Jałowiec i Cierń - Ava Reid - ebook
NOWOŚĆ

Jałowiec i Cierń ebook

Ava Reid

0,0

18 osób interesuje się tą książką

Opis

Przerażająca klątwa. Miasto w chaosie. Potwór o nieposkromionym apetycie.

Marlinchen i jej dwie siostry mieszkają z ojcem w mieście, w którym magia ustępuje miejsca rewolucji przemysłowej. Jako trzy ostatnie prawdziwe czarownice w Oblyi są niczym więcej niż pułapką zastawioną na turystów. Oferują swoim klientom archaiczne lekarstwa i uwodzą ich nostalgicznym urokiem. Marlinchen spędza całe dnie na odkrywaniu tajemnic klientów w zamian za ruble, by udobruchać despotycznego, ksenofobicznego ojca. Nocą natomiast dziewczyna oraz jej siostry wymykają się z domu, by nacieszyć się urokami miasta i poczuć dreszczyk emocji.

 

W miarę jak te eskapady stają się coraz burzliwsze i częstsze, dziewczyna naraża się na jeszcze większe niebezpieczeństwo ze strony rodzica – jego magię i gniew. Podczas gdy w Oblyi kwitnie kultura i tętni życie, w jej sercu drzemie potwór przesiąknięty mocą starego świata. Marlinchen – uwięziona między historią a postępem, krwią a pożądaniem – musi wykorzystać własną magię, aby zapewnić bezpieczeństwo miastu i odkryć w nim miejsce dla siebie.

 

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia.                                                Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Juniper & Thorn

Copyright © Ava Reid 2022

Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Nowe Strony, Oświęcim 2025

Atxt-bw rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone

Redaktorka prowadząca: Sandra Pętecka

Redakcja: Anna Suchańska

Korekta: Anna Łakuta-Rudzka, Monika Baran, Magdalena Kłodowska

Skład i łamanie: Paulina Romanek

Oprawa graficzna książki: Weronika Szulecka

Ilustracje: Anna Niemczak

ISBN 978-83-8418-431-8 · Wydawnictwo Nowe Strony · Oświęcim 2025

Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek

Niniejsze wydanie zostało opublikowane we współpracy ze Sterling Lord Literistic, USA i Book/lab Agencja Literacka, Polska

Fragment

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział piąty

Rozdział szósty

Rozdział siódmy

Rozdział ósmy

Rozdział dziewiąty

Rozdział dziesiąty

Rozdział jedenasty

Rozdział dwunasty

Rozdział trzynasty

Rozdział czternasty

Rozdział piętnasty

Podziękowania

Przypisy

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Dla Dorit

Tak, żyję. Mogę przechodzić przez ulicę, pytając „Jaki mamy rok?”.

Mogę tańczyć we śnie i śmiać się

przed lustrem.

– Modlitwa autora,Ilya Kaminsky

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zajrzałam pod łóżko, ale potwór zniknął. Nie było go od rana, kiedy promienie słońca zapędziły go z powrotem do jego ulubionej kryjówki w ogrodzie Rose, gdzie owijał cierniowy ogon wokół pnia jałowca. Leżał tam, brzuchem do ziemi, i syczał, dopóki ja lub któraś z moich sióstr nie poszłyśmy nakarmić go resztkami kurzych kości albo nie pogłaskałyśmy go za uszami. Ze wszystkich stworzeń żyjących w naszym domu, to było najłatwiejsze do ugłaskania.

Wieczorem ogród rozświetlały świetliki, dało się słyszeć szelest wiatru w gałęziach wierzby, ale poza tym panowały cisza i spokój. Z mojej sypialni widziałam cały jego ogrom, przyozdobiony żywopłotami i bluszczem, który porastał pokrytą rdzą bramę. Jeśli ktokolwiek w Oblyi przechodził drogą obok naszego domu, mógł poczuć zielone pnącza owijające się wokół kostek lub usłyszeć szept paproci przez ogrodzenie. Przechodnie powtarzali półgłosem plotki o Zmiju Vashchence i jego trzech dziwnych córkach.

Kiedy byłam młodsza, ich podłe słowa doprowadzały mnie do płaczu. W wieku dwudziestu trzech lat nauczyłam się ich nie słuchać, a nawet rozkoszować się nimi ze szczyptą rezygnacji i perwersyjnej goryczy, zaciskając pięść wokół dawnej krzywdy. W końcu im złośliwsze słowa, tym lepiej kręcił się nasz interes. Plotki przysyłały klientów pod nasze drzwi niczym kot kładący pokiereszowaną ofiarę u stóp swego pana. Im bardziej poszarpany i makabryczny był jej kształt, tym intensywniej nasi klienci wpatrywali się w moje siostry, jakby ich piękno przypominało aksamitny dywan ułożony na dziurze w podłodze – czymś, co mogło pod nimi runąć.

Siostry były piękne bez oszustw i sztuczek, co wisiało nade mną niczym przekleństwo, ale nie to mojego ojca. Jego klątwa polegała na tym, że nigdy nie zadowalał się byle czym, więc uważał swoje córki za piękne, ale nie na miarę jego oczekiwań. Został przeklęty przez Titkę Whiskers, ostatnią prawdziwą czarownicę w Oblyi. Ojciec zrobił wszystko, co w jego mocy, by wyeliminować ją z interesu i stać się ostatnim prawdziwym czarownikiem w mieście, więc odpłaciła mu w jedyny sposób, jaki znała czarownica. Oczywiście wtedy został ostatnim prawdziwym czarownikiem w mieście, ale to również go nie zadowoliło.

Zegar wybił dziewiątą. Pod kołdrą ułożyłam stare poduszki i worek jesiennych liści, nadając im kształt zbliżony do mojego śpiącego ciała. Rose ucięła dla mnie snop suszonych łodyg pszenicy, które miały imitować moje włosy, ale ich kolor był nieco zbyt blady i nie miały one w sobie nic z moich prawdziwych, nieuczesanych kosmyków. Miałam jednak nadzieję, że jeśli, kiedy, nasz ojciec wstanie z łóżka i na wpół senny przejdzie obok mojego pokoju, nie przyjrzy się na tyle uważnie, by dostrzec różnicę. Klątwa sprawiała też, że mógł spać godzinami, a i tak budził się z delikatnym szczypaniem zmęczenia pod skórą.

