Jesteśmy inni - Małgorzata Koch - ebook + audiobook + książka

Jesteśmy inni ebook i audiobook

Koch Małgorzata

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ona - młoda architekt obdarzona nietuzinkową urodą, ambitna, lecz srogo poharatana przez los. Córka prokuratorki i oficera policji. Samotnie wychowuje rocznego synka, walczy z depresją oraz lękiem przed mężczyznami. On - szalenie przystojny elektroautomatyk montujący skomplikowane systemy alarmowe, nocami łamie kody najsilniejszych zabezpieczeń na zlecenie pomorskiego gangstera. Ścieżki tych dwojga przetną się w miejscu, w którym oboje znaleźli się przez przypadek. Czy wspólnie spędzony wieczór i zrodzone przypadkowo kłamstwo pozwolą im wyprostować skomplikowaną układankę, jaką stała się ich relacja? Gdzie jest granica między piękną historią miłosną dwojga młodych ludzi a ich przekleństwem? Niesamowita książka o świetnej konstrukcji, która pozwala w ciekawy sposób przenosić się w różne momenty interakcji społecznych i emocjonalnych: od złości, frustracji, nienawiści, napięcia, lęku - do pożądania, euforii, miłości i egzaltacji. Marta Sarbiewska, lekarz specjalista psychiatrii

Małgorzata Koch - urodzona w Gdańsku, całe dotychczasowe życie związana z Trójmiastem. Obecnie mieszka w Rumi, małym mieście nieopodal Gdyni. Absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Gdańskim. Jest mężatką oraz dumną mamą dorosłego już syna Kuby. Posiadaczka dwóch kotów, od których towarzystwa jest uzależniona. Podobnie jak od podróżowania i swojego ogrodu. Po siedemnastu latach pracy porzuciła pewny etat (urzędnika samorządowego), żeby na poważnie zająć się pisaniem. Zawsze marzyła, by zostać pisarką, a literatura piękna to jej pasja, której teraz poświęca cały swój czas. Jest dowodem na to, że bez względu na to, ile masz lat, bądź jaki kurs przybrało twoje życie, nigdy nie jest za późno, by zakotwiczyć w nowym miejscu. Kiedy nie pisze ani nie czyta, rozmyśla nad kolejną fabułą, najlepiej spacerując po orłowskim molo, bo kocha Bałtyk i nie wyobraża sobie, by mogła zamieszkać daleko od niego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 21 min

Lektor: Magdalena Schejbal

Oceny
4,0 (32 oceny)
14
10
4
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marchewka1980

Dobrze spędzony czas

Piękna książka, przepełniona uczuciami, wzruszająca do łez, ale też z dobrym humorem, sarkastycznymi dialogami. Bohaterzy normalni, mimo że oboje dobrze sytuowani to markowy blichtr nie wylewa się z każdego opisu. Czytając ma się wrażenie odczuwania wszystkiego razem z bohaterami. Ich stany są bardzo naturalne i spontaniczne. Ta książka to inspirująca lektura, o tym jakie konsekwencje niesie kłamstwo oraz lekkomyślnie podjęte decyzje. Magicznie opisy nadmorskich krajobrazów, które się chłonie i prawie słychać szum tych oisywsnych fal. Całość spina zagadka z przeszłości i niewyjaśnione wątki kryminalne, chociaż tego nie jestem do końca pewna bo strasznie dużo w niej niedomówień. Naprawdę zachęca do szybkiej kontynuacji.
10
ewitka66

Nie oderwiesz się od lektury

Super historia polecam i czekam na dalszy ciąg
10
fakirek13

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
10
Jolcyk123

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja 😍😍😍😍super książka nie mogę się doczekać kontynuacji
10
Patusia9218

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z najlepszych książek polskich autorek jaką miałam przyjemność czytać.
10

Popularność




Copyright © Małgorzata Koch, 2022

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

Zdjęcie na okładce

© Zagorodnaya | Dreamstime.com

© Taviphoto | Dreamstime.com

Redaktor inicjujący

Michał Nalewski

Redakcja

Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta

Katarzyna Kusojć

Marta Stochmiałek

ISBN 978-83-8295-743-3

Warszawa 2022

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Z wdzięcznością:

Mojej kochanej Mamie,

bo zaraziła mnie swoją pasją,

ucząc miłości do książek.

Moim kochanym

i jedynym mężczyznom:

Sławkowi i Kubie,

bo bycie idealnym mężem i synem

nie jest proste.

PROLOG

Poruszyła leniwie powiekami. Promienie słońca sączyły się przez lekko uchylone drewniane żaluzje. Zawsze po przebudzeniu delektowała się świeżym powietrzem. Wdech, wydech. Ten krótki rytuał dawał jej gwarancję, że nadal jest w tej samej rzeczywistości, którą pożegnała przed snem. Właśnie w ten sposób witała każdy kolejny ranek swego jakże pogmatwanego życia.

Przez ten jeden ulotny moment miała poczucie, że jest idealnie, że wszystko jest na swoim miejscu. A potem sen odchodził i trzeba było wrócić do rzeczywistości. Rozluźnione ciało nieoczekiwanie tężało w napięciu, splątane sennym chaosem myśli gwałtownie wracały na swoje tory. Kolejny raz ogarniały ją mdłości na wspomnienie wydarzeń sprzed wielu lat, które powracały wraz z początkiem nowego dnia, choć tak naprawdę już wieki temu powinny uciec gdzie pieprz rośnie.

Oddychaj. Głęboko, powoli – nakazywała sobie.

Uwielbiała nie tylko ożywczy powiew porannego powietrza, ale też pachnącą świeżością pościel. Musiała być zawsze czysta, szeleszcząca, miękka. Tak, miała fioła na punkcie pościeli, delikatnych poduszek i kołder, w których jej ciało mogło się pławić przed zaśnięciem i tuż po przebudzeniu. To jej fobia, coś, czego już nigdy się nie wyzbędzie. Była niczym zły duch, który zawsze jej towarzyszył, wzbudzając wspomnienia. Chociaż minęło sporo czasu, Marcelina wiedziała, że czysta pościel i świeże powietrze już na zawsze pozostaną jej wybawieniem. Wiele lat temu poprzysięgła sobie, że nikt i nic nie zmusi jej do zaśnięcia w parodniowej pościeli ani w pomieszczeniu bez dopływu świeżego powietrza.

Dziś też spała przy rozszczelnionym oknie. Było gorące lato, ale powietrze nad morzem zazwyczaj niesie przyjemny chłód. Morska bryza nawet w najduszniejsze dni przynosi ukojenie. Ten dom i to miejsce pozwalały Marcelinie normalnie funkcjonować. Kochała morze, kochała Gdynię. Tutaj mogła oddychać i zapomnieć. Albo choć spróbować, bo mimo że to, co osiągnęła i kim się stała, budziło w niej dumę, nie potrafiła wymazać z pamięci dawnych lat.

Wszystko zawdzięczała swoim rodzicom – to tych dwoje ludzi kiedyś odmieniło jej los. Zapewnili Marcelinie azyl, bezpieczną przystań, w której nauczyła się normalnie żyć. Ukochane miejsce pozwoliło jej być człowiekiem, a nie zwierzęciem z chlewika. Od dwudziestu lat budziła się i wtulała twarz w świeżutką, pachnącą pościel, najlepiej z perkalowej bawełny, i to było niezmienne. Chociaż strach pozostał. Bo przecież zawsze mogło się okazać, że to tylko piękny sen. Od dwudziestu lat nie tolerowała także jaskrawych barw; nigdy więcej kolorowych, a już na pewno kwiatowych wzorów.

Najczęściej po przebudzeniu Marcelina nuciła piosenkę, którą śpiewała jej przed snem Julianna, jej mama. Melodia miała przywoływać piękne wspomnienia oraz służyć za przestrogę, by nigdy, przenigdy nie zbłądzić.

Pasterz owiec nie opuszcza,

Chce je wszystkie mieć przy sobie.

Napomina je, by czujność

miały w głowie.

Nie oddalaj się od stada!

Tak ostrzega, dzień po dniu,

Pasterz dobry. Trzeba przyznać

rację mu!

Wilk podstępny jest w pobliżu.

Na zbłąkaną owcę czeka.

Jest zły, no i kłamie, nawet kiedy

coś przyrzeka.

Lecz jedna z owiec nie wierzy.

Myśli, że pasterz kłamie,

myśli, że gdzieś lepszą trawę

ma ktoś dla niej.

A może źle radzi pasterz,

gdy każe blisko się trzymać?

Wilk trawę lepszą ma!

Ją smaczniej się wcina!

U mnie trawa słodka tak

jak te twe słodkie oczęta!

Bez Pasterza będziesz tu

wniebowzięta!1

1Zbłąkana owieczka – piosenka z serii filmów Domek na skale.

***

Och, nie, proszę się na mnie w ten sposób nie patrzeć…

Pan ma w oczach dziwnego coś… Och, ja się boję…

Nie, nie, potem zbyt trudno mi w pamięci zatrzeć

Ten wyraz, jaki mają oczy pańskie… twoje…

Tadeusz Boy-Żeleński, Uwiedziona

Rok 2020

Stanął przy barze i zamówił pepsi z lodem. Nie miał ochoty na nic mocniejszego, zresztą nie lubił alkoholu; dawał się namówić na procenty tylko w wyjątkowych sytuacjach. A dzisiaj nie wydarzyło się nic, co należałoby uczcić. Zwyczajny piątkowy wieczór i klub, do którego zaglądał, gdy miał ochotę oderwać myśli od rzeczywistości, żeby zapomnieć, ale przede wszystkim rozładować napięcie.

– Siema, dawno cię tu nie widziałem. – Poczuł, jak ktoś klepie go w ramię. – Co słychać? Masz może dla mnie jakąś robotę?

– Hej, Wiki. Nie, na razie nic się nie kroi. Ale jak coś, pamiętam o tobie. Dam znać – odrzekł i odwzajemnił klepnięcie. Nie miał ochoty na rozmowę o pracy, tym bardziej z tym gościem.

Odwrócił się tyłem do baru znajdującego się na antresoli. Spojrzał w dół na rozbawione towarzystwo. Z sezonu na sezon pojawiało się tu coraz więcej znanych osób, celebrytów i złotej nowobogackiej trójmiejskiej młodzieży, ale nie tylko. Tłocznie zjeżdżali do prestiżowego miejsca na nocne harce. Lokal przyciągał głównie wyrafinowanym, luksusowym wnętrzem, wyszukanymi drinkami w doskonale zaopatrzonym barze i dobrą muzyką z ciężkim bitem, puszczaną przez najlepszych didżejów. Czasami nawet zdarzało się gościć gwiazdy z parkietów europejskich klubów. Przede wszystkim jednak gości przyciągały dziewczyny, dosłownie roje pięknych kobiet. Część z nich wyginała swoje idealne ciała, oplatając nimi aluminiowe rurki, by skusić w ten sposób naiwnych frajerów. Nic dziwnego, że do klubu ciągnęły stada dzikich ogierów w poszukiwaniu nocnych rozkoszy. Bardziej przyzwoitej panny ze świecą tu szukać.

Doskonale zdawał sobie sprawę, dokąd przyszedł i w jakim celu. Franek rozpoznawał te twarze – niektórych znał, chociaż nie osobiście, inne tylko kojarzył z widzenia. Sam nie miał wielu znajomych, a już na pewno przyjaciół. Ludzi, z którymi pracował, wyłącznie tolerował, bo musiał, tak naprawdę jednak byli mu obojętni. Jedyną bliską mu osobą – oczywiście oprócz matki, którą kochał ponad wszystko – był Mateusz, jego kolega jeszcze z podstawówki.

Znali się szmat czasu, zawsze razem, nawet studiowali to samo – chociaż nie od razu, dopiero gdy Franek zawalił medycynę. Wtedy chyba nawzajem sobie pomogli, bo Mateusz namówił go na nowy kierunek studiów. Życie mu zobojętniało, dosłownie wszystko i wszystkich miał w dupie. To Mateusz wpadł na pomysł, by wspólnie zapisali się na gdańską polibudę. Franek działał jak marionetka, rzucony w zupełnie odmienne rejony nauki, bez namysłu podjął wyzwanie. Z akademii medycznej na politechnikę? Absurd! Ale w zasadzie czemu nie? Skoro tylko mogło mu to umożliwić odcięcie się od kręgu osób i miejsc, gdzie mógłby ją spotykać. Czuł, że Mateusz zawsze chce dla niego jak najlepiej. Byli braćmi, może nie rodzonymi, ale takimi z wyboru, a to chyba jeszcze więcej niż przyjaźń.

Teraz ten sympatyczny młody mężczyzna o włosach niczym letnie źdźbła owsa pomachał do Franka z parkietu, gdzie się kręcił, wypatrując zdobyczy na dzisiejszy wieczór. Musiał pomóc szczęściu, aby skupić na sobie uwagę płci przeciwnej – nie był Frankiem, który mógł po prostu stać w miejscu, a rój kobiet zawsze się wokół niego zlatywał. Dzisiejszym wypadem do klubu Mateusz postanowił zafundować kumplowi rozrywkę. Ostatnio chodził spięty, z nosem na kwintę. Prawdopodobnie miało to związek z jego matką. Mateusz z lękiem myślał o kolejnym nawrocie choroby kobiety.

Franek był zajebistym gościem, tylko jakoś z kobietami sobie nie radził, ba! – w zasadzie ich unikał. Raz się sparzył i został mu żal, stał się nieufny. I choć minęło tyle czasu, on dalej traktował wszystkie kobiety jak zwykłe kurwiszony. Trudno, postanowił z nikim się nie wiązać, jego sprawa, ale niech sobie chociaż od czasu do czasu pobzyka! Tak dla zdrowotności. Mateusz sam wyznawał zasadę: jak dają, trzeba brać, a darowanemu koniowi nie zaglądać w zęby. Cóż, wybredny pan Franio wyznaczył sobie inne priorytety selekcji. On musiał mieć ładną, bo inaczej mu nie stanie. Dobrze, że nie szukał do tego mądrej, bo byłby skazany na permanentną posuchę. Oczywiście Mateusz zdawał sobie sprawę, że przyjaciel niekiedy skonsumuje jakąś przygodną pannę, chociaż one same zabiegały o jego względy i lgnęły do niego niczym pszczoły do miodu. Kiedyś nieopatrznie Franek się przyznał, że uprawia seks tylko dla higieny, a konkretnie dla rozładowania emocji. I właśnie dzisiaj nastąpił czas na niezbędną higienę. Bo co jak co, ale na punkcie zdrowia Franciszek miał pierdolca. To chyba skutek uboczny studiów medycznych, na szczęście zawalonych.

Mateusz nie czepiał się tego bzika, uznając, że każdy ma jakąś fobię. Niektórzy nawet borykają się z całą masą niezdiagnozowanych odchyleń. On sam zapewne też jakieś posiadał, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Tak naprawdę nigdy nie wyobrażał sobie swojego przyjaciela w roli lekarza, zwłaszcza teraz, kiedy wiedział, czym się zajmuje.

Zamaszystym gestem ponaglił sączącego pepsi na antresoli przyjaciela do zejścia na dół. Ten jednak raczył jedynie wbić w Mateusza tępe spojrzenie i kiwnąć głową, żeby sam się pofatygował. Westchnął z irytacją, ale ruszył po schodach.

– Hej, co jest? Dawaj na dół! Muszę kogoś upolować, żadne zjawisko samo tu nie przyjdzie, a mnie rozsadza! – krzyknął kumplowi do ucha, gdyż dochodzące z dołu bity uniemożliwiały swobodną rozmowę. Hałas potęgowały dodatkowo przekrzykujące się osoby, uwieszone na balkonowej barierce.

– Daj spokój, zawsze tak mówisz, a potem i tak wychodzisz z nowym kurwiszonem! – Franek roześmiał się szyderczo.

– Nie kurwiszonem, tylko rozwiązłą panną, która nie lubi kisić. Zresztą sam też takie preferujesz. Może rzadziej z nich korzystasz, bo wiesz, że to ty dyktujesz warunki rekrutacji. Ale jeśli znajdziesz odpowiednią kandydatkę, nie pogardzisz. Mam rację, przyjacielu? – odgryzł się złośliwie Mateusz i sugestywnie uniósł brwi, zadowolony z dobrze zapowiadającego się wieczoru. Po czym omiótł spojrzeniem górną przestrzeń lokalu.

– Czasami trzeba coś zrzucić! – Franek roześmiał się ponownie tym swoim cwaniackim uśmiechem i zlustrował parkiet.

Mateusz się nie dziwił, że kobiety za nim szalały – był naprawdę przystojny, nawet on to widział.

– Spójrz tam, po prawej! Ta dziewoja tańczy, jakby była w totalnym amoku. Ta obok coś do niej mówi, a ona nic, tylko się kręci i zamiata włosami! – Ruchem głowy wskazał parkiet.

– Pewnie jest przyćpana. Chociaż… Gdyby była nafaszerowana jakimś gównem, nie ruszałaby się w tak genialny sposób. Zobacz, jak ona się wygina! – Mateusz machnął zamaszyście dłonią tuż przed nosem Franka, ten jednak odskoczył, zanim zdążył go zdrowo pacnąć. – Może to jakaś tancerka, która przyszła dać popis, by potem triumfować wśród napalonych samców? – rozważał, zupełnie niewzruszony swoim wcześniejszym raptownym gestem.

– Nie sądzę. To raczej choreografia łowiecka… – Franek uśmiechnął się pod nosem.

– To chyba już złowiła? – parsknął Mateusz. – Widzę, Franiu, błysk w twoim oku. – Był szczerze zadowolony z reakcji przyjaciela.

– Z góry wygląda nieźle, przynajmniej ma zajebiste nogi. No i te długie włosy. Chyba że są doczepione jak u połowy panien w tym lokalu… Ty, Mati, ale ona naprawdę sprawia wrażenie śniętej. Jak faktycznie jest przyćpana, to już sobie odpuściłem – skwitował Franek, jednak nie oderwał wzroku od dziewczyny, jakby myślał, co robić: zostać czy zejść na dół.

– Nie dowiesz się, dopóki nie sprawdzisz – doradził przyjaciel. – Zresztą jak uważasz. Zostań, jeśli wolisz prowadzić tę swoją kuriozalną selekcję z bezpiecznej odległości. Ja schodzę. Jej koleżaneczka też jest niezła! – Ostatnie słowa wykrzyczał, już zbiegając po schodach.

Franek zacisnął dłonie na poręczy, podziwiając tańczące zjawisko. Faktycznie dziewczyna poruszała się cudownie, jakby cała była muzyką. Biodrami kręciła delikatne, niewinne, ale szalenie seksowne okręgi. W świetle dyskotekowych iluminacji wyglądała jak jakaś zaczarowana nimfa. Krótkie czarne spodenki opinały jej okrągłe, nieduże pośladki i choć zasłaniały połowę ud, to to, co odsłaniały, było doskonałe niczym stworzone za pomocą drukarki 3D, a nie zwykłej natury. Miała długie, szczupłe i bardzo kształtne nogi. Można by rzec: arcypiękne. Wąskie w kostce, z wysoko zaznaczoną łydką. Franek z tej odległości nie widział dokładnie jej twarzy, bo w tańcu intensywnie poruszała głową jak w transie, a długie włosy ciągle ją zasłaniały.

Ciągle rozważał, czy do niej zejść. Postanowił jednak kontynuować obserwację z antresoli. Chyba bał się rozczarowania. A co, jeśli okaże się tylko kolejną panienką na jedną noc? Zaczął się zastanawiać, dlaczego jego umysł błądzi, rozpatrując inną alternatywę. W końcu przyszedł tu dzisiaj – jak zresztą zawsze – z zamiarem sprawienia sobie przyjemności, a nie znalezienia żony. Zabawne, przede wszystkim nie on i nie to miejsce, by zarzucać wędkę w nadziei złowienia idealnej wybranki.

Swoją drogą ta zjawiskowa lalka nie może odbiegać od reszty, bo żadna normalna i porządna dziewczyna nie odwiedza tego kurwidołka. Zlatują tu jak ćmy do światła, licząc na upolowanie dzianego faceta. Nieważne, kim jest – byle miał forsę. Do tego przybytku nieoficjalnie płatnej miłości ściągają najgrubsze ryby, cała tłusta śmietanka Trójmiasta i okolic, jego mroczna część. Sam się do nich zaliczał – był niezależny finansowo i mroczny. Kobiety, które tu przychodziły, dawały komu popadło, byle tylko dostać to, co chciały. Nienawidził tych wszystkich sztucznych lal, z przyklejonymi rzęsami, napuchniętymi ustami i doczepionymi kudłami. Nie pojmował, co Mateusz w nich widzi. Owszem, sam też lubił seks, ale to tylko ludzka potrzeba i jak dotąd uważał, że możliwa do zaspokojenia z każdą, byle była ładna i jak najmniej doklejona. I choć wielokrotnie miał ochotę poskromić pytona w swoich spodniach, coraz częściej gardził sposobem, który wybierał, by to osiągnąć.

Ta, którą pokochał wiele lat temu, była zupełnie naturalna, piękna, taka jego wymarzona i wyśniona. Dziewczyna, jakiej zawsze pragnął – skromna i ładna, a przy tym mądra. Bardzo mądra. Razem dostali się na medycynę, byli szczęśliwi i zakochani. Świata poza sobą nie widzieli, ale tylko jemu tak zostało. Ona na drugim roku zaczęła poszerzać swoje horyzonty i spoglądać coraz dalej, aż w końcu zostawiła zakochanego Frania i poszła za ustawionym doktorkiem.

Ocknął się raptownie z zamyślenia. Po co znów ją wspominał? Minęło tyle lat, tyle się wydarzyło, a on ciągle nie mógł zapomnieć. Przyszedł z Mateuszem wyrwać jakąś laskę, a zebrało mu się na emocjonalne dywagacje. Skarcił sam siebie i poszukał wzrokiem długowłosej nimfy. Nigdzie jej jednak nie było, stracił ją z pola widzenia. Wściekły walnął pięścią w barierkę. Sam się zdziwił, dlaczego tak emocjonalnie zareagował, ale naprawdę przyjemnie było zawiesić oko na dziewczynie. Był dzisiaj dziwnie sentymentalny. Pomyślałby kto, taki twardziel, traktujący kobiety jak maszyny, używający ich jedynie w konkretnym celu. Teraz jedyną kobietą, którą kochał ponad wszystko, była jego mama. Nigdy nie mówił o niej „matka”, bo nie lubił tego słowa, jego zdaniem było obraźliwe. Kochał mamę najmocniej na świecie, a ona kochała jego. Czuł to, nawet wtedy, gdy tak bardzo ją zawiódł – w zasadzie nadal ją zawodził, tyle że teraz tego nie wiedziała i była dumna ze swojego syna.

Nimfy nadal nigdzie nie było. Pewnie już kogoś poderwała i migdali się w toalecie. Za chwilę wyjdą i będzie po wszystkim.

Odwrócił się i ruszył po kolejną pepsi. Nagle zamarł. Stała z koleżanką przy barze, za nimi w wężowym tańcu wił się Mati, szepcząc coś do jej towarzyszki. Franek nie widział jej twarzy – dziewczyna była odwrócona – gdy nagle podszedł do niej jakiś blond fiutek, objął ją w pasie i pochylił się, szepcząc coś do ucha. Wykonała delikatny obrót, najpierw bez pośpiechu zrzuciła ze swojej talii jego dłoń, a potem odsunęła się na jakieś pół metra i wyprowadziła wprawny cios w miękkie miejsce pomiędzy mostkiem i górną częścią brzucha natręta.

FRANEK

Nie wierzę!

Oniemiały patrzyłem, jak ta gówniara zastosowała typowe uderzenie w splot słoneczny. Koleś się zatoczył – a miało co się zatoczyć, bo był wysoki i potężny – po czym na chwilę wstrzymał oddech. Widać uderzenie okazało się trafne, choć niezbyt silne, bowiem szybko wrócił do pionu.

– Spadaj. I nie zbliżaj się do mnie więcej – wysyczała, spoglądając mu prosto w oczy.

Myślałem, że typ jakoś zareaguje, może zacznie jej grozić, lecz on zawstydzony spuścił głowę i odszedł. Stałem jak wmurowany. A potem się odwróciła i zobaczyłem jej twarz. Zjawiskowo piękną twarz! Poczułem w płucach żar, jakby wepchnięto mi do wnętrza płonącą maczugę. Ta dziewczyna mnie poraziła. Ona nie była ładna, była zniewalająca i w tym momencie tak waleczna, jakbym oglądał scenę z Aryą Stark. Oczy jej płonęły, usta przygryzła ze złości. Podczas zadawania natrętowi ciosu burza jej falujących, ciemnych i sięgających pasa włosów omiotła powietrze, zahaczając o twarze kilku osób w pobliżu. W tym moją. Poczułem na policzku ich uderzenie, a w zasadzie muślinową miękkość i cudowną woń. Jednak przede wszystkim były prawdziwe! Na pewno nie stanowiły sztucznej atrapy, która przy tak gwałtownym ruchu zapewne leżałaby już na podłodze.

Mateusz i ta druga panna spoglądali na nią ze zdumieniem, tak samo jak ja i jeszcze kilka innych osób.

Niewiele myśląc, podjąłem wyzwanie i zagaiłem:

– Nieźle! – Pokiwałem głową z uznaniem. – Znasz go czy jesteś taka odważna w stosunku do wszystkich? – Próbowałem być błyskotliwy.

Spojrzała przenikliwie prosto w moje oczy, a mnie przeszył dziwny prąd. Co z nią jest nie tak? Jeszcze nigdy na nikogo tak nie zareagowałem. Może to jakaś wiedźma? Opamiętaj się, chłopie! Ile ty masz lat! – skarciłem się w myślach. Spojrzenie jej niesamowicie niebieskich oczu przeszyło mnie na wskroś, chociaż światło w klubie było stłumione. Mimo to wyraźnie widziałem ich niezwykłą barwę i okalający je wachlarz rzęs. Gapiłem się na dziewczynę niczym zahipnotyzowany idiota. Boże, czy można mieć tak długie i wywinięte rzęsy? Sięgały niemal brwi! Czarny tusz tylko dodawał im zalotności. Nagle zaczęła nimi trzepotać jak złapany w pułapkę motylek skrzydełkami. Zorientowała się, że jestem pod wrażeniem jej urody, i zrobiła to specjalnie.

– A co, chcesz się przekonać? – odezwała się spokojnie, choć kpiarsko.

Szydziła ze mnie, gówniara! Ile ona mogła mieć lat? No nie wierzę! Czy ona naprawdę się ze mnie podśmiewa? Kolejne pytania męczyły moje i tak już nadwyrężone szare komórki. Tymczasem zuchwała małolata otworzyła usta, bezczelnie udając zdziwienie. Parodiowała mnie, symulując, że opada jej szczęka – tyle że naprawdę mi opadła, gdy ukazała swoje uzębienie.

Chryyyste! To niemożliwe, żeby ktoś miał tak perłowobiałe i równe zęby! Chyba jednak są sztuczne? Daj spokój! Z wrażenia przełknąłem ślinę, bo nie mogłem oderwać wzroku od jej wilgotnych warg. Chcąc zminimalizować osłupienie, bo jeszcze w życiu nie widziałem równie pięknego zjawiska, starałem się dostrzec ewentualne skazy. Przecież nie ma ideałów! A jeśli ona nim jest?

Dalej wodziłem wzrokiem po twarzy dziewczyny, aż zaskoczyłem, że ze mnie kpi. Jedynie parsknąłem zduszonym śmiechem, choć przez ułamek sekundy rozważałem, czy nie zagrać pewnej siebie smarkuli na nosie. Zaraz jednak odrzuciłem ten absurdalny pomysł. Sam nie wiem czemu, pewnie w obawie, aby jej do siebie nie zrazić.

Przysunąłem się bliżej, pragnąc wycharczeć wprost do jej ucha: „Podobasz mi się”, ale na szczęście opamiętanie przyszło w porę. Poczułem, że przez taki idiotyczny banał mogę polec.

– Chodź, zatańczmy. Widziałem, że to lubisz – powiedziałem zamiast tego.

– O proszę! – Próbowała opanować drżenie ust w stłumionym uśmiechu, a potem rzuciła z przekąsem: – Obserwowałeś mnie i teraz zapewne myślisz, że zejdę z tobą na dół, żebyś mógł poocierać się o mnie swoim sterczącym fallusem? – odrzekła, a potem znowu otworzyła usta, ponownie parodiując opadającą szczękę. Oczywiście moją szczękę.

Zdębiałem. Wariatka! To jakaś gra? Faktycznie opadła mi szczęka, zaryła o szklaną podłogę i tam pozostała. Nie pamiętam już, kiedy prosiłem kobietę do tańca. Wystarczy, że znalazłem się na parkiecie, a same mnie dopadały. Tymczasem ona po prostu odwróciła się ode mnie i zaczęła sączyć swoje mojito. Nie, niemożliwe, żeby to się tak skończyło, żebym odszedł ze spuszczoną głową jak ten palant, któremu przywaliła. O nie… Zaraz ją okiełznam. Może i jest wyjątkowa, ale nie pozwolę sobie na tego typu akcje. Odwiedziłem klub w konkretnym celu, jestem sam i ona jest sama, a chyba nie przyszła tu machać swoim pięknym, jędrnym tyłeczkiem na próżno. Jeżeli wylądowała w piątkowy wieczór w klubie, to po to, by kogoś wyrwać. I tym kimś będę ja.

Stojąc tuż za zjawiskową i cholernie niepokorną istotą, czułem jej subtelny, cudowny zapach. Rozkoszowałem się nim. Była zmysłowa i kompletnie niedostępna. Może ma kogoś, a do klubu przyszła jedynie zabawić się i potowarzyszyć tej drugiej w łowach? – kombinowałem w myślach.

Wyjrzałem znad jej ramienia i zobaczyłem, że opróżniła szklankę.

– Jeżeli nie chcesz tańczyć, to może chociaż postawię ci kolejnego drinka, bo widzę, że zasmakował? Tylko proszę, nie reaguj jak na tego poprzedniego typka. – Chwila zawahania, ale odważyłem się ponownie pochylić nad uchem dziewczyny, a potem, na wszelki wypadek, odsunąłem się gwałtownie i uśmiechnąłem.

– Hmm… Ten poprzedni typek, jak raczyłeś go nazwać, zaproponował mi coś innego niż drink i naruszył moją prywatność – odparła, zataczając po sali triumfalnym spojrzeniem.

Parsknąłem śmiechem, nie mogłem się powstrzymać. To naruszenie prywatności było zabawne. Nie wytrzymam, coraz bardziej mnie intryguje to cudo! – pomyślałem. Nie pamiętałem, żebym już jako dojrzały facet, trzydziestoletni, reagował tak w obecności kobiety. Byłem dla nich raczej gburowaty, robiłem swoje i czasami nawet nie potrzebowałem rozmowy. Zresztą z żadną z przygodnych panienek nie za bardzo miałem o czym gawędzić.

Niby nic takiego nie powiedziała, ale czułem, że trochę sobie drwi z całej sytuacji. Była przeświadczona, że zachowała się właściwie – po prostu koleś ją wkurzył, powiedział coś niestosownego, dotknął bez uprzedzenia i dostał strzał. Ciekawe, czy odpuściłbym tej małej, gdybym był na jego miejscu? Tyle że nie mógłbym być na jego miejscu, bo w tej konkretnej sytuacji nie uległbym pokusie palnięcia chamskiej propozycji. Swoją drogą ciekawe, co jej zaproponował, bo na pewno nie taniec. Tym bardziej się należało idiocie. Dobrze, że ja już dawno przyjąłem zasadę czekania na wyraźne sygnały. Najczęściej kobiety same upraszczały sprawę, nie owijając w bawełnę. Wtedy albo odcinałem kupon i czerpałem korzyści, albo pasowałem i czekałem na korzystniejszą ofertę.

Spostrzegłem, że odwróciła się w moją stronę, a w kącikach jej ust zarysował się delikatny uśmiech. Chyba chwyciła przynętę; przyjęła wybuch śmiechu za wstęp do nawiązania znajomości. Nawet przelotnie, niby od niechcenia, zatrzymała wzrok na moich ustach. Wtedy znowu poczułem ten prąd. O co chodzi?

Przecież nie byłem jakimś smarkaczem! I wtem spłynęło na mnie olśnienie, że stojące przy mnie zjawisko diabelsko mnie podnieca. Tyle że był to inny rodzaj podniecenia niż ten, który znałem. Nie myślałem, żeby tę małą wykorzystać do jednego wiadomego celu. Naprawdę miałem ochotę z nią zatańczyć, poprzytulać się, poczuć jej piękny zapach. Może nawet pierwszy raz od wielu lat miałem ochotę pobyć z kobietą, zwyczajnie rozmawiać, podziwiając naturalny powab, jaki roztacza.

– To co, zamówić tego drinka? – zaryzykowałem ponownie, mając kolejną sposobność zbliżenia się do jej ucha. I włosów. Zatrzymałem się na chwilę, oczekując na odpowiedź.

– Możesz, tylko to był koktajl, bezalkoholowe mojito – odparła wciąż z tym samym, lekko skrywanym w kącikach ust uśmieszkiem, delikatnie odchylając głowę, aby uniknąć przypadkowego kontaktu ze mną. I cały mój sprytny plan zbliżenia naszych twarzy runął w gruzy.

– Nie pijesz alkoholu? Jesteś uczulona? – Kolejny raz głupkowato parsknąłem śmiechem. Naprawdę nie kontrolowałem się przy tej kobiecie.

Spojrzała na mnie złowrogo, a jej lazurowe oczy zapłonęły żywym ogniem.

– Z tego, co czuję i widzę, ty też dzisiaj nie pijesz? Jesteś uczulony? – wypaliła, wyszczerzając swoje piękne zęby.

Nie wiedziałem, czy należy do tych bystrych, czy raczej złośliwych, lecz odnosiłem wrażenie, że od początku ze mnie kpi. Odwykłem od niezobowiązujących pogawędek z kobietami, a przy tej wręcz czułem skrępowanie, które pozbawiło mnie dotychczasowej pewności siebie. Postanowiłem, że nie pozwolę wyprowadzić się z równowagi, choć ta jej niedostępność pomału zaczynała mnie wkurwiać. Nie tańczy, nie pije alkoholu… To po groma tu przylazła? Tylko mnie wkurza i marnuje mój czas! Nie wytrzymam, jak zaraz chociaż nie zatańczymy. Co ze mną było nie tak?Oczywiście w jej oczach, bo tylko ona postanowiła prowadzić ten podejrzany eksperyment pod hasłem „ironiczna i nieugięta”. Cholernie mąciła mi tym w głowie. Może lepiej dać sobie spokój? – zastanowiłem się. Poszukać innego obiektu, który zaciągnie mnie na parkiet albo do samochodu, do domu, dokądkolwiek, byle tylko zatrzymać mnie przy sobie.

Przez sekundę tkwiłem w zawieszeniu, ale czułem latające wokół nas iskry. Dlatego błyskawicznie podjąłem decyzję – nie pozwolę jej się wywinąć, dopóki nie wygram tej rundy. W myślach już gratulowałem sobie zwycięstwa.

– Nie mam uczulenia. Przyjechałem samochodem, a nie wsiadam za kierownicę po alkoholu, taką mam zasadę. – Zaznaczyłem to z dumą jak jakiś chłoptaś z podstawówki.

– Wow! No widzisz, ja wyznaję tę samą zasadę. A poza tym karmię. – I znowu ten szyderczy, ale zalotny uśmieszek.

– Karmisz? Jak karmisz…? Kogo karmisz? – Chyba nie zrozumiałem dowcipu i właśnie robiłem z siebie pajaca.

– Piersią. Normalnie. Dziecko – odpowiedziała i ponownie spiorunowała mnie wzrokiem.

Musiałem zrobić debilną minę, bo parsknęła, a jej brwi szybko podjechały do góry. Ale równie szybko odzyskała panowanie nad sobą. Jej twarz wykrzywił grymas, a w oczach pojawił się zbolały smutek. Uznałem, że to kolejna poza aktorska.

Złośliwiec! Zołza! Cały czas ze mnie kpi – powtarzałem w myślach.

– Zawsze tak się natrząsasz z ludzi?

– Ja? Nie, coś ty. Tylko z facetów! – Zmarszczyła czoło, wpatrując się we mnie podejrzliwie.

– Dobre. Ale na mnie nie działa.

– Co na ciebie nie działa? Ja czy moje żarty? – Wydała się zaciekawiona odpowiedzią, bo posłała mi wymowne spojrzenie.

– Ani jedno, ani drugie. Chociaż nie nazwałbym tego żartami, raczej zwykłą szyderą – odparłem.

– Nazywaj, jak chcesz. Ważne, że rozmawiamy, a nie myś­lisz tylko o tym, żeby mnie przelecieć i sobie ulżyć. Jeśli nie szukasz kogoś na szybki numerek, to może po prostu oświeć mnie, czego tak naprawdę chcesz – wyskoczyła ni z gruszki, ni z pietruszki.

O ironio! Raczej wyczuła moją desperację, bo wypowiadając tę zuchwałą uwagę, uśmiechnęła się bezwzględnie. Co za bezczelna istota! Przelecieć! Też wymyśliła! Dobra, może na początku miałem taki zamiar, ale teraz kompletnie nie wiedziałem, jak się zachować, co odpowiedzieć na jej bezpośredniość. Była zuchwała, a to sprawiało, że jeszcze bardziej mnie kręciła.

Poczułem silne drgnięcie w spodniach. Natychmiast musiałem ochłonąć, aby się nie skompromitować. Tymczasem bystre lazurowe oczy wymierzały mi sierpowy w brzuch. Ja pierdolę! Skanowała mnie wzrokiem niczym wykrywacz kłamstw. Teraz naprawdę przegięłaś, mała! Prędzej piekło zamarznie, niż ci odpuszczę! Weszłaś w zasięg działania mojego radaru, klamka zapadła i nawet się nie zorientujesz, kiedy będziesz moja – poprzysiągłem jej w duchu.

– Nie działasz na mnie nic a nic. – Wbrew swoim postanowieniom palnąłem jak ostatni kretyn, a z gardła wydarł mi się pełen niedowierzania śmiech. I właśnie teraz mój mózg pracował na pełnych obrotach, starając się rozkminić, co tu się, u licha, stało. Po co ja to powiedziałem?

Spojrzała na mnie tymi swoimi wielkimi, niebieskimi oczami, a lekkim ruchem głowy wprawiła długie włosy w ruch. Wyglądała jak modelka, ale sprawiała wrażenie, że ma to gdzieś, że znalazła się w klubie przypadkowo, wcale nie przyszła szukać faceta, omamić kolejnego frajera. Wreszcie uzmysłowiłem sobie prawdę, jednak zanim udało mi się otrząsnąć z mgły, która na początku spowiła mój umysł, palnąłem jeszcze gorszą głupotę:

– Kobiety na mnie nie działają… – Chciałem kontynuować wątek, że zwłaszcza takie złośliwe jak ona, ale weszła mi w zdanie:

– Jesteś gejem? Nie wierzę! To dlatego zachowujesz dystans i nie przykleiłeś się jak rzep? W takiej sytuacji możemy zatańczyć!

Wyraźnie podekscytowana swoim odkryciem, złapała mnie za rękę i pociągnęła w stronę schodów. Ponownie zdębiałem. Gdyby nie trzymała mojej wielkiej łapy w swojej drobnej dłoni i nie ciągnęła gorliwie na parkiet, gdyby nie była taką piękną nimfą, wyjątkowym zjawiskiem, pewnie stanąłbym i popukał ją w czoło. Co ja wyczyniam? Dałem z siebie zrobić geja! I po co? Żeby potrzymać tę nieziemską istotę za rękę, poczuć jej bliskość w tańcu. Cholera, jaką bliskość! Przecież będę musiał trzymać dystans, bo czuję, że stoi mi od samego trzymania jej delikatnej łapki. To mnie zdruzgocze, zniszczy!

W głowie huczało mi od natłoku myśli. Czułem, jak dziko wali mi serce, niemal łamiąc żebra. Puls dudnił mi w uszach – i nie tylko w nich. Może tak bardzo przywykłem do tego, że kobiety padają mi do stóp, i dlatego jej opór natychmiast mnie zaintrygował. A teraz pokonam siebie własnym debilizmem. W jej oczach kryła się tajemnicza iskra, coś na kształt uwięzionego smutku. Ona nie tylko była w moim typie, lecz interesowała mnie jej historia. Dlaczego ktoś tak niewiarygodnie piękny stał się tak cyniczny i jednocześnie lękliwy?

Miała takie drobne dłonie, delikatne i bardzo zimne, choć przecież było lato. Zapragnąłem je ogrzać. Ale musiałem się powstrzymać, w końcu byłem gejem. W co ja pogrywam? Ja, Franciszek, gejem! Dobre!

Gdy znaleźliśmy się na parkiecie, nie wiedziałem, jak się zachować. Jak z nią tańczyć jako gej? Kuuurwa! – krzyczałem w myślach. Jaki gej? Jestem stuprocentowym heterykiem, a ty, kobieto, działasz na mnie jak żadna inna. W co ja się dałem wrobić? Jak zniosę ten taniec? Jak zniesie go mój fallus? Godząc się na ten absurd, odkryłem w sobie masochistyczne skłonności.

Musiałem zachować naprawdę wielki dystans, żeby nic nie zauważyła. I wtedy rozbrzmiały rytmy piosenki Dance Monkey. Lubiłem jej słuchać, a jeszcze bardziej podśpiewywać ją podczas jazdy samochodem, lubiłem też kołysać się w jej rytm. Zawsze sprawiała, że się uśmiechałem, pozytywnie mnie nakręcała. Widać, że na nią działała identycznie. Śmiała się radośnie jak dziewczynka, która zobaczyła klauna z głupią miną. Tańczyła zupełnie swobodnie, trzymaliśmy się za ręce, a ona raz po raz okręcała się wokół mnie. Jej zachowanie było spontaniczne, nie prowokowała, po prostu cieszyła się zabawą. Miała piękne, zwinne ciało – dosłownie nie mogłem oderwać od niego wzroku. W końcu tańczyliśmy razem. Byłem blisko niej, może nie na tyle, na ile liczyłem, ale czułem, jak zatapia w mych łapach swoje drobniutkie rączki, a z każdym ruchem muskały mnie jej piękne, długie włosy. Pragnąłem tego od samego początku, gdy tylko z antresoli pożerałem ją wzrokiem. Teraz czułem się jak w jakiejś innej czasoprzestrzeni. Odpłynąłem w tańcu, śmiałem się do niej i z nią. Uraczeni chwilą, nie zauważyliśmy, kiedy piosenka dobiegła końca, a w jej energiczne brzmienie wkradły się nowe, łagodne dźwięki. Puścili wolny, melancholijny utwór.

I wtedy ona raptem wyrwała dłoń, jakby wiedziona jakimś nieokreślonym impulsem. Gwałtownie się cofnęła i storpedowała mnie wzrokiem. Gdyby tylko spojrzenie mogło zabić… Nie pozwoliłem na to. Delikatnie, ale stanowczo przytrzymałem ten kruchy kawałek lodu, przyłożyłem do ust i chuchnąłem gorącym powietrzem. Spojrzała na mnie, a w jej oczach dostrzegłem zdziwienie.Skubana! Miała tak bogatą mimikę, że z jej twarzy można było wyczytać wszystko.

– Nie wypada zatańczyć wolniejszego kawałka z gejem? – zapytałem, chcąc rozładować atmosferę, uspokoić ją i zatrzymać w tańcu. – Masz bardzo zimne dłonie – dodałem, po czym wstrzymałem oddech, bo miałem wrażenie, że słyszy, jak nerwowo drży moja klatka piersiowa.

Pozwoliła, żebym delikatnie ją objął i przyciągnął do piersi. Czułem się wspaniale, chociaż nigdy nie przepadałem za przytulaniem. Udało się! Zatrzymałem ją, została i była naprawdę blisko mnie. Tylko jakim kosztem? Robiłem z siebie ciotę! Wiedziałem, że ona w to uwierzyła. Było mi dobrze, bo trzymałem moją nimfę w objęciach, niezbyt jednak silnych. Na pewno nie był to uścisk, na jaki naprawdę zasługiwała – i na jaki sam miałem ochotę. Musiałem pilnować swoich odruchów i odsuwać od niej dolną partię ciała. Myślałem o tym, co mi powiedziała – że chciałbym ocierać się o nią swoim sterczącym fallusem. Dlaczego? Pewnie na większość facetów tak działała. Jeśli nie na wszystkich. Musiała mieć tego dosyć. Dlatego ucieszyło ją odkrycie, że jestem gejem. Potrzebowała spokoju, tańca bez nachalnych umizgów.

Eureka! Barwo, Franko! Cóż za wnikliwa psychoanaliza kobiecych emocji.

Rozmarzyłem się, czując bijący blask tego słońca. Nagle pomyślałem, jakim darczyńcą jest Słońce. To dzięki niemu istnieje cały Układ Słoneczny. To jedna z miliarda gwiazd we Wszechświecie, ale to na niej Ziemia i inne planety skupiają całą uwagę, krążąc wokół. To nasze życiodajne światło. Dlaczego pomyślałem o zupełnie obcej kobiecie jak o najważniejszej z gwiazd? Pewnie dlatego, że jej bliskość przekazała mi mnóstwo pozytywnej energii, identycznie jak przechwytywanie tej, którą wytwarza Słońce.

Wtedy się odezwała, raptownie sprowadzając mnie na ziemię:

– Zastanawiam się, co taki facet jak ty robi w tym klubie.

– To samo, co taka dziewczyna jak ty – odparłem z lekkim uśmiechem, nie pozwalając zbić się z tropu.

– Ale ja nie jestem…

Odchrząknąłem.

– Gejem?

– Raczej lesbijką. – I znów ten kpiący uśmieszek. Tyle że już mnie nie drażnił. Zaczął fascynować i zrozumiałem, że ona po prostu taka jest. Naturalna, spontaniczna i konkretna. Wyrażała swoje odczucia prosto z mostu, miała cięte riposty i nie zależało jej, żeby dobrze wypaść. Była sobą, ale przede wszystkim była normalna. Czego nie można powiedzieć o mnie – w końcu dałem z siebie zrobić homoseksualistę.

– Przyszedłem tu z Mateuszem. To mój kolega z pracy – odparłem jakby nigdy nic. – Tyle że on o mnie nie wie i… wolałbym, żeby tak zostało.

– Niemożliwe! Powiedz, że żartujesz? – Zatrzymała się, cofnęła o krok i spojrzała na mnie. W jej oczach zobaczyłem błysk podekscytowania. A już myślałem, że to koniec tej farsy, że przejrzała moją grę. Ale ona dalej w to brnęła: – Nie wyglądasz mi na kogoś, kto wstydzi się swojej orientacji. Chyba akceptujesz siebie takim, jaki jesteś? – Zalotnie odgarnęła kosmyk włosów z twarzy, by założyć go za ucho, wytrzeszczając na mnie te swoje ogromne oczy.

Kurrrwaa! Od niemego bluzgania i zaciskania szczęki aż rozbolały mnie zęby. Nie wytrzymam! Jasne, że akceptuję. Szczególnie w tej chwili, w tym momencie, przy tobie! – darłem się do siebie bezgłośnie.

Dobra, na dziś muszę się poddać. Nie mam już u niej szans. Nie poniosłem takiej porażki od czasów Nataszy. Nagle dotarło do mnie, że nie poczułem ukłucia na samo wspomnienie jej imienia. Może moim dzisiejszym osiągnięciem nie będzie zaliczenie panienki, tylko zapomnienie na zawsze o tej, która kiedyś była dla mnie jedyna.

Dosyć tego. Idę szukać Mateusza i wychodzimy. Mam po uszy tej farsy. Miałem się rozerwać, rozładować, a osiągnąłem odwrotny efekt.

Wtedy ona wyszeptała:

– Przepraszam, nie powinnam pytać o takie intymne sprawy. – I oparła głowę na moim ramieniu.

– Nic nie szkodzi – odparłem, niby przypadkowo muskając ustami płatek jej ucha. – Nie jestem typem wrażliwca, szlochanie do poduszki mi nie grozi.

Zastanawiałem się, dlaczego tak nagle zmieniła front. Czy nadal mnie sprawdza? Zanim doszedłem do jakichkolwiek wniosków, postanowiłem się opanować i skończyć z tą debilną analizą. I, o dziwo, wszystko puściło. Całe napięcie ze mnie zeszło. Mogłem ją przytulić, ba!, nawet tego pragnąłem, tak zwyczajnie. Poczułem, że chciałbym ją chronić. Nie wiem przed czym czy może przed kim, jednak miałem wewnętrzną potrzebę ochronienia tej kruchej istotki. Przysunąłem się i ciaśniej objąłem ją w pasie. Była taka drobna, taka kobieca i delikatna. Fascynowała mnie. Pragnąłem jej już nie tylko fizycznie. Musiałem kontynuować tę znajomość. Trudno, na razie jako kumpel gej. Potem jakoś z tego wybrnę i zaczniemy normalnie…

Nagle zaczęła się żegnać. Prosiłem, żeby jeszcze trochę została, ale przecież nie mogłem być nachalny. Wyszliśmy z klubu. Chciałem odwieźć ją do domu, ale przypomniała mi, że przyjechała własnym samochodem. Czekaliśmy na zewnątrz na jej towarzyszkę. Po chwili się pojawiła – oczywiście z Matim. Oboje byli lekko wstawieni.

– O, Franio! Widzę, że los ci sprzyja! – Mateusz puścił do mnie oko. – Marta, poznaj, to mój przyjaciel Franek. – Wskazał na mnie, a potem spojrzał znacząco na Martę i zapytał: – A to twoja…?

– A to moja siostra Marcelina – odparła.

– Siostra? – Byłem szczerze zdziwiony. – Marcelina! Piękne imię. – Chciałem dodać: „jak cała ty”, ale ugryzłem się w język.

– Bawicie się pół wieczoru, a ty nawet nie wiesz, jak dama ma na imię? – spytał skonsternowany Mati.

– Faktycznie, przepraszam. – Puknąłem się w czoło i wyciągnąłem rękę do Marceliny. – Jestem Franko.

Uśmiechnęła się, ujęła moją dłoń i wyszeptała z tym swoim zawadiackim uśmieszkiem:

– Marcelina.

Gdy odprowadziliśmy dziewczyny na parking, znów nogi się pode mną ugięły. Marcelina podeszła do czarnego sportowego porsche. Patrzyłem, jak wsiada do tego cacka i wycofuje. Niewiele myśląc, zostawiłem Mateusza i wskoczyłem do swojego wozu. Doznałem olśnienia. Musiałem za nią pojechać!

– Co za kretyn, bałwan! Nawet numeru telefonu nie wziąłem… – syczałem pod nosem.

Marcelina jechała przepisowo, nie szarżowała. Prowadziła porsche jak zwykłe auto. W Kamiennym Potoku zatrzymała się pod jakimś domem jednorodzinnym. Otworzyła bramę i wjechała na podwórko. Obserwowałem ją z pewnej odległości. Jeśli ta druga to naprawdę jej siostra, może najpierw ją odwiozła? Albo mieszkają razem? W mojej głowie powstawało coraz więcej scenariuszy. Skąd taka panna ma taki samochód? W dupę! Udaje cnotliwą, a pewnie ma nadzianego gacha! Wszystkie są takie same, tylko forsa i forsa…

Siedziałem w aucie jak ostatni idiota i czekałem, aż wyjedzie. Ona jednak nie wyjeżdżała. Wtedy znów doznałem olśnienia – przecież gdyby miała tylko odwieźć siostrę, nie wjeżdżałaby na podjazd!

Przejechałem obok domu, ale samochodu nie było widać na podjeździe. Schowała go do garażu. Bingo! Czyli musi tu mieszkać. Dom był stary, choć może raczej stylizowany na stary, taki średniej wielkości pałacyk. Pewnie to nie żaden gach, tylko bogaci rodzice. Jak na złość musiała się okazać księżniczką. Nie, to nie dla mnie. Tylko czekać, aż zacznie stroić fochy i oczekiwać luksusów… Chociaż w sumie jeżeli jest tego warta, to czemu nie?

Rozpierała mnie złość. Na groma jasnego polazłem do tego klubu? Nie potrafiłem myśleć o niczym innym jak tylko o ostatnich godzinach. A przed oczami ciągle miałem ją, Marcelinę.

Swoją drogą fajne imię – pomyślałem, odjeżdżając nieco uspokojony spod domu jej rodziców, takie nietuzinkowe. Nie znałem dotąd żadnej Marceliny. Uśmiechnąłem się do siebie, stwierdzając, że nawet jej imię jest jedyne w swoim rodzaju. Zupełnie jak ona. Już wiedziałem, że nie przypomina innych kobiet, które zwykle nie wzbudzały mojego zainteresowania.

Gdy godzinę później leżałem w swoim łóżku, cały czas ją widziałem – w tym jej zwiewnym, cieniutkim futerku. Przejąłem z rąk szatniarza fatałaszek, a ona odwróciła się i wyciągnęła ręce, bym mógł jej go założyć. Krótkie, sięgające do pół uda czarne futerko, czarne szorty i wysokie czarne espadryle ze złotymi wiązaniami. Dopiero na dworze mogłem porządnie zlustrować ją całą. Widok dosłownie powalił mnie na kolana. Wyglądała subtelnie, elegancko, a przy tym wyrafinowanie. Pod spodem miała bluzkę opuszczoną na ramiona, jej biel pięknie kontrastowała z oliwkową karnacją Marceliny.

Gdy zamykałem oczy, żeby zatrzymać jej obraz pod powiekami, przeszywał mnie dziwny prąd. Moje ciało reagowało jak ciało trzynastolatka. Byłem już wyczerpany wręcz bolesną erekcją, którą prowokowały przetaczające się przez moją głowę obrazy.

Przewracałem się z boku na bok, analizując wszelkie możliwe scenariusze. Nie wiedziałem jeszcze, co będzie dzisiaj, co będzie jutro, w niedzielę. Wiedziałem jedno: muszę ją zobaczyć. To pragnienie stawało się palące, dokuczliwe.

Usnąłem, gdy za oknem już świtało.

MARCELINA

Dałam się namówić Marcie na wyjście w piątkowy wieczór do klubu. Nie chciałam sprawiać jej przykrości, bo razem z mamą postawiły sobie za zadanie pomóc mi wrócić do społeczeństwa. A konkretnie – żebym znowu zaczęła bywać w miejscach publicznych, żebym ponownie prowadziła beztroskie życie szczęśliwej młodej kobiety czekającej na przystojnego księcia z bajki. Jednak one nie doświadczyły takiej straty jak ja, dlatego nie mogły wiedzieć, czego pragnę i jak mi pomóc. Sama byłam zdziwiona, że wyszłam z domu, ubrałam się jak na imprezę i poszłam tańczyć. Tak, znowu tańczyłam! Kochałam taniec, kochałam muzykę i lubiłam ludzi… No, kiedyś lubiłam ludzi.

Leżałam teraz w swojej świeżutkiej pościeli i rozmyślałam o nim. Od samego początku wydawał się inny. Stał na antresoli zamyślony, oparty o balustradę. Widziałam, że mnie obserwuje. Zastanawiałam się, co będzie, gdy do mnie zejdzie, jak się zachowa. Ale nie zszedł, nawet kiedy zawołał go ten drugi, który bawił się z Martą. W sumie poczułam ulgę, bo tego wieczoru chciałam prowokować, być femme fatale. Chciałam się odegrać.

Głupia. Nigdy nie uda ci się odegrać! – skarciłam się z odrazą.

Czułam, że nie nadaje się na moją ofiarę. Dobrze, że nie wybrał mnie na obiekt swoich żądz; byłoby mi go żal. Miał takie piękne zielone oczy. Zawsze miałam słabość do pięknych oczu, a jeszcze zielonych…

– „A w każdą noc zielone twoje oczy, widzę w nich sad i wbiegam tam. Mam już swój dom i nic mnie nie zaskoczy. Wreszcie cię mam, wreszcie cię mam”… – zanuciłam swój ulubiony refren z Piosenki o zielonych oczach.

Udawałam obojętną, podczas gdy jego widok prawie mnie zahipnotyzował. Musiałam zwalczyć w sobie uporczywą chęć gapienia się na tę doskonałą twarz. Jego uroda naprawdę zapierała dech w piersiach. Miałam wrażenie, że otacza go jakaś wibrująca energia, dosłownie emanował witalnością. Wystarczył moment, jedna chwila, bym przepadła, kiedy mnie zagadnął, a przy tym filuternie uniósł doskonale zarysowaną czarną brew. Nadal grałam niewzruszoną, choć czułam, jak moje serce przyspieszyło, a usta delikatnie się rozchyliły, aby nadążyć z oddychaniem. Być może kontakt z tym doskonałym facetem, którego ubiór zapewne skrywał równie doskonałe, wysportowane ciało, doprowadził mnie do chwilowego odmóżdżenia. Był kwintesencją magnetyzmu, a do tego wabił cudownym, wręcz grzesznym zapachem.

Zastanawiałam się, czemu przyszedł sam do tego klubu. Powiedział, że jest gejem, ale przecież tacy jak on nie szukają rozrywki w podobnych miejscach. Może faktycznie tylko towarzyszył Mateuszowi, bo głupio było mu odmówić.

Zaczepił mnie, dopiero gdy spacyfikowałam tego nachalnego gnoja. Poczuł się bezpiecznie, bo spostrzegł, że nie jestem zainteresowana męskim towarzystwem. Tym samym nie wzbudzał podejrzeń kolegi, bawiąc się ze mną. Stałam się świetnym alibi. Tego wieczoru byliśmy sobie pisani. Ja znalazłam w nim tarczę dla niewyżytych samców, a on we mnie kobietę, która nie szuka przygody. Idealnie się złożyło. Czułam się przy nim beztrosko. Wyzwolił we mnie radość i spokój, ale pewnie tylko dlatego, że od początku był szczery i nic nie udawał.

We wspomnieniach próbowałam odnaleźć siebie sprzed ponad dwóch lat. Chciałam wysupłać z zakamarków pamięci kobietę, którą od wtedy inni próbują naprawić, tworząc wokół niej zakłamaną rzeczywistość. Ale bezskutecznie. Tamtego dnia, gdy usłyszałam całą prawdę o nim – o tym, co zrobił – zrozumiałam, że we mnie nie ma już nic. Nie ma żalu, nie ma bólu, nie ma rozpaczy. Nie mam już celów ani marzeń. Czuję tylko beznadziejną pustkę, której nikt już nie zapełni. W moim ciele bije serce zmrożone lodowatym podmuchem tamtego dnia, ale nie chce się zatrzymać, ma dla kogo bić, każe mi nadal żyć…

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI