Jesteś wyzwaniem - Ryan Kendall - ebook + książka

Jesteś wyzwaniem ebook

Ryan Kendall

4,3

Opis

"Kolejna powieść bestsellerowej Kendall Ryan!


Liz, przyjaciółka Ashlyn z popularnej powieści Jesteś zagadką, to atrakcyjna studentka czerpiąca z życia pełnymi garściami. Ma za sobą romanse z wieloma mężczyznami, nawet z własnym promotorem. Wszystko się zmienia, gdy na jej drodze staje nieziemsko przystojny chłopak z sąsiedztwa, Cohen.
 

Spotkania z innymi mężczyznami nie smakują już jak dawniej, bo Liz wciąż tęskni za Cohenem. Ten jednak jasno stawia warunki ich relacji — jego pierwszy raz nastąpi dopiero wtedy, gdy spotka prawdziwą miłość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 203

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (124 oceny)
65
35
17
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Empaga

Dobrze spędzony czas

fajnie się czyta 👍🔥
00
Monikalimonka

Z braku laku…

Pierwsze wrażenie może być. Oba tomy są lekkie nie wymagające myślenia 🤣. Jeśli chodzi o fabułę w obu książkach  są ciekawe . Niestety  nie są tak rozpisanie  jakbym oczekiwała. Brakuje mi tu pociągnięcia wątków a książka robi się płaska. Początkowy ogień czytania,  przygasa i już tylko tli się do końca .
00
martynazat

Nie oderwiesz się od lektury

Szybko się czyta. Fabuła wciąga. Polecam
00

Popularność




Copyright © 2012 Kendall Ryan

Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

Tytuł oryginalny: Make Me Yours

Tytuł: Jesteś wyzwaniem

Autor: Kendall Ryan

Tłumaczenie: Regina Mościcka

Redakcja: Magdalena Binkowska

Korekta: Aleksandra Tykarska

Projekt graficzny okładki: Studio KARANDASZ

Zdjęcie na okładce: solominviktor/Shuterstock

Redaktor prowadząca: Angelika Ogrocka

Redaktor inicjująca: Agnieszka Skowron

Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

www.pascal.pl

Bielsko-Biała 2016ISBN 978-83-7642-775-1

eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux

Mojemu mężowi, najlepszemu człowiekowi, jakiego znam.

Podziękowania

Jak w przy­pad­ku każ­dej swo­jej po­wie­ści, pod­czas pi­sa­nia Je­steś wy­zwa­niem otrzy­ma­łam wspar­cie od bar­dzo wie­lu osób.

Naj­pierw chcia­ła­bym po­dzię­ko­wać moim pierw­szym czy­tel­nicz­kom – Lo­li­cie Ver­ro­en i Ma­di­son Se­idler, któ­re po­dzie­li­ły się ze mną wra­że­nia­mi i trzy­ma­ły kciu­ki za uro­cze­go Co­he­na (przy oka­zji osob­ne po­dzię­ko­wa­nia dla Ma­di­son za po­mysł na jego imię).

Szcze­gól­ne wy­ra­zy uzna­nia na­le­żą się Sali Po­wers, bo­skiej beta-re­ader­ce z Au­stra­lii. Zdra­dzę tyl­ko, że moc­no nad­uży­ła wy­krzyk­ni­ków i nie­cen­zu­ral­nych słów za­chwy­tu, chcąc wy­ra­zić swo­je uzna­nie dla za­ry­su książ­ki. Nie­sa­mo­wi­ta z cie­bie bab­ka!

I jesz­cze po­dzię­ko­wa­nia dla mo­jej re­dak­tor­ki, Ta­nyi Sa­ari. Je­steś wiel­ka! Dzię­ku­ję, że oży­wi­łaś moją opo­wieść.

Wszyst­kim moim czy­tel­ni­kom po­wiem tyl­ko tyle: ko­cham was!

Rozdział 1

Jak­by na to nie spoj­rzeć, by­cie pią­tym ko­łem u wozu za­wsze jest do bani. Prze­su­nę­łam się na dru­gi ko­niec koca, żeby zna­leźć się jak naj­da­lej od Ash­lyn i Aide­na, mig­da­lą­cych się na oczach wszyst­kich. Moja cier­pli­wość się wy­czer­pa­ła, gdy Aiden na­chy­lił się nad moją przy­ja­ciół­ką i za­czął ją kar­mić tru­skaw­ka­mi, raz po raz ca­łu­jąc jej peł­ne owo­ców usta.

Za­raz pusz­czę pa­wia…

Mi­nął rok od cza­su, gdy po­zna­li się pod­czas ba­dań Ash­lyn nad amne­zją. On był pa­cjen­tem, ona dok­to­rant­ką. Ry­zy­ko­wa­li, kie­dy po­sta­no­wi­li być ra­zem, ale ko­niec koń­ców wszyst­ko się uło­ży­ło. Ow­szem, cza­sem trud­no było wy­trzy­mać w ich to­wa­rzy­stwie, ale ja­koś to zno­si­łam, bo ko­cha­łam Ash­lyn jak sio­strę, a ona wy­glą­da­ła na bar­dzo szczę­śli­wą. Nie chcia­łam jed­nak, żeby ich pu­blicz­ne czu­ło­ści za­prze­pa­ści­ły moje szan­se na pod­ryw, tym bar­dziej że upa­trzy­łam so­bie cel. Przy­stoj­ny fut­bo­li­sta i jego rów­nie atrak­cyj­ny kum­pel.

Rzu­ci­łam wi­no­gro­nem w za­ję­tą Aide­nem przy­ja­ciół­kę, by zwró­ci­ła na mnie uwa­gę. Wi­no­gro­no od­bi­ło się od jej gło­wy i wy­lą­do­wa­ło na kocu. Od­wró­ci­ła się zdez­o­rien­to­wa­na.

– Hej, spójrz na to cia­cho na dru­giej…

Ash­lyn zer­k­nę­ła we wska­za­nym kie­run­ku i uśmiech­nę­ła się.

– Blon­dyn, nie­bie­skie szor­ty?

Przy­tak­nę­łam. Wła­śnie po­dał ide­al­nie pod­krę­co­ną pił­kę pro­sto do rąk swo­je­go kum­pla.

– Wy­glą­da dość mło­do – za­uwa­ży­ła Ash­lyn.

Prze­wró­ci­łam ocza­mi.

– Jego kum­pel też ni­cze­go so­bie… Ja i oni, mo­gło­by być faj­nie.

– Uwa­żaj na sie­bie. – Ash­lyn wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, jed­no­cze­śnie pusz­cza­jąc do mnie oko. – Ata­kuj, my po­cze­ka­my.

Nie zdą­ży­łam na­wet prze­my­śleć stra­te­gii, gdy pił­ka Pana Sło­dzia­ka wy­lą­do­wa­ła u mo­ich stóp. To bę­dzie dużo ła­twiej­sze, niż my­śla­łam… Kasz­ka z mlecz­kiem.

Wsta­łam i otrze­pa­łam dżin­sy, a po­tem niby od nie­chce­nia schy­li­łam się i ją pod­nio­słam. Trzy­ma­jąc pił­kę pod pa­chą, uda­łam się nie­śpiesz­nie w ich kie­run­ku. Przy­glą­da­li mi się z da­le­ka. Kum­pel Pana Sło­dzia­ka uśmie­chał się do mnie, jed­nak on sam był bar­dziej po­wścią­gli­wy.

– To chy­ba wa­sze – po­wie­dzia­łam i rzu­ci­łam pił­kę w jego kie­run­ku, a on zręcz­nie ją zła­pał. Po­tra­fi­łam cał­kiem nie­źle rzu­cać – na­uczył mnie tego star­szy brat. Spo­dzie­wa­łam się, że za­pro­si mnie do wspól­nej gry lub wy­gło­si ja­kąś bły­sko­tli­wą uwa­gę na te­mat mo­ich pił­kar­skich umie­jęt­no­ści, ale on się tyl­ko uśmiech­nął.

– Dzię­ki – rzu­cił, a po­tem od­wró­cił się i po­dał pił­kę do kum­pla, któ­ry jed­nak nie zdą­żył jej zła­pać, bo wciąż wga­piał się we mnie.

Tyl­ko tyle? Jaja so­bie ro­bisz?

Zde­gu­sto­wa­na bra­kiem cią­gu dal­sze­go wró­ci­łam do przy­ja­ciół i cięż­ko opa­dłam na koc.

Ash­lyn wy­czu­ła mój kiep­ski na­strój i przy­su­nę­ła się do mnie, od­kle­ja­jąc się na chwi­lę od Aide­na.

– Spo­ty­kasz się dziś z pro­fe­so­rem Gib­so­nem? – spy­ta­ła, wcią­ga­jąc mnie w roz­mo­wę.

Do­ce­nia­łam jej wy­sił­ki. Chcia­ła od­wró­cić moją uwa­gę od po­raż­ki, któ­ra mnie przed chwi­lą spo­tka­ła.

– Nie. Dziś jest u nie­go syn. I mów o nim Stu. Pro­fe­sor Gib­son pa­skud­nie brzmi…

– Po­zna­łaś już jego syna? – spy­tał Aiden.

– W ży­ciu! Prze­cież nie cho­dzi­my na rand­ki, tyl­ko upra­wia­my seks – wy­ja­śni­łam.

– Aha! – ro­ze­śmia­ła się Ash­lyn, krę­cąc z nie­do­wie­rza­niem gło­wą. – Je­steś jesz­cze bar­dziej po­krę­co­na, niż my­śla­łam.

– Mnie to pa­su­je – rzu­ci­łam i wzru­szy­łam ra­mio­na­mi. Nie za­le­ża­ło mi na związ­ku, a Stu, świe­żo po roz­wo­dzie, z całą pew­no­ścią też nie był nim za­in­te­re­so­wa­ny. Ide­al­ny układ. Miał trzy­dzie­ści sześć lat, czte­ro­let­nie­go syna i był pro­fe­so­rem w wyż­szej szko­le han­dlo­wej, więc na­sze ścież­ki na­uko­we się nie prze­ci­na­ły, co mia­ło same za­le­ty i chro­ni­ło przed nie­po­trzeb­ny­mi kom­pli­ka­cja­mi. Łą­czył nas uda­ny seks, tyle. Po­zna­łam go mie­siąc temu na im­pre­zie cha­ry­ta­tyw­nej spon­so­ro­wa­nej przez uczel­nię i od tego cza­su spo­ty­ka­łam się z nim kil­ka razy w ty­go­dniu. Miły, re­gu­lar­ny seks z faj­nym fa­ce­tem, bez unie­sień i ja­kich­kol­wiek ocze­ki­wań, wy­łącz­nie chwi­lo­wa przy­jem­ność. Może i była to dość po­kręt­na wi­zja uda­ne­go związ­ku, ale w tej chwi­li nie było mnie stać na nic wię­cej.

Po kil­ku mi­nu­tach, nie mo­gąc już dłu­żej znieść osten­ta­cyj­nych czu­ło­ści przy­ja­ciół i kom­plet­ne­go bra­ku za­in­te­re­so­wa­nia ze stro­ny chło­pa­ków z pił­ką, oznaj­mi­łam Ash­lyn i Aide­no­wi, że się zbie­ram. Ich je­dy­ną re­ak­cją było zdaw­ko­we mach­nię­cie na po­że­gna­nie.

Dro­ga do domu nie za­ję­ła mi dużo cza­su –miesz­ka­łam za­le­d­wie kil­ka prze­cznic od par­ku. Wy­naj­mo­wa­łam duży na­roż­ny sze­re­go­wiec w atrak­cyj­nej dziel­ni­cy, w któ­rym mia­łam do dys­po­zy­cji par­ter i pierw­sze pię­tro. Jego wła­ści­ciel stop­nio­wo od­na­wiał pod­da­sze, sta­ra­jąc się przy­wró­cić bu­dyn­ko­wi stan świet­no­ści z lat dwu­dzie­stych.

Na­gle za ple­ca­mi usły­sza­łam od­głos szyb­kich kro­ków. Obej­rza­łam się – w moją stro­nę biegł przy­stoj­niak z par­ku.

A więc jed­nak chciał się zre­ha­bi­li­to­wać! Pew­nie uznał, że le­piej się mną nie dzie­lić ze swo­im kum­plem…

Do­tar­łam już do ku­tej bra­my mo­je­go domu, więc przy­sta­nę­łam i opar­łam dłoń na bio­drze, przy­glą­da­jąc się, jak po­ko­nu­je kil­ka ostat­nich me­trów.

Mu­siał wcze­śniej zdjąć pod­ko­szu­lek, bo miał na so­bie tyl­ko zsu­nię­te ni­sko na bio­dra szor­ty i buty do bie­ga­nia. Jego klat­ka pier­sio­wa i brzuch były tak gład­kie i ide­al­nie umię­śnio­ne, że sko­ja­rzy­ły mi się z ma­te­ra­cem do pły­wa­nia.

Zwol­nił, a po­tem za­trzy­mał się w miej­scu, zgi­na­jąc się wpół i opie­ra­jąc dło­nie na ko­la­nach. Wi­dok jego klat­ki pier­sio­wej uno­szą­cej się i opa­da­ją­cej przy każ­dym głę­bo­kim od­de­chu do­słow­nie mnie za­hip­no­ty­zo­wał.

Już ukła­da­łam so­bie w gło­wie, jak bły­sko­tli­wie za­ga­ić roz­mo­wę, gdy Pan Sło­dziak uniósł gło­wę i spoj­rzał na mnie. Jego oczy mia­ły nie­sa­mo­wi­ty od­cień głę­bo­kie­go błę­ki­tu, a na skó­rze na­dal utrzy­my­wa­ła się let­nia opa­le­ni­zna. Pod pa­chą trzy­mał pił­kę, a w ręku zwi­nię­ty pod­ko­szu­lek. Z po­wo­dze­niem mógł­by pra­co­wać jako mo­del dla Ral­pha Lau­re­na.

Nie­czę­sto zda­rza­ło mi się czuć skrę­po­wa­nie, jed­nak tym ra­zem, za spra­wą jego im­po­nu­ją­cej fi­zycz­no­ści, aż się za­czer­wie­ni­łam.

Uniósł gło­wę i wy­pro­sto­wał się. Był wyż­szy co naj­mniej o kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów. Uśmiech­nę­łam się do nie­go, bio­rąc głę­bo­ki od­dech i po­wo­li od­zy­sku­jąc rów­no­wa­gę.

– Śle­dzisz mnie?

– A, tak… Je­steś tą dziew­czy­ną z par­ku.

Co ty nie po­wiesz…

– Miesz­kam tu­taj – do­dał, wciąż gło­śno dy­sząc.

– Tu­taj, czy­li gdzie? – za­py­ta­łam.

Prze­cież sta­li­śmy pod moim do­mem.

– Na gó­rze – wska­zał pal­cem pię­tro mo­je­go sze­re­gow­ca ze spa­dzi­stym da­chem i ośmio­bocz­nym okien­kiem.

– Ktoś w ogó­le jest w sta­nie tam miesz­kać?

Na mo­jej twa­rzy mu­sia­ło po­ja­wić się zdzi­wie­nie, bo zrze­dła mu mina i było wi­dać, że po­czuł się ura­żo­ny.

– Nie ktoś, tyl­ko ja. Na­praw­dę tam miesz­kam. Może i nie ma dużo miej­sca, ale jest czy­sto i mnie wy­star­czy.

Nie mia­łam po­ję­cia, że pod­da­sze było prze­zna­czo­ne do wy­na­ję­cia. Nikt tam nie miesz­kał przez ostat­nie dwa lata, czy­li od kie­dy tam za­miesz­ka­łam.

– Aha – zre­flek­to­wa­łam się. – W ta­kim ra­zie je­ste­śmy są­sia­da­mi! Zaj­mu­ję dwa dol­ne pię­tra.

Spoj­rzał na sze­re­go­wiec, tak­su­jąc wzro­kiem sze­ro­ki ga­nek i ma­syw­ne drew­nia­ne drzwi.

– Ty sama?

Ski­nę­łam gło­wą. Lu­bi­łam prze­strzeń, a po­nie­waż za­rów­no mat­ka, jak i oj­ciec za­si­li­li moje kon­to po­kaź­ną kwo­tą, mo­głam po­zwo­lić so­bie na to, by miesz­kać tam, gdzie mi się po­do­ba. Ume­blo­wa­łam dom ze sma­kiem pro­sty­mi, lecz sty­lo­wy­mi me­bla­mi, któ­re uda­ło mi się upo­lo­wać w oka­zyj­nych ce­nach. Wnę­trze wy­glą­da­ło jak z ka­ta­lo­gu.

– Idę wziąć prysz­nic. Miło cię było po­znać…

– Liz.

Uśmiech­nął się.

– Co­hen. Sko­ro je­ste­śmy są­sia­da­mi, daj znać, gdy­byś cze­goś po­trze­bo­wa­ła.

– Ja­sne. Ty też.

Od­wza­jem­ni­łam jego przy­ja­ciel­ski uśmiech, a po­tem od­pro­wa­dzi­łam wzro­kiem jego sek­sow­ny ty­łek, gdy ob­cho­dził dom, kie­ru­jąc się do pro­wa­dzą­cych na górę bocz­nych scho­dów.

Nie mo­głam do­cze­kać się dnia, kie­dy będę po­trze­bo­wać jego po­mo­cy.

Oby jak naj­szyb­ciej.

Rozdział 2

Sie­dzia­łam do póź­nej nocy, przy­go­to­wu­jąc re­fe­rat, więc da­ro­wa­łam so­bie ko­la­cję. Za­miast niej ura­czy­łam się bu­tel­ką czer­wo­ne­go wina i ta­blicz­ką gorz­kiej cze­ko­la­dy z solą mor­ską – moim ulu­bio­nym ze­sta­wem od nie­pa­mięt­nych cza­sów. W koń­cu na ostat­nich no­gach i lek­ko za­wia­na do­tar­łam do łóż­ka.

Gdy się na­gle obu­dzi­łam kil­ka go­dzin póź­niej, w pierw­szej chwi­li po­my­śla­łam, że mam zwi­dy. Nad moim łóż­kiem krą­ży­ło coś czar­ne­go, rzu­ca­jąc dziw­ne cie­nie na ścia­ny roz­świe­tlo­nej księ­ży­co­wym bla­skiem sy­pial­ni. Co u dia­bła…

Na­gle obiekt zwol­nił i wy­lą­do­wał na jed­nej z szyn lam­py zwi­sa­ją­cej z su­fi­tu. Zmru­ży­łam oczy, żeby mu się le­piej przyj­rzeć i w tym sa­mym mo­men­cie zo­ba­czy­łam, że to coś roz­kła­da skrzy­dła. Nie­to­perz!

Wy­da­łam z sie­bie prze­raź­li­wy wrzask i sko­czy­łam na rów­ne nogi, po­śpiesz­nie wy­plą­tu­jąc się z po­ście­li, a po­tem wy­pa­dłam z sy­pial­ni i za­trzy­ma­łam się do­pie­ro na gan­ku. Ser­ce wa­li­ło mi jak mło­tem.

Spoj­rza­łam na swo­je bose sto­py i do­tar­ło do mnie, że sto­ję na ze­wnątrz w środ­ku nocy odzia­na je­dy­nie w ob­ci­słą czar­ną ko­szul­kę i ró­żo­we szor­ty. To nie było zbyt roz­sąd­ne. Do­bie­ga­ją­ce z od­da­li szcze­ka­nie psa przy­wró­ci­ło mi świa­do­mość. Za­czę­łam się za­sta­na­wiać, co ro­bić.

Było za póź­no, żeby dzwo­nić do wła­ści­cie­la domu. Moje koty też były kom­plet­nie bez­u­ży­tecz­ne – nie moż­na się było po nich spo­dzie­wać, że upo­lu­ją pa­ją­ka, a co do­pie­ro nie­to­pe­rza. Może po­win­nam pójść na górę i po­pro­sić sek­sow­ne­go są­sia­da, żeby po­mógł mi coś zro­bić z tym pa­skudz­twem? Osta­tecz­nie sam za­ofe­ro­wał po­moc…

Nie mo­głam jed­nak za­pu­kać do nie­go tak jak sta­łam, czy­li prak­tycz­nie goła, więc wzię­łam głę­bo­ki od­dech, a po­tem wpa­dłam jak strza­ła do miesz­ka­nia. Bły­ska­wicz­nie wy­grze­ba­łam dżin­sy ze sto­ją­ce­go w przed­po­ko­ju ko­sza na pra­nie i na­tych­miast po­gna­łam z po­wro­tem na ga­nek, po­śpiesz­nie za­trza­sku­jąc za sobą drzwi. Szyb­ko wbi­łam się w spodnie, pod­cią­gnę­łam je i za­pię­łam gu­zik, za­kry­wa­jąc kuse szor­ty, a po­tem wy­pro­sto­wa­łam się i za­czę­łam się wspi­nać po ze­wnętrz­nych scho­dach do miesz­ka­nia Co­he­na. Noc była dość chłod­na, więc stą­pa­jąc bo­sy­mi sto­pa­mi po drew­nia­nych stop­niach, czu­łam dresz­cze. Nie ma co, świet­ny po­mysł: bu­dzić kom­plet­nie ob­ce­go czło­wie­ka w środ­ku nocy i pro­sić go o przy­słu­gę… Ale prze­cież nie mia­łam in­ne­go wyj­ścia. Ani przez mo­ment nie do­pusz­cza­łam do sie­bie my­śli, że mo­gła­bym wró­cić do miesz­ka­nia, nie mó­wiąc o tym, że mia­ła­bym spać z wi­szą­cym nad gło­wą nie­to­pe­rzem.

Drzwi na pod­da­szu były zro­bio­ne z tego sa­me­go ciem­ne­go drew­na co moje, z ozdob­ną brą­zo­wą ko­łat­ką po­środ­ku. Za­pu­ka­łam dość gło­śno, żeby mieć pew­ność, że Co­hen się obu­dzi, bo nie wie­dzia­łam, jak moc­ny ma sen. Za­zwy­czaj czu­łam się w swo­im miesz­ka­niu bez­piecz­nie, ale dzi­siej­sze noc­ne prze­ży­cia – na­głe wy­rwa­nie ze snu przez po­two­ra i sa­mot­ny po­byt na ze­wnątrz o tak póź­nej po­rze – spra­wi­ły, że ze stra­chu do­sta­łam gę­siej skór­ki.

Już mia­łam za­stu­kać po­now­nie, gdy drzwi się otwo­rzy­ły i sta­nął w nich za­spa­ny i goły do pasa Co­hen.

– Liz? – wy­chry­piał.

– Mogę wejść?

Od­su­nął się od drzwi, żeby mnie wpu­ścić do środ­ka.

– Coś się sta­ło?

Po­ki­wa­łam twier­dzą­co gło­wą i we­szłam do cia­sne­go sa­lo­ni­ku.

– Tam jest nie­to­perz. Na dole.

– Gdzie? W two­im miesz­ka­niu?

Przy­tak­nę­łam.

– O Jezu – rzu­cił i prze­cią­gnął dłoń­mi po twa­rzy. – No do­bra. Po­cze­kaj tu, pój­dę zo­ba­czyć.

Od­wró­cił się i znik­nął w po­ko­ju, któ­ry – jak się do­my­śla­łam – był sy­pial­ną. Chwi­lę póź­niej wró­cił ubra­ny w dżin­sy i ob­ci­słą sza­rą ko­szul­kę. Wciąż jesz­cze miał roz­czo­chra­ne wło­sy i wy­glą­dał prze­uro­czo.

– Co masz za­miar zro­bić? – spy­ta­łam, li­cząc w du­chu, że ma do­świad­cze­nie w po­zby­wa­niu się nie­to­pe­rzy.

– Nie wiem…

Pod­szedł do sto­ją­cej przy drzwiach wej­ścio­wych sza­fy i wy­jął z niej ra­kie­tę te­ni­so­wą.

– Po­cze­kaj! – Wbie­głam do kuch­ni i zła­pa­łam rę­ka­wi­ce i le­żą­cą na bla­cie re­kla­mów­kę. – Weź to!

Wsu­nął rę­ka­wi­ce ku­chen­ne na dło­nie, a po­tem w jed­nej uniósł ra­kie­tę, a dru­gą chwy­cił re­kla­mów­kę.

– W po­rząd­ku. Mo­żesz iść…

Wy­glą­dał tak ko­micz­nie, że obo­je pra­wie jed­no­cze­śnie się ro­ze­śmia­li­śmy.

– Siedź spo­koj­nie. Pa­nu­ję nad sy­tu­acją.

Uśmiech­nę­łam się, pod­nie­sio­na na du­chu jego pew­no­ścią sie­bie.

– Dzię­ki.

Ski­nął gło­wą i znik­nął za drzwia­mi.

Przy­gry­złam war­gę, ma­jąc na­dzie­ję, że nie jest na mnie wście­kły za noc­ną po­bud­kę. Przed wyj­ściem spra­wiał wra­że­nie szcze­rze roz­ba­wio­ne­go. Usia­dłam na so­fie i cier­pli­wie cze­ka­łam.

Jego miesz­kan­ko było nie­wiel­kie, ale czy­ste i ume­blo­wa­ne pro­sty­mi, funk­cjo­nal­ny­mi me­bla­mi. W sa­lo­nie sta­ła tyl­ko wy­tar­ta skó­rza­na sofa, a przed nią peł­nią­ca funk­cję sto­li­ka sfa­ty­go­wa­na skrzy­nia. Ką­cik ja­dal­ny skła­dał się z okrą­głe­go sto­łu za­wa­lo­ne­go sto­sa­mi pod­ręcz­ni­ków, wo­kół któ­re­go sta­ło kil­ka róż­nych krze­seł nie do kom­ple­tu. Było do­mo­wo i przy­tul­nie.

Co­hen wró­cił kil­ka mi­nut póź­niej.

– I co?

Po­krę­cił gło­wą.

– Nie mo­głem zna­leźć gnoj­ka…

Prze­bie­gło mi przez myśl, że nie­to­perz mógł mi się przy­śnić, ale za­raz do­szłam do wnio­sku, że to wy­klu­czo­ne. By­łam pew­na, że go wi­dzia­łam.

Co­hen zsu­nął rę­ka­wi­ce i scho­wał ra­kie­tę do sza­fy.

– Po­dej­rze­wam, że żad­ne z nas już nie za­śnie – wy­mam­ro­tał, po­cie­ra­jąc dło­nią kark.

– Prze­pra­szam za to całe za­mie­sza­nie…

– Nie przej­muj się. Prze­cież mó­wi­łem, że­byś w ra­zie cze­go przy­szła.

Gdy in­cy­dent z nie­to­pe­rzem mia­łam już za sobą, po­czu­łam, jak spa­da mi po­ziom ad­re­na­li­ny. Po­tar­łam pal­ca­mi skro­nie, uświa­da­mia­jąc so­bie, jak fa­tal­nie się czu­ję.

Co­hen pod­szedł bli­żej.

– Wszyst­ko do­brze?

– Chy­ba wcze­śniej wy­pi­łam tro­chę za dużo wina. Już do­brze.

Wy­szedł do kuch­ni i po chwi­li wró­cił, nio­sąc szklan­kę wody i dwie bia­łe ta­blet­ki, któ­re po­ło­żył mi na dło­ni.

– Pro­szę. Na ból gło­wy.

– Dzię­ki.

Za­ży­łam le­kar­stwo, wy­pi­łam wodę i od­da­łam mu pu­stą szklan­kę. Woda nie była schło­dzo­na i są­dząc po sma­ku, po­cho­dzi­ła pro­sto z kra­nu, ale nie mia­łam za­mia­ru tego zło­śli­wie ko­men­to­wać. To był z jego stro­ny miły gest. Jak do­tąd nie utrzy­my­wa­łam pra­wie żad­nych kon­tak­tów z są­sia­da­mi, więc do­brze było mieć świa­do­mość, że w po­bli­żu miesz­ka ktoś, na kogo mogę li­czyć.

Za­uwa­ży­łam prze­wie­szo­ną przez opar­cie krze­sła blu­zę uni­wer­sy­tec­ką i wska­za­łam na nią bro­dą.

– Stu­diu­jesz w oko­li­cy?

Uni­wer­sy­tet De­Paul był usy­tu­owa­ny nie­da­le­ko stąd, na tej sa­mej uli­cy, więc nie po­win­nam być zdzi­wio­na, jed­nak na­szą dziel­ni­cę rzad­ko wy­bie­ra­li stu­den­ci.

– Tak. Je­stem na trze­cim roku. A ty?

– Na dru­gim dok­to­ranc­kich.

Wbił we mnie wzrok, jak­by zo­ba­czył mnie po raz pierw­szy w ży­ciu. Mo­gła­bym przy­siąc, że w my­ślach pró­bu­je ob­li­czyć, w ja­kim je­stem wie­ku. Do­brze wie­dzia­łam, że nie wy­glą­dam na dwa­dzie­ścia pięć lat, a in­for­ma­cja, że je­stem dok­to­rant­ką, zwy­kle dzia­ła­ła lek­ko od­stra­sza­ją­co. Ale Co­hen nie wy­glą­dał na zbi­te­go z tro­pu, tyl­ko… za­cie­ka­wio­ne­go. Spodo­ba­ła mi się jego szcze­ra re­ak­cja. Sam mu­siał mieć dwa­dzie­ścia albo dwa­dzie­ścia je­den lat.