Na zewnątrz niebo ciemniało stopniowo niczym obsydianowe ostrze zbliżające się do bladego gardła Oblyi. Odgłos kroków, szybkich i lekkich, rozległ się na drewnianym progu. Odwróciłam się po chwili. W drzwiach stała moja siostra, Undine.

– Droga Marlinchen, nikt nie uwierzy, że jesteśmy czarownicami, jeśli nie przeczeszesz włosów grzebieniem.

Rumieniec rozlał mi się po skórze. Wstałam z łóżka, usiadłam przy toaletce i przyjrzałam się twarzy w lustrze. Na moich ziemistych policzkach widniały teraz dwie czerwone plamy. Splątane włosy opadały na ramiona jak ciężka pierzyna.

– Nie wiem, co z nimi zrobić – stwierdziłam. – Są za długie.

Wszystkie miałyśmy za długie włosy, o wiele za długie jak na obecnie panującą modę – cienkie loki przypominające zrolowany tytoń, które nosiły inne kobiety w Oblyi. Ojciec nie pozwolił nam ich ściąć nawet o centymetr. Klienci, jak mówił, podziwiali w nas coś urokliwie swojskiego, nasze nieobcięte włosy stanowiły relikt dawnych, skromniejszych czasów. Mogłyśmy być dla nich słodko śpiewającymi mleczarkami, wyjętymi żywcem z wyblakłej, sielankowej tapety jakiegoś bogatego człowieka. Nie miałam zbyt pięknego głosu, ale uśmiechałam się do naszych klientów tak słodko, jak tylko potrafiłam.

– Rose – powiedziała nieco głośniej Undine. – Chodź tu i pomóż. Szybko. – Druga siostra przekroczyła próg w sukni z krynoliny, z odsłoniętymi ramionami przypominającymi kuchenne ostrza.

Spojrzała na moje włosy i gniewnie rozszerzone nozdrza Undine, po czym westchnęła. Grzebień z kości słoniowej naszej matki leżał na biurku, a kosmyk moich włosów w odcieniu ciemnego blond wplątał się w jego zęby.

Rose jednak, jako ta środkowa siostra, obchodziła się ze mną łagodniej. Westchnęła i zaczęła rozczesywać moje loki grzebieniem. Ostatni raz robiła to matka, a było to lata temu.

Udało jej się związać włosy wstążką, co nieudolnie naśladowało styl kobiet z Oblyi. Różowa jedwabna wstążka współgrała z moją żurawinową i marszczoną sukienką z dekoltem sięgającym na tyle głęboko, że się zarumieniłam. Nie miało to większego znaczenia. Wciśnięta między piękne siostry byłam niczym więcej niż meblem, wyszukanym świecznikiem.

Zegar wybił dziesiątą, więc ruszyłyśmy w drogę. Szłyśmy przez ogród, a wilgotna ziemia zdawała się wsysać nasze buty.

Ramię w ramię torowałyśmy sobie drogę obok sadzawki do wróżenia, tak błyszczącej jak rzucona w powietrze moneta, przez osty o fioletowych pąkach, ostrożnie omijając dzieło Rose – delikatną siateczkę utkaną z gipsówki i wrotyczu. Kwitnąca grusza zasypywała nas białymi płatkami, a wszystkie potwory stchórzyły lub zapadły w sen.

Mimo to byłyśmy cicho. Nie mogłyśmy ryzykować, że obudzimy je lub, co gorsza, naszego ojca. Już wcześniej zdarzały nam się małe akty rebelii – a przynajmniej Rose i Undine – ale nigdy coś tak wielkiego, zakazanego i niewłaściwego. Ten bunt był jak książka z wydartymi stronami. Nie znałam jego początku, środka ani końca.

Myśl o tym, że Papa nas zobaczy, przyprawiała mnie o dreszcze, a nasz własny ogród zaczął wydawać mi się straszny i obcy.

Dla ludzi z zewnątrz zawsze wyglądał okropnie i dziwnie, nawet w świetle dnia; nie byli do niego przyzwyczajeni tak jak my. Znajdowały się w nim szklane, słodkie jabłka, które sprawiały, że dostawało się rumieńców, jeśli dało się radę włożyć te twarde, ostre kawałki do ust. Były też czarne, słodkie śliwki, grubawe jak siniaki, przesiąknięte śmiertelną trucizną. Nasz ojciec zadbał o odporność swoich córek – karmił nas kawałkami tych owoców, odkąd byłyśmy niemowlętami, a teraz mogłyśmy wgryźć się w nie i poczuć jedynie posmak ich zgniłej goryczy, a nie kryjącej się pod spodem trucizny.

Ostrzegano nas nawet, byśmy nigdy nie dotykały jałowca, który rodził najbardziej niebezpieczne jagody: jednocześnie trujące i słodkie. Cokolwiek w sobie zawierały, nie mogłyśmy się na to uodpornić.

W przeciągu dwudziestu trzech lat, które przeżyłam, widziałam, jak ogród został zajęty przez wiele innych rzeczy i zaczęłam uważać je za nasze. Ognisty wąż wyglądał zwyczajnie, dopóki nie padło na niego światło słoneczne, bo wtedy jego czarne łuski lśniły ognistym blaskiem. Mówił ludzkim głosem, nie poruszając ustami – głos stwora zdawał się przenikać do twojej głowy, jakby samemu wyczarowywało się jego słowa. Obiecywał jedwabne chusteczki lub ceramiczne koraliki, a w razie zgody dary materializowały się w dłoni, wyplute z niczego – za odpowiednią cenę: mleko z twojej piersi. Nawet po zapłacie rano wszystkie dary zamieniały się w słomę i obornik. Nie wiedziałam, co by się stało, gdyby poprosić go o coś więcej niż bibeloty, ani dlaczego tak straszne byłoby nakarmienie węża. Patrzyłam, jak wije się teraz przez nasz ogród niczym plama oleju, pozostawiając po sobie blade zwoje zrzuconej skóry.

Był też nasz goblin – biedactwo, które straciło dom, gdy rodinyańscy geodeci osuszyli bagna za Oblyą. Jego pojedyncze oko świeciło w ciemności jak lampion, a brodę miał długą i białą jak porosty obrastające kłodę. Z wdzięczności za naszą gościnność goblin stał się nadmiernie opiekuńczy w stosunku do mnie i moich sióstr – próbował gryźć naszych klientów w kostkę, gdy ci szli przez ogród do domu. Po tym, jak kosztował nas sto rubli i omal nie sprowadził pod nasze drzwi Wielkiego Inspektora, ojciec dopilnował, by zawsze, gdy mieliśmy gości, zamykano go w ogrodowej szopie. Ostatnim razem, kiedy poszłam go wypuścić, zdążył już wygryźć dziurę w drewnie, a potem dąsał się w grządce estragonu Rose.

Skrupulatnie załatałyśmy ubytek, na zmianę wypatrując Papy, a potem ponownie uwięziłyśmy goblina. Undine chciała go zakneblować, by upewnić się, że jego lament nie obudzi ojca, ale coś takiego wydawało mi się niewyobrażalnie okrutne i udało mi się ją od tego odwieść. Gdy mijałyśmy szopę, usłyszałam jego tchórzliwy skowyt.

Moim najmniej ulubionym ze wszystkich stworzeń był Indrik – mężczyzna z gołą klatką piersiową i nogami jak u fauna lub kozy. Wiecznie opłakiwał swój los uchodźcy, ponieważ zbiegł z gór, gdzie mieszkał, gdy rodinyańscy górnicy zaczęli wydobywać srebro. Marniał przy sadzawce Undine, żałośnie przyglądając się swojemu odbiciu i twierdząc, że kiedyś był bogiem i wszyscy w Oblyi oddawali mu cześć. Składali ofiary z zabitych gęsi, malowanych jajek i najładniejszych beczących owiec – aż drżałam na samą myśl o tym, co z nimi robił, zważywszy na to, jak pożądliwie patrzył na naszą dojną krowę przed jej śmiercią. Nie wiedziałam, czy w ogóle był bogiem, ale nie widziałam sensu w kłótni z nim; tylko by się mazał.

Aby upewnić się, że Indrik nas nie nakryje, Rose nakarmiła go środkiem nasennym. Widziałam jego niewyraźny kształt pod jedną z grusz, napięte mięśnie pleców wielkie jak głazy. Chrapanie mężczyzny przypominało cichy gwizd, podobny do odgłosu pociągu, który czasami słyszałam z okna sypialni.

Innych stworzeń nie potrafiłam nazwać, określałam je jedynie mianem potworów. Wyglądały jak borsuki węszące w ziemi w poszukiwaniu korzeni i trufli; łasice o cierniowych ogonach i paciorkowatych, czerwonych oczach, takie jak ta, która lubiła chować się pod moim łóżkiem; pozbawione oczu kruki na oślep latające nad naszymi rododendronami. Zjadały króliki i wiewiórki, a te z kolei pożerały zioła Rose, więc pozwalałyśmy im zostać. Poza tym nie wiedziałyśmy, co by się stało, gdybyśmy je przegoniły. Nie było żadnych opowieści o tego typu potworach, a może takie historie po prostu przepadły. W każdym razie moje siostry i ja bałyśmy się, że obudzimy się przeklęte, tak jak nasz ojciec, jeśli zrobimy im krzywdę.

Wszystkie środki ostrożności zostały jednak podjęte i żadne z tych stworzeń nie obudziło się tej nocy. Kiedy dotarłyśmy do bramy, Undine otworzyła ją, a my otrzepałyśmy brud z butów i rąbków sukni. Niczym węże zrzucające skórę, starłyśmy z siebie stęchliznę i magię domu.

Wpatrywałam się w brukowaną drogę, która rozpościerała się przed nami, a mój żołądek ścisnął się ze strachu.

– Chodź, Marlinchen – ponagliła Undine, splatając nasze ramiona i zaciekle mnie szarpiąc. – Mamy tylko kwadrans.

Pobiegłyśmy ulicą tak szybko, jak tylko pozwalały na to krynoliny i gorsety. Przez podeszwy pantofli czułam bruk i jego ostre krawędzie – te zdawały się podnosić przy każdym moim kroku. Mijałyśmy dniówkarzy, mężczyzn o tępych spojrzeniach, którzy wlekli się w kierunku burdeli i tawern lub wracali do swoich mieszkań nad sklepami. Zawsze, gdy przenosili na nas wzrok, czułam w środku narastającą panikę, ale Rose i Undine tylko ciągnęły mnie za sobą.

Ulica Kanatchikova zaprowadziła nas na plac miejski, wspaniałą fasadę budynków otaczających masywną fontannę. Delfiny wyskakiwały z kamiennego basenu w bezruchu, woda strzelała z ich pyszczków. Marmurowy bóg morza siedział w swoim rydwanie, z gęstymi brwiami nasuniętymi na oczy, zastygły i nieśmiertelny. Nie był to bóg, którego znałam z kodeksu ojca. Miał niewyraźne i chaotyczne rysy, jak gdyby rzeźbiący go człowiek próbował przypomnieć sobie coś, co widział tylko raz, wiele lat temu.

Oblyanie gromadzili się na placu, zarówno kobiety w sukniach z bufiastymi rękawami, jak i mężczyźni w kapeluszach, pędząc w stronę teatru baletowego niczym owce owinięte w atłas i koronki. Ich mieszające się głosy miały niski ton burzy. Dym z fajek unosił się w postaci oleistych kłębów. Wszystkie zapachy i dźwięki napierały na mnie, a z mojego gardła wyrwało się sapnięcie.

Siostry urządzały już sobie takie schadzki, ale nigdy nie miałam odwagi do nich dołączyć. Dzisiejszej nocy zostałam wciągnięta w ich rebelię jak wół, odurzona obietnicą czegoś nowszego, jaśniejszego i lepszego, niż którakolwiek z nas kiedykolwiek widziała. Teraz jednak, kiedy tu byłam, wszystko wydawało się zbyt nowe, zbyt duże.

– Nie chcę iść – szepnęłam, pochylając się bliżej Rose niż Undine. – Chyba zmieniłam zdanie.

– Cóż, teraz jest już za późno, prawda? – Rose nieznacznie wskazała głową teatr, ale jej głos nie był niemiły. – Nie ma nikogo, kto mógłby z tobą wrócić. Będziesz musiała zostać. – Chyba wyczytała przerażenie na mojej twarzy, bo kontynuowała w bardziej łagodny sposób: – Słuchaj, wszystko będzie dobrze. Kiedy już usiądziemy na naszych miejscach…

– Jak zwykle zachowuje się jak dziecko – warknęła Undine. – Nie chce iść, ale nie chce też zostać w tyle.

W odpowiedzi przygryzłam wargę; Undine miała rację. Ostatnim razem, gdy wyruszyły w nocy same, sparaliżował mnie strach. Chociaż moje ciało przebywało w domu, w łóżku, myśli pędziły po tysiącu ciemnych zaułków, podsuwając scenariusze tego, jaki okropny los spotkał siostry albo – co gorsza – co zrobiłby ojciec, gdyby się obudził i ich nie zastał. Byłabym jedyną osobą, która mogłaby mu cokolwiek odpowiedzieć, przełknąć jego wściekłość jak łyk wody morskiej i modlić się, by nie wypluć jej z powrotem, dopóki nie wyjdzie z mojego pokoju i nie zatrzaśnie za sobą drzwi.

Tamtej nocy Rose znalazła mnie śpiącą pod łóżkiem, z twarzą umazaną solą i naszym stworzeniem z cierniowym ogonem, które niespokojnie skubał mój pas do pończoch.

Tylko ze względu na Undine zaczęły w ogóle wychodzić. Rok temu to było nie do pomyślenia. Ojciec zabronił nam opuszczać ogród, nie za pomocą zaklęć, ale słów i gróźb. Mówił, że Oblya jest niebezpieczna jak jama pełna żmij, a coś lub ktoś może nas pochwycić w jednej chwili. Wierzyłam mu. Mężczyźni, którzy do mnie przychodzili, moi klienci, zdawali się przerażający nawet w naszym własnym bezpiecznym salonie.

Wszyscy klienci Undine podkochiwali się w niej i poddawali każdemu jej słowu. Pewnego dnia jeden z nich, w zamian za ruble, zaoferował mojej siostrze bilety na występ orkiestry w centrum miasta. Początkowo odmówiła – a przynajmniej tak twierdziła – ale mężczyzna nalegał. Kiedy myśl o opuszczeniu domu pojawiła się w jej głowie, zaczęła rozrastać się jak winorośl, której nie dało się wyrwać.

Tamta pierwsza noc zasiała to samo ziarno w umyśle Rose. Powiedziała mi, że siedziały w tylnym rzędzie, więc musiały się wysilać, by zobaczyć scenę ponad gąszczem pierzastych kapeluszy, a wysoka temperatura bijąca od tak wielu ciał sprawiła, że obie wróciły zlane potem, ale w tym była magia; wyczułam to nawet z daleka. Podstępna magia wyciągała moje siostry z łóżek w nocy, pozwalając im rozkoszować się beztroską tego wszystkiego, tysiącami możliwości, które krążyły wokół nich jak ćmy.

Dla moich sióstr to była zabawa, a nawet dreszczyk emocji związany ze świadomością, że zlekceważyły rozkazy ojca. Dla mnie natomiast był to strach. Nie chciałam jednak zostać w tyle, nie po tej jednej okropnej nocy.

Pozwoliłam więc Rose i Undine poprowadzić się przez tłum, a pierś unosiła mi się gwałtownie pod gorsetem. Zapachy nieznajomych, ich pot i fiołkowe perfumy wsiąkały w moją skórę niczym deszczówka. Słowa same wlewały się do moich uszu.

– …znalazł jego serce wyrwane, jakby ktoś przebił mu klatkę piersiową pięścią…

– …wątroba też zniknęła, była po prostu pustka…

Ze ściśniętym żołądkiem ponownie pochyliłam się w stronę Rose.

– O czym oni mówią?

– Jakieś bzdury z brukowców, jestem tego pewna – powiedziała, patrząc przed siebie. – Wielki Inspektor znalazł dwóch martwych mężczyzn na promenadzie i ktoś zaczął opowiadać, że zostali zabici przez potwora. Bardziej prawdopodobne, że pobili się w pijackiej bójce lub po prostu zapili na śmierć, co wyjaśniałoby komentarze na temat wątroby. Lecz to nie jest tak ponura historia i nie sprzeda zbyt wielu gazet.

Przytaknęłam, a mój brzuch nieco się rozluźnił. Rose wydawała się rozumieć rzeczy o świecie, których ja nie pojmowałam, mimo że wszystkie byłyśmy uwięzione w tym samym domu, pod tą samą pieczą.

Musiała też wystarczająco dobrze poradzić sobie z moimi włosami, ponieważ nie przyciągałam żadnych powłóczystych spojrzeń. Oczy kobiet mnie omijały i kierowały się w stronę moich sióstr z podejrzaną zazdrością. Męskie również przelatywały obok mnie, lądując na piersiach Undine lub nagich ramionach Rose. Zauważałam w nich głód, ale też poczucie winy i ciche, skrępowane pożądanie. Wiedzieli, że każdy, kto pragnie dziewczyny Vashchenki, jest skazany na zagładę.

Dolatywały do mnie kolejne głosy.

– …zapłaciłam podwójną cenę, żeby go zobaczyć, ale nie żałuję…

– …powiedziała, że to był najlepszy pokaz, jaki kiedykolwiek widziała, łzy napłynęły jej do oczu…

Tym razem nie musiałam pytać Rose, co mają na myśli. Byłyśmy tu z tego samego powodu, co reszta. Kiedy Undine poprowadziła nas w stronę budki z biletami, odetchnęłam z ulgą. Czułam, że gorset mnie dusi. Wyciągnęła trzy bilety, po czym uśmiechnęła się do obsługi, trzepocząc rzęsami. Nie wiedziałam, ile są warte – nie miałam pojęcia, ile kopiejek składa się na rubla – ale sądząc po wielkości i zapale tłumu, podejrzewałam, że całkiem sporo. Może ten konkretny klient był jeszcze bardziej zakochany w mojej siostrze niż wszyscy inni.

Dwóch bileterów w czarnych welurowych garniturach ukłoniło się nam i otworzyło dębowe podwójne drzwi. Undine i Rose uwolniły mnie z objęć, gdyż wiedziały, że nie mam wyboru i muszę iść za nimi. Ruszyłam ich śladem, wpatrując się w ziemię. Moje czoło błyszczało od potu, a sala teatralna pochwyciła nas i zamknęła za nami swoją paszczę. Poczułam kolejną nić strachu. Kiedy w końcu podniosłam głowę, oszołomił mnie oślepiający blask.

Złote łuki pięły się po kopułowym sklepieniu niczym pnącza oplatające pień drzewa. Pomiędzy każdą pozłacaną kolumną znajdował się tuzin siedzeń obitych karmazynowym aksamitem. Żyrandol delikatnie wirował w świetle świec, a płomienie błyszczały niczym ostrze noża. Sufit był jednym rozległym freskiem, zabarwionym na blady błękit nieba nadchodzącej wiosny. Satyrowie – którzy uderzająco przypominali Indrika – gonili nimfy z obnażonymi piersiami, a barczyści mężczyźni wylegiwali się na brzegach rzeki, ubrani jedynie w wawrzynowe korony. Moja twarz oblała się rumieńcem.

Podczas gdy ja wpatrywałam się w sufit, Rose i Undine prawie mi umknęły. Podążyłam za jasnym, perłowym błyskiem na blond głowie Undine i dogoniłam je, gdy wślizgiwały się na miejsca. Zaschło mi w gardle z zakłopotania.

– Chyba cię rozpoznali – szepnęłam do Undine. – Sprzedawca biletów, mężczyźni w kolejce…

– Oczywiście, że mnie rozpoznają – odpowiedziała energicznie. – Ale nie powiedzą Papie. Przecież wiedzą, że wtedy nigdy więcej by mnie nie zobaczyli.

Po mojej prawej stronie Rose cicho się zaśmiała. Była moim sprzymierzeńcem w drażnieniu próżności Undine i okazywała swoje rozgoryczenie bardziej otwarcie, niż ja kiedykolwiek odważyłam się to zrobić. Na szczęście nasza siostra była zwykle zbyt zajęta sobą, by to zauważyć.

Zaczęły się kolejne szepty. Głos srebrnowłosej kobiety w rzędzie za mną zdawał się syczeć mi prosto do ucha:

– Mówią, że jego klatka piersiowa była pognieciona jak zapadnięty dach. Że wyłupiono mu oczy i zastąpiono je pestkami śliwek.

Odwróciłam głowę, a Undine natychmiast uderzyła mnie w ramię. Efekt był tak błyskawiczny, że pomyślałam, iż moje ciało samo wymierzyło sobie karę; któż inny poza mną mógłby być tak zestrojony z moimi własnymi dziwactwami? Niebieskie oczy Undine zwęziły się złowrogo.

– Nie rób tego – warknęła. – Niegrzecznie jest podsłuchiwać, zwłaszcza tutaj. Naprawdę nic nie wiesz o świecie, prawda, Marlinchen?

Nie byłam pewna, czy miała na myśli teatr baletowy, mówiąc „tutaj”, czy też Oblyę jako tak ogromne, szare miasto rozciągające się poza murami naszego ogrodu. W teatrze otaczali nas mężczyźni i kobiety z wyższych sfer, kolorowi jak kandyzowane owoce w swoich jedwabiach i atłasach, a na zewnątrz, na ulicach – pijani robotnicy o lisich twarzach i szerokich, tłustych ustach. Nie wiedziałam, co gorsze. Podniosłam ramiona i opadłam na siedzenie. Rose wertowała broszurę, której każda strona została wytłoczona złotą czcionką.

– Wystawiają Bogatyra Ivana – powiedziała Rose. – Muszą to robić każdej nocy. Gdyby Papa o tym wiedział, dostałby jednego ze swoich napadów.

Wzdrygnęłam się na tę myśl. Bogatyr Ivan to najsłynniejszy balet Oblyi. Przedstawiał wypaczoną wersję jednej z opowieści pochodzącej z kodeksu naszego ojca, przekształconą przez Rodinyan i zatartą przez czas. Tytułowy Ivan zmienia się ze stepowego wojownika w świętego, a jego oblubienica z córki wodza w carównę. Mnóstwo innych drobnych poprawek przemieniło tę historię w coś zupełnie innego – coś, co dla mnie było ledwo rozpoznawalne.

Podobało się to jednak Oblyanom i, co ważniejsze, Rodinyanom. Ci nowi przybysze wymachiwali carskimi sztandarami, mówili o takich rzeczach, jak „rozwój ziemi” i „planowanie miasta”, albo działali pod szyldami prywatnych firm, które wyciskały każdą kroplę z robotników Oblyi, a potem znikały, tylko po to, by zastąpili ich inni ludzie, pod innymi szyldami, ale z tym samym celem – doprowadzić miasto do upadku. To dzięki nim port Oblyi tętnił handlem ze wschodu, a nasze ulice były rozplanowane tak starannie jak szprychy w kole. Niezbyt wiele o nich myślałam, z wyjątkiem tego, że kiedy przychodzili pod naszą bramę, ojciec kazał nam ich ignorować, dopóki nie odejdą.

Teraz jednak teatr wypełnił się po brzegi, by widzowie mogli zobaczyć, jak jeden z rodinyańskich przybyszów zdobi scenę. Spojrzałam przez ramię Rose na broszurę i zaczęłam szukać jego nazwiska, jakbym mogła dowiedzieć się czegoś ważnego ze specyficznego układu liter. Przesuwała palcem w górę i w dół strony, przeczesując jego biografię.

– Mówią, że jest najmłodszym pierwszym tancerzem w jakimkolwiek zespole baletowym Rodinyan w historii – powiedziała. – Ma tylko dwadzieścia jeden lat. To takie smutne, prawda?

– Dlaczego smutne?

– Ponieważ – kontynuowała – co możesz zrobić w wieku dwudziestu jeden lat, gdy osiągnąłeś już wszystko, o czym większość ludzi może jedynie pomarzyć? Całe życie jeszcze przed tobą, ale nie masz dokąd pójść.

Poczułam żal, że ją o to zapytałam.

Zanim zdążyłam wypowiedzieć kolejne słowo, orkiestra zaintonowała pierwsze nuty i aksamitna kurtyna się rozchyliła. Szepty wokół mnie ucichły, a oczy wszystkich zwróciły się w stronę pojedynczego światła na scenie, okrągłego jak przerębel. Wiolonczele brzdękały leniwie przy wtórze fletów i obojów.

Nigdy wcześniej nie widziałam na żywo Bogatyra Ivana z moimi siostrami, więc nie byłam w stanie przewidzieć momentów crescendo1 i decrescendo2 ani tego, kiedy rozlegnie się werbel, a kiedy harfa dołączy ze swoim zmysłowym brzmieniem. Z każdym nieznanym taktem czułam, jak coś szarpie mnie jak strunę, moje kości grzechotały, a krew śpiewała. Znałam niejasny kształt tej historii, ale muzyka dodawała do niej coś nowego – coś, co sprawiało, że wydawała się prawie zbyt rozległa, bym mogła ją objąć wzrokiem. Pierwsze baletnice przemknęły przez scenę w swoich białych tiulach niczym śnieżne zaspy. Tancerze w czerwieni podążali za nimi; byli żywymi płomieniami wypuszczonymi z paszczy Smoka-Cara.

Baletnice omdlewały dramatycznie. Z opowieści w kodeksie Papy wiedziałam, że były to duchy lodu – czystego, dziewiczego mrozu, z ziem Oblyi, zanim jeszcze pojawili się zdobywcy, by je spalić i zrujnować. Odziany w czarną szatę Smok-Car udawał, że się śmieje, podczas gdy wiolonczele przejmująco dudniły. Wiedziałam też, że na scenę w końcu wkroczy Ivan, niezdarny i pozbawiony miecza, syn rolnika i chłop, do czasu, aż zmieni się w wojownika – a w tej wersji, jak wynikało ze streszczenia w broszurze, w świętego. W wersji Papy nie było świętych, ale zawsze był Ivan.

Choć spędziłam tyle lat na wyobrażaniu sobie Ivana, nie czułam się gotowa zobaczyć go teraz: czarne włosy, naga klatka piersiowa w miejscu, gdzie rozchylał się jego zniszczony kostium. Gdy tylko pojawił się w świetle reflektorów, nie sposób było spojrzeć gdziekolwiek indziej. Nie sposób było nie podążać za nim po scenie. W jego obecności płomienni mężczyźni więdli jak ścięte róże. Śnieżynki ożywiły się, a ich srebrne twarze rozjaśniła rodząca się nadzieja. Potykając się, Ivan dotarł do Smoka-Cara; nawet jego chwiejny krok miał w sobie pełno gracji.

Smok-Car stanął na baczność, jakby chciał go powalić, lecz wtedy piękna carówna zatańczyła między nimi, błagając ojca o łaskę. Ivan wycofał się, a śnieżynki zaczęły szemrać. Smok-Car zniknął ze sceny wraz ze swymi ognistymi ludźmi, pozostawiając Ivana i carównę, którzy krążyli wokół siebie niczym nieufne wilki.

Zniszczona koszula Ivana spadła mu z ramion i w tym momencie poczułam się tak, jakby cała widownia wstrzymała ten sam długi oddech. Sevastyan Rezkin był tak piękny w blasku świec, że musiałam się zmusić do odetchnięcia.

Moje oczy śledziły delikatnie napięte mięśnie brzucha i ud mężczyzny. Ujął dłoń carówny i pocałował ją. Jej ruchy, w przeciwieństwie do jego, wydawały się niezgrabne, jakby liczyła kroki w głowie. Kroki Sevastyana były tak płynne jak lanie wody, jakby nie wyobrażał sobie poruszania się w inny sposób. Podniósł nogę carówny, a jej palce przemknęły po jego twarzy.

Czułam się jak podglądaczka, jak nieokrzesany intruz będący świadkiem cudu, nieprzeznaczonego dla moich oczu. Czułam się tak samo jak wtedy, gdy obserwowałam mewy i kormorany z molo nad naszym dachem, wstydząc się własnego, ciężkiego, nielotnego ciała.

Jego kolano rozchyliło uda carówny, a ja zarumieniłam się tak obficie, że wiedziałam, iż Undine wyśmiałaby mnie za to, gdyby tylko to zauważyła. Na szczęście wszystkie twarze w teatrze pozostawały zwrócone w stronę Sevastyana. Stanowił światło przewodnie setek niewzruszonych spojrzeń.

Bez względu na to, ile zalotnik mojej siostry zapłacił za bilety, ja zapłaciłabym podwójnie. Potrójnie. Po raz pierwszy zaczęłam rozumieć nierozważne pragnienia Undine i Rose, ten dreszczyk emocji, który wyciągał je nocą z łóżek, nie zważając na ostrzeżenia ojca.

Moje palce zacisnęły się w pięść na spódnicy i nie rozluźniłam ich aż do ostatniego aktu, kiedy Ivan ukazał się jako święty. Sevastyan znów miał nagą klatkę piersiową, odziany jedynie w cienkie, cieliste rajtuzy baletowe przylegające do niego tak ściśle, jakby został w nie zanurzony – mimo całej skromności, jaką mu zapewniały. Klatkę piersiową mężczyzny pokrywały złote płatki farby, które pełzły po jego gardle i spływały po policzkach. Nawet rzęsy miał ozdobione sztucznymi perłami. Na ramionach nosił powiewający płaszcz z białych piór, a te poruszały się, gdy wirował i podskakiwał.

Nie mogłam pojąć, jak rozstawił nogi tak szeroko, jak skoczył tak wysoko i jak nie zachwiał się bezwładnie podczas lądowania. Kiedy muzyka ucichła, a Sevastyan i carówna się ukłonili, połowa widzów natychmiast wstała, bijąc gromkie brawa. Kilka kobiet wokół mnie szlochało, a na ich różowych twarzach pojawiły się ślady kohl3.

– Mówiłam ci – oznajmiła Undine, podrywając mnie z fotela. Nawet jej głos był zdyszany, a mrugnięcia zbyt szybkie. – Było warto, prawda?

Kotary zasunęły się, przesłaniając widok na Sevastyana, a ja poczułam się tak, jakbym straciła zakotwiczenie, dryfując po morzu głosów. Hałas napierał na mnie, a ciepło wszystkich rozgrzanych ciał sprawiało, że kręciło mi się w głowie. Powietrze miało kwaśny smak od tak wielu wykrzykiwanych słów. Po raz kolejny nie mogłam oddychać, jakby jakaś gorąca, niewidzialna dłoń zaciskała się na moim gardle.

Twarze krążyły wokół mnie. Nie potrafiłam odróżnić wilków od owiec.

– Muszę iść – wydusiłam, wyrywając rękę z uścisku Undine. Mój głos brzmiał, jakby wyciśnięto go z mokrej tkaniny. – Muszę się stąd wydostać.

Rose zaprotestowała, gdy przecisnęłam się obok niej, ale nie zatrzymałam się ani na chwilę. Moje stopy niezdarnie uderzyły w czerwony dywan. Słyszałam szelest jedwabiu, kiedy widzowie podnosili się ze swoich miejsc, lecz oczy zaszły mi mgłą i wszystko wyglądało tak mętnie jak trawa pokryta poranną rosą. Pod wpływem jakiegoś szalonego, maniakalnego odruchu znalazłam boczne drzwi po lewej stronie sceny i wyleciałam przez nie, dysząc. Wypadłam na zewnątrz w zimną, siną noc.

Poczułam ulgę, jakbym zerwała nić. Oparłam się plecami o ścianę budynku, a moje czoło zwilżył zimny pot. Włosy uwolniły się z różowej wstążki i opadły luźnymi falami na twarz. Zaczesałam je do tyłu, najlepiej jak potrafiłam, drżącymi opuszkami palców.

Po obu stronach rozciągała się bezkresna, czarna uliczka. Gwiazdy nad moją głową przysłaniał smog, a jedyne światło sączyło się przez okna teatru baletowego, tworząc bladożółtą poświatę. Dopiero teraz przyszło mi do głowy, że powinnam zacząć się bać, kiedy drzwi się otworzyły i wybiegł przez nie jakiś człowiek.

Mężczyzna skulił się, jedną rękę przyciskając do brzucha. Drugą oparł o ścianę, odwrócony ode mnie, kaszląc i charcząc.

– Wszystko w porządku? – Tylko tyle byłam w stanie z siebie wykrztusić. Wciąż oszołomiona paniką, podeszłam do niego i pochyliłam się, by przyjrzeć się jego twarzy. – Jest pan chory?

Zwymiotował, plując na bruk i rąbek mojej spódnicy. Byłam tak bardzo przyzwyczajona do widoku, dźwięku i zapachu wymiocin, że nawet się nie wzdrygnęłam. Zamiast tego nachyliłam się jeszcze bardziej i uważniej zlustrowałam wzrokiem twarz mężczyzny w ciemności.

– Proszę pana – powiedziałam. – Jest pan chory. Nie jestem uzdrowicielem, ale mogę sprowadzić moją siostrę…

Otarł usta wierzchem dłoni i popatrzył na mnie. Krzywizna jego policzka pochwyciła światło, a ja zamarłam jak królik w połowie skoku. Patrzyłam w zamglone, niebieskie oczy Sevastyana Rezkina.

Biała jedwabna bluzka chaotycznie opinała jego ramiona, ale zwisała rozpięta na piersi. Na skórze, policzkach i ustach łuszczyła się złota farba. Z czarnych włosów zwisało pojedyncze białe piórko.

Wymamrotałam coś niezrozumiałego nawet dla moich własnych uszu. Sevastyan nie spuszczał ze mnie wzroku. Białka jego oczu były popękane i czerwone. Przypomniałam sobie miękkość i grację lądowań mężczyzny, sposób, w jaki uda napinały się mu pod trykotami, i to, jak biodra przywierały do carówny, przez co moja twarz rozgrzała się do czerwoności.

Jego rzęsy mieniły się sztucznymi perłami, rzucając cień na wyraziste kości policzkowe. Skóra była tak blada i nieskazitelna jak kość słoniowa, z której wykonano grzebień mojej matki, gładki po tak długim czasie spędzonym w rękach moich lub sióstr. Myślenie o tym sprawiło, że zarumieniłam się jeszcze bardziej.

Nawet teraz, zlany potem i cuchnący wymiocinami, wyglądał tak pięknie, że nie mogłam oderwać od niego wzroku.

Zanim którekolwiek z nas zdążyło się odezwać, drzwi ponownie się otworzyły. Inny tancerz, o piaskowych włosach, wciąż ubrany w ognistoczerwoną bluzkę i trykot, przekroczył próg i westchnął. Jego oddech zamienił się w biały obłok na mrozie. Spojrzał na mnie i Sevastyana, po czym założył ręce na piersi.

– Chodź, Sevas – mruknął ze znużeniem. – Derkach cię szuka.

Sevastyan wyprostował się, krzywiąc się i trzymając za bok.

– Lyoshka – wymamrotał. – Mój bohater.

Tancerz ponownie westchnął, a potem chwycił go za ramię i zaczął prowadzić w stronę drzwi. Chód Sevastyana był chwiejny; wszystkie jego kroki ostro zbaczały w lewo.

– Zaczekaj – poprosiłam. Mój głos wydawał się zbyt głośny, tak skrzeczący jak krzyk mewy. – Nie możesz tego zrobić, on jest bardzo chory.

Drugi tancerz – Aleksiej – zatrzymał się i odwrócił. Kąciki jego ust zadrżały i nie mogłam stwierdzić, czy zamierza się uśmiechnąć, czy zmarszczyć brwi.

– Nie jest chory – odparł, a po chwili dodał: – Cóż, przypuszczam, że jest, ale nic nie możemy dla niego zrobić. Za godzinę zwymiotuje kolejne pół litra wódki i zaśnie, a jego ciało wymierzy mu karę z samego rana.

Po tych słowach wyprowadził Sevastyana przez drzwi i obaj zniknęli, gdy te się zamknęły. Minęło kilka chwil, zanim zmusiłam się do ponownego ruchu, a mój brzuch bulgotał jak pranie w kotle.

Kiedy znalazłam siostry, Undine wzdrygnęła się i uderzyła mnie w ramię, a Rose westchnęła i odgarnęła loki z mojej twarzy. Nie powiedziałam żadnej z nich o spotkaniu z Sevastyanem – wciąż trudno mi było przekonać samą siebie, że to wydarzyło się naprawdę.

Gdy pospiesznie ruszyłyśmy ulicą Kanatchikova, skierowałam wzrok na zaplamiony rąbek sukienki i zabrudzony czubek pantofla. Myślami wracałam do wilgotnej, lśniącej twarzy Sevastyana i jego błyszczących, rozedrganych niebieskich oczu. Ich białka były rozszczepione niczym włosowate pęknięcia na drogiej porcelanie taty. Nie mogłam pojąć, jak udało mu się tak zatańczyć po wypiciu pół litra wódki; być może Aleksiej przesadził. Sama nigdy nie wzięłam choćby łyka. Może taka ilość to niewiele, tylko lekkie rozmycie w kącikach oczu.

Wmawiałam to sobie, ale tak naprawdę w to nie wierzyłam. Kiedy dotarłyśmy do bramy, otworzyła się dla nas tak łatwo i bezgłośnie, że aż się zdziwiłam. Była jak żądna ofiary paszcza, gotowa pochłonąć nas z powrotem. Goblin przestał skomleć. Indrik wciąż spał. Bezokie kruki nie poderwały się z żerdzi.

Mój umysł powinien kręcić się jak wskazówka kompasu, strach doprowadzał mnie do szaleństwa i wytrącał z równowagi. Mimo to spacer przez ogród minął mi niemal niepostrzeżenie. Skupiłam się wyłącznie na Sevastyanie. Wszelkie inne myśli zostały na chwilę wyparte. Zupełnie jakbym zapomniała, jak to jest się bać.

Czy to ta magia, która wyciągała moje siostry z domu? W tamtej chwili wydawała się niemal tak silna jak zaklęcia Papy. Miasto było pieśnią nieustannie rozbrzmiewającą mi w uszach, a jeśli mój umysł stał się kompasem, twarz Sevastyana wskazywała prawdziwą północ.

Po powrocie do pokoju zdjęłam sukienkę i rozpięłam gorset drżącymi palcami. Wyciągnęłam wszystkie martwe liście i źdźbła pszenicy z prześcieradła i schowałam je pod łóżkiem, gdzie delikatnie chrapał potwór. Gdy tak spał, nie mogłam dostrzec jego czerwonych, owalnych oczu.

Mówią, że jego oczy zostały wyłupione i zastąpione pestkami śliwek. Moje zęby zgrzytnęły z głośnym kliknięciem. To tylko mdłe opowieści z brukowców, nic więcej. W to akurat mogłam uwierzyć; zapewnienia Rose były tak łatwe do przełknięcia jak chłodna woda w strumieniu. Jedyne potwory, jakie ostały się w Oblyi, mieszkały tutaj, pod moim łóżkiem lub w naszym ogrodzie, i żaden z nich nie łaknął ludzkiego mięsa. Wszystkie tego typu monstra wymarły dawno temu.

Wdrapałam się na łóżko i podciągnęłam kołdrę pod brodę. Spodziewałam się, że moje kończyny będą ociężałe z wyczerpania po naszej nocnej wyprawie, a powieki opadną z ulgą. A jednak nogi wydawały się lekkie i rozkosznie zimne na wspomnienie mroźnego powietrza na zewnątrz.

Nie mogłam zasnąć. Po głowie krążył mi tylko Sevastyan, jego nagi tors pokryty złotem. Zaczęłam wspominać ogród, ciemne uliczki i alejki, gdzie w bladym świetle wpatrywałam się w jego zlaną potem twarz.

Myślałam o nim, a moje palce wsuwały się między uda. Kiedy się pieściłam, przygryzłam mocno poduszkę, żeby nie wydać z siebie żadnego dźwięku.

1 Crescendo (wł.) – stopniowe zwiększanie głośności lub natężenia dźwięku w muzyce (przyp. tłum.).

2 Decrescendo (wł.) – stopniowe zmniejszanie głośności lub natężenia dźwięku w muzyce (przyp. tłum.).

3  Kohl – ciemny proszek do podkreślania oczu, używany tradycyjnie w wielu kulturach Bliskiego Wschodu (przyp. tłum.).