47,90 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 434
Data ważności licencji: 12/21/2027
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Country Girl
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Horst Tappe Foundation, Camera Press London
Copyright © Edna O’Brien, 2012
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025
Copyright © for the Polish translation by Martyna Tomczak, 2025
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Malwina Kozłowska
Korekta Jędrzej Szulga / d2d.pl, Anna Hegman / d2d.pl
Skład Robert Oleś
This book was published with the support of Literature Ireland
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-140-8
Dla moich walecznych synów, Carla i Sashy Géblerów
Dopiero na miejscu dotarło do mnie w pełni: jestem tutaj.
Tyson Gay, amerykański sprinter w przeddzień igrzysk olimpijskich w Londynie w 2012 roku
To była publiczna przychodnia w Londynie. Sympatyczna dziewczyna z burzą brązowych włosów i obcym akcentem przebadała mnie pod kątem głuchoty.
– Pani dobrze się trzyma, ale z tym słuchem jest pani jak popsuty fortepian.
Zerknęła na mnie, żeby sprawdzić, czy mnie to zaniepokoiło, a potem wyliczyła cały spis dolegliwości osób w podeszłym wieku. Wreszcie zapisała na kartce datę odbioru dwóch aparatów słuchowych, po które, owszem, posłusznie się zgłosiłam, ale nie zdołałam się z nimi zaprzyjaźnić. Przypominały metalowe kuleczki i po włożeniu ześliznęły się w głąb otworów usznych, a wydobycie ich okazało się skomplikowane. Na tyle, że wróciły do brązowej koperty, w której je przyniosłam.
W domu czekał ogród, drugie kwitnienie róż, bladych, rozkrzewionych, ale pięknych, i rozedrgana masa listowia trzech figowców, w której smyrgały ptaki, goniąc jeden za drugim, nie wiadomo, czy w ferworze zalotów, czy walki.
Słowa „popsuty fortepian” wracały gamą skojarzeń, a zarazem myślałam o wszystkim, co dostałam od losu – o ekstremach radości i smutku, o miłości, tej trudnej i tej nieodwzajemnionej, o sukcesach i porażkach, sławie i rzeziach, o gazetach donoszących, że skończyłam się jako pisarka, i nazywających mnie tanią Molly Bloom; o tym, że mimo wszystko nadal piszę, nadal czytam i że dane mi było zanurzyć się w tych skrajnościach, na których zasadzało się całe moje życie.
Sięgnęłam po książkę kucharską z hotelu Ballymaloe House w hrabstwie Cork, który odwiedzałam kilkakrotnie, by skosztować takich przysmaków jak zupa z pokrzyw, suflet z mchem irlandzkim, cytrynowy posset z listkami pelargonii albo tarta z kremem migdałowym, agrestem i minibabeczkami banoffee. To tam po raz pierwszy zachwyciłam się malarstwem Jacka Yeatsa: paletą gęstych, skotłowanych błękitów, którą opowiadał o Irlandii, trafiając równie głęboko, jak trafiłby wiersz albo fragment prozy.
Wyszukałam w książce przepis, a potem zrobiłam coś po raz pierwszy od ponad trzydziestu lat. Upiekłam chleb. Może i fortepian był popsuty, ale gdy w powietrzu rozszedł się zapach pieczonego chleba, poczułam, jak wypełnia mnie życie. To był zapach z dawnych lat, akuszer wielu wspomnień – i tamtego sierpniowego dnia, w siedemdziesiątym ósmym roku życia, usiadłam do pisania wspomnień, których przysięgałam sobie nigdy nie napisać.
Te dwa sny różnią się od siebie tak bardzo, jak to tylko możliwe. W pierwszym idę aleją w stronę Drewsboro, domu, w którym przyszłam na świat, i zdaje mi się, że mam przed sobą najprawdziwszą świątynię. Z okien spływa złote światło, gotowe na ucztę wnętrza toną w ciepłym różowym blasku, wzdłuż wyblakłych drutów pulsują zaś ognie pochodni. Odsuwam wrzeciądz furtki, ruszam w stronę drzwi i widzę stojących w rzędzie mężczyzn w liberiach, żołnierzy z włóczniami o czerwonych, rozżarzonych czubkach, jakby świeżo wyciągniętych z ognia. Są duzi i groźni, zagradzają przejście.
W drugim śnie jestem w niebieskim pokoju, w którym przyszłam na świat. Drzwi i okna są pozamykane, nawet szparę pod drzwiami, gdzie zbierały się kłębki kurzu, zatkano czymś w rodzaju watoliny. Meble stoją na swoich dawnych miejscach: dwudrzwiowa szafa z orzecha, toaletka od kompletu, szafka z umywalką. I wiaderko na nieczystości, zielone z okrągłym plecionym uchwytem. Jestem tutaj sama, uwięziona. Wszyscy nie żyją. Jestem tutaj, aby odpowiedzieć za swoje zbrodnie. Co za różnica, że przesłuchujący mnie są martwi.
Sądzę, że widziałam rzeczy, zanim byłam w stanie zobaczyć je naprawdę; że od zawsze nosiłam je w sobie, tak jak sądzę, że od zawsze nosimy w sobie słowa, które przez nas przepływają. Zdaje mi się na przykład, że rozpoznałam ściany niebieskiego pokoju, roniące cicho łzy z powodu nieustannej wilgoci i braku ognia, choć w pokoju znajdowało się palenisko, śmiesznie małe, które ktoś przystroił wieczkiem bombonierki. A Najświętsza Panienka? Nie była to ta blada istota z obrazów, które później widywałam na różnych ścianach, lecz dorodna Najświętsza Panienka z Limerick, z gromadką niemowląt u stóp, jakby je przed chwilą urodziła. Jej rozwiązanie miało przebieg szczęśliwszy niż u mojej matki, która wspominała je latami: długi, bardzo długi poród, grudniowa noc i suchy mróz, typowy dla tej pory roku, spóźniona akuszerka i zamieszanie, ostatecznie niepotrzebne, kiedy stwierdzono, że mam szpotawą stopę, bo wyszłam na świat złą stroną. Dziecko, które urodziło się przede mną, zmarło w niemowlęctwie, ale ja zawsze wierzyłam, że tamta dziewczynka wcale nie jest martwa, że mieszka w jednym z pokojów, w szafce lub powłoczce na bieliznę – i gdy już nauczyłam się stawiać kroki, nie wchodziłam tam nigdy, nawet za dnia.
Ojciec i jego brat Jack pili na dole, a gdy tylko usłyszeli dobre wieści, chwiejnym krokiem ruszyli po schodach z porcją gęsiny, którą właśnie upiekli, bo zbliżało się Boże Narodzenie. W opowieściach matki gęś była niedopieczona, różowa i twarda. Potem Jack zaśpiewał Red River Valley:
Chodź i obok tu siądź,
Jeśli kochasz,
Nie śpiesz się, by powiedzieć: „Adieu”.
Zapamiętaj dolinę Red River
I kowboja, co tak kochał cię.
Byłam brzydkim dzieckiem – tak brzydkim, że gdy Ger McNamara, syn małżeństwa zamieszkującego stróżówkę i kapitan armii irlandzkiej, przyszedł do mojej matki z gratulacjami, ta oznajmiła, że jestem zbyt szkaradna, by mnie pokazywać ludziom, i ukryła mnie pod czerwoną kapą w jodełkę.