Za­sta­na­wia­łam się, co mam zro­bić. Po moim miesz­ka­niu la­tał so­bie w naj­lep­sze nie­to­perz, a było za wcze­śnie – albo za póź­no, za­le­ży jak na to spoj­rzeć – żeby za­dzwo­nić do wła­ści­cie­la domu.

Co­hen stał w mil­cze­niu, mie­rząc mnie wzro­kiem, aż za­czę­łam się nie­po­ko­ić o swój wy­gląd. Za­snę­łam w peł­nym ma­ki­ja­żu, więc na pew­no mia­łam pod ocza­mi roz­ma­za­ny tusz, a moje wło­sy mu­sia­ły wy­glą­dać jak bo­cia­nie gniaz­do. Ide­al­ny mo­ment, żeby po raz dru­gi pró­bo­wać zro­bić na nim wra­że­nie…

– Liz? Od Eli­za­beth? – spy­tał mięk­ko.

– Nie, od Eli­zy. Ale wszy­scy na­zy­wa­ją mnie Liz.

– Eli­za – po­wtó­rzył w za­my­śle­niu, a w jego ustach za­brzmia­ło to jed­no­cze­śnie obco i zna­jo­mo, jak wspo­mnie­nie z da­le­kiej prze­szło­ści.

– Mów do mnie Liz – rzu­ci­łam.

Co­hen przez chwi­lę się nie od­zy­wał, a po­tem zła­pał mnie za rękę i po­cią­gnął w stro­nę drzwi.

– Chodź, Eazy-E. Trze­ba wy­le­czyć cię z kaca…

Eazy-E1)? No, nie­źle…

1) Eazy-E – pseudonim popularnego amerykańskiego rapera, uznawanego za prekursora gangsta rapu (przyp. tłum.).

– Do­kąd?

– Na śnia­da­nie. Bez ga­da­nia. Przez to po­lo­wa­nie strasz­nie zgłod­nia­łem.

Zła­pał w prze­lo­cie cien­ką blu­zę i wcią­gnął ją przez gło­wę.

Za­nim wy­szli­śmy, przy­piął so­bie coś do szluf­ki od spodni. Kie­dy po­de­szłam bli­żej, oka­za­ło się, że to pa­ger.

Ze­szłam za nim po scho­dach, a po­tem ra­mię w ra­mię po­ma­sze­ro­wa­li­śmy w dół na­szej uli­cy.

– Lu­bisz sta­re ga­dże­ty? – za­py­ta­łam i spoj­rza­łam wy­mow­nie na przy­cze­pio­ny do jego pasa pa­ger.

Za­śmiał się pod no­sem, krę­cąc gło­wą.

– Po­trze­bu­ję go do pra­cy – po­wie­dział i ob­cią­gnął blu­zę, żeby ukryć pod nią urzą­dze­nie.

– Je­steś al­fon­sem?

– Nie – za­prze­czył z uśmie­chem.

– Di­le­rem?

– Nie, no skąd… Dzia­łam jako ochot­nik w stra­ży po­żar­nej.

– Je­steś stra­ża­kiem?

– Uhm.

No, no… To by tłu­ma­czy­ło te bo­skie mu­sku­ły.

– Jak czę­sto…

– …mnie wzy­wa­ją?

Przy­tak­nę­łam.

– Je­stem za­wsze w po­go­to­wiu, a co po­nie­dzia­łek mam dwu­go­dzin­ne noc­ne ćwi­cze­nia.

In­te­re­su­ją­ce. Nie zna­łam żad­ne­go stra­ża­ka. Cie­ka­we, jak go­dzi to z na­uką i stu­dia­mi.

Do­tar­li­śmy do nie­wiel­kie­go baru na rogu. Mimo iż miesz­ka­łam w tej oko­li­cy od po­nad dwóch lat, ni­g­dy wcze­śniej w nim nie by­łam, bo za­wsze wy­da­wał mi się tro­chę ob­skur­ny. Mi­ga­ją­cy neon oznaj­miał, że mają czyn­ne przez całą dobę. Kie­dy Co­hen pchnął drzwi i przy­trzy­mał je, pusz­cza­jąc mnie przo­dem, roz­legł się dźwięk za­wie­szo­ne­go nad nimi dzwon­ka. Prze­cho­dząc obok Co­he­na, po­czu­łam przy­jem­ny aro­mat pły­nu do płu­ka­nia z do­miesz­ką jego mę­skie­go za­pa­chu. Mia­łam ocho­tę przy­sta­nąć i wtu­lić nos w jego klat­kę pier­sio­wą, ale oczy­wi­ście tego nie zro­bi­łam. Ta­blicz­ka in­for­mo­wa­ła, żeby sa­mo­dziel­nie zaj­mo­wać miej­sca, więc wy­bra­łam przy­tul­ny skó­rza­ny boks przy oknie.

Co­hen wśli­zgnął się do środ­ka i usiadł na­prze­ciw mnie, a po­tem wy­jął dwie kar­ty ze sto­ja­ka na ser­wet­ki i po­dał mi jed­ną.

– Je­steś głod­na? – spy­tał.

– Ja­sne. Chęt­nie coś zjem.

Tak, mo­głam jeść za­wsze i wszę­dzie. Nie na­le­ża­łam do dziew­czyn, któ­re uda­ją, że żyją po­wie­trzem. Uwiel­bia­łam je­dze­nie. Po­dej­rze­wam, że gdy­by ich o to spy­tać, więk­szość fa­ce­tów od­po­wie­dzia­ła­by, że woli, jak ko­bie­ta ma tu i ów­dzie nie­wiel­kie krą­gło­ści. Poza tym ko­la­cja w po­sta­ci wina w po­łą­cze­niu z cze­ko­la­dą nie była szcze­gól­nie sy­cą­ca.

– Po­da­ją tu re­we­la­cyj­ne ra­cu­chy.

Co­hen za­mknął menu i wsu­nął je z po­wro­tem do sto­ja­ka.

– Do­brze, mogą być.

Chwi­lę póź­niej po­de­szła do nas kel­ner­ka, ob­da­rza­jąc mo­je­go to­wa­rzy­sza pro­mien­nym uśmie­chem. Po­pro­sił o dwie por­cje ra­cu­chów, a po­tem zwró­cił się do mnie z py­ta­niem, czy chcę kawę. Kie­dy przy­tak­nę­łam, za­mó­wił ją dla nas oboj­ga.

Był uro­czy i mimo iż do­pie­ro go po­zna­łam, czu­łam się w jego to­wa­rzy­stwie za­ska­ku­ją­co swo­bod­nie.

W pew­nej chwi­li jego wzrok ze­śli­zgnął się na moje pier­si, a wte­dy za­czął się wier­cić na krze­śle i od­wró­cił twarz w stro­nę okna z dość nie­wy­raź­ną miną. Czyż­bym zro­bi­ła coś nie tak?

Spoj­rza­łam w dół, uświa­da­mia­jąc so­bie, że nie mam na so­bie sta­ni­ka. Cho­le­ra ja­sna! Chłod­ne po­wie­trze z kli­ma­ty­za­cji spra­wi­ło, że moje sut­ki bez­wstyd­nie i za­chę­ca­ją­co wy­prę­ży­ły się pod cien­ką ko­szul­ką. Na do­da­tek była tak kusa, że nie­wie­le za­kry­wa­ła. Po­pra­wi­łam ją na tyle, ile się dało. W tym sa­mym mo­men­cie mój wzrok padł na od­bi­cie twa­rzy Co­he­na w szy­bie. Na jego war­gach igrał uśmie­szek.

Kel­ner­ka po­sta­wi­ła na na­szym sto­li­ku dwa kub­ki czar­nej kawy.

– Zim­no ci? – za­py­tał i uśmiech­nął się lek­ko, przy­su­wa­jąc kawę.

Syk­nę­łam ostrze­gaw­czo, bio­rąc od nie­go ku­bek, po czym wsy­pa­łam do nie­go szczo­drą por­cję cu­kru i za­mie­sza­łam znacz­nie ener­gicz­niej, niż to było ko­niecz­ne.

– Pro­szę – po­wie­dział Co­hen, zdej­mu­jąc blu­zę przez gło­wę i zo­sta­jąc w sa­mym pod­ko­szul­ku.

– Dzię­ki – rzu­ci­łam i wśli­zgnę­łam się w nią, wdy­cha­jąc jej cha­rak­te­ry­stycz­ny za­pach – za­pach wy­jąt­ko­wo atrak­cyj­ne­go chło­pa­ka, tego sa­me­go, któ­ry wczo­raj już raz dał mi ko­sza. No nic, wię­cej nie będę mu się na­rzu­cać.

Pod­wi­nę­łam rę­ka­wy blu­zy, sta­ra­jąc się po­wstrzy­mać od wdy­cha­nia jej cu­dow­ne­go za­pa­chu.

Chwi­lę póź­niej przy na­szym sto­li­ku po­now­nie po­ja­wi­ła się kel­ner­ka, sta­wia­jąc przed nami ra­cu­chy. Były wiel­kie jak ta­le­rze i uło­żo­ne je­den na dru­gim w spo­rą pi­ra­mi­dę, na wierz­chu któ­rej roz­ta­piał się ka­wa­łek ma­sła. W po­wie­trzu roz­szedł się aro­ma­tycz­ny za­pach wa­ni­lii.

– Jej­ku! Ale to wiel­kie!

Co­hen przy­su­nął do mnie sy­rop.

– My­ślisz, że ci się nie zmie­ści? – spy­tał z ło­bu­zer­skim uśmiesz­kiem.

Czy on musi być aż tak sek­sow­ny?

– Po­ra­dzę so­bie jak pro­fe­sjo­na­list­ka.

Mo­men­tal­nie po­czu­łam za­że­no­wa­nie. Co ja ga­dam?!

Co­hen za­śmiał się, po czym zgar­nął roz­ta­pia­ją­ce się ma­sło z wierz­chu ra­cu­chów i prze­ło­żył na le­żą­cy obok spodek. No tak… Ta­kie­go cia­ła nie da się wy­pra­co­wać, na­py­cha­jąc się tłusz­czem.

Na szczę­ście to nie było moje zmar­twie­nie. Uwiel­bia­łam ma­sło. Wzię­łam do ręki nóż i sta­ran­nie roz­sma­ro­wa­łam ma­śla­ną ka­łu­żę po swo­ich ra­cu­chach.

– Masz dziew­czy­nę? – spy­ta­łam, prze­ły­ka­jąc pierw­szy kęs.

Kiw­nął po­ta­ku­ją­co gło­wą, bio­rąc do ust ko­lej­ny ka­wa­łek.

– Spo­ty­kam się z kimś.

– Ale nie było jej dziś u cie­bie.

– Nie zo­sta­je na noc – wy­ja­śnił, wy­cie­ra­jąc usta ser­wet­ką.

To było dość dziw­ne. Czyż­by był ty­pem fa­ce­ta, któ­ry nie chce, żeby dziew­czy­na zo­sta­ła na noc? Wy­da­wał mi się co­raz bar­dziej za­gad­ko­wy.

– A ty? Masz chło­pa­ka?

– Nie – za­prze­czy­łam, chy­ba odro­bi­nę zbyt ocho­czo.

– Wi­dzę, że coś się za tym kry­je – rzu­cił i się ro­ze­śmiał.

Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi.

– Nic spe­cjal­ne­go, po pro­stu nie za­le­ży mi na związ­ku. Kie­dy za rok czy dwa zro­bię dok­to­rat, pew­nie stąd wy­ja­dę. Na ra­zie chcę się do­brze ba­wić i nie an­ga­żo­wać w nic po­waż­ne­go.

– Hm…

Co­hen spu­ścił wzrok i za­czął się ba­wić ser­wet­ką. Czyż­bym po­wie­dzia­ła coś nie­wła­ści­we­go?

Za­ję­łam się z po­wro­tem śnia­da­niem, je­śli tak moż­na na­zwać po­si­łek je­dzo­ny o trze­ciej nad ra­nem.

– Co stu­diu­jesz?

– Psy­cho­lo­gię – od­po­wie­dzia­łam, wy­su­wa­jąc czu­bek ję­zy­ka, żeby zli­zać sy­rop z dol­nej war­gi. – A ty?

Po­dą­żył wzro­kiem za moim ję­zy­kiem i gło­śno prze­łknął śli­nę.

– Eko­no­mię. Do­sze­dłem do wnio­sku, że to na tyle sze­ro­ka dzie­dzi­na, że za­wsze będę mógł zna­leźć ja­kąś pra­cę.

Kiw­nę­łam gło­wą. Po­tem sku­ba­łam ma­ły­mi kę­sa­mi ra­cu­chy, pod­czas gdy Co­hen opo­wia­dał o so­bie. Do­wie­dzia­łam się, że stu­diu­je za­ocz­nie i oprócz tego, że jest stra­ża­kiem, pra­cu­je jako bram­karz w jed­nym z ba­rów w cen­trum.

Po śnia­da­niu od­pro­wa­dził mnie pod drzwi miesz­ka­nia. Księ­ży­co­wa po­świa­ta i gra­nie świersz­czy two­rzy­ły baj­ko­wą sce­ne­rię.

Sta­li­śmy zwró­ce­ni twa­rza­mi do sie­bie. Pa­da­ją­ce cie­nie spra­wi­ły, że wy­dał mi się jesz­cze przy­stoj­niej­szy, o ile to w ogó­le moż­li­we. Wy­so­ki, szczu­pły i wy­spor­to­wa­ny, nie miał na cie­le ani gra­ma zbęd­ne­go tłusz­czu. Chło­nę­łam wzro­kiem jego kwa­dra­to­wą szczę­kę, peł­ne usta, nie­przy­zwo­icie błę­kit­ne oczy i krót­ko przy­cię­te wło­sy.

– Dzię­ki za śnia­da­nie – wy­mam­ro­ta­łam.

Ski­nął gło­wą.

– Nie ma za co.

Zdję­łam blu­zę i po­da­łam mu ją. Jego wzrok ze­śli­zgnął się na moje pier­si, ale mimo że nie trwa­ło to dłu­żej niż uła­mek se­kun­dy, zdo­ła­łam do­strzec, że bar­dzo mu się spodo­ba­ło to, co tam zo­ba­czył.

Cóż mogę po­wie­dzieć? Nie da się ukryć, że pod tym wzglę­dem na­tu­ra ob­da­rzy­ła mnie wy­jąt­ko­wo hoj­nie. Duże C, jędr­ne i ster­czą­ce. I na do­da­tek znów ze stward­nia­ły­mi sut­ka­mi!

O kur­czę…

Tym ra­zem nie mia­ło to nic wspól­ne­go z chłod­nym po­wie­trzem – głów­nym po­wo­dem była wy­mow­na mina Co­he­na. Naj­wy­raź­niej miał ob­se­sję na punk­cie cyc­ków.

Od­chrząk­nął.

– Dasz so­bie radę?

No tak… Prze­cież w moim miesz­ka­niu czai się cho­ler­ny nie­to­perz! A to nie była żad­na rand­ka, tyl­ko są­siedz­ka po­moc. Nic poza tym. Cho­le­ra… Zejdź na zie­mię, Liz.

– Ja tam nie śpię… Nie ma mowy. Mu­szę od­cze­kać kil­ka go­dzin, za­nim będę mo­gła ścią­gnąć wła­ści­cie­la domu.

Co­hen zmarsz­czył brwi.

– Co masz za­miar ro­bić do tego cza­su? Jest jesz­cze cho­ler­nie wcze­śnie.

Ro­ze­śmia­łam się.

– Je­stem dużą dziew­czyn­ką. Po­ra­dzę so­bie. Jesz­cze raz dzię­ki…

Zro­bi­łam krok w kie­run­ku swo­ich drzwi, a wte­dy Co­hen zła­pał mnie za nad­gar­stek.

– Daj spo­kój. Idziesz do mnie na górę.

– Co?

Po­ło­żył dru­gą dłoń w dole mo­ich ple­ców i pchnął mnie lek­ko w kie­run­ku scho­dów.

– No da­lej, wchodź.

Wzdry­gnę­łam się w du­chu, za­sko­czo­na jego bez­ce­re­mo­nial­no­ścią, ale po­słusz­nie za­czę­łam się wspi­nać po scho­dach, czu­jąc ulgę, że nie mu­szę cze­kać sama na dole.

Kie­dy do­tar­li­śmy na pod­da­sze, Co­hen otwo­rzył drzwi i prze­pu­ścił mnie przo­dem. Jego miesz­ka­nie było na­praw­dę ma­leń­kie. Gdy już opa­dły emo­cje z po­wo­du przy­go­dy z nie­to­pe­rzem, do­strze­głam jego cia­sno­tę. Sko­sy może i są cie­ka­wym roz­wią­za­niem ar­chi­tek­to­nicz­nym i do­brze się pre­zen­tu­ją, ale w nie­któ­rych miej­scach utrud­nia­ły mu swo­bod­ne po­ru­sza­nie. Drew­nia­na pod­ło­ga skrzy­pia­ła przy cho­dze­niu. – Aż dziw­ne, że ni­g­dy wcze­śniej tego nie sły­sza­łam u sie­bie na dole.

Co­hen ci­snął na opar­cie sofy blu­zę, któ­rą mu od­da­łam.

– Zmę­czo­na?

– Po­win­nam się tro­chę prze­spać, ina­czej ju­tro wszyst­kich po­za­gry­zam.

Za­śmiał się.

– Szcze­ra je­steś. To mi się po­do­ba.

– Dzię­ki?

Nie by­łam do koń­ca pew­na, ale to chy­ba był kom­ple­ment. Ro­zej­rza­łam się po cia­snym miesz­kan­ku, za­sta­na­wia­jąc się, gdzie mia­ła­bym się po­ło­żyć.

– Czy two­ja dziew­czy­na nie bę­dzie wście­kła, że się tu prze­śpię?

Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– To nie moje zmar­twie­nie.

Przy­gry­złam moc­no war­gę, żeby po­wstrzy­mać uśmiech.

Od­wró­cił się i wy­szedł do sy­pial­ni, pod­czas gdy za­sta­na­wia­łam się, czy mam pójść za nim. Za­nim się jed­nak zde­cy­do­wa­łam, po­ja­wił się z po­wro­tem z na­rę­czem ko­ców i po­du­szek, któ­re rzu­cił nie­dba­le na sofę.

– Mo­żesz spać w moim po­ko­ju. Po­ło­żę się tu­taj.

Szyb­ko zmie­rzy­łam go wzro­kiem.

– Ile ty masz wzro­stu?

– Pra­wie metr dzie­więć­dzie­siąt. Dla­cze­go py­tasz?

Syk­nę­łam z dez­apro­ba­tą.

– Tak my­śla­łam… Wy­klu­czo­ne.

Nie było szans, żeby mógł się wy­god­nie roz­ło­żyć na so­fie.

– Dam so­bie radę.

– Bzdu­ra. Wra­caj do łóż­ka. Ja się tu po­ło­żę.

Mó­wiąc to, za­bra­łam się do roz­kła­da­nia na so­fie ko­ców, ale zła­pał mnie za ręce.

– Je­steś moim go­ściem. Po­wi­nie­nem od­dać ci swo­je łóż­ko.

Jego głos był cie­pły i pe­łen po­wa­gi.

Nie po­tra­fi­łam się oprzeć, żeby nie do­tknąć dło­nią jego klat­ki pier­sio­wej. Była do­kład­nie taka, jak się spo­dzie­wa­łam – cie­pła i twar­da.

– Nie je­stem żad­nym go­ściem, kot­ku, tyl­ko upier­dli­wą są­siad­ką od nie­to­pe­rza, któ­ra wy­rwa­ła cię z łóż­ka w środ­ku nocy. A te­raz marsz do łóż­ka!

Spoj­rzał mi w oczy.

– Masz cha­rak­te­rek…

– Do­brze kom­bi­nu­jesz.

– A skąd pew­ność, że nie je­stem se­ryj­nym mor­der­cą?

– Stąd, że se­ryj­ni mor­der­cy ra­czej nie uży­wa­ją rę­ka­wic ku­chen­nych, żeby ko­goś za­ła­twić, i nie ku­pu­ją swo­im ofia­rom ra­cu­chów przed po­ło­że­niem ich do swo­je­go łóż­ka.

– To jest ar­gu­ment! – Od­wró­cił się w stro­nę sy­pial­ni. – Daj znać, gdy­byś cze­goś po­trze­bo­wa­ła albo… gdy­byś znów zo­ba­czy­ła ja­kie­goś nie­to­pe­rza. Trzy­mam rę­ka­wi­ce w po­go­to­wiu…

Na­gle z dru­gie­go po­ko­ju do­biegł ja­kiś od­głos, a Co­hen zro­bił minę, jak­by so­bie wła­śnie o czymś przy­po­mniał.

– Jest pro­blem…

Spoj­rza­łam py­ta­ją­co, za­sta­na­wia­jąc się, o co mu cho­dzi. Może jego dziew­czy­na jed­nak po­sta­no­wi­ła wpaść?

– Zwy­kle śpi tu Bob.

Za­nim zdą­ży­łam spy­tać, kim jest Bob, do przed­po­ko­ju wpadł wiel­ki pies i po­ga­lo­po­wał pro­sto na mnie.

– Chce spać ze mną w łóż­ku, ale zwy­kle mu nie po­zwa­lam, bo ścią­ga ze mnie koł­drę.

– A cóż to, u dia­bła, jest?!

Cof­nę­łam się nie­co, żeby zna­leźć się poza za­się­giem psie­go ogo­na. Po­kry­te krę­co­ną sier­ścią ko­lo­ru brzo­skwi­nio­we­go psi­sko przy­po­mi­na­ło ogrom­ną wło­cha­tą kulę.

– La­bra­do­odle. Nie­li­nie­ją­cy.

– Co ta­kie­go? La­bra­pu­del?

Bob wsko­czył na sofę i usa­do­wił się na ko­cach, któ­re przed chwi­lą sta­ran­nie roz­ło­ży­łam.

Co­hen się ro­ze­śmiał.

– Ra­dzę ci jed­nak pójść do mnie, chy­ba że tak ko­chasz psy, że wo­lisz spać z tym fa­ce­tem…

Nie mia­łam ocho­ty kłaść się na ka­na­pie, któ­ra słu­ży­ła za psie le­go­wi­sko, więc po­słusz­nie kiw­nę­łam gło­wą.

Co­hen za­pro­wa­dził mnie do sy­pial­ni, któ­ra oka­za­ła się duża i schlud­na. Na środ­ku sta­ło po­dwój­ne łóż­ko. Nie było tam żad­nych in­nych me­bli, nie li­cząc wą­skiej ko­mo­dy i sto­li­ka noc­ne­go, na któ­rym le­ża­ła garść drob­nia­ków i stał bu­dzik.

Na nie­za­ście­lo­nym łóż­ku le­ża­ły ciem­no­po­pie­la­te prze­ście­ra­dło i bia­ła pi­ko­wa­na koł­dra. Wy­glą­da­ło to wszyst­ko bar­dzo za­chę­ca­ją­co.

Co­hen zmie­rzył mnie wzro­kiem.

– Chcesz… coś do prze­bra­nia? – za­py­tał i spoj­rzał wy­mow­nie na moje dżin­sy.

– Nie, nie… Dzię­ki.

Przy­po­mnia­łam so­bie, że mam pod spodem szor­ty od pi­ża­my, więc za­czę­łam roz­pi­nać spodnie.

Spu­ścił wzrok, wy­raź­nie skrę­po­wa­ny tym, że się roz­bie­ram w jego obec­no­ści. Zło­ży­łam dżin­sy sta­ran­nie w kost­kę i odło­ży­łam je na pod­ło­gę obok łóż­ka. Już chcia­łam się po­ło­żyć, gdy na­gle chwy­cił mnie za ło­kieć.

– Nie ta stro­na.

Aha. Prze­su­nę­łam się bli­żej ścia­ny.

Szyb­kim ru­chem ścią­gnął ko­szul­kę przez gło­wę i zdjął spodnie, zo­sta­jąc tyl­ko w czar­nych bok­ser­kach. Za­nim zdą­żył się wśli­zgnąć do łóż­ka tuż obok mnie i przy­kryć koł­drą, mi­gnę­ła mi przed ocza­mi jego opa­lo­na skó­ra.

Wy­czu­łam, że coś się mię­dzy nami zmie­ni­ło. Nie­spo­dzie­wa­nie at­mos­fe­ra zro­bi­ła się cięż­ka i na­pię­ta.

– Prze­pra­szam, nie wie­dzia­łam, że zaj­mu­ję two­ją po­ło­wę – wy­szep­ta­łam w ciem­no­ściach.

– W po­rząd­ku. Wolę spać jak naj­bli­żej drzwi. Gdy­by ktoś się wła­mał, naj­pierw bę­dzie miał do czy­nie­nia ze mną…

Dość dziw­nie to za­brzmia­ło, ale spodo­ba­ło mi się. Co za uro­czy chło­pak! Może dla­te­go, że jest stra­ża­kiem. Rzad­ko mia­łam z ta­ki­mi do czy­nie­nia.

Rozdział 3

Rano Co­hen stał ofiar­nie na stra­ży, pod­czas gdy ja wpa­dłam do swo­je­go miesz­ka­nia po czy­ste ubra­nia i lap­to­pa. Nie­to­pe­rza nie było ni­g­dzie wi­dać, ale i tak by­łam wdzięcz­na no­we­mu zna­jo­me­mu za to, że przy­szedł ze mną.

Po­dzię­ko­wa­łam mu za po­moc i wy­ru­szy­łam na od­da­lo­ną o dwa­dzie­ścia mi­nut spa­ce­rem uczel­nię. Mimo że ze­szłej nocy prze­spa­łam za­le­d­wie kil­ka go­dzin, a wcze­śniej tro­chę prze­sa­dzi­łam z wi­nem, czu­łam się wy­po­czę­ta. Łóż­ko Co­he­na było bar­dzo wy­god­ne. Nie ba­łam się sa­mot­no­ści, ale i tak od cza­su do cza­su bu­dził mnie w nocy ja­kiś od­głos. Po­tem dłu­go nie mo­głam za­snąć.

Mój są­siad oka­zał się stu­pro­cen­to­wym dżen­tel­me­nem – ani na mo­ment nie opu­ścił swo­jej stro­ny łóż­ka, w ogó­le nie zwra­ca­jąc na mnie uwa­gi. Zo­sta­łam u nie­go do rana, co było dość za­ska­ku­ją­ce, bo mia­łam że­la­zną za­sa­dę, że nie zo­sta­ję u fa­ce­tów, z któ­ry­mi sy­piam. Cza­sa­mi zda­rza­ło mi się przy­snąć po sek­sie, ale za­wsze bu­dzi­łam się w nocy i wy­my­ka­łam ukrad­kiem z łóż­ka.

Może w to­wa­rzy­stwie Co­he­na czu­łam się tak do­brze dla­te­go, że nie łą­czy­ły nas in­tym­ne re­la­cje? Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi, od­pę­dza­jąc od sie­bie tę myśl.

Spę­dzi­łam cały dzień w czy­tel­ni, pra­cu­jąc nad re­fe­ra­tem. Zro­bi­łam so­bie prze­rwę tyl­ko na kawę i na ka­nap­kę ku­pio­ną w de­li­ka­te­sach na­prze­ciw. O szó­stej wie­czo­rem znów po­czu­łam głód, a do tego na­bra­łam ocho­ty na go­rą­cą ką­piel w swo­jej wan­nie z hy­dro­ma­sa­żem.

Prze­ło­ży­łam tor­bę z lap­to­pem przez ra­mię i ru­szy­łam w stro­nę domu. Po dro­dze za­bra­łam się za spraw­dza­nie wia­do­mo­ści w te­le­fo­nie, ma­jąc na­dzie­ję, że znaj­dę wśród nich in­for­ma­cję od wła­ści­cie­la domu w spra­wie nie­to­pe­rza. Prze­glą­da­łam SMS-y je­den po dru­gim, gdy na­gle wpa­dłam na coś wiel­kie­go. Stęk­nę­łam, uno­sząc po­śpiesz­nie gło­wę, żeby spraw­dzić, kto – lub co – sta­nął mi na dro­dze.

To był…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

O autorce

Ken­dall Ryan jest au­tor­ką ogni­stych po­wie­ści ero­tycz­nych, mię­dzy in­ny­mi Je­steś za­gad­ką i Je­steś wspo­mnie­niem. Bez wsty­du przy­zna­je się do lek­kiej ob­se­sji na punk­cie nie­grzecz­nych chłop­ców, po­ca­łun­ków i ro­man­sów z mrocz­nym, nie­po­ko­ją­cym pod­tek­stem. Miesz­ka w Min­ne­apo­lis z uko­cha­nym mę­żem i dwo­ma nie­sfor­ny­mi szcze­nia­ka­mi.

Z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka na od­zew czy­tel­ni­ków, któ­rzy mogą do niej pi­sać na ad­res:

au­thor­ken­dal­l­ry­an@gma­il.com.