Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Zupełnie nowa opowieść o jednym z najsłynniejszych czarnych charakterów Szekspira, Lady Makbet. Dzięki Avie Reid – autorce bestsellerów z listy „New York Timesa” – Lady Makbet odzyskuje swój głos i swoją przeszłość. Ma teraz moc, by zmienić historię napisaną dla niej przez mężczyznę.
Ona już nie raz słyszała, że jej oczy wzbudzają w mężczyznach szaleństwo.
Ona wie, że zostanie zmuszona wyjść za szkockiego brutala, który nie wyzbywa się barbarzyńskich przyzwyczajeń, kiedy wchodzi do ślubnego łoża.
Ona wie, że przeżycie na jego wrogim, podejrzliwym dworze będzie wymagało strategii, silnej woli oraz całej skrywanej przez nią dotąd mocy.
Ale nie zdaje sobie sprawy, że jej mąż ma własne spowite magią sekrety. Nie wie, że pewna przepowiednia uciska go niczym za ciasna zbroja. Nie wie też, że jej magia ma większą moc i jest bardziej niebezpieczna, i że zagrozi porządkowi tego świata.
Ona jeszcze tego nie wie, ale już wkrótce odkryje prawdę…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 335
Tytuł oryginału
Lady Macbeth
Copyright © Ava Reid 2024
All rights reserved
Published in the United States by Del Rey,
an imprint of Random House,
a division of Penguin Random House LLC, New York
randomhousebooks.com
Przekład
Anna Kłosiewicz
Redakcja i korekta
Joanna Rozmus, Marek Stankiewicz, Aleksandra Marczuk
Skład
Martyna Potoczny
Adaptacja okładki i przygotowanie do druku
Tomasz Brzozowski
Opracowanie wersji elektronicznej
Karolina Kaiser,
T.S. Eliot, Jałowa ziemia, w przekładzie Czesława Miłosza, Kraków 1989
Marie de France, Pieśni, w przekładzie Jadwigi Dackiewicz, Warszawa 1959
Copyright © for this edition
Insignis Media, Kraków 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN 978-83-68053-31-9
StoryLight, imprint Insignis Media, ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków
tel. +48 12 636 01 90, [email protected], insignis.pl
Instagram: @wydawnictwostorylight, @insignis_media
X, TikTok: @insignis_media
Facebook: @Wydawnictwo.Insignis
Dla Sarah, Tricii i Sam
Ona przegląda się w lustrze pod światło
Nie wiedząc dobrze, był czy go nie było.
I słyszy w sobie jedną myśl bezładną:
„Dobrze, że już, wreszcie się skończyło”
Jałowa ziemia, T.S. Eliot
Tam nasza piękna się znajduje.
Pan rąbek płaszcza jej ujmuje
I w zamek wiedzie panią młodą.
Uszczęśliwiony jest przygodą (…).
Pan w szarej wieży panią sadza,
Jeden z baronów tak doradza.
W dzień cierpi, w nocnej szlocha ciszy,
A nikt na świecie nie opisze
Mąk, co jej dane było przeżyć,
Gdy tak zamknięta żyła w wieży. (…)
Pan nie na żart żony strzeże,
Zamknięty sad otacza wieżę,
Ku morzu zbiega. Marmurowy
Mur park otacza pałacowy,
Gruby, wysoki wielce, pono
Barwę miał w owy czas zieloną.
Wejścia – jednego jedynego –
Straże i dniem, i nocą strzegą. (…)
Niewiasta, co się błagać każe
Długo, zwodnicą się okaże.
Dlatego tak nieubłagana,
Że miłość niby jej nie znana.
Guigemer, Marie de France
ROSCILLE, ROSELE, ROSALIE, ROSCILLA, pani
HAWISE, służąca
ALAN VARVEK, KRĘTOBRODY, książę Breizh
GOTFRYD I SZARA OPOŃCZA, hrabia Anjou
TYBALD I, LE TRICHEUR, hrabia Blois, Chartres i Chasteaudun
HASTEIN, wódz Norwegów
MAKBET, MACBETHAD, MACBHEATHA, pan, tan Glamis
BANQUO, tan Lochaber
FLÉANCE, jego syn
DUNCAN, król Szkocji
LES LAVANDIÈRES, wiedźmy
KANCLERZ, najwyższy kapłan Szkocji, druid
LISANDER, LANDEVALE, LAUNFALE, LANVAL, starszy syn króla Duncana, książę Cumberlandu
EVANDER, IOMHAR, IVOR, młodszy syn króla Duncana
ATHELSTAN, rex Anglorum, król Anglii
SENGA, służąca
Giermkowie, posłańcy, służący, żołnierze
ALBA – Szkocja
ANJOU – hrabstwo we Francji (przymiotnik: andegaweński)
BLOIS – hrabstwo we Francji
BREIZH – Bretania (przymiotnik: bretoński)
BRETAIGNE – Brytania
BREZHONEG – język bretoński
CAWDOR – rejon w Szkocji
CHARTRES – hrabstwo we Francji, pod panowaniem dynastii z Blois
CHASTEAUDUN – hrabstwo we Francji, pod panowaniem dynastii z Blois
GLAMIS – rejon w Szkocji
LOARA – rzeka w Bretanii
MORAY – siedziba króla Duncana
NAONED – Nantes, stolica Bretanii
Akcja powieści dzieje się w średniowiecznej Szkocji w XI wieku – jej język był wówczas jeszcze w procesie formowania się pod wpływem obcych języków, a życie dalekie było od surowości i sztywności, przez których pryzmat postrzegamy ten okres obecnie. Wszystko mogło się zmienić w okamgnieniu (czy też za sprawą jednego ciosu sztyletem). Instytucje państwowe wciąż były w powijakach, tytuły i prawa do ziem często stawały się przedmiotem sporów. Różne imiona każdej z postaci odzwierciedlają wielość języków, którymi wówczas się posługiwano, nawet jeśli część z nich jest obecnie przestarzała czy całkiem wymarła. Co prawda może się to czasem wydawać mylące, postanowiłam jednak odrzucić idę, że tylko jedna kultura czy jeden język miały wpływ na świat przedstawiony.
Jaśnie pani?
Wygląda z okna powozu, na zewnątrz zapadły już ciemności, a ona zastanawia się, jak też będą się teraz do niej zwracać.
W pierwszych dniach podróży przez wilgotne, soczyście zielone lasy Breizh była po prostu lady Roscille, bo tak właśnie zwracano się do niej w ojczyźnie, dopóki nie dotarli do brzegów przygnębiająco szarego morza. Przeprawa przebiegła bez najmniejszych problemów. Jej ojciec, Krętobrody, skutecznie przepędził Norwegów, którzy zagrażali niegdyś podróżnikom w tych rejonach. Teraz wody kanału przypominały gładką taflę, powierzchnię marszczyły jedynie drobne fale liżące dziób statku.
A potem wybrzeże Bretaigne – barbarzyńskiego skrawka ziemi, który na mapie przypomina kawał gnijącego mięsa, tak poszarpany, jakby ktoś wyrwał już z niego kilka ochłapów. Na koźle ich powozu zasiadł nowy woźnica, mówiący jakąś dziwaczną saksońską gwarą. Jej imię przybrało zatem formę: lady Rosele.
Bretaigne. Początkowo widziała jeszcze drzewa, które potem ustąpiły miejsca kolczastym zaroślom. Niebo przybrało mdlący odcień bezkresnej szarości, groźne chmury przemykały po nim niczym dym z ognisk pożarów gdzieś w oddali. Konie z trudem wspinają się w górę zbocza, słyszy, jak kamienie umykają im spod kopyt, choć nie może ich dostrzec. Słyszy także swobodny szum wiatru, więc nie ma wątpliwości, że to tylko trawa, trawa i kamienie, że nie ma tu żadnych drzew, które mogłyby stanąć podmuchom na przeszkodzie, żadnych gałęzi czy liści, które mogłyby przełamać ten dźwięk.
Dzięki temu wie, że dotarli do Glamis.
– Lady Roscillo? – Służąca znów delikatnie przywołuje ją do porządku.
No i proszę, szekocki. To znaczy szkocki. Będzie musiała nauczyć się języka poddanych męża. Od teraz także jej poddanych.
– Tak?
Chociaż twarz Hawise zakrywa woal, Roscille dostrzega jej ściągnięte w grymasie brwi.
– Milczysz, pani, od wielu godzin.
– Nie mam nic do powiedzenia.
Nieco mija się z prawdą, jej milczenie jest jak najbardziej celowe. Choć zapadła już noc i nic nie widać przez okna, wciąż może przecież nasłuchiwać. Jej uwagę przyciąga jednak przede wszystkim brak dźwięków. Żadnego śpiewu ptaków czy brzęczenia owadów, żadnych odgłosów zwierząt przemykających przez zarośla czy poszycie, żadnego ścinania drzew przez drwali, szmeru strumienia w skalistym korycie, nawet szelestu skapujących z liści kropel deszczu, który spadł ostatniej nocy.
Po prostu żadnych odgłosów życia, a już zwłaszcza takiego jak w Breizh. Innego zresztą nie znała. Teraz jedynym znajomym elementem jest Hawise i jej zmarszczone z niezadowoleniem brwi.
– Książę będzie oczekiwał od ciebie, pani, listu, gdy dotrzemy na miejsce. To znaczy, kiedy uroczystości dobiegną końca – mówi mgliście. Zna mnóstwo określeń na „jaśnie panią” w rozmaitych językach, a jakoś nie znalazła właściwego słowa dla „ślubu”.
Roscille wydaje się to wręcz zabawne, że Hawise nie jest w stanie wymówić tego słowa na głos, chociaż w tej właśnie chwili odgrywa przecież rolę panny młodej. Roscille uznała ten plan za niedorzeczny, gdy tylko o nim usłyszała, a teraz uważała go za jeszcze głupszy: miała odgrywać rolę służki, podczas gdy Hawise będzie udawała przyszłą małżonkę księcia. Roscille ma więc na sobie bury, nieforemny strój z szorstkiej wełny, a włosy ukryła pod czepcem, podczas gdy szyję i nadgarstki siedzącej naprzeciwko niej Hawise ozdabiają perły, długie, szerokie rękawy spływają jej aż do podłogi, biały, gruby tren przywodzi na myśl pozostałości śnieżnej zadymki, a jasne włosy o niewłaściwym odcieniu niemal całkowicie zakrywa gęsty welon.
Obie są w odpowiednim wieku, ale Hawise ma posturę krzepkiej kobiety z północy i barczyste ramiona, więc żadne przebieranki nikogo nie zwiodą – wystarczy jeden rzut oka na ich cienie, by odkryć podstęp. Takie jednak było życzenie przyszłego męża, który najwyraźniej chciał sprawdzić, czy książę ulegnie i przystanie na najbardziej nawet dziwaczne z jego pomysłów. Choć Roscille podejrzewała, że mogły nim kierować mroczniejsze pobudki, że tan Glamis obawia się zdrady nawet na własnej ziemi.
Tak jak Roscille stanowi podarunek mający przypieczętować sojusz z tanem, tak niegdyś Hawise była prezentem dla księcia, ojca Roscille, za to, że nie wysłał swoich okrętów wojennych, kiedy mógł to uczynić. Kiedy pozwolił Norwegom wycofać się z kanału bez rozlewu krwi, ich wódz Hastein ofiarował mu w podzięce jedną ze swoich wielu bezużytecznych córek.
Ojciec Roscille okazał się znacznie bardziej wspaniałomyślny niż barbarzyńscy korsarze, spośród których wywodziła się Hawise, bo na dworze Krętobrodego nawet córki z nieprawego łoża, takie jak Roscille, zostawały damami, jeśli tylko książę uważał, że może mu to w przyszłości przynieść jakieś korzyści.
Jednak, jak Roscille dopiero co się dowiedziała, jest potrzebna swemu ojcu nie dlatego, że zna ojczysty brezhoneg, biegle włada andegaweńskim, a dzięki Hawise również całkiem nieźle norweskim, i że zaczyna zaznajamiać się ze szkockim, chociaż nadal ma wrażenie, jakby słowa w tym języku raniły jej gardło. Nie jest też dla niego użyteczna dlatego, że potrafi zapamiętać twarz każdego szlachcica, który pojawia się na dworze, że zna imię każdej akuszerki, każdego służącego czy żebraka, każdego bękarta i najemnika, a na dodatek zna szczegóły z ich życia, te wszystkie przebłyski żądzy, które wybuchają nieoczekiwanie w ich wnętrzu niczym poświata kryształów wydobywanych z mrocznych jaskiń, tak że kiedy książę mówi: „Doszły mnie słuchy o szpiegach w Naoned, jakże mam odkryć, kto za tym stoi?”, Roscille jest w stanie natychmiast odpowiedzieć: „Jeden z chłopców stajennych, co podejrzane, mówi po andegaweńsku bez cienia akcentu. W każde święto wymyka się z dziewką kuchenną za stodołę”. Wówczas książę może posłać ludzi, by zaczaili się za stodołą i chłostali kuchenną dziewkę po nagich udach, aż na skórze pojawią się czerwone pręgi, a chłopak stajenny – czy też andegaweński szpieg – przyzna się do wszystkiego.
Nie. Teraz Roscille już rozumie. Jest przydatna z tego samego powodu, z którego wysiłki księcia, by ukryć jej tożsamość, muszą spełznąć na niczym. Ze względu na jej urodę. Nie zwyczajną, która trafia się także wśród dziwek i służących, chociaż nikt nie spieszy z tego powodu nazywać ich damami i przyodziewać je w ślubne koronki. Roscille cechował raczej ten rodzaj nieziemskiej urody, który zwą czasem na dworze Krętobrodego pięknem nie z tego świata. Zabójczym. Zwodniczym. „Czy jesteś pewien, mój mości książę, lordzie Varvek o kręconej brodzie, że panna nie jest z Andegawenów? Powiadają, że ród Anjou wywodzi się w prostej linii od kobiety-węża, zwanej Meluzyną”.
Szara Opończa, lord Anjou, ma tuzin potomstwa i dwa razy więcej bękartów – na dworze zawsze kręci się ktoś o tych jasnych włosach, gładkich niczym futro zmokłego lisa. Lord Varvek nie wstydziłby się przyznać do posiadania andegaweńskiej nałożnicy, chociaż Szara Opończa pewnie obruszyłby się na najdrobniejszą sugestię, jakoby jego ród mógł wydać równie dziwaczną istotę jak Roscille. Jednak jej ojciec milczał, co oczywiście wywołało plotki wśród dworzan.
„Biel jej włosów nie jest dziełem natury, przywodzi na myśl odbierający siły blask księżyca. A jej policzki, czy je widzieliście? Ani śladu rumieńca. Dziewczyna jest blada niczym brzuch pstrąga. No i te oczy– wystarczy raz w nie spojrzeć, by zwykły śmiertelnik popadł w szaleństwo”.
Jeden z goszczących na dworze szlachciców z powodu tych plotek nie chciał w ogóle patrzeć Roscille w oczy. Jej obecność podczas uczty do tego stopnia wytrąciła go z równowagi, że pertraktacje dotyczące współpracy handlowej ostatecznie zakończyły się fiaskiem. Szlachcic zaś (zwany zresztą le Tricheur, zdrajcą) po powrocie do Chasteaudun rozgłosił wszem wobec po całym Bois i Chartres, co usłyszał, tak że tamtejsi mieszkańcy nie mieli odwagi zadawać się z Krętobrodym czy zamieszkującymi jego dwór podstępnymi czarodziejkami. Dlatego właśnie Roscille otrzymała cieniutki jak pajęczyna woal z siateczki i koronki, który miał chronić śmiertelników przed jej sprowadzającym szaleństwo spojrzeniem.
To wtedy jej ojciec doszedł do wniosku, że dobrze by było wymyślić własną historię, by jakoś zapanować nad tymi niedorzecznymi bajkami.
– Może jakaś wiedźma rzuciła na ciebie klątwę – powiedział dokładnie takim samym tonem, jakim rozdzielał między podwładnych wojenne łupy.
Tak właśnie brzmiała wersja księcia, która stała się prawdą, i nikt nie zdoła już odkryć, jak było w istocie. Jego biedna, niewinna kochanka, która wykrwawiła się podczas porodu, dziwnie ciche maleństwo w jej objęciach, wiedźma wślizgująca się do komnaty przez okno, by zaraz przez nie uciec, cienie, dym i huk błyskawicy. „Jej rechot rozlegał się w całym zamku, który potem przez wiele tygodni cuchnął spalenizną!”
Książę przedstawia tę historię zgromadzonym w sali francuskim magnatom, którzy z pewnością słyszeli już pogłoski i mogli wzdragać się przed utrzymywaniem z nim kontaktów czy prowadzeniem handlu. A kiedy opowiada, część dworzan zaczyna z powagą kiwać głowami. „Tak, tak, dobrze to pamiętam”.
Dopiero kiedy goście i dworzanie się rozchodzą i niespełna trzynastoletnia Roscille zostaje sam na sam z ojcem, zdobywa się na odwagę, by spytać:
„Dlaczego wiedźma rzuciła na mnie klątwę?”
Krętobrody siedzi już nad ulubioną planszą do gry w warcaby, białe i czarne pola wytarły się od wieloletniego używania. Książę starannie układa na nich pionki. Damki, tak je właśnie nazywa. Kobiety.
„Wiedźma nie potrzebuje zaproszenia”, odpowiada. „Wystarczy, że wśliźnie się przez dziurkę od klucza”.
Nikt nie wie dokładnie, jak wygląda czarownica (a więc tak naprawdę każdy wie, jak wygląda), jednak wszyscy są zgodni, że tak właśnie mogła brzmieć rzucona przez nią klątwa: niczym lśniące jabłko z gnijącym wnętrzem. „Twoja córka będzie najpiękniejszą z panien, lordzie Varvek, ale wystarczy jedno jej spojrzenie, by doprowadzić śmiertelników do szaleństwa”. Roscille zdaje sobie sprawę, że to lepsza z możliwych opcji. Lepiej być przeklętą przez czarownicę niż samą czarownicą, pomiotem wiedźmy niż wiedźmą.
„Ale…”
– A cóż to za pytania, Roscille? – Krętobrody macha dłonią. – Możesz odejść. I ciesz się, że to le Tricheur trzęsie się na twój widok ze strachu, a nie ten głupiec z Paris, z tymi wszystkimi rwącymi się do bitki wasalami, nad którymi nie jest w stanie zapanować.
Następnie głupiec z Paris wszczyna wojny z połową sąsiednich księstw i dwa razy z rzędu zostaje ekskomunikowany. W ten sposób Roscille dowiaduje się, że każdy może mienić się „Wielkim”, nawet jeśli jego jedynym osiągnięciem w życiu jest makabryczny rozlew krwi.
Ojciec uczy ją, by zarzuciła zwyczaj zadawania pytań, ponieważ odpowiedzi, jakie otrzyma, mogą nie być szczere. Nawet najnudniejszy chłopak stajenny potrafi wymyślić przekonujące kłamstwo, jeśli w ten sposób zdoła uniknąć cięgów. Prawda kryje się wśród szeptów, ukradkowych spojrzeń, zaciśniętych szczęk czy pięści. A po cóż kłamać, kiedy nikt nie słucha? Nikt na dworze Krętobrodego nie podejrzewa, że Roscille mogłaby w ogóle słuchać i obserwować, zwłaszcza zza tego welonu skrywającego jej oczy.
Roscille o Zasłoniętych Oczach – tak właśnie zwą ją w Breizh i poza jego granicami. Właściwie to mogłaby się spodziewać znacznie gorszego przydomku, jeśli wziąć pod uwagę, że uważano ją za przeklętą przez czarownicę. Ale teraz nie ma na twarzy welonu, nie potrzebuje go w towarzystwie Hawise. Uznano bowiem, że jej spojrzenie sprowadza szaleństwo jedynie na mężczyzn, nie na kobiety.
Dlatego właśnie ustalono, że małżeństwo zostanie zawarte, o ile Roscille przybędzie powozem w towarzystwie jednej służki. Na koźle zasiadła kobieta, która nie radziła sobie zbyt dobrze z końmi, bo przyuczono ją do tego wyłącznie na tę okazję. Nawet zwierzęta, które ciągnęły powóz, to były klacze o srebrzystej sierści.
Roscille uświadamia sobie, że Hawise milczy już dłuższą chwilę, najwyraźniej nadal czekając na jej odpowiedź, dlatego wreszcie mówi:
– W takim razie napisz do księcia i przekaż mu to, co twoim zdaniem go ucieszy.
Dawniej sama zasiadłaby do tego zadania, sama zastanawiałaby się, jak najlepiej opisać życzenia tana i wszystkie jego skarby, które pozostawił bez nadzoru, by mogła paść oczy ich widokiem. „To właśnie mówi, kiedy sądzi, że nikt go nie słyszy. Tam kieruje wzrok, gdy zdaje mu się, że nikt go nie widzi”.
Ale taki list mogłaby napisać wyłącznie do człowieka, który już nie istnieje. Nie zna tego Krętobrodego, który postanowił ją tu przysłać. Dobrze wie jednak, co zadowoli jej przyszłego małżonka, bo przecież on też jest tylko mężczyzną. Książę zapewne chciałby usłyszeć, że jego dziwna, przeklęta córka z nieprawego łoża jest posłuszną klaczą rozpłodową i uległą nałożnicą. Roscille rozumie teraz, że bycie żoną sprowadza się do dwóch zasadniczych kwestii: rozkładania nóg przed panem mężem i rodzenia mu dzieci, w których krew Alby zmiesza się z krwią Breizh. Taki oparty na małżeństwie sojusz jest jedynie tymczasowy, wątły niczym pajęcza nić, ale jeśli Roscille okaże się mądra, zdoła go utrzymać aż do chwili narodzin dziedzica, by zaprząc jednorożca do służby gronostajowi.
Jednorożec jest symbolem narodowym dumnych Szkotów, tych wszystkich nieokrzesanych klanów, które niechętnie zgodziły się wreszcie zjednoczyć pod wspólnym sztandarem. Mówiono, że lord Varvek jest sprytny jak gronostaj, więc książę nie omieszkał wykorzystać tak pochlebnego porównania i umieścił to właśnie stworzenie o ostrych jak szpilki zębach w swoim herbie.
Dawniej Roscille chętnie posługiwała się przydomkiem ojca jako częścią swojego rodowego dziedzictwa (ostatecznie czyż potomstwo gronostaja nie należy do gronostajów?), teraz jednak zastanawia się, czy gronostaj jest rzeczywiście przebiegły, czy może się poszczycić jedynie ostrymi zębami.
Powóz z brzękiem i stukotem pokonuje kilka ostrych zakrętów, a ciągnące go w górę zbocza konie ciężko dyszą. Wiatr świszcze niepowstrzymywany, jakby ktoś naciskał miechy organów. A potem zupełnie nieoczekiwanie do uszu Roscille dociera rytmiczny plusk fal.
Naoned, miasto, w którym przyszła na świat, leży w głębi lądu nad brzegiem Loary, więc nigdy dotąd nie widziała oceanu. Podczas przeprawy przez kanał mogła dostrzec jedynie te skłębione, szare masy wody, teraz zaś fale są czarne, potężne, a w blasku księżyca ich spienione grzywy przywodzą na myśl wężowe cielsko. W przeciwieństwie do wiatru woda sprawia wrażenie przewidywalnej, fale rozbijają się o skały w rytm bicia serca.
Łaski cywilizacyjnych osiągnięć rozchodzą się promieniście wokół papieskiego tronu w Rzymie, który jest niczym lśniący klejnot w centrum wszystkiego. Jednak wraz z odległością blask Stolicy Apostolskiej z wolna blednie. Tutaj, z dala od Rzymu, człowiek ma kontakt z nagim, pierwotnym mrokiem tego świata. Na szczycie klifu wznosi się zamek Glamis, prosty i ponury. Jego sylwetki nie przecinają żadne wykusze czy gzymsy, widać jedynie gładką, surową ścianę opadającą w odmęty. To, co Roscille uznała wcześniej za krzyże wykute w murze, okazuje się strzelnicami, barbakanu ani blanek nie zdobią żadne rzeźbienia czy płaskorzeźby mające chronić przed bladolicym Ankou, duchem śmierci prowadzącym swój rozklekotany wóz z ciałami umarłych – w Breizh każda parafia, każdy dom mają takie ozdoby, by ustrzec się jego przybycia. Może w Glamis co innego trzyma śmierć z dala od żywych.
„Stójcie”, to jedno słowo przemyka jej przez głowę i obija się w jej myślach niczym ciśnięty z mocą kamień. „Błagam, ani kroku dalej. Pozwólcie mi zawrócić, zniknąć stąd”.
Ale karoca ze skrzypieniem podąża naprzód.
Przez bramę w barbakanie wjeżdżają na dziedziniec. Czeka tam na nich mężczyzna ubrany w szarą pelerynę zarzuconą na krótką tunikę, wysokie buty ze skóry i kilt. Jest sam. Roscille nigdy wcześniej nie widziała mężczyzny w spódnicy. Na dodatek ma długie wełniane skarpety dla ochrony przed zimnem.
Początkowo wydaje się jej, że to małżonek wyszedł jej na powitanie, ale gdy powóz wreszcie się zatrzymuje, natychmiast uświadamia sobie swą pomyłkę. Wie bowiem, że tan Glamis jest potężnie zbudowany – tak potężnie, jak to tylko możliwe w przypadku śmiertelnika. Ten tutaj to też nie ułomek, ale z całą pewnością nie można go nazwać olbrzymem, jak opisywano im tana. Jest zwyczajny. Jego rozjaśnione słońcem włosy przypominają odcieniem słomiane strzechy.
Hawise wysiada z powozu pierwsza, Roscille podąża za nią. Mężczyzna nie wyciąga ręki, by im pomóc, co na dworze Krętobrodego byłoby wielkim afrontem, podobnie zresztą jak na dworze Szarej Opończy oraz w każdym księstwie czy hrabstwie należącym do kogoś z rodu Kapetyngów. Roscille potyka się lekko, a przecież nawet nie przywdziała jeszcze ślubnej szaty.
– Lady Roscillo – odzywa się nieznajomy. – Gorąco witamy.
Otaczające ich mury równie dobrze mogłyby być z papieru, tak słabo chroniły przed wiatrem. Roscille nigdy w życiu nie było tak zimno. Nawet wychowana na dalekiej Północy Hawise lekko drży.
– Dziękuję – odpowiada teraz w języku szkockim. – A to moja służąca, Hawise.
Mężczyzna marszczy brwi. Przynajmniej tak się Roscille wydaje. Jego twarz jest tak zorana bruzdami – śladami dawnych potyczek, a może jedynie świadectwem upływu czasu, tego Roscille nie potrafi powiedzieć – że trudno z niej coś wyczytać. Na chwilę zatrzymuje wzrok na Hawise, a potem spogląda na Roscille, choć nie patrzy im w oczy. Pewnie też słyszał plotki.
– Jestem Banquo, tan Lochaber i prawa ręka twego męża, pani – mówi. – Chodź ze mną, wskażę ci twą komnatę.
Najpierw jednak odsyła powóz z powożącą nim służką do stajni, dopiero wtedy prowadzi Roscille i Hawise do zamku. Pokonują kolejne kręte, pogrążone w półmroku korytarze. Brakuje wielu pochodni, zostały po nich tylko osmolone ślady. Ten nagły brak światła sprawia, że powykrzywiane cienie tańczą nerwowo na ścianach. Mury tłumią teraz zawodzenie wiatru, a jednak słychać dziwny szmer, zupełnie niczym tarcie kadłuba statku o kamienistą plażę.
– To szum wody? – pyta Roscille. – Morza?
– Słychać go w każdym zakątku zamku – odpowiada lord Banquo, nawet nie odwracając głowy. – Po pewnym czasie przestaniecie zwracać na to uwagę.
Roscille obawia się jednak, że oszaleje, zanim jej mózg nauczy się ignorować ten dźwięk. Świadomość, że jej umysł mógłby zostać tak ograniczony, zamieniony w papkę niczym winogrona zgniatane na wino, przeraża ją bardziej niż hańba, której może doświadczyć – i na pewno doświadczy – jej ciało.
Ale nawet tak bezwzględnie odrzucona przez ojca nie potrafi wyzbyć się zupełnie dawnych przyzwyczajeń. Ucieka się teraz do nich, by nieco ukoić rozpacz. Obserwuje.
Lord Banquo to prawdziwy wojownik, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Nawet kiedy idzie, trzyma ramię lekko ugięte, aby muskać kciukiem rękojeść ukrytego w pochwie miecza. Roscille dobrze wie, że zdołałby wyciągnąć broń, nim sama zdążyłaby mrugnąć.
To jednak dla niej nie pierwszyzna, ostatecznie zawsze żyła wśród rycerzy, nawet jeśli podwładni księcia mieli dość przyzwoitości, by odłożyć oręż przed wkroczeniem na pokoje dam. Roscille dostrzega też, że okrągła brosza spinająca poły opończy Banqua jest niewielka i wykonana nie ze srebra, a z żelaza, które w tutejszym słonym powietrzu pewnie szybko pokryje się rdzą.
W końcu mężczyzna przystaje przed dębowymi, wzmocnionymi żelaznymi sztabami drzwiami i mówi:
– Oto twoja komnata, pani.
Wymawia spółgłoski twardo, jak na prawdziwego Szkota przystało.
Roscille kiwa głową, ale zanim zdąży cokolwiek powiedzieć, Banquo wyciąga zza pasa żelazny klucz i przekręca go w zamku. Coś ściska ją w żołądku, nadal pustym po długiej podróży. To zły znak, że drzwi do jej komnaty można otworzyć jedynie od zewnątrz. Nie śmie się nawet łudzić, że otrzyma własny klucz.
Wnętrze okazuje się skromne: łóżko, szafa, trójramienny świecznik. Na podłodze leży ogromna skóra o gęstym, ciemnym futrze, do którego wciąż przytwierdzona jest głowa zwierzęcia. Niedźwiedź. W jego martwych oczach odbija się światło łuczywa, pysk zastygł na wieki w grymasie bólu. Roscille nigdy wcześniej nie widziała niedźwiedzia, ani żywego, ani martwego, znała je jedynie z wizerunków na pieczęciach i rycerskich chorągwiach. W Breizh wytępiono je już dawno, ale oczywiście tutaj nadal żyją swobodnie. Nachyla się, by przyjrzeć się uważniej pożółkłym, zakrzywionym kłom, każdemu długości co najmniej jej palca.
Banquo zapala cienkie woskowe świece, a ich blask rozjaśnia nieco kamienne mury lodowatej komnaty.
– Uczta jest już gotowa. Tan oczekuje cię, pani.
Roscille natychmiast się prostuje, mimo że zdjęła ją nagła słabość, zupełnie jakby całkiem straciła władzę w nogach.
– Ach, oczywiście, raczcie wybaczyć. Zaraz się przebiorę.
Przez chwilę czeka z zapartym tchem, czy Banquo nie postanowi przypadkiem zostać. Szkoci mają dziwne wyobrażenie na temat kobiet. Krążyły pogłoski, że nadal przestrzegają ius primae noctis, czy też droit du seigneur, prawa pierwszej nocy, które pozwalało władcy odwiedzać świeżo poślubione małżonki swych wasali w łożnicy i dzielić się kobietami ze swymi rycerzami, tak jak rozdzielał między nich łupy z wojennych wypraw. Ta myśl nie dawała jej spokoju, nawet kiedy wiedziała już, że małżeństwo z tanem Glamis zostało przypieczętowane. Przez wiele dni nie mogła zmrużyć oka, a jeszcze dłużej nic przełknąć, aż w końcu Hawise z trudem przytykała do jej popękanych, zbielałych warg kielich z rozcieńczonym winem.
Słyszała też opowieści o szkockim królu Durstusie, który opuścił swoją prawowitą małżonkę Agasię, a wówczas jego ludzie zniewolili ją i skrzywdzili w najbardziej nikczemny i odrażający sposób. Roscille miała zaledwie dwanaście lat, gdy poznała tę historię, a jednak już wtedy wiedziała, co to oznaczało.
Na szczęście Banquo odwraca się bez słowa i wychodzi, a ona zostaje z Hawise sama. Niemal osuwa się bezwładnie na niedźwiedzią skórę.
Dostrzega w swoim położeniu jedną dobrą rzecz, niczym promyk słońca wdzierający się przez wyłom w kamiennym murze. Łoże jest na tyle duże, by zmieściły się w nim razem z Hawise, ale nie ma w nim miejsca dla kogoś innego. Z całą pewnością nie ma go dla tana Glamis.
Rozbierają się w milczeniu. Nagość nawet dla przebywających tylko we własnym towarzystwie kobiet jest czymś dziwacznym, niespotykanym. Ciało należy chronić niczym samorodek złota. Nieopatrzne obnażenie kostki jest niczym upuszczenie cennego naszyjnika na podłogę – wszyscy mogą go oglądać i wiedzą, że prawdopodobnie jesteś także właścicielką innych kosztowności. Co jeszcze skrywasz pod materią sukni, blisko serca? Jak łatwo dałoby się to skraść? Nie można przecież winić mężczyzny, że sięgnął po coś, co miał pod samym nosem, to jak kuszenie kością psa.
Hawise jest służącą i wojenną branką, pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia łatwo mogła stać się ofiarą pożądliwych żołdaków. A jednak jej przywiązanie do Roscille uchroniło ją przed niechcianymi awansami pijanych dworzan i ich lepkich rąk, więc pozostała niewinna i nietknięta niczym zakonnica. Wkrótce jednak z nich dwóch tylko ona zachowa cnotę.
Hawise ma ciało kobiety z Północy: szerokie barki, drobne piersi i wąskie biodra, które przysporzą jej nie lada problemów przy wydawaniu na świat dzieci. Roscille stanowi jej całkowite przeciwieństwo. Piersi ma tak bujne, że trzeba je krępować pod gorsetem sukni o skromnym, kwadratowym dekolcie (po cóż kusić mężczyzn choćby sugestią kryjącego się pod materiałem skarbu?), jednak poza tym jej ciało pozostaje dziewczęco szczupłe, co podkreśla tylko kontrast. Powyżej pasa jest w pełni kobietą, ale poniżej pozostaje gibka niczym wąż, jak jakaś gładka i zrodzona do wicia się istota. Ciekawe, co pomyśli sobie o tym jej małżonek.
W komnacie nie ma lustra, więc Roscille widzi jedynie swoje niewyraźne, drżące odbicie w wiadrze z wodą. Welon sprawia tak niedorzeczne wrażenie, jak się tego spodziewała. Biała, ozdobiona koronką tkanina otula jej ciało niczym całun, rękawy są aż ciężkie od pereł, a suknia ciągnie się za nią jak nasiąknięta wodą, trudno zrobić w niej choćby krok.
– Lady Rosalie – odzywa się Hawise po andegaweńsku, bo tego języka Szkoci najprawdopodobniej nie znają, po czym nieoczekiwanie wyciąga rękę, by uścisnąć jej dłoń. – Jesteś najmądrzejszą kobietą, jaką kiedykolwiek poznałam, pani, najodważniejszą…
– Mówisz tak, jakbyś wygłaszała mowę nad moim grobem – przerywa jej Roscille. Ale nie puszcza jej ręki.
– Chciałam tylko powiedzieć… To także przetrwasz, pani.
„To także”. Hawise nie wspomina tej pierwszej sprawy. Nie musi, obie dobrze pamiętają.
Przez ciężkie drzwi dobiega ją głos lorda Banquo.
– Lady Roscillo, już czas.
Pierwszą rzeczą, jaka rzuca jej się w oczy po przekroczeniu progu, jest pustka w sali bankietowej. Z sześciu długich stołów żaden nie jest zapełniony do końca, a przy dwóch, tych stojących najdalej od podwyższenia, nie siedzi w ogóle nikt. Służący przemykają pod ścianami niczym bure myszy, roznoszą półmiski, nie czyniąc przy tym najmniejszego hałasu. Ta cisza też jest zaskakująca. W Naoned uczty zawsze odbywają się wśród kakofonii dźwięków: śpiewu bardów, plotkowania dworzan, przechwałek rycerzy, westchnień dam niemal omdlewających pod ich spojrzeniami, stukotu pionków do gry w warcaby, pobrzękiwania kufli z piwem. Ucztujący wznoszą toasty za obfite zbiory i zyskowne wojny. Kobiety przywdziewają na tę okazję swoje najstrojniejsze suknie, mężczyźni czeszą brody.
Tutaj Roscille słyszy jedynie szmer głosów, cichy niczym szum spokojnego oceanu. Siedzący przy głównym stole biesiadnicy niemal stykają się głowami, żeby ich słowa nie dotarły do niepowołanych uszu. W powietrzu unosi się zapach piwa, ale nikt nie ściska kufla w dłoni, nie wznosi toastu, wszyscy ubrani są w kilty i zarzucone na ramiona pasy tartanu, z bronią przypasaną u boku. Wszyscy co do jednego to wojownicy, gotowi w każdej chwili sięgnąć po miecz. Nie ma jednak bardów ani warcabów, a co więcej, Roscille uświadamia sobie z zaskoczeniem, nie ma żadnych kobiet.
To jest właśnie najdziwniejsze. Na dworze księcia zawsze kręcą się jakieś małżonki, by miał kto rodzić dzieci i rozsiewać plotki, są tam służące podające półmiski z jedzeniem, kucharki do jego przygotowywania, a nawet nałożnice, żeby sobie pofolgować, choć to już na osobności. Ostatni etap podróży minął już po ciemku, więc Roscille nie zapamiętała, czy po drodze było jakieś miasteczko, nie ma też pojęcia, jak daleko od zamku mogą mieszkać wieśniacy zajmujący się hodowlą kóz i owiec (na kamienistej ziemi nie da się niczego uprawiać, a pastwiska nie są dość zielone, by wykarmić bydło). Gdzież więc mężczyźni z Glamis szukają przyjemności? Gdzie karmią swoje żądze?
Jest tak zaskoczona swoim odkryciem, że w pierwszej chwili nie dostrzega nawet, gdy Banquo zabiera towarzyszącą jej Hawise.
– Chwileczkę! – rzuca odrobinę zbyt głośno, aż wszyscy obecni w sali mężczyźni zwracają ku niej głowy. – Proszę, Hawise to moja…
Ale Banquo nawet nie zwalnia kroku, więc może tylko obserwować, jak mężczyzna prowadzi Hawise za łokieć między stołami, zanim jednak dotrą do celu, u boku Roscille zjawia się jej małżonek.
Od razu rozpoznaje go po potężnej sylwetce, która przesłania jej pole widzenia. „Reith”, tak właśnie go zwą, „czerwony” po szkocku, czy to z powodu jego rudych pukli, czy też upodobania do rozlewu krwi. Włosy ma związane rzemieniem, Roscille właśnie sobie przypomina, że Szkoci noszą długie włosy. Jest jednak młodszy, niż się spodziewała, nie dostrzega w jego brodzie ani jednej siwej nitki.
Wydaje się jej również przystojny, chociaż nie tak jak mężczyźni z Brezh. Nie spodziewała się tego, ale i tak nie ułatwia jej to sprawy. Ogorzała, dzika twarz, dłonie o szorstkiej skórze i szerokie barki. Ramiona porastają z rzadka kępki włosów, przywodzą jej na myśl trawiaste wzgórza. Wygląda na nieodrodnego syna Glamis, jakby wyrósł tu niczym młode drzewo, którego matką jest ziemia, a ojcem zraszający ją deszcz.
– Pani małżonko – mówi z chrapliwym szkockim akcentem.
– Panie mężu – odpowiada Roscille ledwie słyszalnym głosem, niczym szelest wiatru wśród trzcin.
Twarz zasłania jej welon, więc mąż bez obaw może patrzeć jej w oczy. Nawet jego spojrzenie jest ciężkie, zdaje się ją przytłaczać do ziemi. Roscille dochodzi do wniosku, że najlepiej będzie ustąpić mu w tej sytuacji – w obecności swoich podwładnych z pewnością nie zniósłby żadnych przejawów nieposłuszeństwa. Dlatego składa dłonie na podołku i spuszcza wzrok.
– Wieści o twej urodzie wcale nie były przesadzone – mówi on cicho. – Chodźmy, zaczynajmy wreszcie ucztę.
Kolejnych kilka chwil upływa im w niemal całkowitej ciszy. W milczeniu podchodzą do podwyższenia, zanim jednak Roscille zdąży na nie wstąpić, zbliża się do niej dwóch mężczyzn. Ich tartany mają ten sam wzór, który widnieje na stroju jej małżonka, więc to zapewne jego krewni. Chwytają ją pod pachy, a jej nagle zaczyna brakować tchu, bo przypomina sobie historię Durstusa i nieszczęsnej zniewolonej Agasii. Jednak podczas gdy tych dwóch mężczyzn ją trzyma, inny, bez brody i ze zmierzwioną jasną czupryną, przyklęka przed nią, by zdjąć jej pantofelki i pończochy, i zanim Roscille zdąży wydusić choć słowo, już polewają jej gołe stopy lodowatą wodą z wiadra.
W Breizh istnieje podobny obyczaj obmywania nóg panny młodej, ale czynią to starsze wdowy i używają do tego ciepłej wody z mydłem, podczas gdy panny służebne krążą wokół niczym stadko spłoszonych ptaków i wygłaszają porady na temat obowiązków żony. Roscille aż wciąga gwałtownie powietrze, gdy ziąb wędruje po jej ciele, ale nim zdąży do niej dotrzeć szok czy zdenerwowanie, już sadzają ją bosą na podwyższeniu.
W tym momencie zjawia się ksiądz, czy też druid, jak ich tu zwą. W przeciwieństwie do kapłanów z Breizh czy Francji, których łyse głowy przypominają wypolerowane do gładkości paciorki różańca, ten ma długą białą brodę, która sięga do samej podłogi. W wielu miejscach przytrzymują ją skórzane rzemyki, jak tasiemki trzymają czasem w ryzach włosy panien. Nie przyniósł ze sobą Biblii, zna odpowiednie słowa ceremoniału na pamięć. Początkowo przemawia po łacinie, ale zęby szczękają Roscille tak mocno, że ledwie go słyszy. Potem kapłan wykonuje znak krzyża nad nią, a następnie nad Makbetem.
W końcu udaje się jej zapanować nad nerwami, tak że bez problemu słyszy, gdy druid przechodzi na szkocki.
– Oto staje przede mną lord Makbet, syn Findlaya, Macbeth macFinlay, Macbethad mac Findlaích, człowiek prawy i tan Glamis, by pojąć za żonę lady Roscillę z Breizh. – Wypowiadane z powagą słowa rozbrzmiewają echem w ciszy.
Następnie kapłan wyciąga kawałek czerwonego sznura, by przywiązać Roscille do jej małżonka, jego lewą dłoń do jej prawej dłoni. Prawą rękę Szkot zawsze musi mieć wolną, na wypadek gdyby potrzebował dobyć broni. I rzeczywiście, rękojeść miecza lorda Makbeta wystaje spomiędzy fałd materiału jego opończy.
– Oto lord i lady Makbet – ogłasza druid.
Oboje odwracają się teraz w stronę zebranych w sali mężczyzn, kilku wyraża swoją aprobatę mruknięciami, inni uderzają dłońmi w stoły. Roscille ma wrażenie, że całkiem straciła czucie w stopach. Nigdzie też nie dostrzega Hawise. Dokąd właściwie zabrał ją Banquo?
Makbet siada, pociągając Roscille za sobą niczym dziecięcą zabawkę na sznurku. W porównaniu z jej dłońmi jego ręce o popękanych knykciach i grubych żółtawych odciskach wydają się takie wielkie, na dodatek paznokcie ma obgryzione niemal do kości. Ten widok ją zaskakuje, nigdy by nie przypuszczała, że lord Makbet ma tego typu nawyk, będący oznaką niespokojnego umysłu. Nic innego w jego zachowaniu czy posturze nie zdradza niepewności.
Mężczyźni unoszą kielichy, więc i ona niezdarnie sięga po ciężkie naczynie. Jest praworęczna, ale musi je trzymać w lewej dłoni. Biesiadnicy mamroczą toast w starodawnym szkockim, więc Roscille nic z tego nie rozumie, ale słowa brzmią niczym fragment jakiejś pieśni. Następnie na stole przed nimi pojawiają się talerze z gorącym jedzeniem, ciemnym gulaszem pełnym kawałków mięsa. Baraniny, a nie wołowiny, jak byłoby to w Naoned. Czyli miała rację co do tych owiec i kóz.
Zanim jednak zabiorą się do jedzenia, muszą jeszcze napić się wspólnie z kielicha zwanego quiach. Srebrne naczynie o dwóch uchwytach napełniono już bursztynowym alkoholem, ulubionym napitkiem Szkotów o mocy tak wielkiej, że ponoć pali w gardle niczym żywy ogień. Makbet chwyta za jeden uchwyt, Roscille za drugi, po czym oboje unoszą quiach. Broda męża łaskocze ją w policzek i kącik ust, jakby jej twarz znalazła się na moment w kolczastych zaroślach. Ledwie moczy wargi w alkoholu, właściwie nie czuje nawet jego smaku, jedynie ogień rozchodzący się w jej wnętrzu i sprawiający jej ból.
Następnie quiach wędruje w ręce pozostałych biesiadników, od tych najstarszych i najbardziej zaufanych po najmłodszych, jeszcze niezaprawionych w bojach. Niektórzy z nich są młodsi nawet od Roscille, właściwie to jeszcze pacholęta chłepczący z kielicha niczym szczenięta. Wreszcie quaich trafia w ręce jasnowłosego młodzika, który sięga po naczynie z rumieńcem gniewu na policzkach. To przynosi pecha, być tym, kto opróżni kielich, kto napije się z niego jako ostatni.
Roscille sięga po jedzenie lewą ręką i pogryzając niewielkie kąski, bacznie wszystko obserwuje. Wszyscy mężczyźni mają na sobie kilty i opończe z szarego i zielonego tartanu, czasem tylko w kraciastym materiale można dostrzec pasmo czerwieni. Opończe niektórych są ozdobione futrzanymi kołnierzami: tu lis z gęstą kitą i czarnymi paciorkami oczu, tam gronostaj w białej zimowej szacie. Roscille przygląda się uważnie zapinkom, które wszyscy mężczyźni prezentują dumnie na piersiach. Tak jak w przypadku broszy Banqua wykonano je z żelaza lub innych poślednich metali. Żadnego złota czy srebra, żadnych szlachetnych kamieni dla ozdoby. Właściwie z ciekawszych ozdób, poza własnym sznurem pereł, dostrzega w sali jedynie spinki z bursztynem przy koszuli jednego z mężczyzn. Nawet rękojeść miecza Makbeta została wykonana z hartowanego brązu.
Sto lat temu król Reutha sprowadził do Szkocji zastępy rzemieślników i rękodzielników, by nauczyli Szkotów budowania domów, kowalstwa, tkactwa i farbowania tkanin. Makbet jako tan Glamis nie powinien żyć aż tak skromnie. Na dodatek jest przecież rycerzem, gdzież więc są jego wojenne łupy?
Roscille przypatruje się temu wszystkiemu beznamiętnie, a jednak w głowie ma istną gonitwę myśli.
Nagle do sali wkracza z ciemnego korytarza ktoś ze służby, więc panna młoda unosi wzrok z nadzieją, że to Hawise. To jednak mężczyzna niosący wielką żelazną klatkę z białym ptakiem w środku. W Breizh nigdy nie widziała podobnego zwierzęcia. Nie ma długiego dziobu jak ptactwo wodne ani z lekka mieniącej się kolorami szyi jak gołąb. Jest bielutki niczym świeżo spadły śnieg, a równo ułożone gładkie pióra sprawiają, że wygląda, jakby był mokry.
– Och! – wyrywa się Roscille ze szczerym zdumieniem.
Wiele szlachetnie urodzonych dam na dworze księcia Krętobrodego trzyma w klatkach urocze pierzaste stworzenia, by umilały im czas pięknymi trelami. Czyżby jej małżonek również postanowił sprowadzić nieco cywilizacji z jej rodzinnych stron do Glamis? Może chciał ucieszyć żonę podarunkiem, który będzie jej przypominał o domu?
– To niezwykle szczodry dar, mój panie…
Ale służący wcale nie wręcza jej klatki, tylko otwiera drzwiczki, a ptak wylatuje z niej z głośnym popiskiwaniem. Mężczyźni obserwują przez chwilę, jak stworzenie tłucze się pod sklepieniem sali, obija się o żyrandol z kutego żelaza i krąży między kamiennymi murami jak oszalałe, niczym pszczoła pijana nektarem. Zaszokowana Roscille nie jest w stanie dobyć z siebie głosu.
Tymczasem jej mąż uwalnia rękę, wciąż przywiązaną do jej dłoni. Nie rozplątuje łączącego ich węzła, po prostu jednym gwałtownym szarpnięciem zrywa szarfę, pozostawiając na dłoni i nadgarstku żony czerwone ślady. Roscille tylko wciąga gwałtownie powietrze z bólu. Zaraz potem dostrzega w rękach męża łuk – musiał leżeć gdzieś za stołem. Krótki świst strzały i ptak, który jeszcze chwilę temu trzepotał skrzydłami, nieruchomieje.
Tak po prostu przestaje się ruszać, gdy chwytają go lodowate palce śmierci, i spada na kamienną posadzkę. Nagły upadek na pewno gruchocze jego kruche kości, ale Roscille już tego nie słyszy, bo wszystko zagłuszają radosne okrzyki mężczyzn przytupujących z zadowolenia nogami. Jeden z nich podnosi nawet ptaka i wyrywa strzałę z jego piersi. Została wycelowana tak perfekcyjnie, że utoczyła zaledwie odrobinę krwi, zupełnie jak wtedy, gdy człowiek skaleczy sobie o kolec opuszkę palca.
Ofiary ze zwierząt to barbarzyński zwyczaj, surowo zakazany przez samego papieża, ale Roscille dobrze pamięta, z jakim trudem przyszło cywilizowanym Rzymianom wytępić tu, w Bretaigne, nawet składanie ofiar z ludzi. Przed przyjęciem chrześcijaństwa druidzi odprawiali dziwaczne obrzędy, na przykład zamykali ofiary w uplecionych z wikliny kukłach, pod które następnie podkładali ogień, albo topili nieszczęśników na torfowiskach, które na zawsze zachowywały ich ciała w niezmienionym stanie. Czasami takie zmumifikowane szczątki wyłaniały się ze swoich stuletnich mogił, skurczone na podobieństwo nienarodzonych dzieci wyrwanych przed czasem z łona matki, ich skóra była poczerniała niczym grudy węgla.
Kiedy mężczyzna przynosi martwego ptaka na podwyższenie, Roscille uświadamia sobie, że w istocie jest to podarunek, choć nie taki, jakiego oczekiwała. To bowiem pokaz siły, umiejętności i biegłości jej męża, obietnica, że zawsze będzie otoczona ochroną, syta i szanowana. Zupełnie inaczej niż w przypadku Agasii.
Gdy Roscille wyciąga rękę i dotyka piersi ptaka, jego ciało nadal jest ciepłe. Pióra są tak gładkie w dotyku, jak się domyślała. Przez chwilę ma ochotę wyrwać jedno z nich na pamiątkę, ale z jakiegoś powodu ten pomysł napawa ją smutkiem. Makbet uśmiecha się olśniewająco, a ona, ukryta za welonem, próbuje odwzajemnić jego uśmiech.