Taki oto miszmasz anegdotek, zasłyszanych opowieści, alegorii i lęków składa się na obraz wczesnych lat mojego życia, jednocześnie pięknych i strasznych, czułych i brutalnych.
Drewsboro to duży piętrowy dom z oknami w wykuszach, a prowadziły do niego dwie aleje, stara i nowa. Zbudowano go ze złotawego piaskowca z ruin „dużego domu”, który należał do Anglików i spłonął podczas zamieszek na początku lat dwudziestych[1]. W młodości matka bywała w „dużym domu” na wyprawianych dla mieszkańców wsi corocznych zabawach w ogrodzie. Podawano bułeczki z lukrem i domową lemoniadę, a nad stołem roiło się od os.
Drewsboro zawdzięczało co nieco stylowym budynkom, które matka oglądała w Ameryce. Poza oknami w wykuszach była tam również brama z rzeźbionymi filarami i wykafelkowana weranda prowadząca do wykafelkowanej sieni. Żaden inny dom w okolicy nie miał wykuszów ani werandy. Na trawniku rosły drzewa, nie rzędem, jak w typowych wiejskich rezydencjach, tylko każde miało własne królestwo, w którym latem słychać było szum liści lub ciszę, zimą zaś jęk i trzeszczenie gałęzi, które brzmiały tak, jakby miały zaraz skonać.
W czasach, kiedy przyszłam na świat, nie byliśmy już bogaci. Owszem, mieszkaliśmy w przestronnym domu, do którego wiodły dwie aleje, ale odziedziczone przez ojca ponad czterysta hektarów zostało w większości rozprzedane, darowane komuś w przypływie hojności lub przekazane na poczet długu. Ojciec odziedziczył fortunę po bogatych wujach, którzy po przyjęciu święceń kapłańskich wyemigrowali do Nowej Anglii, by służyć w parafii Lowell pod Bostonem. Tam właśnie, połączywszy siły duchowe i świeckie, opatentowali specyfik pod nazwą Father John’s, który był szeroko znany jako lek na wszystko i sprzedawał się litrami.
Nieopodal naszego domu znajdowały się ruiny starego Drewsboro, spalonego, aby angielskie bojówki Czarno-Brązowych[2] nie mogły go zająć na koszary. Ojciec brał udział w tym podpaleniu i wspominał czasem, z jaką radością on i reszta śmiałków zamoczyli szmaty w benzynie, a potem okrążyli dom, chlapiąc z kanistrów na ściany i stolarkę. Zapłonęły zapałki, a powstałe z tego ognisko, widoczne z kilku kilometrów, było kolejnym niewielkim krokiem do zwycięstwa nad najeźdźcami.
Wiele lat wcześniej Drewsboro zamieszkiwali lord i lady Drew. Legenda głosiła, że nocami duch ubranej w halkę pani domu błądzi po naszych łąkach, opłakując utracone hektary.
Moja prababcia po śmierci męża kupiła dom od państwa Drew za pieniądze księży z Lowell. Była dumną kobietą, która każdej niedzieli objeżdżała dwukółką swoje ziemie i stada krów, a dalej widywała też jelenie czmychające z zarośli w głąb lasku, zrośniętej gęstwiny dębów, jesionów i buków. W czasach mojego dzieciństwa znajdowały tam schronienie lisy, gronostaje, borsuki i kuny, które po zmroku toczyły boje, podczas gdy nasze psy, zbyt strachliwe, by się zapuścić w te rejony, ujadały histerycznie na obrzeżach.
Choć prababcia mieszkała sama, co wieczór przebierała się do kolacji w czarną suknię z białym koronkowym kołnierzykiem i piła herbatę zaprawioną whiskey z rogowego kubka ze srebrnymi okuciami, opatrzonego wątpliwą moralnie dewizą O’Brienów: „Siła ponad racją”. Służący, który podawał do stołu, nazywał się Dan Egan i podobnie jak wielu miejscowych doczekał się wierszyka na swój temat:
Dan Egan na służbie w Drewsboro,
Akacjowi pod bramą kwitną,
Manny Parker wieczny powsinoga,
A Murzyn dziś kozła nie fiknął.
Twarz Murzyna nie była wcale czarna, tylko buraczkowa, dziobata i upstrzona brodawkami. On sam pracował w kopalni łupka. Manny Parker, odludek i samozwańczy botanik, włóczył się po naszych łąkach, a czasem rozbijał namiot na torfowisku, by przyglądać się ptakom i owadom, które tak jak on unikały wnęk kominowych i przedsionków stodół czy kościołów. Na Akacjowych wołano Akacjowi, bo ich córka wyjechała do Australii i w listach do domu często wspominała o rosnących tam akacjach. Pocztówka od niej, rozkładana niczym harmonijka, tkwiła zatknięta za framugę w oknie ich domu, żeby każdy mógł podziwiać widoki raf koralowych i błękitnych wysp.
Od siedzenia w czterech ścianach wolałam bezkresne łąki, ulewy, pluchę i deszczyk w pełni słońca, po którym, jak pod wpływem czarów, obok ostów i krowich kup, zwanych dyplomatycznie plackami, z ziemi wyrastały pierwiosnki. Czas płynął tam szybko, inaczej niż w domu, gdzie powietrze bywało ciężkie.
Rodzina mojej matki różniła się od rodziny ojca: byli to biedacy wysiedleni z zamożniejszych okolic hrabstwa Kildare, którzy po przedarciu się przez centralne równiny dotarli aż do gór i wybudowali sobie chatę na skrawku zapomnianej przez Boga kamienistej ziemi. Mieszkali jakieś osiem kilometrów od Drewsboro i czasem myślę, że kontrast między dwiema stronami mojej tożsamości może wynikać z tego, że miałam tak różnych dziadków – tu wielka dama, tam chłopstwo. Dotarło to do mnie całkiem niedawno, gdy pewna irlandzka gazeta zaproponowała mi badanie DNA, w którym mieli brać udział także inni potomkowie historycznych rodów. Na początku stanęłam okoniem, dziennikarz zapewnił jednak, że gdy otrzymam zestaw do badania, przeprowadzi mnie przez nie krok po kroku, co rzeczywiście zrobił. Próbkę odesłano do laboratorium i po pewnym czasie otrzymałam informację, że mam wspólne DNA z ostatnią carycą Rosji, a także Marią Antoniną oraz Susan Sarandon. Zapytana, co sądzę o swoim królewskim pochodzeniu, wzdrygnęłam się na myśl o nieszczęsnym losie pierwszych dwóch postaci, a moje próby nawiązania kontaktu z Susan Sarandon ostatecznie spaliły na panewce.
W dzieciństwie ruiny starego domu wydawały mi się fascynujące. Oprócz łasic można tam było napotkać ślady dawnego życia: zwisające ze ścian jęzory zielonej tapety w żołędzie, a w kuchni, niczym przebłyski dawno minionych czasów, dzwonki do wzywania służby, pokryte grubą warstwą śniedzi. Z wysokiej sterty gruzu wyrastał krzak bzu, zasadzony pewnie przez ptaki. Razem z matką zrywałyśmy z niego owoce na wino, które trzeba było później chować przed ojcem, bo gdyby go skusiło, wystarczył jeden łyk, żeby poszedł w tango. Wino było dla gości, choć z wyjątkiem „druciarzy”[3] i Wariatki Mabel mało kto nas odwiedzał. W ruinach rozchybotane resztki schodów prowadziły do dawnej sali balowej, co rodziło w mojej głowie wizje wystawnych przyjęć, nadjeżdżających tylną aleją powozów oraz lokajów, którzy biegną na spotkanie gości z płonącymi kawałkami torfu. Fantazjowałam o dudziarzach na dziedzińcu, stołach zastawionych dzbanami grzanego wina i ucztach żywcem wyjętych ze starodawnych sag. Prababcię wyobrażałam sobie w czarnej tafcie i płaszczu z gronostajów, z przypiętym do sukni bukiecikiem fiołków lub innych leśnych kwiatków. Słuchając mojej paplaniny, matka uśmiechała się przelotnie, ale zaraz marszczyła brwi, jak zawsze usiłując ponad wszystko zachować kamienną twarz i być może wyczuwając, że jest we mnie więcej z rozrzutnych O’Brienów niż z jej własnych przodków, Clearych, którzy trzymali się niezłomnie granic swojego skromnego górskiego podwórka.
Pewnego dnia po powrocie ze szkoły zastałam w domu komornika popijającego herbatę przy kuchennym stole. Okazał się bardzo miły, wypytywał mnie o lekcje i o to, czego się dziś nauczyłam. Później poprosił, żebym mu powiedziała jakiś wiersz. Wyrecytowałam fragment ballady Fontenoy o bohaterskich hrabiach i przywódcach klanów, którzy po wygnaniu z ojczyzny służyli w armiach całej Europy, marząc o powrocie na ziemie przodków. Był to niezwykle porywający, patriotyczny utwór, gdyż nawet u progu bitwy bohaterowie usychali z tęsknoty za swoim rodzinnym Clare.
Zawoławszy mnie do spiżarni, matka położyła palec na ustach na znak, że nikomu nie wolno mi zdradzić, jaka hańba na nas spadła. Ojca nie było, pewnie chodził po ludziach, prosząc o pożyczkę; wróciwszy o zmierzchu, naradził się z komornikiem i ten wreszcie sobie poszedł. Katastrofa została zażegnana, natomiast wybuchła awantura. Przez konie. Co to za marnotrawstwo, łażą całymi dniami po łące i zżerają wszystko jak leci. Trzeba je wozić do stadniny na krycie, co pochłania jeszcze więcej pieniędzy, a do tego przegrywają gonitwy, zdaniem matki – z czystej złośliwości. Jedna z klaczy, Shannon Rose, wzbudzała w niej szczególną pogardę, no bo mogłaby wygrywać gonitwy, ale nie, zawsze woli przybiec trzecia, tymczasem kwoty nagród drastycznie się różnią. W końcu ojciec poszedł spać, i całe szczęście, bo gdyby wyszedł z domu, to w złości i frustracji pewnie uległby pokusie i zaczął pić.
Konie zawsze kojarzyły mi się z jakimś niejasnym zagrożeniem, z kłótniami i widmem nędzy. Ich lśniące, wilgotne oczy tak bardzo nie pasowały do nerwowych ruchów, gdy zwierzęta zrywały się z rżeniem, żeby przebiec na sąsiednie pastwisko. Obserwowałam je na łąkach, a później znów stawały mi przed oczami – ten gwałtowny upust energii, gdy wpadały wszystkie naraz w obłąkańczy galop i z zadartymi ogonami gnały, oprószone pyłem wzbijającym się spod ich własnych kopyt, pełne tak dzikiej radości, że niemal unosiły się w powietrzu.
Dwa lata temu na murze przy starej alei odsłonięto tabliczkę na moją cześć. Choć dawniej z powodu moich książek uważano mnie tu za rozpustnicę Izebel, tym razem ksiądz mówił zza ołtarza, że to zaszczyt gościć mnie w rodzinnych stronach, i zachęcał wiernych, by włączyli się w uroczystości. Zebrał się spory tłumek, wokół krążyły na rowerach pękające ze śmiechu dzieci, a ja wygłosiłam krótką przemowę o tym, jak Drewsboro wpłynęło na moją twórczość. „Święte źródło natchnienia” – takiej frazy użyłam, co jeszcze bardziej rozśmieszyło dzieci na rowerach.
Był ciepły letni wieczór i po wszystkim razem z moim siostrzeńcem Michaelem przebrnęliśmy przez wysoką trawę i przeczołgaliśmy się pod zwojami drutu. Dom wracał na łono natury: drzewa, cierniste krzewy i krzaki wdarły się do niego niczym armia zdobywców. Bluszcz i młode drzewka sięgały miejsca, gdzie kamień spotykał się z tynkiem, a wraz z nimi kolczaste gałązki i paprocie wypuszczały pędy, by się zakorzenić, objąć dom w posiadanie, co nie udało się nikomu z żywych. Nawet zdziczałe koty opuściły to miejsce. Czerwone, wstęgowate róże zasadzone przez matkę przecisnęły się przez zwalony żywopłot, a próbując zerwać dla mnie kilka kwiatów, Michael skaleczył się w palec i popłynęła krew, czerwona i równie żywa jak wspomnienia. Oto dom, o który matka tak walczyła i którego przysięgła nigdy nie oddać niewdzięcznemu synowi; dom pełen niedokończonych historii i niedokończonych kłótni.
Matka umarła nagle. Pojechałam odwiedzić ją w szpitalu Matki Bożej w Dublinie, gdzie trafiła z półpaścem. Z pomocą nowej znajomej zakonnicy, siostry R., smarowała pęcherze brunatną maścią od uzdrowiciela, w której leczniczą moc obie wierzyły. Matkę planowano wypisać za tydzień, ale koniecznie chciała przedtem wpaść do domu, tylko na parę godzin. Miałam to załatwić z przełożoną pielęgniarek i lekarzem oraz wypożyczyć samochód, którym pojedziemy tam i z powrotem. Było tak: dawno temu, gdy groziła nam utrata domu, skruszony po którejś z pijatyk ojciec przepisał go na matkę, uznawszy, że ona lepiej wszystkim się zajmie. Dwa lata temu, po długich namowach, mój brat John skłonił ją do sporządzenia testamentu, obiecując, że razem z żoną pójdą z nią do biura notarialnego. Matka zgodziła się zapisać mu Drewsboro, w głębi ducha przekonana, że zdoła to jeszcze zmienić. Teraz pragnęła udać się tam po kryjomu, żeby sporządzić drugi testament, w którym dom i otaczający go trawnik zapisze mnie. Ja jednak zapewniłam ją, że nie ma pośpiechu i kiedy wyzdrowieje, przeprowadzimy całą sprawę jak należy, bez tajemnic.
Do dziś, choćby nie wiem co, nie potrafię sobie przypomnieć, w którym dokładnie momencie umarła, mimo że pamiętam okoliczności. To był marzec 1977 roku. Przyleciałam z Nowego Jorku i po wejściu do domu usłyszałam telefon. Dzwoniła moja siostra z tą właśnie wiadomością. Później od zakonnicy, siostry R., dowiedziałam się więcej o wydarzeniach owego ostatniego, nerwowego dnia. Matka miała wrócić do domu. Czekała na kierowcę. Od śniadania siedziała na łóżku ubrana do drogi, z balkonikiem i laską, którą zakonnica przekazała jej cichaczem jako prezent dla męża. Przez kilka ostatnich dni matka była niedyskretna i zwierzała się pielęgniarkom z postanowienia zmiany testamentu. Jedna z pielęgniarek, szczycąca się znajomością z moim bratem, zadzwoniła na gwałt do jego biura w Monasterevin, żeby powiadomić go o chytrym planie matki. Rozwścieczony brat przyjechał do szpitala. Pech chciał, że tego dnia siostra R. była na wykładach i nie widziała ich gorzkiego starcia, jak jednak wynikało z jej listu do mnie, kiedy wróciła w porze obiadu i zajrzała do matki, żeby się przywitać, między tamtą dwójką panowało okropne napięcie.
– Szkoda, że nie mogła siostra przyjść wcześniej – powiedziała do niej matka, z trudem powstrzymując łzy, a zakonnica, nie chcąc się wtrącać w rodzinne sprawy, przeprosiła i wyszła.
Z tego, co wiem, mój brat opuścił szpital jakiś czas później, a matka, wciąż ubrana do drogi, dalej czekała na kierowcę, który spóźniał się już kilka godzin.
List od siostry R. przekazał mi właściciel zakładu pogrzebowego po ustawieniu trumny na katafalku w kaplicy i tam go właśnie przeczytałam. Zakonnica wspomniała swoją pośpieszną wizytę w porze obiadowej i to, jak parę godzin później, na wieść, że matka dalej jest w szpitalu, poszła do niej i usłyszała płaczliwe nawoływania z toalety. Matka była blada, dostała dreszczy, wezwano zespół do reanimacji i przewieziono ją na blok operacyjny. „Musiałam puścić jej rękę” – pisała siostra R., a do mnie dotarła nagle głębia ich przyjaźni, zrodzonej w tak krótkim czasie. Podobno przed operacją wszczepienia rozrusznika moja matka ocknęła się na moment, usiadła i w ostatniej rozpaczliwej próbie zachowania dumy powiedziała zgromadzonym, żeby nie płakali, gdyż w wieczności „śmierci nie ma”[4]. Nigdy nie czułam z nią takiej bliskości jak w chwili, gdy dowiedziałam się, że z jej ust padły te słowa. Moja matka, zawsze tak podejrzliwa wobec wszelkiej literatury, wybrała je na pożegnanie.
Po pogrzebie do naszego domu zawitał adwokat na odczytanie testamentu. Była nas mała grupka: zapłakany ojciec, który powtarzał, że stracił najlepszą przyjaciółkę, jedna siostra z mężem – druga mieszkała w RPA – i ja z dziećmi. Po przeciwnej stronie wygasłego kominka, do którego ojciec w trakcie dwunastu dni nieobecności matki wrzucił setki petów, stali mój brat z żoną. Czułam unoszącego się nad nami ducha matki, kiedy drzwi kredensu otwierały się, ilekroć ktoś przechodził obok. Słyszałam, jak opłakuje popękane filiżanki w fiołki, których nie wyrzuciła, tylko trzymało się w nich głowy cukru. Testament był krótki. Matka zapisała Drewsboro i ziemię synowi, a gdyby umarł pierwszy – jego żonie. Każdej z trzech córek przypadły pamiątki, porcelana, srebro i szkła. Po chwili ciszy mój brat teatralnym gestem objął żonę w pasie i powiedział:
– Cóż, kochanie, wiemy już zatem, kogo mamusia naprawdę kochała.
Słowa te zabrzmiały arogancko i pusto, a ja wyobraziłam sobie matkę w ostatnich godzinach życia, siedzącą na łóżku, pozostawioną samą sobie, roztrzęsioną wskutek awantury, którą jej urządził, i zrozumiałam, że tamtego dnia, gdy błagała, żebym pojechała z nią do Clare zmienić testament, musiała mieć przeczucie swojej nagłej śmierci, bo kiedy już miałam wychodzić, złapała mnie za rękę, mówiąc: „Mam nadzieję, że wyjdę stąd żywa”.
Brat i bratowa nigdy jednak nie zamieszkali w Drewsboro; woleli własny parterowy domek w oddalonym o osiem kilometrów Mountshannon, który brat nabył z myślą o emeryturze. Jakiś strach czy może fobia zawładnęły nimi do tego stopnia, że nie spędzili w Drewsboro ani jednej nocy, po prostu zostawili włączone radio, zamknęli sypialnie na kłódki, przykryli kanapę w salonie, a do tego zamontowali druty kolczaste i elektrycznego pastucha, żeby uniemożliwić nam wejście na posesję. Teraz, po ich śmierci, dowiedziałam się od Michaela, że w okolicy huczy od plotek, jakoby miano tu postawić dom opieki, pięciogwiazdkowy hotel albo wyburzyć dom pod osiedle parterowców.
Ale tamtego sierpniowego wieczoru, gdy łagodne resztki słonecznego światła oblewały karmazynowe pnącza pełznące wzdłuż okna na piętrze, miejsce to miało w sobie – i będzie miało zawsze, choćby postawili tu hotel albo setkę parterowców – tę esencję, która nadaje mu święte i nieprzemijające miano Domu.
[1] Chodzi o zamieszki będące następstwem irlandzkiej wojny o niepodległość (1919–1921). (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
[2] Czarno-Brązowi (ang. Black and Tans) – paramilitarne oddziały włączone do Królewskiej Policji Irlandzkiej na początku wojny o niepodległość, złożone głównie z bezrobotnych żołnierzy armii brytyjskiej, weteranów I wojny światowej, które walczyły po stronie Wielkiej Brytanii, znane z brutalnych działań również wobec ludności cywilnej.
[3] Druciarze (ang. tinkers) – potoczne (dziś obraźliwe) określenie wędrownej mniejszości rdzennych Irlandczyków, którzy często trudnili się wyrobem, naprawą i sprzedażą garnków.
[4]John Donne, Wiersze wybrane, tłum. S. Barańczak, Kraków 1984, s. 135.
Przydomową łąkę nazywaliśmy trawnikiem, ale to nie było właściwe określenie. Czasem pasły się tam konie i krowy, przez co ziemia była rozryta, porośnięta kępkowatą trawą – zimą o takiej łące mówiło się „zatratowana”. Teraz była jednak pełnia lata, starzec, mlecze i osty sięgały czubka mojej trzyletniej głowy, a zwierzęta pasły się gdzie indziej.
Pewnego dnia brawura i ciekawość kazały mi się wyprawić aż do bramy wjazdowej, by przez jej szczeble spojrzeć na zewnętrzny świat, który budził moją fascynację. Bez wiedzy matki ubrałam się w najlepszą sukienkę, tę przysłaną ze Stanów, niebieską z motywem amerykańskiej flagi w zgięciach plis.
Mieliśmy wtedy trzy psy. Dwa tworzyły zgrany duet, całymi dniami polowały na lisy i króliki, a gdy wracały wieczorem, czuć od nich było świeżą krew. Trzeci, krótkowłosy, barwy dymu, humorzasty zwierzak, mieszaniec kerry blue terriera z nie wiadomo czym, miał oczy w dwóch różnych kolorach. Dawniej należał do wujka, który z jakiegoś powodu go u nas zostawił. Pies wabił się Abdullah i całymi dniami krył się przy bramie wjazdowej, by wyskakiwać na ludzi i pojazdy. Drżał przed nim listonosz i drżeli wszyscy goście.
Zapomniałam, że tam siedzi; teraz na mój widok zbliżył się na przykurczonych łapach, warcząc, szczerząc zęby, nagle skoczył i to, co mogło być z początku zaproszeniem do dzikiej gonitwy, szybko okazało się groźne. Pies podskakiwał, tocząc pianę z pyska, próbował łapać mnie zębami za kostki, a ja puściłam się pędem – i to było najgorsze, co mogłam zrobić. Pies się wściekł. Miał skłonności do napadów furii, dostawał na to proszki i trzeba go było zamykać, i teraz właśnie dostał takiego ataku. Dosłownie szalał z wściekłości, szarpał mnie za sukienkę, wypluwając skrawki materiału, jednocześnie wciąż w niego wczepiony, a ja biegłam przerażona i miałam wrażenie, że z płuc uszło mi całe powietrze. Przy furtce zdołałam mu się wymknąć, ale zaraz znalazł stary podkop pod żywopłotem i wpadł do kuchni niemal równo ze mną. Wskoczyłam na krzesło, z krzesła na stół, on za mną i po chwili upadłam pod jego ciężarem; poczułam ostre jak gwoździe zęby wbijające mi się w szyję, by wyszarpać kawałek mięsa. Prawdopodobnie nie dłużej niż minutę później, choć ta minuta zdawała się wiecznością, ktoś – nie matka ani ojciec, ani parobek Carnero, tylko zupełnie obcy człowiek – przechodząc przypadkiem pod oknem, dostrzegł podnieconego psa i pomyślał, że zwierzak wlazł na stół, żeby świsnąć bochen chleba. Wbiegł do kuchni, ściągnął Abdullaha na podłogę, kilka razy kopnął, chwycił za krótką sierść i zawlókł przez podwórko do szopy, gdzie pies z rozdzierającym skamleniem zaczął się rzucać na ocynkowane drzwi.
Potem cisza. Tylko para z czajnika, szmer pary rozchodzącej się w powietrzu, aż przyszli inni i ujrzawszy ranę na mojej szyi, ślady zębów, krew i niebieską sukienkę w strzępach, pytali w kółko, jak to się mogło stać. Peakiemu, mojemu wybawcy, gratulowano, że usłyszał krzyki, przechodząc obok z workiem torfu.
Rana nie chciała się goić, szybko spuchła do rozmiarów kieliszka do jajka i co rano trzeba było nakłuwać ją igłą, żeby spuścić ropę. Istniały obawy, że zakaziła węzeł chłonny zaatakowany wcześniej przez gruźlicę; na dźwięk słowa „skrofuły”, jak nazywano tę chorobę, uznałam, że pora szykować się na śmierć. Miałam w klasie koleżankę, która na to umarła, po prostu marniała, aż zgasła. Karmiono mnie lukrowanymi ciasteczkami Irish Diamonds, okrągłymi, trójkątnymi i w kształcie gwiazdek.
Najlepiej pamiętam zapach gazy z jodoformem, składanej na pół i przyklejanej plastrem w przekonaniu, że rana zniknie, gdy się ją zakryje. Po krótkim czasie przyjemny zapach gazy zmieszał się ze smrodem ropy. Lekarka, z którą ojciec był na „dzień dobry”, wezwana, żeby mnie obejrzeć, kilka razy zmarszczyła nos cały w za ciemnym pudrze, powiedziała do matki: „Hm, hm, hm”, po czym orzekła, że tutaj potrzeba noża.
Wróciła rankiem dwa dni później. Wciąż mam przed oczami jej forda i samą postać doktor McCann, w futrze i filcowym kapeluszu z porysowaną perłową szpilką. Jej brązowa torba lekarska zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Skórzana, o szerokim dnie, zwężała się ku górze i kończyła podłużnym mosiężnym zapięciem. Lekarka otworzyła ją jednym ruchem, a wtedy ojciec, zaglądając do środka, powiedział:
– Wszystko tu pani ma, pani doktor.
Palił gold flake’a, ale w obliczu czekającego go zadania zgasił papierosa i wcisnął z powrotem do paczki. Siostry dostały przykaz, żeby ćwiczyć na podwórzu stepowanie, i miały przy tym głośno sobie nucić. Nieświadomie czułam, że zaraz wydarzy się coś okropnego. Do pokoju wszedł zmieszany Carnero, a za nim robotnik, który malował kominy, w białym drelichu pochlapanym czerwoną farbą. W garnku z wrzątkiem wyjaławiały się narzędzia, a matka powtarzała, że jeśli będę grzeczna, to dostanę nagrodę.
Nagle się zaczęło – trzej mężczyźni złapali mnie za głowę i przekręcili w bok. Byli nieprawdopodobnie silni. Pomyślałam o wrzaskach zarzynanych na podwórzu świń i też chciałam wrzasnąć, ale czyjaś wielka łapa zatkała mi usta. Uczucie rozcinania i wbijania się noża w ciało było obezwładniające, inne od bólu zadanego psimi kłami, i miałam wrażenie, że urzynają mi głowę. W delirium powtarzałam bezsensownie wierszyk o Humpty Dumptym, który z muru spadł i nie sprawią króla konie ni żołnierze, że w całość znów się zbierze. Ostatnia seria krzyków była podobno tak głośna, że słyszano je z drogi, mnie jednak wydawały się one słabe, stłumione przez mięsiste, przesiąknięte zapachem tytoniu dłonie.
Potem przyszły nicość i bezczas, i stopniowy powrót do życia, pojedyncze słowa jak przez mgłę: „Już dobrze, malutka”, gdy lekarka igłą i grubą nicią zaczęła zszywać ranę. Matka dziękowała jej wylewnie, ja tymczasem nie mogłam uwierzyć, że moja głowa nadal jest przytwierdzona do tułowia, bo zdawało mi się, że niczym głowa Jana Chrzciciela powinna już leżeć na tacy. Gruby bandaż był jak tarcza między mną a nimi, nimi wszystkimi. W nagrodę dostałam kawałek ciasta pomarańczowego z kremem cytrynowym, ale odmówiłam jedzenia i do nikogo się nie odzywałam.
– Ona nam tego nigdy nie wybaczy – dobiegł mnie głos Carnera.
Matka go odepchnęła, kazała wracać w pole i nie gadać bzdur.
Dostałam do ręki różaniec mojej siostry, przechowywany w malutkim srebrnym relikwiarzu, który wzbudzał we mnie zazdrość. Pamiętam chłód ściskanych w palcach, niebieskich szklanych paciorków.
Nawet w późniejszym życiu, ogarnięta strachem, musiałam się czegoś trzymać – czegokolwiek, by opóźnić unicestwienie.
Pokój stołowy był Niebem. Tak go nazwałam. Znajdował się tam stół z drzewa poziomkowego o uderzająco głębokiej czerwonobrązowej barwie; po rozłożeniu robiło się miejsce dla dwudziestu osób, ale nigdy nie widziałam, żeby ktoś przy nim siedział. Stała tam też bambusowa etażerka, na której mieszkała mądra biała sowa z warstwą kurzu gęstniejącą w zagłębieniach piór na piersi. Matka miała bzika na punkcie luster i jedno z nich, wspaniałe, w pozłacanej ramie, wisiało nad kominkiem, ale tak wysoko, że trzeba było stanąć na obramowaniu kafli i mocno się wyciągnąć, żeby się w nim zobaczyć.
Wciąż pamiętam swój dziecięcy zachwyt nad wielką amforą pełną sztucznych róż, czerwonych i żółtych, znacznie piękniejszych od kolczastych dzikusów i płomiennej trytomy w ogrodzie, rozpychającej się w gęstych kępach z celową niemal złośliwością. W tym samym pełnym bibelotów pokoju stały dwa gipsowe popiersia, Iris i Gala, nazwane tak przez matkę, która czule różowała im policzki. Na szafce było kilka sreber i konfituriera z mętnożółtego wazelinowego szkła z zawieszoną na uchwycie łyżeczką z wizerunkiem papieża w szkarłatnym ornacie i piusce. Polizanie łyżeczki zapewniało częściowy odpust, a co za tym idzie, kilka godzin mniej w czyśćcu.
Przesiadywałam tam, podziwiając bladożółte ściany i dwa obrazy z falami szturmującymi ciemnoszare klify gdzieś w Anglii. Na szczycie kredensu trzymałam lalki, które znajoma matki, protestantka, przysyłała mi na każde Boże Narodzenie. Pierwsza, księżniczka o imieniu Rosaleen, miała zamykane oczy, żywe policzki, jakby świeżo zabarwione karminem, i rzęsy, które trzepotały przy najlżejszym pochyleniu głowy. Następnego roku doszedł mały holenderski dobosz, płowo-czerwony, w aksamitnej piżamie i pomarańczowej czapce. On również zjawił się w podłużnym pudełku, umoszczony w fałdach bibuły, a pewnego dnia zrobiłam coś, w czym mgliście wyczuwałam bluźnierstwo. Położyłam małego dobosza na księżniczce w niebieskiej taftowej sukience, zamknęłam pudełko i tak ich zostawiłam, żeby wyprawiali swoje bezeceństwa.
Innego razu Eily, córka sąsiada, dziewczyna o błyszczących, ciemnych jak atrament oczach na ślicznej, ufnej twarzy, zasiadła na jadalnianym krześle z wysokim oparciem, wypatrując ukochanego, matka zaś, chodząc na paluszkach, czekała, aż jego postać zamajaczy w szybie drzwi wejściowych, które nie miały kołatki ani dzwonka. Zaledwie dwa dni wcześniej zabrała Eily do lekarza w sąsiedniej wsi, oddalonej o pięć kilometrów, gdyż dziewczyna twierdziła, że męczy ją zgaga. Wzięły mnie ze sobą. Szłyśmy drogą wzdłuż jeziora, było ciepło, delikatne fale tańczyły po zmarszczonej wietrzykiem tafli, ale nawet ten widok nie uleczył głębokich podejrzeń mojej matki. Wciąż pytała, jak to się mogło stać. Słowo „ciąża” nie padło ze względu na mnie i dlatego, że było zbyt straszne, aby wypowiedzieć je na głos. Oburzona Eily czepiała się dłoni matki i z głośnym zawodzeniem pytała ją, jak też mogła pomyśleć coś takiego, a potem obie wybuchnęły płaczem. Bałam się spojrzeć na jej brzuch, żeby nie dopatrzyć się jakiegoś zalążka prawdy. Matka powtarzała w kółko swoje pytanie, aż wreszcie Eily zatkała uszy, głucha na wszystko.
Wizyta nie spełniła pokładanych w niej nadziei, a na stan pacjentki nie było lekarstwa.
Następnego wieczoru zjawił się ukochany i młodych zostawiono, by się naradzili. Później matka oznajmiła mojemu nieświadomemu całej afery ojcu, że w czerwcu odbędzie się ślub. Trudniej było wyjawić to rodzicom dziewczyny i możliwe, że nie przekazano im wszystkiego. Wiedzieli jedynie, że Eily wychodzi za mąż i że mogą się spodziewać wizyty przyszłego pana młodego.
Ich najlepszy pokój sąsiadował z kuchnią; zalegał tam owies, który trzeba było sprzątnąć, no i należało przynieść kilka mebli. Moja matka ruszyła z pomocą i przytaszczyła krzesło ogrodowe, własnoręcznie przez siebie polakierowane, z wydrapanym gwoździem zygzakowatym wzorkiem. Matka Eily wytrzasnęła skądś nieduży stolik przykryty kawałkiem szenili. Na podłodze leżał nowy chodnik z owczej skóry, wciąż pachnący rzeźnikiem i obłażący z włosia. Ogień nie od razu zapłonął w palenisku, które dotąd nigdy ognia nie widziało. Wreszcie zjawił się narzeczony w skórzanym płaszczu przeciwdeszczowym i skórzanych rękawiczkach, które zdjął, po czym odrzucił na bok z pewną wyniosłością. Wskazano mu najlepsze krzesło. Eily siedziała na parapecie i nie patrząc na niego ani na nikogo, okręcała wokół palca końcówki kasztanowych loków. Obie matki przysiadły na krześle ogrodowym, tymczasem mój ojciec palił na stojąco papierosa, spoglądając przez okno na strumień lejący się z rynny do przepełnionej beczki z deszczówką.
Pierwszą gafę popełnił ojciec Eily, kiedy wszedł w przemoczonej czapce, z której woda kapała mu na czubek nosa, i z lekka zaniepokojony odmienionym wyglądem pokoju oraz panującą w nim niespodziewaną elegancją, zwrócił się do mojego ojca słowami: „Panie szanowny, czy ja jestem we własnym domu?”. Wszystkich mężczyzn nazywał „panami szanownymi”, gdyż będąc człowiekiem bez wykształcenia, miał ich za uczonych, którzy zasługują na jego szacunek. Potem uścisnął dłoń narzeczonego, tytułując go w ten sam sposób. Rozmowa zeszła na tematy polowe: część kukurydzy wyległa od ulewy i może lepiej przeznaczyć ją na paszę.
Nigdy nie zapomnę wyrazu uniesienia na twarzy Eily, kiedy zerwała się, stanęła przed paleniskiem i wylewnie podziękowała wszystkim za to, jacy są dla niej dobrzy. Jej ojciec, który kochał córkę i najwyraźniej pojął nagle, co znaczą jej słowa, wybiegł z pokoju, żeby nie rozpłakać się przy ludziach. Następnie podano keks piwny i herbatę.
Wkrótce para przeniosła się na drugi koniec hrabstwa, gdzie odbył się ślub, a wiele lat później widziałam Eily na Grafton Street w Dublinie, o wiele starszą i ze strachem w oczach, tych oczach barwy węgla, które dawniej budziły zazdrość. Gadała coś do siebie obłąkańczym, piskliwym głosem i fukała na ludzi, przekonana, że się na nią gapią.
Ze stołowego pamiętam również to, że kiedyś obie z matką o włos uniknęłyśmy tam śmierci. Ojciec wparował raz do niego z butelką whiskey i rewolwerem swojego szwagra, kapitana Michaela. Broń leżała zwykle na szafie razem ze skórzaną kaburą i nabojami. Następnie poprzysiągł krwawą zemstę nam oraz sąsiadom, którzy odmawiali częstowania go gorzałką, i trzeba było wezwać sierżanta, żeby mu przemówił do rozsądku. Zza drzwi dochodziły odgłosy awantury; wreszcie sierżant wyłonił się stamtąd i powiedział, że ojciec odda pistolet tylko matce, a ja weszłam z nią, żeby ją osłaniać.
Ojciec wymachiwał naładowanym rewolwerem, jakby to była zabawka. Matka zapytała spokojnie, o co mu chodzi i czego chce. Chciał pieniędzy. „Dawaj, no dawaj” – powtarzał. Nie uwierzył, że matka ich nie ma, odłożył rewolwer na bambusową etażerkę, przeciął pokój i stanął przed nami. Obszukał dekolt matki, w którym czasem trzymała pieniądze i skąd – wiedziałam o tym i on na pewno też wiedział – wystawał czasem pomarańczowy rożek banknotu dziesięcioszylingowego. Matka trzęsła się jak osika. Potem zajrzał do kredensu, do filiżanek z najlepszego serwisu, ale wewnątrz znalazł tylko obtłuczone uszka, trzymane tam, bo może kiedyś ktoś je sklei. Wtedy wściekł się jeszcze bardziej. Patrzyłyśmy, jak podchodzi do etażerki i sięga po rewolwer. Matka poprosiła, żeby go odłożył, niech go odłoży, na miłość boską. Jeszcze bardziej go tym rozjuszyła. To był najgłośniejszy wystrzał, jaki słyszałam w życiu, inny od huków w lesie, gdzie mężczyźni polowali na króliki i zające. Kuląc się u boku matki, byłam pewna, że już nie żyjemy, i zdziwił mnie nagły swąd. Kula przeleciała obok, utkwiła w białej futrynie drzwi z obłażącą farbą. W pokoju znaleźli się Carnero z sierżantem, mówili coś gwałtownie, jakby mieli zaraz rzucić się na ojca, on tymczasem dziwnie ucichł i wydawał się niemal skruszony, kiedy go wyprowadzali.
Tamtej nocy nie trafił do aresztu, to by była zbyt wielka hańba dla naszej niegdyś zamożnej i szanowanej rodziny. Zawieźli go, samochodem albo taksówką, do klasztoru cystersów w Roscrea, bo znał się z tamtejszym opatem. Mnisi opiekowali się nim w delirium tremens (niewiele o tym wówczas wiedziałam), karmili bulionem i puddingiem z kaszy manny i poprosili, aby złożył śluby, przysiągł, że już nigdy nie tknie alkoholu.
Te okresy względnego spokoju pod jego nieobecność pamiętam jako najszczęśliwsze. Piekłyśmy z matką ciasta, myłyśmy okna z obu stron, a kiedyś nawet udało nam się przyrządzić bardzo trudną „królową puddingów”, która wyjęta z piekarnika, w koronie z przyrumienionej bezy, niemal ulatywała z podłużnego naczynia.
Rzadko bywali u nas ważni goście, nie licząc krewnych z Ameryki, którzy przyjeżdżali latem, zaciągali nosowo i przywozili nam w prezencie naszyjniki albo kościane bransoletki. Później, po ich wyjeździe, matka tęskniła za czasami spędzonymi w Stanach, za tym, jak się wtedy ubierała, i za słodkimi sorbetami.
Po zmroku rozpoznawaliśmy gości po szczęku furtki. Przez jakiś czas odwiedzał nas nowy policjant, który wszedł w komitywę z ojcem i wpadał bez powodu, bo wiedział, że zawsze dostanie herbatę i ciasto. Przychodził też pewien kawaler spisujący historię parafii, mówił o tym: „Histoire”. On i jego bracia, też kawalerowie, mieszkali razem i mieli na całą trójkę zaledwie jeden porządny płaszcz. W związku z tym w niedzielę chodzili na trzy różne nabożeństwa, w tym jedno w sąsiedniej parafii, bo u nas odprawiano tylko dwa. Odczytując nam fragmenty swojej histoire, gość korzystał z okazji, żeby dotknąć kolana matki przez grubą fildekosową pończochę, i zwracał się do niej: „Pani O.”, podkreślając w ten sposób, że uważa ją za damę. Matka częstowała go herbatą i keksem, a potem znużona słuchaniem (ojciec dawno poszedł spać) odkasływała i zaczynała się krzątać, dając kawalerowi do zrozumienia, że czas kończyć wizytę. Ilekroć jakiś gość płci męskiej opuszczał nasz dom, matka robiła dwie rzeczy: przetrzepywała poduszki w salonie i wąchała skórzaną tapicerkę krzesła, żeby sprawdzić, czy puszczał wiatry, a jeśli puszczał, to zdejmowało się siedzenie i stawiało na całą noc w oknie.
Bałyśmy się „druciarek” – postawnych kobiet w kraciastych chustach, które wystając pod tylnymi i frontowymi drzwiami, waliły w blaszanki i namolnie domagały się naszych garnków do naprawy, a także mleka i pieniędzy. Nie chodziłam wtedy do szkoły i miałam ich wypatrywać, kiedy matka była zajęta na podwórzu. Nie raz i nie dwa któraś wemknęła się do domu niezauważona, bezczelna dziewucha, i zawsze czegoś chciała. Pewnego dnia przyuważyłam je, kiedy przechodziły przez bramę; zawołałam matkę i ukryłyśmy się w schowku, gdzie wprawdzie grasowały myszy i śmierdziało starym obuwiem, ale była to jedyna kryjówka bez okna. Słyszałyśmy ich kroki, groźby i błagania, bo domyślały się, że jesteśmy w domu, a wychodząc, przeklęły nas po stokroć i przysięgły, że pożałujemy.
Tamtego wieczoru matka wyszła do furtki, gdzie schły jej najlepsze brązowe buty, ale ich nie znalazła. Im dłużej szukałyśmy, tym głośniej matka lamentowała. Mówiła, jak dba o nie specjalnym kremem, miała przed oczami zawijaski tego kremu w dziurkach wzdłuż czubków i przyszew, wyobrażała sobie wszystkie okazje, na które już nie włoży swoich cennych butów. Bała się przyznać przed samą sobą, że to druciarki je zabrały. Ostatecznie przemogła się i poskarżyła sierżantowi, przekonana, że ten nie pociągnie sprawy, a jednak. Buty znalazły się na dnie dziecięcego wózka, przykryte płótnem i poduszką, w podłym pensjonacie, gdzie zatrzymały się niektóre z tych kobiet. Reszta mieszkała w wozach na pustym nawiedzonym polu, gdzie całe towarzystwo piło, śpiewało i urządzało bójki. Wezwanie wręczono dwóm kobietom o tym samym nazwisku, a matka musiała przemóc wstyd i stawić się w lokalnym sądzie, wyśmiewana i wyszydzana przez skłócone klany druciarzy, najgłośniej w chwili, gdy weszła na miejsce dla świadków i rozpoznała swoje buty. Zasądzona grzywna w wysokości piętnastu szylingów wywołała głośne oburzenie; sędzia, waląc młotkiem w stół, oznajmił, że krzykaczom dobrze zrobi miesiąc w areszcie. Odzyskane buty już nigdy potem nie były takie same.
Po druciarzach największą grozę wzbudzała w nas Wariatka Mabel. Poruszała się okropnie szybko – nagle wyrastała znikąd, wysoka, zwinna, z obłędem w oczach, i krzycząc, wymachiwała na oślep jesionową laską. Stojąc w naszej kuchni, rugała matkę za nieporządek i brud. Uderzała laską w gzyms kredensu, bo szczególnie nie podobały jej się ozdobne talerze ustawione na trzech półkach na zakładkę, tak by na każdej zmieściło się po sześć. Były malowane w gruszki, jabłka i granaty, a matka drżała na myśl, że któryś mógłby się zbić. Potem Mabel wąchała spłachcie solonego boczku zawieszone obok na gwoździach, a powąchawszy, twierdziła, że gniją. Zarzucała nam kradzież ziemniaków i kaczych jaj ze swojego podwórka, nakazując zwrócić je przed zmrokiem. Zwykle krótko po jednej z takich wizyt dowiadywałyśmy się, że zabrali ją do domu wariatów, że kiedy po nią przyszli, latała po podwórku z widłami, przysięgając, że się zabije, póki ojciec, wuj albo starszy brat jej nie dopadł, nie związał i nie zawlókł do czekającego wozu. Znikała na wiele miesięcy, a po powrocie spotykałyśmy ją na niedzielnym nabożeństwie, gdzie milcząca i jakaś dziwna mamrotała do siebie pod nosem.
Pewnego dnia zaskoczyła mnie, kiedy zbierałam pranie na pagórku za domem. Nagle dobiegło mnie jej gaworzenie, na ziemi położył się cień i ujrzałam ją, wysoką, niechlujną postać z laską, bredzącą, obłąkaną. Chciała, żebym wymówiła jej imię, a kiedy powiedziałam: „Mabel, Mabel”, ryknęła śmiechem, wyczuwając mój strach.
– Nie ma Mabel. Już po Mabel – powtarzała. – Mabel trup. Krew, krew, krew. Ha, ha, ha. Mabel trup.
– Przyniosę lemoniady – zaproponowałam, marząc tylko o tym, żeby uciec.
Odmówiła, nie chce jałmużny, a ponadto ma do załatwienia ważną sprawę. Nagle tak mocno szarpnęła suszące się na sznurze dżersejowe majtki mojej matki, że zerwała je razem z drewnianymi klamerkami, i odeszła, wymachując laską i znów bredząc, że musi coś załatwić, spalić koszary razem z sierżantem i całym tym gnojarstwem, co tam siedzi. To był pierwszy raz, kiedy stanęłam twarzą w twarz z obłędem, przerażającym i fascynującym zarazem.
Każdego lata przyjeżdżali do nas z Dublina ojciec z synem, zamożni krewni mojej matki, która pielęgnowała w sobie nadzieję na jakiś spadek w odległej przyszłości. Przygotowań było bez liku: szorowało się każdy kąt i ślęczało nad nowymi przepisami. Zaraz po przyjeździe gości matka zaczynała rozmowy na temat jadłospisu i padały te co zwykle żarty na temat „kubatury”, ja jednak nie wiedziałam, co to znaczy. Goście zawsze przywozili puszkę cukierków Roses albo pudełko czekoladek, które lądowały w kredensie. O wiele za dużo było o ten prezent szumu. Jedli tak dobrze, że po obfitym posiłku w środku dnia, wybrawszy się na „spacerek dla zdrowia”, zalegali na drzemkę w polu kukurydzy albo na łące, by wieczorem znowu z apetytem zasiąść do wędlin z dodatkiem piccalilli i kiełbasek w cieście, popisowego dania matki.
O spadku nie mówiono, chociaż matka nie traciła nadziei, gdyż starszy z krewniaków wspomniał, że podał jej nazwisko i adres swojemu prawnikowi. Liczyłyśmy również na to, że wyjeżdżając, zostawią dla mnie dziesięć szylingów. Miałam przed oczami ten różowo-złoty banknot z wizerunkiem kobiety w welonie. Gdy tylko samochód gości znikał za bramą, rzucałyśmy się plądrować ich sypialnię, obszukiwać poszwy i zagłówki, wywracać materac, zaglądać pod bibeloty, ale wszystko na próżno. Matka roniła kilka łez, bo przez swoją hojność miała długi w trzech sklepach, a następnie deklamowała jedno ze swoich dwóch niezawodnych powiedzonek: „Nie zrozumie nędzy, kto ma w bród pieniędzy”.
Raz do roku, tuż przed Bożym Narodzeniem, w naszym domu odbywał się wieczór karciany. Urządzano je w różnych domach, główną nagrodą zaś była gęś fundowana na zmianę przez uczestników. To wtedy po raz pierwszy zetknęłam się ze sporami o politykę. W kuchni rozstawiało się stoliki i krzesła, a w spiżarni, przykryte wilgotnym muślinem, piętrzyły się kanapki z szynką, baraniną i jajkiem. Na osobnej paterze czekały kruche ciasteczka. W tamtym czasie moja matka odkryła przepis na donaty i kuchnię wypełniał zapach rozgrzanego oleju i cukru. Grano w „czterdzieści pięć” i z początku atmosfera była zawsze wesoła. Ludzie dobierali się w grupy i siadali przy stolikach, na których leżały stosiki monet. Mogło się zdarzyć, że ktoś oszukał, nie dorzucił do koloru albo niechcący zagrał wbrew partnerowi, przez co wybuchały kłótnie, czyjaś pięść uderzała w zielone sukno pośród rozrzuconych kart, latały wyzwiska, a w tym wszystkim wracały, wciąż żywe i prawdziwe, wspomnienia politycznych zaszłości. Krążyły zawsze wokół jednego tematu: podzielonej Irlandii, sześciu hrabstw odciętych od kraju-matki i wściekłej awantury o to, kto zawinił. Ktoś był za de Valerą, inny za Michaelem Collinsem[5], ten za „tyczką”, tamten za „osiłkiem”, a spór sprowadzał się do tego, że de Valera wysłał Collinsa na negocjacje do Anglii, dobrze wiedząc, że ten będzie musiał przystać na znienawidzony podział, którego żądali Anglicy. Gniew i żal wobec wroga mieszały się z sąsiedzkimi pretensjami, a spokój lub przynajmniej jego pozory stopniowo przywracali nieliczni rozsądni, serwując frazesy o trudnej, mrocznej historii i czy to nie tak, że kraj dopiero staje na nogi? Grę podejmowano, ale przez resztę wieczoru nastroje były zwarzone.
Już w bardzo młodym wieku dotarło do mnie, że należę do walecznego narodu, a historyczne rany są żywe i sugestywne jak obrazki na odwrocie rzucanych na stolik kart. Północ była miejscem na mapie, ale niegasnące awantury i to, jak ludzie tracili rozsądek, obrzucając się oskarżeniami, kazały mi przypuszczać, że pewnego dnia nasze życie przesłonią czarne chmury.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[5] Éamon de Valera (1882–1975) – irlandzki przywódca polityczny, premier i prezydent Irlandii. Michael Collins (1890–1922) – bojownik o niepodległość Irlandii, żołnierz i polityk, współpracownik i późniejszy rywal de Valery. Ze względu na posturę de Valera nazywany był „tyczką” (long fella), Collins zaś „osiłkiem” (big fella).
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2025
Wydanie I