auto­ma­tów hazar­do­wych i paja­ców pasjo­nu­ją­cych się spor­tem.

– Już wró­ci­łaś? – spy­tał. – Nie spo­dzie­wa­łem się po wczo­raj­szym.

– Nie powi­nie­neś być w któ­rymś ze swo­ich mod­niej­szych lokali? – odparła Ali­cia i natych­miast poża­ło­wała uszczy­pli­wego tonu.

Prze­cież w tak­sówce przy­go­to­wała sobie wymówkę. Jej zacho­wa­nie poprzed­niego dnia nie było w porządku, ale kiedy zoba­czyła Ratka tak zado­wo­lo­nego z sie­bie, słowa uwię­zły jej w gar­dle. Nie chciała dawać mu chwili triumfu spod znaku: „a nie mówi­łem?”.

– Wie­czo­rem pojadę do mia­sta – odparł. – W Sza­fi­rze dopiero o jede­na­stej coś zaczyna się dziać.

– Super, no to zdą­żysz zro­bić mi capric­ciosę.

Wła­ści­wie nie była głodna. Jed­nak lekarz zachę­cał ją do jedze­nia, a dro­cze­nie się z Rat­kiem spra­wiało jej przy­jem­ność. Usia­dła przy tym samym sto­liku co zwy­kle – stał się jej sto­li­kiem – i zauwa­żyła, że pozo­stali bywalcy ni­gdy go nie zaj­mują. To było jak nie­pi­sana zasada. Jak w przy­padku człon­ków rodziny, któ­rzy mają stałe miej­sca przy stole w kuchni.

– Mam zapła­cić tobie czy od razu twoim kum­plom w skó­rza­nych kami­zel­kach?! – krzyk­nęła na tyle gło­śno, by usły­szały ją fut­bo­lowe nerdy przed tele­wi­zo­rem.

Ratko posłał jej zza baru ostre spoj­rze­nie, a Ali­cia roz­ło­żyła ręce, jakby chciała nie­win­nym gło­sem zapy­tać: „No co?”. Na stole widać było paski po ścierce, którą prze­tarto szklany blat. Nie był zbyt czy­sty, ale też niczego takiego się nie spo­dzie­wała.

Ratko pod­szedł do niej ze szklanką wody i usiadł na krze­śle naprze­ciwko.

– Dla­czego poszłaś z tam­tym kole­siem do domu? – zapy­tał.

– Pomy­śla­łam, że może chce się ze mną prze­spać.

Odpo­wie­działa na prze­kór, jak dziecko.

– To oczy­wi­ście nie moja sprawa, z kim upra­wiasz seks…

– Otóż to – prze­rwała mu.

– Ale chyba pamię­tasz, co o nim mówi­łem? – kon­ty­nu­ował Ratko. – W jego klu­bie prze­sia­dują człon­ko­wie Ban­di­dos.

Ski­nęła głową.

– A ty mimo to wska­ku­jesz z nim do łóżka.

Ali­cia wró­ciła myślami do ich seksu. Trudno było powie­dzieć, że wsko­czyła z Pre­ze­sem do łóżka. Raczej pozwo­liła się wziąć od tyłu na kana­pie. Lubiła pie­przyć się w ten spo­sób. Bez twa­rzy. Ple­cami do part­nera.

– Nie za bar­dzo mogę prze­bie­rać i gry­ma­sić – oznaj­miła. – Ale rozu­miem, że trudno to zro­zu­mieć komuś takiemu jak ty, kto zgar­nia sobie z par­kietu, kogo chce.

Spró­bo­wała się uśmiech­nąć, choćby po to, by prze­stał ją zarzu­cać pyta­niami. Zmar­twiona twarz Ratka nawet nie drgnęła. Trud­niej było zetrzeć mu z twa­rzy tę minę niż zwy­kle, a prze­cież nie opo­wie­działa o zaspie śnież­nej i poby­cie w szpi­talu.

– Ta, któ­rej pra­gnę, jest w Medio­la­nie – mruk­nął.

Ali­cia wie­działa, o kogo mu cho­dzi. Po tym, jak ich per­wer­syjna zabawa w tajem­nice dobie­gła końca, kolej­nym pro­jek­tem Ratka stała się młoda bru­netka o sar­nich oczach. Była modelką i wła­śnie taką kobietą, jaką według Ali­cii zawsze chciał mieć u boku. Kiedy jed­nak po wiel­kich tru­dach udało mu się zro­bić z niej swoją dziew­czynę, zosta­wiła go i prze­pro­wa­dziła się do Włoch, aby poko­nać kolejny szcze­bel kariery.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki