Joanna - Hutnik Elżbieta - ebook

Joanna ebook

Hutnik Elżbieta

3,0

Opis

Prawda jest bliżej, niż myślisz

Błyskotliwa i pełna zagadek opowieść o perypetiach pewnej bogatej rodziny biznesmenów.
Joanna Jasińska to szczęśliwa żona, matka oraz gospodyni domowa, której idealne życie niespodziewanie się rozpada. Po trzynastu latach małżeństwa przez przypadek podsłuchuje rozmowę swojego męża i dowiaduje się, że Robert chce się jej raz na zawsze pozbyć.

Mimo że wiadomość jest dla niej szokująca, Joannie udaje się zachować zimną krew i przygotować do ucieczki w tajemnicy przed mężem. Ma na to dwa tygodnie. Oburzona i wściekła ani myśli dać się usunąć z drogi swojemu małżonkowi, a tym bardziej potencjalnym zbirom, jakich ten mógłby wynająć do brudnej roboty. Powoli w głowie Joanny rodzi się plan zemsty i spektakularnego wielkiego finału, który ma się rozegrać na jej własnych zasadach…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 443

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (9 ocen)
2
1
2
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bas_Kep9

Całkiem niezła

Relacją z życia.
00
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
jr6470

Nie oderwiesz się od lektury

Sympatyczna. Miejscami zabawna, miejscami smutna. A ogólnie o tym,do czego można doprowadzic, jeśli nie rozmawia się z drugim człowiekiem,tylko tworzy własne teorie, nie mające nic wspólnego z rzeczywistością.
00

Popularność




Elżbieta Hutnik

Joanna

– Co za pechowy dzień! – mruknęła zirytowana Joanna Jasińska.

Od samego rana prześladowała ją jakaś zła passa. Najpierw skandalicznie zaspała, potem nie mogła znaleźć kluczyków do samochodu i przez dwa kwadranse biegała w popłochu po domu, zaglądając w każdy najbardziej prawdopodobny kąt, gdzie mogły się zapodziać te nieszczęsne kluczyki. Dopiero kiedy to nie przyniosło żadnego efektu, zaczęła przeszukiwać te najmniej prawdopodobne dziury i choć zdawało się, że logiki w tym nie ma żadnej, to bingo! W końcu znalazła zgubę w legowisku Azora, kundelka córki.

Dumna z siebie i swojej przenikliwości, nie zaprzątała sobie głowy karaniem psa, pogroziła mu tylko, pomruczała pod nosem coś na temat niewychowanych kudłaczy, którym przydałoby się przetrzepać czasem skórę, i pognała na spotkanie z przyjaciółką. Niestety ledwie wyjechała z osiedla domków jednorodzinnych, utknęła na amen w jakimś gigantycznym korku. O ironio, na trasie szybkiego ruchu, która przecinała miasto na dwie części.

Zrezygnowana uznała, że w takim przypadku nie ma najmniejszych szans, żeby zdążyć na umówioną godzinę, ba, nie była nawet pewna, czy w ogóle dzisiaj uda jej się dotrzeć na miejsce, więc chwyciła za telefon i wybrała numer Małgosi.

Ku swojemu zdumieniu dowiedziała się, że korek, w którym stała, został spowodowany ni mniej, ni więcej właśnie przez jej przyjaciółkę, do spółki z trzema innymi kierowcami. A że nikt z tego szacownego grona nie uważał się za winnego stłuczki, wręcz przeciwnie, każdy uznawał się za poszkodowanego, to nie pozostało im nic innego, jak wezwać policję i czekać na jako takie pogodzenie skłóconych stron, rozdanie ewentualnych mandatów i pokierowanie ruchem.

Wobec ewidentnie niesprzyjających okoliczności jednogłośnie przyznały, że zaplanowane na dzisiaj plotki trzeba przełożyć na kiedy indziej, i jedyne czterdzieści minut później, po pokonaniu zaledwie pięciu kilometrów Joannie udało się zjechać z trasy i jakimiś bocznymi drogami dotrzeć do najbliższego marketu. Tam zrobiła niewielkie zakupy i ruszyła w stronę domu. No i teraz, będąc raptem rzut beretem od celu, utknęła naprzeciwko jadowicie czerwonego sportowego samochodu, za kierownicą którego siedział jakiś małolat.

Zatrąbiła na niego, bo jakby nie było, jechała prawym pasem i to ona miała pierwszeństwo, ale małolat nic sobie z tego nie robił. Rozłożył tylko ręce w geście bezradności i zaczął dawać jej na migi jakieś znaki. Bez większego trudu zinterpretowała je jako porównanie podwozi jej Fiata 500X i jego pojazdu, jakiejkolwiek był marki.

Joanna rozejrzała się i z nieukrywaną niechęcią musiała przyznać mu rację. Ulica była wąska, z rzędu tych, których pełno na przedmieściach większych miast. Teoretycznie w normalnych warunkach dwa osobowe samochody były w stanie się na niej wyminąć, ale tak się akurat złożyło, że był początek lutego i masy śniegu zalegające na poboczu czy też właściwie na czymś, co kiedyś stanowiło jeden z pasów ruchu, całkowicie uniemożliwiały taki manewr. Widziała dwa rozwiązania: jedno z nich musiało wyskoczyć z imponujących kolein, jakimi jechali, i przepuścić to drugie bądź młody kierowca z naprzeciwka musiałby się cofnąć do najbliższego skrzyżowania. A że jej pięćsetka bezspornie miała wyższe zawieszenie, do tego za sportowym samochodem ustawiły się już trzy kolejne pojazdy, więc wycofanie się tej całej kawalkady o kilkaset metrów było dość skomplikowaną operacją, to wydawało się dość sensowne, żeby to ona ustąpiła i przepuściła tych gamoni.

Z ciężkim westchnieniem rozejrzała się po poboczu, wybrała kawałek, który wydawał jej się najmniej ośnieżony, rozbujała samochód i hop! Wyskoczyła z kolein i wylądowała w ogromnej zaspie.

Sznur samochodów z naprzeciwka skrzętnie skorzystał z możliwości przejazdu i przemknął obok niej najprędzej, jak się dało. Nikt, ale to absolutnie nikt się nie zatrzymał, żeby zobaczyć, czy będzie w stanie wydostać się z powrotem na jezdnię. A szybko się przekonała, że jej się to nie uda. Im bardziej się starała, im mocniej gazowała, tym głębiej przednie koła samochodu zapadały się w śniegu.

– No i tak to jest, jak człowiek ma miękkie serce – westchnęła smętnie. – Wszyscy przejechali, a ja utknęłam tu na dobre. Naprawdę czasem zdarzają się takie dni, że lepiej by było, jakby człowiek z łóżka nie wychodził.

Spróbowała po raz kolejny wydostać się z zaspy, niestety w sposób równie nieskuteczny jak poprzednio, i w końcu się poddała. Jako że po każdej kolejnej próbie zakopywała się coraz bardziej, zdecydowała, że lepiej będzie zostawić to w spokoju, jeśli nie chce, aby jej samochód został tu do wiosny.

Zgasiła silnik, zaciągnęła hamulec ręczny i wygramoliła się z pojazdu.

– Dobrze to nie wygląda – mruknęła pod nosem, lustrując przód swojego fiata dosłownie wbity w śnieżną masę. – Jakkolwiek bym nie kombinowała, sama nic tu nie wskóram…

Po tych słowach wyciągnęła z bagażnika torby z zakupami i powoli ruszyła w kierunku domu.

To, co w markecie uznała za małe zakupy, już po kilkunastu metrach brodzenia w śniegu wydało jej się całkiem dużym ciężarem, który rósł i rósł, im bardziej oddalała się od samochodu.

„Czy ja naprawdę potrzebuję tych wszystkich rzeczy?” – zastanawiała się w duchu. „W końcu świat się nie zawali, jak wywalę ze dwie puszki kukurydzy czy słoik majonezu. Strata żadna, a do pierwszych roztopów nie ma siły, która by to znalazła w takiej ilości śniegu…”

– Dzień dobry, pani Jasińska! – Z rozmyślań wyrwał ją głos sąsiadki czy też właściwie matki jednego z sąsiadów.

– Dzień dobry – przywitała się bez szczególnego entuzjazmu.

Jeśli już miała kogoś spotkać w drodze do domu, to wolałaby, żeby to był jakiś rosły chłop, którego mogłaby zapędzić do wypychania samochodu z zaspy czy choćby poprosić o zaniesienie ciężkich toreb do jej domu, a nie ledwie zipiąca staruszka, która nie była w stanie jej pomóc, ale zapewne z lubością rozgłosiłaby po całym osiedlu, że Jasińska zaśmieca ulice, jakby tylko coś jej niby przypadkiem wypadło z siatek.

– Piękny dzień na krótki spacerek, nieprawdaż? – zapytała radosnym głosikiem sąsiadka.

– Na krótki spacerek to owszem, ale na jazdę samochodem czy dźwiganie zakupów to już niekoniecznie – odpowiedziała grobowym tonem Joanna.

– No tak… Widzę, że pani zajęta… Jak wszyscy wokół… W takim razie nie zatrzymuję i miłego dnia życzę. – Staruszka uśmiechnęła się smutno i ruszyła w swoją stronę.

Joannie zrobiło się jakoś niezręcznie. Przecież starsza pani nie była winna temu, że od rana prześladował ją pech, i nie było najmniejszego sensu sprawiać jej przykrości swoim grubiaństwem.

– Dziękuję i wzajemnie! – wrzasnęła za zgarbioną postacią, chcąc się jakoś zrehabilitować za brak uprzejmości.

Nie wiadomo, czy sąsiadka miała kłopoty ze słuchem, czy śmiertelnie się na nią obraziła, bo zignorowała jej okrzyk i kontynuowała swój spacer.

Joanna wzruszyła tylko ramionami. Może jak będzie miała wolniejszą chwilę, to pod pretekstem porad ogrodniczych zaprosi starszą panią na jakiś podwieczorek czy przedpołudniową kawę. Tymczasem jednak w oddali zamajaczył znajomy kształt i przyspieszyła kroku. Gdyby przyjechała samochodem, musiałaby objechać dom dokoła, żeby zaparkować na szerokim podjeździe. Teraz jednak objuczona niczym wielbłąd dwugarbny miała zamiar wybrać najkrótszą trasę z możliwych i wejść do domu od tyłu, niewielką furtką rzadko używaną przez domowników.

„Dobrze, że mam w zwyczaju nosić wszystkie klucze w torebce. Robert zawsze się śmieje, że dyguję nikomu niepotrzebne ciężary, a tu proszę! Czasem jednak najgłupszy nawyk może się do czegoś przydać” – pomyślała, zadowolona z siebie. „Gdyby nie to, teraz musiałabym drałować dookoła. Chyba ducha bym przy tym wyzionęła…”

Promieniując dumą z własnej zmyślności, nie zauważyła, że wchodzi na miniślizgawkę, którą ani chybi zrobili sobie na skrawku chodnika mali mieszkańcy osiedla. Czując, że traci przyczepność, zaczęła przebierać niezdarnie nogami i pomagając sobie rękami obciążonymi siatkami, próbowała utrzymać równowagę. Bez skutku. Po kilku sekundach rozpaczliwej walki jej stopy odjechały do przodu, reszta ciała nie zdążyła ich dogonić i w efekcie walnęła jak długa o ziemię.

– Jasny gwint, ciemna śruba! – jęknęła żałośnie, sprawdzając, czy niczego sobie nie złamała. – Co za fatum nade mną wisi?! Chyba faktycznie najlepiej bym zrobiła, jakbym nie wychodziła dzisiaj z domu.

Powolutku i ostrożnie wróciła do pozycji wertykalnej. Rozejrzała się na boki. No tak, jak teraz pomoc starszej pani, choćby przy zbieraniu porozrzucanych zakupów, mogłaby się przydać, to w zasięgu wzroku nie było zupełnie nikogo.

– Szlag by to trafił! – zaklęła, kiedy schylając się po opróżnioną do połowy siatkę, zerknęła na swoje ulubione zamszowe botki. – Zupełnie zniszczone! Obraz nędzy i rozpaczy! No, co za niefart jakiś okrutny! I gdzie ja teraz dostanę takie fantastyczne buty?!

Pomedytowała smętnie kilka minut nad złośliwością rzeczy martwych oraz nad niewdzięcznością ludzką i w końcu zabrała się za zbieranie z chodnika zakupionych raptem przed pół godziny produktów. Kiedy skończyła, otworzyła furtkę i powlokła się do domu. Niestety przed sobą miała jeszcze jedną przykrą rzecz do zrobienia: musiała powiedzieć mężowi, że jej samochód utknął w śniegu, i poprosić go o pomoc w odzyskaniu pojazdu. Oczami wyobraźni już widziała to spojrzenie pełne politowania, jakim ją otaksuje, te mało wybredne komentarze, jakie przyjdą mu do głowy, których jednak w ostateczności nie wygłosi, tę minę męczennika, z którą weźmie od niej kluczyki, a na samym końcu te opowieści, jakimi ją uraczy i w których podkreśli, ile to razy musiał się biedny namęczyć, żeby naprawić jej błędy popełnione za kierownicą. I choć oficjalnie jej nie skrytykuje, to i tak da wszystkim, a głównie jej samej, do zrozumienia, że jest tragicznym kierowcą i najlepiej by zrobiła, jakby poruszała się po mieście komunikacją miejską bądź taksówkami.

No, ale czy to jej wina, że drogowcy tak niechlujnie rozstawiają słupki, jakby specjalnie chcieli, żeby w nie ktoś wjeżdżał? Czy to ona odpowiada za to, że znaki informujące o zakazie wjazdu zostają postawione w jakichś rozrośniętych ponad ludzkie pojęcie krzakach, jakby komuś ogromnie zależało na tym, żeby kierowcy wjeżdżali w jednokierunkową ulicę pod prąd? Cóż też mogła poradzić na to, że niektóre bramy bywały jakieś takie nienaturalnie wąskie, bardziej odpowiednie dla rowerzystów i wprost nie sposób się w nie zmieścić, nie rysując przy tym boku samochodu? Uczciwie przyznawała, że jej umiejętności za kierownicą nie były szczególnie imponujące, ale z ręką na sercu mogła powiedzieć, że za żadną przygodę, jaka ją spotkała w ostatnim półroczu, nie czuła się odpowiedzialna. Podobnie zresztą było dzisiaj, niemniej jednak z reguły Robert zdawał się mieć całkowicie odmienne zdanie i wiedziała doskonale, że winą za zakopanie samochodu w zaspie też obarczy właśnie ją, a nie jakiegoś małolata w sportowym aucie.

Westchnęła ciężko i postanowiła brać byka za rogi. Już i tak miała całe przedpołudnie zepsute, więc pogardliwe spojrzenia czy ostentacyjne wznoszenia oczu do sufitu, jakie zapewne zaprezentuje jej mąż na wieść, że znowu musi ratować ją z opałów, i tak już nie pogorszą jej humoru.

Zsunęła z nóg przemoczone do cna botki, odwiesiła płaszcz na wieszak, wtaszczyła zakupy do kuchni i wyjrzała przez okno. Tak jak się spodziewała, od garażu, w którym stał samochód Roberta, nie prowadziły żadne ślady na śniegu, który spadł w nocy, więc był to jasny sygnał, że mąż dziś pracuje w domu, i nie było sensu, aby odwlekać to, co i tak było nieuniknione. Wprawdzie, jak zauważyła, przed ich domem stał jeszcze jeden pojazd, więc mąż nie był sam, ale przytomnie uznała, że to nawet lepiej. Może dzięki temu Robert będzie bardziej powściągliwy w strojeniu tych swoich min… A i dodatkowa para rąk do wydobywania jej fiata ze śniegu mogła się przydać.

Wyciągnęła z torebki kluczyki, zrobiła kilka głębokich wdechów i pomaszerowała do gabinetu męża. Podeszła do lekko uchylonych drzwi i przystanęła. Z pokoju dochodził donośny głos Roberta. Nie musiała być znawcą ludzkich charakterów, żeby wyłapać bez trudu, że chłop jest czymś mocno zdenerwowany i w takim przypadku wpadanie do środka i dolewanie oliwy do ognia może okazać się dla kogoś wyjątkowo przykrym doświadczeniem. Najpewniej oberwałoby się Klemensowi Jarząbkowi, bliskiemu współpracownikowi Roberta, który najwyraźniej naradzał się z jej mężem. A ponieważ uważała go za sympatycznego gościa, to się zawahała. Nie chciała, żeby Bogu ducha winny człowiek miał przez nią jakieś nieprzyjemności.

„Może to jednak nie jest najodpowiedniejszy moment?” – pomyślała, ściskając w dłoni kluczyki od samochodu.

Już miała się wycofać, kiedy zainteresowało ją jedno zdanie z przemowy Roberta:

– Mam tej baby serdecznie dosyć!

„Ciekawe której?” – mignęło jej w głowie pytanie i całkiem bezwiednie przysunęła się bliżej szpary w niedomkniętych drzwiach, żeby usłyszeć wszystko jak najlepiej.

– Zdajesz sobie sprawę, że użeram się z tą zołzą już trzynaście lat?! – perorował w najlepsze jej mąż. – Trzynaście przeklętych lat! Nawet sobie nie wyobrażasz, ile ten babsztyl mi napsuł krwi, ile naszarpał nerwów! Za każdym razem, jak ją tylko widzę, to mi się nóż w kieszeni otwiera i już niejeden raz niewiele brakowało, żeby mnie przy niej szlag trafił!

„Trzynaście lat to dokładnie tyle, ile trwa nasze małżeństwo” – nie bez pewnej przykrości skonstatowała Joanna i teraz już bezwstydnie przystawiła ucho do szpary, żeby nie uronić ani słowa dochodzącego z gabinetu męża.

– Naprawdę mam powyżej czubka głowy i jej, i tego koszmaru, jaki mi zgotowała! – gorączkował się nadal Robert. – To jest… To jest po prostu jakiś pomiot szatana, nie kobieta!

„No, bez jaj!” – o mało nie zaprotestowała głośno. „Jak śmiesz twierdzić, że trzynaście lat naszego małżeństwa to jakaś mordęga?! I jaki to znowu ze mnie pomiot szatana?!”

– Wierzę ci… – Klemens spokojnie skwitował okrzyki swego szefa. – Jak uwierzyłby ci każdy, kto miał okazję rozmawiać z nią dłużej niż kwadrans. Baba ma paskudny charakter i nic się na to nie poradzi. Wiesz, jak to się mówi o takich przypadkach: są tylko dwa wyjścia. Albo pokochać, albo porzucić.

„Paskudny charakter?!” – Joanna się skrzywiła. „I pomyśleć, że uważałam cię za sympatycznego człowieka, ty… ty… ty, gnomie jeden!”

– Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Przed pierwszą opcją niech mnie Bóg broni, a drugiej się tak zwyczajnie nie da zrobić.

– Wszystko jest kwestią kasy.

– Jak zawsze. – Nieoczekiwanie zgodził się z nim Robert. – Dlatego niezależnie od kosztów, musimy się tej wydry pozbyć raz na zawsze!

„Pozbyć?!” – Joanna niemal przestała oddychać.

– No właśnie, skoro już o kosztach wspomniałeś, to obawiam się niestety, że nasze pierwotne kalkulacje właśnie szlag trafił…

– Powiedziałem ci już, że zapłacę każde pieniądze, żeby ta megiera zniknęła z mojego życia raz na zawsze.

– Tak się tylko upewniam, żebyś potem nie miał pretensji albo żebym nie musiał dokładać do interesu z własnej kieszeni – usprawiedliwiał się Klemens.

– Spokojna twoja rozczochrana.

– Jak już wspomniałem, skoro zgadzasz się na poniesienie większych kosztów, niż zakładaliśmy, to pewnie w końcu rozwiążemy problem. Może zajmie to trochę czasu i będzie wymagało większej cierpliwości, ale prędzej czy później pozbędziemy się tej wiedźmy. Pozostaje tylko jedno pytanie: co z dzieciakiem?

– Taaak… Tu faktycznie mnie masz. Jakby nie było, to w końcu krew Jasińskich i trzeba dołożyć starań, żeby mu włos z głowy nie spadł. Musimy coś wykombinować.

– Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. – Klemens z premedytacją użył jednego z ulubionych powiedzeń swojego szefa.

– Nie marudź, tylko działaj! – warknął na niego Robert. – I to skutecznie, bo czterdzieste urodziny chcę świętować jako wolny człowiek!

Joanna usłyszała hałas fotela odsuwanego od biurka i czym prędzej czmychnęła przez salon do kuchni. Tam w popłochu doskoczyła do porzuconych siatek z zakupami i dość chaotycznie zaczęła je opróżniać i upychać poszczególne produkty gdzie popadło.

Słysząc, że drzwi do kuchni się otwierają, z trudem opanowała drżenie rąk.

– Nie wiedziałem, że już jesteś w domu.

Omal nie upuściła na podłogę słoika z majonezem, kiedy usłyszała za sobą głos męża.

– Spotkanie z Gośką się nie udało?

– Tak się złożyło, że nie. Miała stłuczkę, a trafiła na takich kierowców, którzy za wszelką cenę udowadniali jej, że to z jej winy doszło do wypadku, więc musieli czekać na policję – wyjaśniała, starając się brzmieć w miarę naturalnie. – Zresztą i tak nie miałam szans, żeby dojechać na miejsce, bo zablokowali trasę na amen. Nie było więc sensu stać w korku. Zjechałam w Rejtana i trochę okrężną drogą wróciłam do domu.

Niestety wszystko już wypakowała i brakło jej zajęcia dla rąk. Rozejrzała się z lekką paniką po kuchni. Musiała, wprost musiała coś robić, żeby tylko nie spojrzeć mu prosto w oczy i nie pokazać, że wie o wszystkim i szalenie się boi.

Z braku lepszego pomysłu rzuciła się do jednej z szafek, wyjęła z niej siatkę z ziemniakami i zabrała się za ich obieranie.

– Grunt, że nikomu nic się nie stało, nie? – Robert podszedł do lodówki i wyjął z niej karton soku. – Nalać ci trochę?

– Nie, dziękuję. Oczywiście, że jej bezpieczeństwo jest najważniejsze, ale tym sposobem kolejne spotkanie z rzędu, które planowałyśmy, nie doszło do skutku. Najpierw Małgosi wyskoczył jakiś niespodziewany wyjazd, potem Milenka się rozchorowała i nie w głowie mi były jakieś babskie nasiadówki, a teraz to… – Miała nadzieję, że zdania, które z siebie wyrzuca, są znacznie mniej chaotyczne niż myśli kłębiące się w jej głowie.

– Wiesz, jak to mówią: co się odwlecze, to nie uciecze – pocieszył ją Robert. – Zresztą z tego, co wiem, to i tak nie ma dnia, żebyście nie gadały przez telefon z godzinę, a czasem nawet dłużej, więc i tak jesteście na bieżąco ze wszystkim, nie?

– Teoretycznie tak, ale żadna technologia nie zastąpi zwykłego międzyludzkiego kontaktu. I cokolwiek nie zostanie jeszcze wymyślone, to ja i tak zawsze będę preferować tradycyjne metody. Nie ma to jak zwykłe babskie spotkanie przy dobrej kawie.

– Wiem, wiem… – mruknął Robert. – Placki ziemniaczane robisz na obiad? – zainteresował się nagle, zerkając na stale powiększający się stosik obranych ziemniaków.

– Eee… – Joanna najpierw lekko się zawahała, ale prawie natychmiast podjęła decyzję, że musi kontynuować swoje przedstawienie. – No tak. Dawno ich nie jedliśmy, więc pomyślałam, że to będzie miła odmiana.

– Serio? – zdziwił się Robert. – A ja myślałem, że placki, jako potrawa kaloryczna, ciężkostrawna, bez szczególnych wartości ożywczych i tym podobne dyrdymały, na dobre wypadła z twojego menu.

– Nic się nie stanie, jak jeden raz zjemy coś niezdrowego. – Joanna z trudem powstrzymała chęć głośnego zgrzytnięcia zębami.

Tak normalnie to nigdy nie pamiętał, a przynajmniej udawał, że nie pamięta, czego powinni unikać w swojej diecie, a dzisiaj proszę, jaki wygadany się zrobił. Szkoda tylko, że zupełnie nie w porę!

– Nie to, żebym się czepiał, ale nie za dużo tego na dwie osoby?

– Na dwie osoby? – Oderwała się od obierania i tym razem zwróciła się twarzą do niego.

Czyżby zamierzał się jej pozbyć tak od ręki? Bez żadnych przygotowań? Do tego własnoręcznie?

– Przecież Milenka dzisiaj nocuje u twojej mamy. I twoja mamuśka ma ją odebrać od razu ze szkoły. Nie tak się umawiałyście? – Patrzył na nią z mieszaniną zaciekawienia i czegoś, co zdefiniowała jako podejrzliwość.

– No tak. Faktycznie. Masz rację. Całkiem mi to wyleciało z głowy. – Stropiła się nieco i łypnęła na kupkę obranych ziemniaków.

– Poza tym wiesz, jak to jest z plackami. Jeszcze dwa dni później dom capi na całego, a dzisiaj umówiłem się z chłopakami, że wpadną na mecz. Trochę lipa, że będziemy siedzieć w takich zapachach…

– Wiesz co? W sumie to masz całkowitą rację. – Nagle poczuła wszechogarniające ją zmęczenie. – Daruję sobie te placki. Zjemy coś na mieście albo zamówię coś na wynos. – Energicznymi ruchami powrzucała ledwie obrane ziemniaki do kubła na bioodpady. – A w ogóle to mam dzisiaj sporo pracy i nie mam czasu na gotowanie.

Zapominając, że miała się zachowywać naturalnie, z głośnym plaśnięciem zamknęła pokrywę kosza, odwróciła się na pięcie i wbiegła na schody.

„Cholera!” – zaklęła w myślach, widząc kątem oka, że Robert stoi niczym wryty na środku kuchni ze znakiem zapytania wymalowanym na twarzy. „Trochę kiepsko mi wyszła ta naturalność…”

***

Nie skłamała zanadto mężowi, bo faktycznie trochę pracy miała, ale to wcale nie był powód jej rejterady z zasięgu wzroku i rąk Roberta. Po prostu poczuła, że nie da rady dłużej zgrywać się na opanowaną, kiedy była bliska zarzucenia go litanią pretensji i wyzwisk.

Nawet przez jedną chwilę nie miała wątpliwości, że to ona jest tą zołzą, wydrą, megierą, której podsłuchani mężczyźni zamierzali się pozbyć. Za kilka miesięcy minie trzynaście lat, odkąd się pobrali, i choć ich wspólne życie nie okazało się usłane różami, jak się mogli spodziewać, to i tak uważała, że nie zasłużyła sobie na takie epitety, jakimi ją określali, ani tym bardziej na brutalne usunięcie z tego padołu łez.

Zacisnęła dłonie w pięści i poczęła nerwowo chodzić po pokoju od ściany do ściany, wspominając początki ich związku. Może tam, w wydarzeniach przed laty, kryły się jakieś wskazówki, które przeoczyła, a które dobitnie świadczyły o tym, że oboje skończą marnie? On jako morderca, ona jako jego ofiara…

Joanna miała to szczęście, że nigdy w całym swoim życiu nie narzekała na brak pieniędzy. Jej ojciec jeszcze w poprzednim ustroju prowadził działalność gospodarczą, czasem mniej lub bardziej na bakier z obowiązującymi akurat przepisami prawa, ale zawsze bardzo dobrze opłacalną. Kiedy jednak stary porządek zawalił się z wielkim hukiem i rynek został uwolniony, Joachim Kowalczyk postanowił zostać szanowanym biznesmenem. Porzucił pokątne interesy, ograniczył szemrane kontakty z dotychczasowymi wspólnikami i skupił się na rozwoju firmy oferującej zaopatrzenie dla przemysłu motoryzacyjnego. Oficjalnie reklamował się jako dostawca wszelkiego rodzaju narzędzi i urządzeń, w praktyce jednak nieobce mu były dostawy materiałów znacznie mniej konwencjonalnych, takich jak choćby markery, tasiemki, cążki czy inne drobiazgi. Z czasem przekonał się, że do produkcji części samochodowych potrzeba szerokiej gamy najdziwaczniejszych i najmniej przewidywalnych towarów i przyjął za swoją dewizę nie okazywać zaskoczenia, kiedy w niedzielny wieczór dostawał od klienta telefon z zapytaniem, czy jest w stanie dostarczyć „na wczoraj” na przykład kilkanaście pilników do paznokci. Bez chwili namysłu odpowiadał twierdząco i dopiero potem kombinował, jak zdobyć potrzebny towar. A że był zarówno kreatywny, jak i słowny, to rzadko kiedy klienci mieli powody do reklamacji. Owszem, wartość niektórych tego typu transakcji była znikoma, a zysk dosłownie żaden, ale polityka ta była dogłębnie przemyślana. W wielu fabrykach działających na bazie rozbudowanych systemów komputerowych od nikogo, kto nie był zakodowanym dostawcą, żaden zaopatrzeniowiec nie mógł kupić jednego ołówka, spinacza czy paczki zszywek. A że zasada obowiązywała jedna: im większa korporacja, tym większa biurokracja, to czasem robota papierkowa zajmowała czas, którego zwykle nie było. Łatwiej więc było zamówić jakieś drobiazgi u niego, zaklasyfikowanego dostawcy, niż przechodzić całą procedurę zatwierdzania innej firmy, choćby odrobinę tańszej, a dzięki temu niejako w nagrodę za swoją elastyczność on był w uprzywilejowanej pozycji w trakcie negocjacji dużych kontraktów, za którymi szły spore pieniądze.

Stosując taką strategię, bardzo szybko na lokalnym rynku wyrobił sobie markę solidnego dostawcy. Do tego takiego, który jest w stanie zrealizować dosłownie każde zamówienie w ekspresowym tempie. Zaowocowało to stałym napływem nowych zleceń i w kilkanaście lat po upadku poprzedniego systemu sam przed sobą musiał przyznać, że odniósł spektakularny sukces. Szczególnie jeśli brał pod uwagę, że zaczynał swoją zawodową karierę od handlowania walutami pod peweksem, a swoją edukację zakończył na budowlanej szkole zawodowej.

Niestety w kwestiach osobistych uważał się za mniejszego szczęściarza. Wprawdzie z żoną stworzył trwały i udany związek oparty na założeniu, że on zarabia kasę, a małżonka ją wydaje, do tego miał trójkę zdrowych dzieci, które kochał ponad życie. Problem jednak tkwił w tym, że były to dziewczynki w ogóle niezainteresowane jego działalnością. Płeć nie miała dla niego wielkiego znaczenia, bo nie miał żadnych uprzedzeń i nigdy nie wątpił, że równie dobrze to kobieta może być obdarzona ponadprzeciętnym intelektem i talentem do robienia interesów, facet zaś może okazać się totalnym kretynem, jak i może być odwrotnie, a żadnej ze swoich córek nie oddałby za dziesięciu chłopaków, ale istną tragedią był niezaprzeczalny fakt, że żadna, ale to absolutnie żadna z nich nie chciała przejąć po nim biznesu. Przez długi czas odsuwał od siebie przykre rozważania o przyszłości firmy, którą stworzył od podstaw, ale im bardziej się posuwał w latach, z tym większym ubolewaniem myślał, że dzieło jego życia finalnie trafi w obce ręce.

Nie chciał do tego dopuścić i w istnej desperacji każdą z dziewcząt zmusił do odbycia dwumiesięcznego stażu w przedsiębiorstwie, aby przekonać się na własne oczy i uszy, czy któraś jednak nie wykaże się ukrytymi dotąd zdolnościami, dzięki którym będzie mogła go w przyszłości zastąpić. Niestety rozczarowanie było szybkie i bolesne, bo żadna z nich, tak prozaicznie nawet, nie chciała udawać, że cokolwiek ją obchodzi prowadzenie rodzinnej firmy.

Najstarsza, Zofia, kończyła wówczas studiować biologię i planowała rozpoczęcie kariery naukowej, najmłodsza z kolei, Alicja, była typowym wolnym ptakiem i zasadniczo studia rozpoczęła, notabene na wydziale zarządzania, ale ani oceny, ani nawet uzyskanie dyplomu nie były jej priorytetami. Dużo bardziej niż na nauce skupiała się na prowadzeniu bogatego życia towarzyskiego i kolejne zaliczane sesje często gęsto były wynikiem jakiegoś niesamowitego zbiegu okoliczności, dzięki któremu zdarzało się na przykład, że dostawała pytania dotyczące jednego jedynego zagadnienia, z którym zdążyła się zapoznać kwadrans przed wejściem na egzamin, czy przy wystawianiu zaliczeń wzięto pod uwagę listę obecności na jedynym z wykładów, na który całkiem przypadkowo akurat udało jej się dotrzeć. Zadziwiające szczęście towarzyszyło jej przez trzy lata studiów i być może nawet dzięki temu dałoby jej się dotrwać do końca i obronić pracę magisterską, jednakże ciąża i osobiste perturbacje sprawiły, że ostatecznie porzuciła uczelnię na poziomie licencjatu i nie planowała powrotu do studenckiego grona.

Obie dziewczęta wakacyjny staż u ojca potraktowały jako przykry obowiązek, do którego zostały przymuszone siłą i groźbą odcięcia od zasobnego konta. Obie też uznały za stosowne każdego jednego dnia udowadniać, że do takiej pracy się nie nadają. Co rano skandalicznie się spóźniały, notorycznie nawalały z wykonywaniem najprostszych zadań, a większość owych dwóch miesięcy spędziły za biurkami, przeglądając stosy gazet. Starsza w poszukiwaniu naukowych nowinek, druga zaczytując się plotkami o pięknych, sławnych i bogatych, a niekoniecznie inteligentnych.

Średnia córka, czyli Joanna, swoim usposobieniem tkwiła gdzieś pośrodku dwóch sióstr. Nie była tak poważna jak Zofia, daleko jej też było do nonszalancji i braku odpowiedzialności, którymi cechowała się Alicja. Jednakże nawet ona nie czuła się dobrze w rodzinnej firmie i nie chciała nią zarządzać. Wprawdzie rzetelnie odwaliła przypadający na nią staż i nie uchylała się od wykonywania narzuconych jej obowiązków, ale nie polubiła tej pracy i uczciwie to zakomunikowała zasmuconemu ojcu. Właśnie kończyła studiować historię sztuki i w najbliższej przyszłości zamierzała podróżować i poznawać świat, a nie gnić w jakiejś pakamerze i użerać się z wiecznie niezadowolonymi ludźmi.

Natrafiwszy na rzetelny i konsekwentny opór córek, nestor rodu swą ostatnią nadzieję pokładał w którymś ze swoich zięciów, którzy w końcu się pojawili i których z czasem wziął pod lupę. Z tym że z męża Zofii, Wiktora Kosmyka, musiał szybo zrezygnować, bo żadną miarą uczonego skupionego na naukowych badaniach nie dało się przerobić na biznesmena. Właściwie gdyby nie fakt, że córka świata poza tym gościem nie widziała i będąc jego żoną, wydawała się najszczęśliwsza pod słońcem, to żałowałby, że ktoś taki w ogóle wszedł do jego rodziny. Nie dość, że niepozornej postury, to facet wiecznie był przykuty do jakiegoś mikroskopu czy innej jakiejś takiej maszynerii, do tego chłop był totalnie oderwany od rzeczywistości. W efekcie to nie on utrzymywał Zofię, ale to ona utrzymywała jego, przy okazji dbając o niego bardziej jak matka o niezbyt rozgarnięte dziecko niż jak żona o męża.

Jako druga z kolei w związek małżeński wstąpiła Alicja, ale jej wybrankiem został muzyk z etatem w miejscowej filharmonii, który biznesem był zainteresowany tylko w aspekcie ewentualnych korzyści, jakie mógłby z niego wyciągnąć. Sama zaś idea solidnej i nieustannej pracy w firmie teścia wydawała mu się wyjątkowo mało atrakcyjna. Niestety również Rafał, bo tak miał na imię ów skrzypek, nie przypadł do gustu Joachimowi Kowalczykowi. Począwszy od pierwszego spotkania, obaj mężczyźni poczuli do siebie niemal namacalną niechęć, która z upływem czasu zyskała zarówno na sile, jak i na wyrazistości. Kiedy zaś wyszło na jaw, że ten muzyczny geniusz niedoceniany przez współczesnych (jak sam siebie przedstawiał) czy też ten wypierdek wiecznie rzępolący na jakimś Bogu ducha winnym instrumencie (jak go zawsze w myślach określał jego teść) za swoje życiowe niepowodzenia wyżywa się na Alicji i dziecku, to Joachim jako głowa rodziny zdecydował się interweniować. O ile tylko wściekłe okrzyki w stylu: „Gnaty połamię temu skurwielowi!” czy „Wykastruję dziada!” można uznać za podejmowanie decyzji.

W każdym razie rezultatem jego bojowego nastawienia było wysłanie kilku panów o smutnych twarzach i grubych karkach do niepokornego zięcia z jasnym przesłaniem: „jeszcze raz tkniesz palcem swoją żonę, to nigdy więcej nie zagrasz na żadnym ze swoich ulubionych instrumentów, a może nawet żadnego z nich więcej nie usłyszysz”. Na podkreślenie, że panowie nie żartują, bez zbędnych ceregieli wymierzyli mu kilka celnych ciosów oraz złamali mu obie nogi. Kiedy więc Rafał opuścił szpital, siniaki zeszły z obitych części ciała, a uszkodzone kończyny się pozrastały, w te pędy spakował swój niewielki dobytek i wyniósł się na drugi koniec Polski. Po tym incydencie jeden raz tylko zawitał do miasta, a mianowicie na sprawę rozwodową. Przy okazji zrzekł się jakichkolwiek praw do dziecka, upewniając się przy tym, że dzięki temu zabiegowi nie będzie ścigany o alimenty.

Kiedy sprawa została załatwiona pomyślnie, dwuletni Mateusz trafił pod opiekę dziadków, a Alicja pojechała na kilka tygodni w jakieś tropiki koić ciało i duszę. Przypadek sprawił, że poznała tam przystojnego i przesympatycznego Czarka, z zawodu lekarza dermatologa, który wnet został jej mężem numer dwa. Już z powodu wykonywanej pracy kolejny zięć wydawał się seniorowi rodu całkiem bezużyteczny, lecz szybko okazało się, że jest to najmniejszy z problemów, jakie sprawia pan doktor. Pomimo niemałych kwot, jakie każdego miesiąca Alicja otrzymywała od ojca, kobieta dość nieoczekiwanie zaczęła się uskarżać na puste konto i niemożność uiszczania podstawowych zobowiązań. Wszystko przez jakieś tajemnicze inwestycje, w których Czarek lokował każdy grosz, jakim dysponowali. Przy bliższym przyjrzeniu się sprawie znikających pieniędzy wyszło na jaw, że rzekome inwestycje to zwykła ściema, a kasa jest regularnie przepuszczana w kasynach, których Czarek jest stałym klientem. Uzależniony od hazardu lekarz został błyskawicznie odcięty od źródełka finansowania zgubnego nałogu, z czego raczej się nie ucieszył. Początkowo próbował wymusić na Alicji różne ustępstwa bądź darowizny majątkowe na jego rzecz, a kiedy jego zamierzenia spaliły na panewce, swój żal topił w alkoholu. A im więcej pił, tym bardziej był nieszczęśliwy. Niewykluczone, że zostałoby mu to wybaczone przez ewidentnie zapatrzoną w niego małżonkę, jednak kiedy posunął się do szantażu, grożąc, że jeśli nie dostanie konkretnej gotówki do ręki, zrobi krzywdę ich ledwie co urodzonemu synkowi, Markowi, czara goryczy się przelała.

Alicja, wspierana przez rodziców oraz siostry, wystąpiła o rozwód i pozbyła się ze swojego życia kolejnego nieudacznika. Zdobyte doświadczenie postanowiła wykorzystać w przyszłości i na następnego towarzysza życia wybrać kogoś, kogo będzie znała dłużej niż kilka tygodni. Poniekąd nawet spełniła ten warunek, bo swego trzeciego już męża poznała przy okazji szkolnych problemów najstarszego syna. Marcin Gryzek był wychowawcą Mateusza i zaniepokojony dziwnym zachowaniem jednego ze swoich ulubionych uczniów zaprosił jego matkę do szkoły, by omówić dostrzeżony problem. Po niezbyt długim, ale dociekliwym dochodzeniu okazało się, że senność chłopaka, spadek zainteresowania szkołą i ocenami, permanentna apatia, to nie skutek narkotyków, lecz gier komputerowych, nad którymi dzieciak spędzał całe noce w tajemnicy przed matką.

Mimo że wszystko zostało wyjaśnione i sytuacja powoli wracała do normy, spotkania dwojga dorosłych były kontynuowane, wpierw nadal w szkole, potem na gruncie prywatnym, na końcu przerodziły się w romans, którego ukoronowaniem była skromna ceremonia w miejscowym urzędzie stanu cywilnego. Marcin, czy to z powodu pedagogicznego wykształcenia, czy dzięki pogodnemu i bezkonfliktowemu usposobieniu, bez trudu wkradł się w łaski dwóch synów Alicji. Obu chłopców traktował jak własne dzieci i po prawdzie to chyba żaden z nich nie miał nic przeciwko temu, bo mężczyźni, których nazwiska nosili, nie zawracali sobie nimi głowy. Wydawało się więc, że po wielu perypetiach Alicja znalazła wreszcie szczęście u boku skromnego nauczyciela matematyki, zapalonego społecznika i bardzo dobrego pedagoga. Cieszyło to jej ojca, ale z biznesowego punktu widzenia Marcin był tak samo bezużyteczny, jak poprzedni partnerzy jego najmłodszej córki.

Dosłownie jedyną nadzieją na pozostanie firmy w rękach rodziny była Joanna i jej wybór życiowy. Joachim Kowalczyk nie chciał oczywiście, by córka poświęcała swe osobiste szczęście na rzecz rodzinnego biznesu, ale w skrytości ducha liczył na to, że najrozsądniejsza z jego latorośli nie zwiąże się z jakimś łobuzem, utracjuszem czy marzycielem z głową w chmurach.

W przeciwieństwie do męża Zofii czy dwóch pierwszych mężów Alicji, do Roberta Jasińskiego od razu poczuł sympatię, kiedy ten tylko przekroczył próg ich domu. I to do tego stopnia, że szybko zaproponował chłopakowi pracę, i Bogiem a prawdą, nigdy tego nie pożałował. Obaj mężczyźni, pomimo różnicy wieku, doskonale się rozumieli, wyznawali podobne wartości i byli tak samo zachłanni na pracę oraz pieniądze i władzę, jakie ta im przynosiła. Robert szybko awansował i raptem po dwóch latach od rozpoczęcia pracy stał się prawą ręką Joachima. Ten ostatni z kolei nie wyobrażał już sobie, by mógł się obejść bez swojego młodego pomocnika i z niepokojem patrzył na Joannę, która sprawiała wrażenie, jakby nie mogła się zdecydować, czy powinna poślubić Roberta, czy nie. Koniec końców jednak po raz trzeci poproszona o rękę powiedziała tak i praktycznie cała rodzina odetchnęła z ulgą. Wszyscy optymistycznie przyjęli założenie, że kiedyś w przyszłości to Robert obejmie zarządzanie firmą i zapewni całemu klanowi życie na wysokim poziomie, tak jak przed nim czynił to jego teść.

Przez ponad dekadę obaj panowie zgodnie współpracowali, a od trzech lat, czyli od śmierci teścia, Robert sprawował autonomiczne rządy w firmie. To on podejmował wszystkie decyzje, on zatrudniał i zwalniał pracowników, wreszcie on sam negocjował kontrakty z ważniejszymi klientami. Tyle jednak, że cokolwiek by nie postanowił, na wszystko potrzebował oficjalnej zgody swojej żony, która posiadała pakiet większościowy udziałów w przedsiębiorstwie. Reszta została podzielona na trzy równe części, po jednej dla wdowy i dla każdej z pozostałych córek. Formalnie więc Robert mianował się prezesem, ale tak naprawdę był pracownikiem zatrudnionym na etacie i właściciele, a więc przede wszystkim Joanna, de facto w każdej chwili mogli go pozbawić stanowiska. Krótko mówiąc, dopóki był jej mężem bądź do kiedy utrzymywał z nią dobre relacje, mógł być pewien swojej pozycji i wysokiej pensji.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Joanna

Joanna

ISBN: 978-83-8313-830-5

© Elżbieta Hutnik i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Aleksandra Płotka

KOREKTA: Angelika Kotowska

OKŁADKA: Magdalena Czmochowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek