Into That Good Night - Savaes Laura - ebook + książka
NOWOŚĆ

Into That Good Night ebook

Savaes Laura

5,0

26 osób interesuje się tą książką

Opis

Ta miłość potrafi zbawić, ale może też zniszczyć. Bo tylko zniszczeni ludzie są w stanie zbawić tych zrujnowanych.

Lavender uciekła od przeszłości i zbudowała życie, w którym nic nie wymyka się spod kontroli. Precyzyjny grafik, dyżury w szpitalu, zero emocji. Aż do dnia, gdy dostaje zaproszenie, które budzi więcej niepokoju niż ciekawości.

Na imprezie w nowojorskim penthousie poznaje Kaia – charyzmatycznego muzyka z mrocznym spojrzeniem i przeszłością, o której nie chce mówić. Ale ona sama też ma wiele do ukrycia.

Coś, co miało być przypadkowym spotkaniem, przeradza się nagle w ryzykowną grę pełną elektryzującego napięcia, nieodpartego przyciągania, niedopowiedzeń i cieni przeszłości... Zmienia się też w uczucie, którego mocy żadne z nich się nie spodziewało.

Oboje mają w sercu blizny i sekrety. Czy odważą się z nimi zmierzyć i razem spojrzeć w oczy mroku?

Niektórych zderza ze sobą nie Bóg, tylko sam diabeł. A ci, których poparzyło piekło, rozpoznają blizny u innych.

Ta historia jest naprawdę SPICY. Sugerowany wiek: 18+

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 542

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agata-Akasha

Nie oderwiesz się od lektury

[współpraca barterowa] Zatopmy się w mroku nocy. Wchodzimy w ciemny, szary świat Lavender, gdzie jej wyrzuty sumienia towarzyszą nam na każdym kroku. Lav jest rezydentką i ciężko pracuje by zagłuszyć w sobie rozterki wewnętrzne. Oddała całą siebie medycynie i ratowaniu ludzi by móc rozgrzeszyć się z własnych win. Czy faktycznie jej jest potrzebne rozgrzeszenie? Czy w wieku 17 lat możemy zniszczyć sobie całe życie, a zarazem znaleźć światełko w tunelu do naprawy całego zła, które w nas siedzi? Oprócz tego do jej mroku zawitają Kai z Alexandrem. Może jesteście ciekawi, która z tych osobowości jest wybawcą, a która sprowadzi ją do ciemnej otchłani, gorszej niż ta co ją otacza na co dzień. Cudowna historia dwóch złamanych dusz pełna rozterek, moralnych dylematów i wglądu w siebie głęboko jak dno oceanu. Laura nam przedstawia świat bez kolorowej tęczy, a nawet jeżeli mamy już nadzieję, że jest dobrze i chmury zostały odgonione trafia nas sztylet prosto w serce raz za razem. Naprawdę ile mo...
00


Podobne


Dla moich rodziców.

Kiedy się gubię, to Wy mnie znajdujecie.

Ostrzeżenie od autorki:

Ta książka zawiera treści, które mogą okazać się trudne i wywołać silne emocje u osoby czytającej.

Pojawiają się w niej wątki dotyczące: żałoby po stracie, traumy, uzależnień, destrukcyjnych relacji, depresji, choroby, uszkodzeń ciała, samobójstwa, ryzykownych zachowań seksualnych, molestowania, mobbingu, śmierci i poczucia winy.

Choć historia opowiada o leczeniu, miłości i odzyskiwaniu siebie, nie unika bólu. Czytaj odpowiedzialnie. Twoje bezpieczeństwo emocjonalne jest najważniejsze.

PLAYLISTA

ROZDZIAŁ 1 – Never Know – Bad Omens

ROZDZIAŁ 2 – Closer – VRSTY

ROZDZIAŁ 3 – Bad Guy – Falling in Reverse & Saraya

ROZDZIAŁ 4 – Just Tonight – The Pretty Reckless

ROZDZIAŁ 5 – Popular Monster – Falling in Reverse

ROZDZIAŁ 6 – Chokehold – Sleep Token

ROZDZIAŁ 7 – Take Me Back to Eden – Sleep Token

ROZDZIAŁ 8 – Middle of the Night – Loveless

ROZDZIAŁ 9 – Limousine – Bring Me the Horizon & Aurora

ROZDZIAŁ 10 – DArkSide – Bring Me the Horizon

ROZDZIAŁ 11 – Another Life – Motionless in White

ROZDZIAŁ 12 – You And I – Godsmack

ROZDZIAŁ 13 – Last Resort (Reimagined) – Falling in Reverse

ROZDZIAŁ 14 – Just Pretend – Bad Omens

ROZDZIAŁ 15 – Infection – Memphis May Fire

ROZDZIAŁ 16 – TheDeath of Peace of Mind – Bad Omens

ROZDZIAŁ 17 – Rest In Pieces – The Rasmus

ROZDZIAŁ 18 – Take What You Want – Post Malone & Ozzy Osbourne

ROZDZIAŁ 19 – Kingdom Of Cards – Bad Omens

EPILOG – Nothing Else Matters – Miley Cyrus

PROLOG

NIE WCHODŹ ŁAGODNIE W TĘ DOBRĄ NOC

Dylan Thomas

Nie wchodź łagodnie w tę dobrą noc

Stary wiek niech płonie, walczy u dnia schyłku;

Buntuj się, buntuj, gdy światło niknie w mrok.

Mądrzy u kresu wiedzą, że ciemność ma moc,

Bo ich słowa błyskawic rozłamać nie zdołały

Nie wchodzą łagodnie w tę dobrą noc.

Dobrzy, co w ostatniej chwili krzyczą w głos

Za czynami błahymi, co niegdyś jaśnieć miały,

Buntują się, buntują, gdy światło niknie w mrok.

Wolni, co śpiewem chwytali światła lot,

Za późno jego drogę pojęli, z żałością bolejąc,

Nie wchodzą łagodnie w tę dobrą noc.

Groźni, na śmierci łożu, którym gaśnie wzrok

Ich ślepe oczy goreć by mogły szczęścia blaskiem,

Buntują się, buntują, gdy światło niknie w mrok.

A ty, Ojcze mój, na szczycie, gdzie ostatni zmrok,

Wyklnij, błogosław mnie łzą ostatnią, błagam.

Nie wchodź łagodnie w tę dobrą noc.

Buntuj się, buntuj, gdy światło niknie w mrok*.

* Wiersz w przekładzie Laury Savaes.

ROZDZIAŁ 1

Nie żyje. – Usłyszałam własne słowa wypowiedziane do pielęgniarki oddziałowej. – Czas zgonu dwudziesta trzynaście.

Wraz z nimi coś w środku mnie uderzyło. Zacisnęłam powieki i przez moment było głucho. Ta informacja bolała bardziej, niż powinna, choć od początku wiedziałam, że rokowania są średnie. Że mój emerytowany pacjent zaniedbał zapalenie płuc, a jego siostra zadzwoniła po karetkę zbyt późno. Miał na imię George. I zmarł godzinę temu. Dziś więc nie był dobry dzień.

Prawdę mówiąc, nieczęsto miewałam dobre dni. Oczywiście było wiele takich, kiedy udało nam się uratować kilka żyć czy wypisać do domu pacjentów, którzy wjeżdżając na oddział, mieli niewielkie szanse. Te były dobre. Ale ja sama rzadko robiłam cokolwiek, co groziło bezpośrednim przysporzeniem radości. Praca, przemierzanie drogi z domu do szpitala i z powrotem oraz spanie – tak wyglądało moje życie. I wcale nie chciałam innego. Dziś właśnie to mi odpowiadało. Choć kiedyś było inaczej. Czasami późno w nocy przypominałam sobie, kim kiedyś byłam – jaka byłam – i nie potrafiłam uwierzyć wspomnieniom.

Jak daleko można odejść od samego siebie?

Zostałam na oddziale dłużej, niż powinnam. Chciałam osobiście przekazać siostrze zmarłego wieści i odpowiedzieć na jej pytania, zamiast zrzucić ten ciężar na rezydenta z kolejnej zmiany. Bo to głównie ja doglądałam George’a, odkąd zjawił się w Lenox Hill. Czułam więc, że po ludzku należy mu się moja obecność. Dopiero po tym mogłam odetchnąć.

Oparłam się na krześle w pokoju lekarskim i przeciągnęłam. Z ust wydostał mi się cichy wydech. Jedyny wyraz bezsilności, na jaki miałam siłę. Tony, mój kolega z rotacji internistycznej, przysypiał przy oknie skulony na dwuosobowej sofie, a ja nie miałam serca go budzić. Ten dzień to był kocioł dla wszystkich. Właśnie zamknęłam podwójną zmianę, ale on był dopiero w połowie swojej, choć, jak widać, chwilowo złożył broń.Po cichu zakończyłam wypełnianie wypisu w systemie i nawet nie przebrawszy się ze szpitalnych scrubsów, wyszłam z dyżurki. Zostawiłam Tony’ego w ciemności, na tym kanciastym meblu, który każdy z nas nieraz zaliczył, zamiast odpocząć w call-roomie do tego przeznaczonym.

Znowu przysnęłam w autobusie i prawie przegapiłam swój przystanek. W takich momentach nieludzkiego zmęczenia mieszającego się ze smutkiem pytałam siebie samą w myślach: po co mi to było?

Przecież mogłam pójść na łatwiznę, robić coś, co jest mniej wyczerpujące.

Ale potem przypominałam sobie, dlaczego to robię. I jak się czuję, kiedy realnie pomagam. Jak wszystko staje się lżejsze i nabiera dla mnie sensu tylko w tych krótkich chwilach, gdy efekty mojego wysiłku są namacalne i owocne. Nie tak jak dziś, nieistniejące.

Powoli dotarłam dwie przecznice dalej, do czerwonej kamienicy, w której mieszkam z Julianem i Sophie, moimi jedynymi przyjaciółmi. Znaleźliśmy się już w pierwszym miesiącu szkoły medycznej i od tamtej pory trzymaliśmy się nierozerwalnie razem. Choć każde z nas pracowało w innym szpitalu, tryb życia mieliśmy ten sam, dzięki czemu rozumieliśmy się bez słów. Tu, w Nowym Jorku, byliśmy dla siebie największym wsparciem. Jedyną rodziną.

– Przetrwałaś? – przywitała mnie Sophie z ciepłym uśmiechem, wychylając się z kuchni, kiedy otworzyłam drzwi do mieszkania.

Był dopiero koniec września, ale ta dziewczyna jak zawsze wyglądała niczym jesień we własnej osobie. Rude włosy, blada karnacja i delikatne piegi sprawiały, że gdy człowiek patrzył na tę uśmiechniętą twarz o pełnych ustach i zielonych oczach, miał ochotę biec do Starbucksa po duże pumpkin spice latte. A mnie ten widok kojarzył się z domem.

– Jeszcze nie wiem. Dopiero jak zamknę oczy, okaże się, czy dam radę je jeszcze kiedyś otworzyć. – Posłałam jej słaby, zmęczony uśmiech.

– Dlatego ja nie daję sobie wciskać podwójnych dyżurów jak ty i Jules. – Cmoknęła w powietrze i podeszła do mnie, by wręczyć mi kubek herbaty. – To barbarzyństwo.

– Sama rezydentura to barbarzyństwo. Tyle że ty nie masz kredytu studenckiego do spłacenia, Soph. – Odetchnęłam ciężko, wypuszczając z płuc całe zmęczenie dnia.

– Jako że wy go macie, ułatwiłam wam życie i przygarnęłam was pod swój dach. Tylko skromnie przypominam. – Wzruszyła ramionami, kręcąc swój rudy pukiel wokół palca.

– I będziemy za to wdzięczni na wieki. – Ucałowałam ją w policzek. – Julian ci za to oszałamiająco gotuje, a ja… ja wniosłam do tego układu kota, który robi dla nas za wsparcie moralne – odparłam z krzywym uśmiechem, kątem oka dostrzegając Daisy.

Ruda kotka stała w progu mojej sypialni i ocierała się o framugę. Znalazłam ją kiedyś na śmietniku, przyniosłam do mieszkania i tak po prostu została.

– Ta kotka wykończyła już jedno krzesło babci pazurami, ale wszystko jej wybaczę. Bo ona rozumie, wspiera i nie ocenia. Zna moje najobrzydliwsze sekrety. – Sophie ruszyła do kuchni. – Za to na dodatek do Juliana w postaci Eduarda się nie pisałam. – Palcem wskazała przymknięte drzwi sypialni znajdującej się zaraz obok mojej.

– Znowu toczycie wojnę? – zapytałam, dobrze wiedząc, jak intensywny potrafi być chłopak naszego współlokatora.

Mieszkając z Julianem Rosenbergiem, nie dało się odseparować od jego płomiennych związków. Ja i Soph przeżyłyśmy już dwa. Jak dotąd, to Eduardo był jednak tym najpoważniejszym. Niestety według mojej przyjaciółki przebojowy marketingowiec o długich ciemnych lokach i wyrzeźbionym ciele zbyt często wyjadał z lodówki nasze zapasy.

– Małą bitwę. Eduardo był przekonany, że Jules kończy zmianę dziś rano, i przyszedł tu z kawą, a ja musiałam go oświecić, że pomylił pory dnia. Nie dość, że obraził się za to na mnie, to jeszcze zjadł moje śniadanie, rozumiesz? – Rozłożyła ręce w geście bezradności i przeszła do kuchni, a ja podążyłam za nią. – On jest bezczelny…

– Ja cię słyszę, Sophie! – Z sypialni Juliana dobiegł nas stłumiony, poirytowany głos.

– To może coś z tym zrób! – odpaliła natychmiast.

– Bardzo żałuję, że nie mogę posędziować w tym sporze, ale zasypiam na stojąco – wyrzuciłam z siebie, ziewając, a moja torba opadła ciężko na podłogę. – Idę pod prysznic i zaraz potem do łóżka, bo nie wytrzymam. – Odstawiłam herbatę na blat w kuchni.

– Zmykaj. – Soph obdarzyła mnie ciepłym uśmiechem współczucia. – Będę zaraz piec babeczki. Zostawię ci. Może Eduardo nie zdąży wszystkich zjeść, jak przyjdzie.

– Ty jesteś po prostu wredna! – warknął Julian zza uchylonych drzwi. – On musi dużo jeść, bo ostro ćwiczy na siłce! Robi masę!

– W tym domu panuje równy podział! Jeśli Eduardo chce się objadać, to niech się dołoży! – prychnęła Sophie w eter.

– Jak ci zrobię frytki z batatów, to przestaniesz go nękać? – odkrzyknął, a ja uśmiechnęłam się pod nosem.

Prysznic odrobinę mnie ożywił, ale ciężar dnia pozostał pod skórą i uciskał. Przetarłam lustro, które pokryła para, i spojrzałam na siebie. Na moment zastygłam. Znowu byłam odrealniona. Wciąż myślałam o pacjencie, który dziś zmarł.

Może inny antybiotyk byłby lepszy? Albo dołożenie sterydu?

Przygryzłam wnętrze policzka. Zapuszczałam się w otchłań bezsensownych domysłów o tym, co by było gdyby. Tam, gdzie każdy lekarz powinien mieć mentalnie ustawiony zakaz wjazdu. A szczególnie ja.

Nieobecny wzrok utkwiłam w swoich niebieskich oczach okolonych jeszcze mokrymi rzęsami. Choć jak zwykle podkrążone, to i tak były wielkie. Jak u jelonka Bambi – tak mówiła kiedyś Ally, moja najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa. Ale dziś brakowało w nich zapłonu. Iskry, która lata temu błyszczała ciekawskim entuzjazmem i przyciągała jak magnes. Skóra na moim ciele, kiedyś porcelanowo jasna, teraz była szarawa ze zmęczenia.

Brak snu robi z człowieka zombie.

Westchnęłam. Przynajmniej moje ciemne włosy były dalej w akceptowalnym stanie, ale i tak ścięłam je w połowie studiów do ramion. Szpital to nie konkurs piękności, a ja miałam dwadzieścia siedem lat, nie siedemnaście. Byłam poważną i skupioną kobietą. Nie szkolną gwiazdką. Już dawno nie czirliderką, nie dziewczyną kapitana drużyny futbolowej, która doczekałaby się ogromnego diamentu na palcu, potem zawodu „żona” i trójki idealnych dzieci. Dziś byłam poważną lekarką. Wielu powiedziałoby, że sztywną, niezdolną do zawierania nowych relacji, do luzu. Może wręcz maszyną oddaną wyłącznie swojej pracy.

Zaśmiałam się z goryczą. Aż zabolało mnie gardło.

Ta wersja jest odpowiednia.

Mimo wszystko trudno było mi pogodzić ten obrazek z tym, co było kiedyś. Choć teraz ledwo mogłam to sobie wyobrazić, dawno temu byłam inna. Byłam „tą popularną dziewczyną”, której nikt nie posądziłby o medycynę. Beztroską i szczęśliwą. Nie myślałam o przyszłości, miałam zupełnie inne marzenia, a w cieniu inne problemy. Mój świat ograniczał się do szkoły, w której zgrana paczka znajomych dawała mi poczucie przynależności, cel i rozrywkę. Był to ten rodzaj ekipy, do której każdy licealista pragnie należeć. O której śni się po nocach i kombinuje, jak przeniknąć do jej szeregów, by ogrzać się w jej blasku. Ale niewielu udaje się ją w ogóle dotknąć, bo jest niedostępna, zapatrzona w siebie i zarezerwowana tylko dla wybranych. Dla mnie stanowiła jednak azyl, tak inny od mojego rodzinnego domu.

Do czasu.

Młodość ma to do siebie, że przemija, a wszystko, co ją tworzy, kończy się, nim się obejrzymy. Moja rozpadła się z dnia na dzień w niewyobrażalny sposób. Mimowolnie ją zniszczyłam. Między tamtą nastoletnią Lav a dzisiejszą świeżo upieczoną doktor Dawson istniała przepaść wielkości Rowu Mariańskiego. Ziejąca lodowatym widmem dawnych wydarzeń. Nieodwracalna, zamknięta, skażona.

Z zamyślenia wybiło mnie pukanie do drzwi.

– Lavie, muszę do łazienki – zajęczał Julian po drugiej stronie drzwi.

– Już wychodzę. – Natychmiast odblokowałam zamek owinięta ręcznikiem.

Przeszłam do salonu urządzonego w klimacie serialu Przyjaciele jeszcze przez świętej pamięci babcię Sophie, Pearl. Ta starsza pani kochała całą naszą trójkę, a kiedy skończyliśmy szkołę, z dnia na dzień umarła, zostawiając wnuczce to mieszkanie. W liście, który Soph znalazła potem w jej sypialni, napisała: „Tak będzie Wam wygodniej”.

– Powinnyśmy iść na zakupy – mruknęła do mnie przyjaciółka, unosząc wzrok znad smartfona. Położyła go sobie na grzbiecie Daisy, która zapamiętale gniotła jej bluzę.

– Nie chcę wydawać kasy na rzeczy, które za pół roku będą niemodne, Soph – odparłam, przysiadając na podłokietniku obok niej.

– Ale zaraz kończą się wyprzedaże. – Uśmiechnęła się do mnie nęcąco.

– Zapomnij – zalamentowałam. – W tym miesiącu jestem niebezpiecznie blisko kreski.

– Czasem mam wrażenie, że trwonisz gdzieś całą swoją kasę i dla ciebie zostają tylko resztki – odparła poważniej, a ja odrobinę się najeżyłam.

Sophie wiedziała, ile mniej więcej zarabiam, bo każdy rezydent otrzymuje bardzo podobną stawkę. Orientowała się też, ile wydaję, a o tym, że prawie nie mam oszczędności, dowiedziała się przez przypadek. Nie była głupia i domyśliła się, że część moich pieniędzy gdzieś znika. Ale choć była z natury dociekliwa, nie wypytywała, a ja nie kwapiłam się do wyjaśnień. Bo to była zamknięta część mojej historii i należała tylko do mnie.

– Przyznaj się. Grasz w internetowych kasynach.

– Tak, i ciągle przegrywam w ruletkę – odparłam, przyklejając do ust lekki uśmiech, który nie krył zmęczenia. – Lecę spać. – Wyciągnęłam dłoń, by pogłaskać Daisy.

– A właśnie! – Usłyszałam za plecami, kiedy byłam już w połowie drogi do sypialni. – Zapomniałam ci powiedzieć, że przyszła dziś do ciebie jakaś poczta.

– Spojrzę na nią jutro – rzuciłam, ziewając.

– Chyba wolisz spojrzeć na nią teraz – odpowiedziała dziwnie, a ja zatrzymałam się w drzwiach.

– Dlaczego? – spytałam zaskoczona. – To pewnie znowu jakieś rachunki albo nowa karta kredytowa.

– Eee, nie. – Sophie nachyliła się nad minibarkiem i podniosła czarną kopertę. – To jakieś zaproszenie. I wygląda dość… niecodziennie.

Zmarszczyłam brwi i cofnęłam się powoli do salonu.

– Pokaż – mruknęłam do niej zaniepokojona.

Podała mi matową czarną kopertę, na której widniały białe drukowane literki.

„ZAPROSZENIE”.

Zdziwiłam się. Przecież nikt mnie nigdzie nie zapraszał. Poza Jen i innymi rezydentami szpitala Lenox Hill, którzy tak jak ja nie mieli za dużo czasu na rozrywkowe życie, nie miałam znajomych. Dla ludzi z młodości nie istniałam, a rodzice rzadko kiedy choćby do mnie dzwonili. Jedyne osoby, które mnie gdziekolwiek zapraszały, mieszkały ze mną i nie miały w zwyczaju wysyłania listów, jeśli chciały zjeść ze mną kolację. Spojrzałam więc na drugą stronę koperty.

„Lavender Dawson”. Adres się zgadzał.

– Nie, to nie pomyłka. Już sprawdziłam – powiedziała Sophie, jakby odpowiadała na moje niewypowiedziane pytanie. – Może to jakieś zaproszenie na ślub czy coś? Od kogoś z dawnych czasów? – dodała z kotem na rękach, a jej słowa momentalnie mnie usztywniły.

– Dobrze wiesz, że nie mam z nikim kontaktu – odparłam cicho, ale moje serce biło już za mocno. Bo nigdy nie wyjaśniłam ani jej, ani Julianowi, dlaczego tak jest.

– Może komuś to nie przeszkadza i wysłał list z grzeczności… Dobra, otwórz – ponagliła mnie wyraźnie zaintrygowana.

Wzięłam wdech i rozerwałam kopertę palcem. W środku była grubsza biała kartka złożona wpół.

Szanowna Panno Dawson,

mam przyjemność zaprosić Panią na zamknięte soirée

24 września o godzinie 20.00.

Midtown West, budynek SilverSky, 28. piętro, penthouse.

Z wyrazami szacunku

DA

– To jutro – wyszeptała mi nad ramieniem Sophie, a ja uniosłam wytrzeszczone oczy, by spojrzeć jej w twarz. – Ale kim jest, na Boga, DA?

– Nie mam zielonego pojęcia… – wymamrotałam, ponownie patrząc na tekst. – Ja… ja nie wiem, co to w ogóle jest. To musi być pomyłka, na pewno chodzi o jakąś inną Lavender Dawson. – Wbiłam w nią nerwowy wzrok.

– A ile znasz kobiet o imieniu Lavender? Twoja mama naprawdę miała fantazję, wybierając ci to imię – odpowiedziała Sophie, a ja milczałam. Czułam jedynie, że żołądek podchodzi mi do gardła. – To nie wygląda na pomyłkę. Nasz adres na kopercie się zgadza, twoje dane w treści też.

– Kuźwa, pokażcie mi to… – Usłyszałam za plecami szybkie kroki i zirytowany głos.

– Czy ty podsłuchujesz? – obruszyła się Soph, odwracając się w kierunku Juliana, który już stał za moim drugim ramieniem.

– Nie dramatyzuj, Karen, bo się zestarzejesz – prychnął, a ona szturchnęła go łokciem w bok. Wyjął list z mojej dłoni i zaczął mu się przyglądać, po czym odwrócił kartkę na drugą stronę i wymamrotał pod nosem: – To… nie wygląda jak syf. Dobry papier, czcionka też nie jest tandetna, podpisane piórem. Wydaje się legitne. – Wbił we mnie bystre zielone oczy.

– Naprawdę nie masz pomysłu, od kogo to może być? – zapytała mnie Sophie.

– Nie. Nawet cienia pojęcia – wyszeptałam przejęta. – Czy odkąd się znamy, widzieliście, żeby ktokolwiek spoza uczelni do mnie chociaż dzwonił? – zadałam im retoryczne pytanie.

– Nie. – Soph wzruszyła ramionami. – Ale to meganiegrzeczne nie podpisywać się całym imieniem i nazwiskiem… – burczała.

– Boże – pisnął nagle Julian, jakby go olśniło. – Słyszałem, że parę lat temu u nas, w Cedar’s Sinai, jakaś lekarka leczyła niepozornego gościa, ale przeniesiono go do innej kliniki – zaczął głosem pełnym ekscytacji. – Po roku, kiedy facet wyzdrowiał, wrócił do Sinai i powiedział, że się w niej zakochał. Okazał się obrzydliwie bogaty, oświadczył się jej i żyli razem długo i szczęśliwie! – Rozłożył ręce, robiąc krok do tyłu, a na jego zarumienionej chłopięcej twarzy zagościł szeroki uśmiech. – Znaczy żyją. Mam nadzieję.

– Ale… co to ma ze mną wspólnego? – Skrzywiłam się.

– Ano to, że jesteś śliczna, kochana i świetna z ciebie lekarka – wyliczał stanowczo. – Pewnie jakiś milioner, którego leczyłaś, dostrzegł twoją determinację i buźkę. I teraz zaprasza cię na kolację, na której podziękuje ci za uratowanie życia i oznajmi, jak bardzo go oczarowałaś, nie rozumiesz? – dodał tak luźno, jakby to był jedyny logiczny scenariusz w tej sytuacji. Krótka piłka. Luz.

Owszem, zdarzali mi się pacjenci, którzy po zakończonym leczeniu proponowali kawę albo od razu kolację ze śniadaniem. Ale nie szukałam związku, a poza tym to było nieetyczne. Wolałam też nie ryzykować, odkąd Sophie się z jednym umówiła. Okazało się, że miał żonę, dwoje dzieci i trzecie w drodze. To była wystarczająca nauczka, by tego nie robić. Ale ona dalej wytrwale to praktykowała.

– Jezu. Jules, ty się chyba w głowę uderzyłeś. To historia z serialu, a nie ze szpitala Sinai – jęknęła Sophie, wskazując białą kartkę w jego dłoni. – To jest „legitnie” dziwne.

– Nie dowiesz się, o co chodzi, jeśli tam nie pójdziesz. – Julian zignorował jej słowa, zarzucając do tyłu swoim blond lokiem, który wpadał mu w oko.

– Nie no… ja nie mam zamiaru iść – oznajmiłam natychmiast.

– Żartujesz? To jest turboekscytujące! – parsknął Julian.

– Ja nie robię turboekscytujących rzeczy. – Pokręciłam głową, lekko się kuląc.

– A może powinnaś. Każdy czasem powinien zrobić coś szalonego. – Sophie chociaż w tym przyznała mu rację.

– Ty tylko pracujesz, kochanie. Masz koszmarnie nudne życie i rozumiem, że jesteś introwertyczna, ale… Kiedy ostatnio byłaś na przykład na imprezie? Albo na randce? – podbił jej myśl Julian, krzyżując ręce na mozolnie wyrzeźbionej klatce.

– Wiesz, że nie chodzę na randki. Poza tym byłam na jednej. Ze Spencerem… kiedyś – broniłam się, zatykając mokre pasmo włosów za ucho. Nie lubiłam tematu facetów i randek.

– Rok temu. Lav, narcystyczny lekarz prowadzący, który cię mobbinguje, bo tylko na taki podryw go stać, a potem strzela po nocach głuche telefony, to nie jest definicja randkowania. Ani dobrej zabawy. Ani… niczego w sumie. To strata czasu i odgrzewanie starego kotleta, który jest niesmaczny i do tego zakochany w sobie na zabój – podsumował stanowczo Julian.

– Ty nie masz uczuć, wiesz? – zarzuciła mu Sophie, która była zbyt wyrozumiała i kochana. – Nie musisz być tak bezpośredni. Spencer na pewno miał jakieś zalety, przez które Lav zgodziła się mu dać kiedyś szansę. Jeszcze zanim wybrał mobbing. – Zerknęła na mnie, oczekując potwierdzenia, ale sama nie potrafiłam go znaleźć w głowie. Bo byłam już zbyt zmęczona Spencerem i jego zachowaniem.

– Ludzie mnie za to kochają. W tym ty, i tylko udajesz zimną. – Wyszczerzył się do niej głupawo Julian, a ona przewróciła oczami. – No chodź, już ci wybaczam obgadywanie mojego faceta i wrodzoną jędzowatość. – Wyciągnął do niej ramię, a drugim objął mnie.

Cała nasza trójka wraz z kotem spojrzała ponownie na kopertę, którą przejęłam od Juliana. To mi się nie podobało. W ogóle. I zaczynało mnie martwić.

– Nie mam pojęcia, co to, ale myślę, że jednak pomyłka – podsumowałam sytuację, czując, jak zalewa mnie kolejna fala zmęczenia. Było mimo wszystko silniejsze niż niepokój obudzony czarną kopertą. – Pójdę już spać. Umarł mi dziś pacjent.

Odeszłam, zostawiając ich z informacją, która sama wydostała się niepowstrzymana z moich ust, jakbym chciała oddać im chociaż część mojej melancholii, żeby mnie samej zrobiło się lżej.

Ale nie zasnęłam od razu. Bijące trochę zbyt szybko serce nie chciało zwolnić. Bo to zaproszenie za bardzo uwierało mój umysł, rodziło pytania. Rozbudziło coś, czego uśpienie zajęło mi lata. Co zostawiłam za sobą dekadę temu, gubiąc dech i kawałki siebie. Kiedyś lubiłam zaskoczenie i ekscytację. Uwielbiałam niespodzianki i nowości. Dziś nie. Dziś mój świat był przewidywalny, spokojny i poukładany, bo właśnie w takim czułam się bezpieczna. Aż nagle zatliło się we mnie to znajome podskórne przeczucie, że być może grzechy sobie o mnie przypomniały.

Bo grzechy chyba tak właśnie mają. One nie zapominają. Znajdą nas zawsze i wszędzie, nieważne, jak szybko i daleko będziemy uciekać.

ROZDZIAŁ 2

Następnego dnia, gdy Julian jeszcze spał, a Sophie już dawno wyszła, mnie wciąż męczyły domysły. Czarna koperta leżała na lekko zakurzonym stoliku do kawy i bezszelestnie rujnowała moją psychikę. Zwykły kawałek papieru rozstroił mnie tylko dlatego, że nie wiedziałam, kto go wysłał i co może oznaczać. Ani do czego prowadzi.

Przekonywałam samą siebie, że Jules ma rację i za tym tajemniczym cyrkiem stoi pacjent, który naoglądał się zbyt wielu filmów. Ale mimo to w mojej głowie nieuchronnie zaczęły pojawiać się dawno niewidziane twarze. Duchy Kingston. Te, które być może jakimś cudem sobie o mnie przypomniały.

Tylko po co?

Ale przecież nie miałam nawet Facebooka, a na ledwo używanym Instagramie widniałam pod jakąś przypadkową nazwą i zdjęciem Daisy, więc odnalezienie mnie w sieci graniczyło z cudem. Moi rodzice też nie opowiadali, gdzie mieszkam, a tym bardziej nie podawali nikomu adresu Sophie. Dla własnego spokoju.

Nie wiedziałam więc, kim może być DA. Jedyną osobą o takich inicjałach, którą kiedykolwiek znałam, był dzieciak z liceum. Genialny i równie zarozumiały Daniel Anderson z kółka biologicznego Kingston High, na które chodziłam. Wybierał się na Princeton i zaznaczał to przy każdej możliwej okazji. Ale on trzy razy próbował wyrzucić mnie z kółka, więc za żadne skarby świata by mnie nigdy nigdzie nie zaprosił. No chyba że potrzebowałby złożyć kogoś w ofierze na ołtarzu nauki. To było pocieszające. Mimo to coraz bardziej stresowałam się możliwością spotkania w tym mieście kogokolwiek sprzed lat. Z innego życia, które dawno zakopałam i do którego nie było powrotu.

– Która godzina? – zapytał zaspany Julian, wyłaniając się ze swojej sypialni, kiedy kończyłam gotować nam na najbliższe trzy dni.

Jedną dłonią przetarł twarz, a drugą przeczesywał swoje sterczące złote loki, przez które wyglądał jak aniołek. Dorosły aniołek.

– Szesnasta.

– Uchh… – jęknął. – Wczoraj zabalowałem z Eduardem – przyznał się od razu.

– Nie wiem, jak to robisz, że po dyżurze masz jeszcze siłę na imprezy. – Uśmiechnęłam się lekko.

– To jego praca, a i tak mamy dla siebie mało czasu, więc chodzę z nim na te wszystkie jego eventy firmowe. Bo czego się nie robi dla miłości? – jęknął dramatycznie.

– A wyspałeś się chociaż czy na to też ci miłość nie pozwoliła?

– Przy Eduardzie nigdy się nie wyśpię, jeśli wiesz, co mam na myśli… – wymamrotał, zerkając na mnie wymownie. – Ej, a dlaczego ty gotujesz? – Potrząsnął głową.

– Dziś przecież moja kolej – odparłam. – Kurczak teriyaki, specjalnie dla ciebie.

To był element naszej umowy z Sophie. Przygarnęła nas, bo to do niej należało mieszkanie w Williamsburgu, na którego wynajem na wolnym rynku w życiu nie byłoby stać ani mnie, ani Juliana. Dopiero zaczęliśmy drugi rok rezydentury, która nie przynosiła ładnych zarobków, a nad głowami wisiały nam obojgu kredyty zaciągnięte na studia medyczne i ich comiesięczne spłaty. Jej propozycja była zbawieniem i ogromnym ułatwieniem życia. Czynsz i rachunki dzieliliśmy więc na troje, a do tego ja i Julian gotowaliśmy na zmianę obiady, bo Soph nie potrafiła zrobić w kuchni nic poza herbatą, tostem z awokado i babeczkami w jednym smaku.

Wiedzieliśmy, że ta idylla nie będzie trwać wiecznie. Że pewnego dnia Sophie pozna kogoś, kto zajmie nasze miejsce w tym komfortowym mieszkaniu z oknami wychodzącymi na wąską uliczkę i pochylony dąb. Ale w tej chwili się tym nie martwiliśmy. Teraz było dobrze, a dzięki jej wsparciu i ja, i Julian byliśmy w stanie bez trudu opłacać swoje zobowiązania.

Bo szkoła medyczna i specjalizacja poza medycyną uczą też ekstremalnej oszczędności. Jeśli oczywiście nie masz majętnej rodziny, która sfinansuje ci studia i ich przetrwanie.

Oraz inne rzeczy.

– Ale ty powinnaś się szykować, a nie gotować! – zawył Julian, rozkładając ręce. – Za kilka godzin masz to tajemnicze wyjście, zapomniałaś?

Zapomnienie nie wchodzi w grę, bo od wczorajszego wieczora z przestrachem krążę wokół czarnej koperty.

– Przecież już mówiłam, że nie pójdę. Nawet nie wiem, o co w tym chodzi – mruknęłam obronnie.

– Dlatego właśnie powinnaś iść. Żeby się dowiedzieć – odbił, jakby to była oczywista kolej rzeczy.

– Nie ma szans. Nie mam siły na wychodzenie, poza tym na szóstą rano mam dyżur.

– Posłuchaj. – Podszedł do mnie szybkim krokiem i ścisnął moje ramiona. – Czasem życie rzuca pod nasze nogi coś, czego się kompletnie nie spodziewamy. I to coś może być okazją. – Uśmiechnął się czarująco. – Może poznasz jakichś ludzi? Może… się zwyczajnie dobrze pobawisz? Kto wie. W każdym razie z jakiegoś powodu dostałaś to zaproszenie, kochanie. Byłoby głupotą nie sprawdzić, o co chodzi i dlaczego akurat ty. A nie na przykład ja, skoro jestem bardziej zajebisty. – Uniósł kącik pełnych warg w samozachwycie.

W milczeniu wpatrywałam się w zielone, bezlitośnie przekonujące oczy Juliana i gryzłam dolną wargę. Za dobrze zdawał sobie sprawę, że w środku zjadają mnie pytania i sama chcę się dowiedzieć, co lub raczej kto stoi za tym zaproszeniem. Nie wiedział tylko, dlaczego mnie to interesuje.

Tak, byłam świadoma, że lepiej tam pójść i upewnić się, że to nic innego jak puste domysły. A Jules jedynie przypieczętował to argumentami wypowiedzianymi na głos.

– Przestań tak gryźć tę wargę, bo kiedyś doprowadzisz tym jakiegoś hetero faceta do szaleństwa. Zamiast tego idź teraz do szafy Sophie i znajdź tę jej czarną kieckę z cekinami, którą kupiła na sylwestra. – Obdarzył mnie spokojnym uśmiechem pewności. – Będziesz w niej wyglądać jak rakieta.

– Ale ja nie chcę wyglądać jak rakieta, Jules – zajęczałam, uciekając od niego wzrokiem.

– Nie oszukuj i chodź. Ktokolwiek cię tam zaprosił, musi paść na twój widok, a twoje żakieciki i spódnice pensjonarki nie wywołają tego efektu.

– Co masz do moich spódnic!? – obruszyłam się popychana przez niego do sypialni Sophie. – Są eleganckie i schludne.

– I grzeczne do porzygu – odbił.

Drobne czarne cekiny odbijały światełka Manhattanu. Wysiadłam z taksówki z nieodpartym wrażeniem powrotu do przeszłości, jak Marty McFly. Czułam się, jakbym znowu miała siedemnaście lat. Bo ostatnio to właśnie wtedy stroiłam się w tak krzykliwe ubrania. Każdego dnia rano spędzałam godzinę przed lustrem, podkreślając wielkie oczy, malując usta i dobierając do tego modne ciuchy, którymi wymieniałam się z Ally i Morgan. Kiedyś to uwielbiałam, ale dziś czułam się w takim stroju jak w groteskowym przebraniu. Krótka, mieniąca się czernią sukienka opinała moje uda, gdy stałam naprzeciw wejścia do wysokiego luksusowego apartamentowca, a chłodny wiatr owiewał moje odkryte plecy.

Jezu, co ja robię?

Uświadomiłam sobie, że to totalna głupota, która dziś już mi nawet nie przystoi. Ale i niestety jedyna szansa na rozwianie moich wątpliwości bądź utwierdzenie się w nich. Pocieszało mnie tylko to, że Julian i Eduardo pojechali ze mną dla bezpieczeństwa. Postanowili poczekać na dole na wiadomość ode mnie lub telefon, kiedy dowiem się już, o co w tym wszystkim chodzi. Albo mnie w razie czego ratować. W końcu nie wiedziałam, dokąd idę, po co i do kogo.

– To fatalny pomysł. Wracajmy do domu, Jules. – Skrzywiłam się, patrząc na niego błagalnie.

– Chyba żartujesz. Nie możesz zmarnować tego, jak dobrze wyglądasz – prychnął z oburzeniem Eduardo i odgarnął z twarzy czarny lok.

– Skoro już wyszłaś z domu, to chociaż tam wejdź i zapytaj, o co chodzi. – Julian poprawił zagubiony kosmyk moich ciemnych włosów i zatknął mi go za ucho. – Kiedy się dowiesz, o co ten cyrk, możesz wrócić na dół i pojedziemy – dodał uspokajająco.

– Chodź ze mną – zaproponowałam, gdy Eduardo odszedł na bok, by opieprzać jakiegoś podwykonawcę na FaceTimie.

– Nie jestem zaproszony. A co, jeśli to jakaś kameralna kolacja dla rekrutów iluminatów? Nie będę się wpychać na krzywy ryj. Poczekam na własne zaproszenie – odparł zarozumiale Julian.

– Mam za mało kasy na iluminatkę, Jules… Będę beznadziejna – wymamrotałam i zacisnęłam zęby.

Stres przewracał mi wszystko w brzuchu, ale pytania i niepewność były nieubłagane. Zmusiłam się więc, by ruszyć przed siebie ku szklanym przesuwnym drzwiom, które otworzyły przede mną kilkukondygnacyjny nowoczesny hol błyszczący metalem, kamieniem i szkłem. Rozejrzałam się nieśmiało. Na wprost znajdował się szeroki marmurowy blat, za którym stał konsjerż. Nie chcąc sterczeć tam dalej jak słup, podeszłam do niego, choć byłam przekonana, że co najwyżej zapyta, czy się tu nie zgubiłam. Przecież wyraźnie nie pasowałam do tego miejsca.

– Dobry wieczór, w czym mogę pomóc? – Zaczął z zachowawczym uśmiechem.

– Dobry wieczór – odpowiedziałam, wyciągając z kopertówki zaproszenie.

Kiedy tylko jego wzrok spoczął na kopercie w mojej dłoni, kiwnął głową. Nie prosił mnie o wyjaśnienia.

– Zapraszam. – Uniósł ramię, wskazując szeroką wnękę po prawej stronie, gdzie znajdowały się windy.

To zdziwiło mnie jeszcze bardziej. Ale z przylepionym do ust uśmiechem podążyłam za nim. Moje szpilki zatopiły się w granatowej wykładzinie windy, gdy on przyłożył kartę do czytnika i jednocześnie wcisnął przycisk z numerem dwadzieścia osiem.

– Miłego wieczoru. – Odwrócił się do mnie, ukłonił i zaraz zniknął.

Szkoda, że nie mam pojęcia, co to w ogóle za wieczór.

Krótki dźwięk sygnalizujący dotarcie na wybrane piętro lekko mną potrząsnął. Nie wiedziałam, co zobaczę, gdy drzwi się otworzą. I nie byłam przekonana, czy w ogóle chcę się tego dowiedzieć. Przełknęłam ślinę i wyprostowałam się, jakbym się gotowała na walkę o życie lub na szybką ucieczkę.

Metal przede mną się rozsunął i pierwszym, co do mnie dotarło, była głośna muzyka. Ostra, z agresywną gitarą i mocnym wokalem. Nie miałam pojęcia, jaki to dokładnie rodzaj, bo niczego podobnego nie słuchałam. Istniały dla mnie tylko Celine Dion i mainstreamowe radio. To, co w nim aktualnie popularne, jak Taylor czy Harry. A ta muzyka była inna. Gwałtowna i podstępem wdzierająca się w niewinny organizm słuchacza. Stawiałam na jakiś rodzaj rocka. I zupełnie nie był on tym, co spodziewałam się usłyszeć w luksusowym penthousie.

Kiedy zrobiłam dwa kroki i znalazłam się na odgrodzonym od wnętrza korytarzu, dotarł do mnie kolejny element układanki. Głosy wielu osób. Śmiech, rozmowy, gwar. To brzmiało jak…

Impreza.

Nie kolacja, nie koktajl. Bardzo huczna impreza.

Niepewnie ruszyłam szerokim korytarzem ku źródłu chaosu, a stukot moich szpilek o bielone deski podłogi był całkowicie zagłuszony basami. Po chwili stałam już na skraju wielkiego salonu zalanego ludźmi. Szorstki marmur spotykał się tu z chromowaną stalą, czekoladową tkaniną i ciepłym dębowym drewnem. Przydymione lampy zawieszone na wysokim suficie ledwo oświetlały dziesiątki dobrze ubranych i świetnie bawiących się osób. A za nimi rozciągał się panoramiczny widok na migoczący nocą Manhattan. To było coś, za co najbogatsi tego świata płacili obrzydliwe pieniądze. Byle tylko mieć kawałeczek tego błysku na własność.

Oszołomiona przesunęłam wzrokiem po najbliższych postaciach, ale nikogo nie rozpoznałam. Była to istna mieszanka strojów i stylów, jednak przeważała wśród nich czerń. Niektórzy ruszali się rytmicznie przy oknach, inni stali w grupkach i sącząc drinki, świecili uśmiechami, tonąc w rozmowach. Przysięgłabym, że gdzieś mignęła mi kobieta łudząco podobna do Lady Gagi.

I znów uderzyło mnie, że naprawdę musiałam zostać tu zaproszona przez kompletną pomyłkę. Nie istniało inne sensowne wyjaśnienie.

Tuż obok mnie przechodziły właśnie dwie dziewczyny, więc bez zastanowienia zaczepiłam tę niższą.

– Hej – zaczęłam. – Czy możesz mi powiedzieć, co to za impreza? – Wyszczerzyłam się krzywo.

– No… promocyjna – odpowiedziała mi z uśmiechem zdziwienia. Obie jej wargi były przekłute.

– A. Aha…

– Co ona, nie wie, gdzie przyszła i po co? – Usłyszałam głos tej drugiej, gdy ruszyły dalej.

Nie, a teraz jeszcze bardziej nie wiem. Nie mam bladego pojęcia, dlaczego dostałam zaproszenie na imprezę promocyjną.

Chciałam się cofnąć, wrócić do windy, bo przecież nie miałam tu czego szukać. Właścicielowi tego apartamentu najpewniej chodziło o jakąś inną Lavender Dawson, ale pomylił adres przy wysyłce zaproszenia. On albo jego asystent, czy kogo tam zatrudniają ludzie, których stać na penthouse w sercu Nowego Jorku.

Ale wtedy gwar w centrum salonu stał się jeszcze bardziej chaotyczny. Zza bocznej ściany wyszedł długowłosy młody mężczyzna ubrany w czarny T-shirt i przylegające skórzane spodnie. Niósł w dłoniach po dwie butelki Dom Pérignon, a gdy inni to zobaczyli, zaczęli gwizdać i klaskać. Nie miałam pojęcia, czego jestem świadkiem. Nawet nie zauważyłam, że automatycznie zbliżyłam się do tego epicentrum. Długowłosy mężczyzna, mniej więcej w moim wieku, postawił szampana na szklanym blacie umocowanym na oszlifowanym konarze drzewa i śmiejąc się, popatrzył dookoła.

Nagle jego wzrok zatrzymał się na mnie, a on cały zastygł. Przytrzymał moje spojrzenie jakby siłą, dziwnie marszcząc ciemne grube brwi, obok których dostrzegłam tatuaż na skroni. Poczułam, jak serce przyspiesza mi w klatce. Dotarło do mnie, że najpewniej to on jest właścicielem tego przybytku i właśnie zauważył, że w jego domu znalazł się nieproszony gość. Zupełnie jakby odczytał moje myśli, nachylił się do stojącego obok mężczyzny. Szepnął mu coś na ucho, nie spuszczając ze mnie wzroku. Ten drugi – krótko ścięty blondyn – spojrzał na mnie i na sekundę się zawiesił. Po czym odszedł.

Świetnie, czyli ochrona zaraz wyciągnie mnie stąd za włosy.

– Cholera… – zaklęłam pod nosem, wysuwając z torebki kopertę, tak by domniemany gospodarz ją widział.

Ale on już spuścił ze mnie to paraliżujące spojrzenie i po prostu wrócił do zabawiania znajomych.

Zrobiło mi się słabo i głupio. Duszno, zbyt ciepło. Rozejrzałam się nerwowo. Kilkanaście metrów na prawo zauważyłam szerokie szklane drzwi prowadzące na okalający apartament taras. Choć i tam było sporo ludzi, samo wydostanie się na powietrze nagle wydało mi się wręcz niezbędne do przetrwania. Musiałam ochłonąć, a nie robiło mi różnicy, czy to w salonie poproszą mnie o opuszczenie tego penthouse’u, czy na tarasie.

Na zewnątrz chłodniejsze powietrze otuliło moje gołe nogi, obsypując je gęsią skórką. Odetchnęłam z ulgą. Rozejrzałam się, wypatrując kogoś, kto mógłby dostarczyć mi jakichś odpowiedzi, ale wszyscy zatopieni byli w rozmowach, śmiechu i alkoholu. Niedaleko stała mniejsza, cichsza grupka osób, więc oparłam się o balustradę w pobliżu. Szukałam w sobie odwagi, by wciąć się w ich rozmowę, ale nie byłam w czymś takim dobra. Już nie.

Po co ja tu przyszłam…

Czułam się idiotycznie. Wieczór ponownie wydał mi się niezręczną abstrakcją. Zerknęłam na czas w telefonie. Za dziesięć godzin musiałam być na pełnych obrotach na oddziale, a zamiast tego właśnie zawalałam konieczny odpoczynek dla kuriozalnego dochodzenia, którego wynikiem najpewniej okaże się bardzo niekomfortowa pomyłka.

Na szczęście.

iPhone zawibrował mi w dłoni.

Julian: I co się tam dzieje?

Ja: To jakaś ogromna impreza.

Ale dalej nie mam pojęcia, o co chodzi z zaproszeniem.

Julian: Spróbuj się jakoś dowiedzieć.

Oczekuję raportu za 10 min.

Ja: OK.

Wypuściłam powietrze z płuc, by wrócić do siebie. Z boku usłyszałam szmer i wyprostowałam się, zerkając tam. Jakieś trzy metry dalej wysoki mężczyzna oparł się właśnie o balustradę. Blask księżyca konturował jego profil, gdy palił papierosa zapatrzony przed siebie, w ciemność wieczoru. Odruchowo przeciągnęłam wzrokiem po ręce nieznajomego, która była wytatuowana od palców dłoni w górę wijącymi się wokół bicepsa kształtami. Te wzory przypominały sztukę sakralną i sięgały aż do ostro zarysowanej kości żuchwy, znacząc całą szyję.

Ten mężczyzna był sam, tak jak ja. To była moja szansa. Okazja, żeby się czegoś dowiedzieć.

– Hej – wyrzuciłam z siebie, po czym odbiłam się dłońmi od balustrady.

On lekko się uśmiechnął. Pewnie i niespiesznie. Jakby przewidział, że ta samotna, zagubiona laska się do niego odezwie, jakby wręcz na to czekał i był do tego przyzwyczajony. Ale spojrzał na mnie dopiero po kilku długich sekundach, strzepując popiół z papierosa na deski tarasu.

– Hej – rzucił niskim, zachrypniętym głosem, gdy stanęłam przed nim.

Dwa ciemne pasma włosów opadły mu na czoło, gdy odrobinę się nade mną pochylił. Wymusił to mój wzrost, bo niestety Bóg obdarzył mnie tylko metrem sześćdziesiąt, a jemu ofiarował o trzydzieści centymetrów więcej.

– Wiem, że to zabrzmi idiotycznie, ale… – zaczęłam, zapowietrzając się. – Czy wiesz, do kogo należy ten apartament? – Skrzywiłam się, słysząc własne słowa.

– Wygląda na wynajęty – odparł po chwili. Spokojnie i dziwnie.

– No tak, jasne. – Spuściłam wzrok i nerwowo zatknęłam kosmyk włosów za ucho. – Mogłam się domyślić.

– Czyli… nikogo tu nie kojarzysz? – zapytał i odrobinę zmarszczył brwi.

– Nie. – Uniosłam spojrzenie.

– Ciekawe – odpowiedział, przechylając głowę na bok.

Prawie czarne, równo ścięte do ucha włosy nieznajomego tym razem zasypały mu oczy. Odgarnął je leniwie, ukazując mały srebrny kolczyk w uchu. To wyglądało wręcz filmowo: ruch jego dłoni ozdobionej pierścionkami i sygnetami, szyja pomazana gęstymi wzorami. On cały prezentował się w jakimś sensie abstrakcyjnie.

– Ja nawet nie wiem, co tu robię – dodałam cicho z grymasem zdenerwowania i objęłam własne ramiona.

– Nie wyglądasz, jakbyś znalazła się w tym miejscu przypadkiem. Na pewno jesteś tutaj z jakiegoś powodu? – Odbił pytająco, z cieniem uśmiechu.

Zdziwiły mnie te słowa, na moment się zawiesiłam.

– Też tak myślałam, ale chyba jednak nie – odpowiedziałam.

Na szczęście.

On milczał. Za długo, aby było to komfortowe.

– Wiesz, że to koszmarnie niezdrowe? – Wzrokiem wskazałam jego papierosa.

– Co mnie nie zabije… – zaczął nonszalancko, ale nie skończył.

– To zmarnuje ci zdrowie i wyśle cię na oddział torakochirurgii – dokończyłam sucho za niego.

Nieznajomy nie odpowiedział, ale wciąż mi się bacznie przyglądał. Może ciekawiło go to emanujące ze mnie zagubienie. Albo coś innego? Ściągnęłam brwi, również mu się przyglądając. Przynajmniej na twarzy nie był wytatuowany jak tamten w salonie. Prezentował się bardzo agresywnie, ale w jego ciemnych przenikliwych oczach dostrzegłam coś… spokojnego. Sprzecznego z zewnętrznym obrazem.

– Czemu… tak na mnie patrzysz? – wymsknęło mi się, zanim zdążyłam się pohamować.

– Ty zaczęłaś – odparł natychmiast, a kącik jego ust odrobinę się uniósł.

Miał rację.

To ja pierwsza na niego spojrzałam.

– Winna – mruknęłam.

Na dźwięk tego słowa kącik jego ust zadrżał. Zmarszczyłam brwi. On odchrząknął.

– Patrzę, bo widok jest ciekawy – odpowiedział i przygryzł dolną wargę w przytłumionym, ledwo widocznym uśmiechu. – Trudno oderwać wzrok.

I chyba nie chodziło mu o Manhattan. Poczułam nagłe ciepło na policzkach.

Ten koleś ze mną flirtuje.

Uświadomiłam sobie, że mógł odebrać moje osobliwe pytania sprzed chwili jako próbę nawiązania rozmowy, która miałaby doprowadzić do czegoś więcej. Owszem, miałam oczy, był atrakcyjny. Bardziej niż trochę. Ale nie zadawałam się z takim typem mężczyzn. Od dawna w sumie nie zadawałam się z żadnym typem. Nie wspominając, że nie zwykłam się bawić w przygody na jedną noc. Nie miałam na nie miejsca w życiu. I odwagi.

– Tak. Nowy Jork nocą jest wyjątkowy – odpowiedziałam wymijająco i wbiłam wzrok w nocny krajobraz miasta.

– Och, nie zauważyłem. – Kącik jego ust uniósł się wyżej.

Uderzyła mnie sekundowa fala gorąca. Tak, on zdecydowanie flirtował.

– Ja… muszę już lecieć. Na dole czekają na mnie znajomi – wymamrotałam trochę osłupiała.

– Czemu nie zaprosisz ich na górę? – Uniósł ciemną brew.

– Bo sama nawet nie wiem, kto zaprosił tu mnie. – Wzruszyłam ramionami.

– Zakładam, że ktoś, kto chciał cię zobaczyć – mruknął, spuszczając wzrok.

Zaczynałam czuć jakieś napięcie. Między nami, w sobie. Ale dotarło do mnie, że najpewniej mój enigmatyczny rozmówca jest po prostu wstawiony i dlatego zachowuje się tak dziwacznie. Dlatego tak ze mną rozmawia.

A ja jestem zielona, bo totalnie wyszłam z wprawy w kontaktach damsko-męskich.

– Sądzę raczej, że za chwilę przyjdzie po mnie ochrona, bo chyba nie powinno mnie tu w ogóle być – dodałam z zażenowaniem.

– Nic takiego ci tutaj nie grozi. – Pokręcił leniwie głową.

Obrzuciłam go pytającym spojrzeniem, ale on wciąż tylko na mnie patrzył i w dalszym ciągu nie kwapił się do powiedzenia czegokolwiek ponad absolutne minimum.

– Skąd możesz to wie… – zaczęłam, gdy nagle z boku pojawiło się dwóch mężczyzn.

– No ładnie, stary. – Jeden z nich klepnął mojego nieznajomego w plecy, a zaraz drugi uścisnął mu dłoń, gdy ten skinął mu szybko.

Wycofałam się automatycznie o kilka kroków, robiąc im miejsce. Nie miałam pojęcia, kim są ci wszyscy ludzie, o czym rozmawiają i ponownie – dlaczego się tu znalazłam. Mój telefon znowu zawibrował.

Julian: Minął kwadrans, jeszcze pięć minut

i wchodzimy tam, żeby Cię odbić.

Ja: Nie musicie, już schodzę.

Spojrzałam na mojego eksrozmówcę. Górował wzrostem nad kolegami, których z sekundy na sekundę przybywało, aż powstała grupka. Spotkałam jego wzrok, a on lekko rozchylił usta. Zupełnie jakby chciał coś do mnie powiedzieć. Ale ja tylko pomachałam mu dłonią i ruszyłam do windy, zostawiając go znajomym.

Szłam szybkim krokiem ze wzrokiem wbitym w podłogę. Aż poczułam uderzenie. W drzwiach tarasu potrąciła mnie młoda kobieta. Straciłam równowagę i wpadłam plecami na framugę, a dziewczyna się prawie wywróciła.

– Ej, co… – zaczęłam, oglądając się za nią, ale ona zbyt szybko zmierzała chwiejnym krokiem za róg, na tę opustoszałą część tarasu.

Podążyłam za nią wzrokiem. Była kompletnie pijana. Kilka osób się za nią obejrzało, ale nikt nie zareagował. W końcu zniknęła za wysokimi tujami posadzonymi w metalowych donicach.

– Kurna… – mruknęłam pod nosem z rezygnacją, przez moment bijąc się z myślami.

Odwróciłam się, bo jej stan mnie zaniepokoił. A pomaganie ludziom nie było dla mnie tylko pracą. Było moją parszywą słabością, misją i odruchem. Szybko minęłam grupkę otaczającą mojego byłego rozmówcę i skręciłam za róg penthouse’u. Ujrzałam drobną wytatuowaną blondynkę na samym końcu tarasu. Opierała się o balustradę, wstrząsały nią konwulsje i ledwo trzymała pion. I właśnie zaczęła wychylać się za barierkę.

Natychmiast rzuciłam się w jej kierunku.

– Ej! – Chwyciłam ją za ramiona. – Za dużo wypiłaś. Odsuń się od barierki, to niebezpieczne – mówiłam stanowczo, kiedy ona próbowała zwymiotować za balustradę.

– Boszeee… – zajęczała, a z jej oczu popłynęły łzy, rozmazując ciemny makijaż. Dłonie zaciskała na metalowej poręczy, wciąż pochylając się do przodu. – Mam helikopter…

– Odejdź od barierki, rozumiesz? – Złapałam ją za ramiona mocniej.

– Zostaw! – Zaczęła mi się nieudolnie wyrywać i ryzykownie przechylać. – Muszę tylko… powietrza.

Nie miałam wyboru. Ostro szarpnęłam ją za ramiona do tyłu, próbując ją jakoś zaasekurować. Opadła na mnie, ale jakimś cudem udało mi się nie wywrócić pod jej ciężarem. Zaczęła bełkotać i machać rękami.

– Spokojnie, wszystko jest w porządku! – Osłaniałam się ramieniem, żeby nie dostać w twarz od lamentującej kobiety, która rano nawet nie będzie tego pamiętać. – Chodź… tam jest leżanka, musisz odpocząć. – Drugą ręką mocno chwyciłam ją w pasie i odwróciłam nas obie w stronę penthouse’u.

Wprost na nieznajomego, z którym dopiero rozmawiałam. Stał kilka metrów dalej prawie całkowicie osłonięty cieniem ściany budynku. Przed chwilą go tam nie było.

– Co robisz? – zapytał zimno i zmarszczył brwi.

– Ona… przesadziła z alkoholem. – Przeniosłam wzrok na moją podopieczną, która w końcu zamilkła i spoglądała nieprzytomnie na mężczyznę. – Pokładała się na balustradzie, musiałam ją odciągnąć. – Zaczęłam przepychać kobietę w stronę metalowej leżanki stojącej przy ścianie. – Przydałyby się jej elektrolity, glukoza… coś słodkiego do picia. – Ponownie na niego popatrzyłam, licząc, że może mnie trochę wesprze.

Przez chwilę gapił się na mnie tak, jakby nie rozumiał, co wyprawiam. Jakbym zrobiła coś kuriozalnego lub irracjonalnego. W końcu jednak kiwnął głową, odwrócił się i zniknął. Nie wiedziałam, czy poszedł po napój, czy po prostu olał tę dziewczynę jak wszyscy inni dookoła. Moja tymczasowa podopieczna zaczęła wymiotować. Telefon zawibrował mi w kopertówce. Nie zdążyłam po niego sięgnąć, bo stanęło przede mną dwóch rosłych łysych mężczyzn w czarnych T-shirtach i równie czarnych spodniach.

Ochrona?

Po chwili za ich plecami pojawił się trzeci. Szczupły, w okularach i garniturze, z AirPodem w uchu i dwiema butelkami oshee w dłoniach. Jego wielcy koledzy ominęli mnie i zaczęli podnosić ledwo przytomną dziewczynę.

– Dobry wieczór – przywitał się szybko, przeskakując wzrokiem między mną, pijaną kobietą i ochroniarzami. – Bardzo dziękujemy za zwrócenie uwagi na tę niefortunną sytuację i za interwencję. Jesteśmy pani zobowiązani – powiedział i skinął mi sztywno głową.

Wypowiadał się jak ktoś, kto może wiedzieć, co to za impreza. Albo nawet mieć pojęcie, co na niej robię i dlaczego dostałam zaproszenie. Był moją szansą na zdobycie jakiejkolwiek informacji.

– Przepraszam, a czy… – zaczęłam.

– Amanda, Boże! – prychnął głośno, nawet nie rejestrując mojego głosu, gdy ochroniarze podnieśli pijaną dziewczynę do pionu. – Do jasnej cholery, co ty wyprawiasz… – Zaczął machać rękami wyraźnie wściekły i zestresowany. W tej samej chwili blondynka zwymiotowała pod swoje nogi. Odskoczyłam, facet w garniturze też. – Jezu! Marcus, Arnie, bierzcie ją i idziemy, natychmiast. Tak żeby ludzie jak najmniej widzieli. Kurwa, co za wstyd! – Poderwał się z miejsca i zawinął wraz z pozostałymi w ciągu sekundy.

Mój telefon znowu zaczął wibrować w kopertówce – i nie przestawał. Przecież już dawno miałam być na dole. Ruszyłam przed siebie, licząc, że zdołam jeszcze złapać faceta w garniturze i zadać mu kluczowe dla mnie pytanie.

Po chwili przemierzałam wysoki hol, unikając wpadania na pijących, rozgadanych i tańczących ludzi. Zatrzymałam się w jego połowie i rozejrzałam na wszystkie strony. Ale nigdzie nie było śladu gościa od garnituru ani jego kolegów. Moja szansa przepadła. Julian mówił, że to zaproszenie może być jakąś okazją. Tak, okazją na stracenie cennych godzin relaksu na kanapie z Sophie i Daisy. Ciężka, rytmiczna muzyka mnie ogłuszała, kiedy dotarłam do windy i wcisnęłam przycisk.

Czekałam zaledwie minutę. Windy w luksusowych apartamentowcach to zupełnie inna liga niż te znajdujące się w starych kamienicach dzielnic otaczających Manhattan. W środku odwróciłam się, by przycisnąć przycisk parteru, a napięcie opuściło moje ramiona, pozwalając im opaść niżej. Gdy drzwi zaczęły się zamykać, po drugiej stronie stanął nagle wytatuowany nieznajomy.

– Do zobaczenia… – Machnął ręką, a po wewnętrznej stronie dłoni zauważyłam opatrunek. – …Lavender – dodał z delikatnym uśmiechem.

I już go nie widziałam.

Zaraz, co…?

Przecież mu się nie przedstawiłam.

Jakim cudem zna moje imię?!

Rzuciłam się szybko do panelu windy i zaczęłam wciskać przycisk z numerem piętra, ale przecież w trakcie jazdy winda nie zmieniłaby nagle kierunku.

Nie. Stop. To jakiś creep!

Mógł być przecież stalkerem. Seryjnym mordercą. Mieć zaburzenia obsesyjne.

Nie wiedziałam, jakim cudem mnie znał. Bo ja nie znałam takich ludzi. Wysokich, wyglądających jak definicja buntu, z tatuażami po łuk szczęki. Ale do głowy nagle przyszła mi historia Juliana.

Może kiedyś faktycznie przyjmowałam tego faceta na przykład na izbie przyjęć?

Na dwudziestoczterogodzinnym dyżurze łatwo jest zapomnieć twarze, nie mówiąc o imionach. W nocy podczas rotacji na izbie nie ma czasu na myślenie, wszystko dzieje się szybko. Pacjentów jest wielu, przechodzą od jednego lekarza do drugiego i tyle ich znałeś. Tym bardziej coraz odważniej rozważałam opcję, że już kiedyś się spotkaliśmy i tego nie zanotowałam.

Ale nie zapamiętałabym tych wymyślnych tatuaży?

Wciąż widziałam w wyobraźni ciemne wąskie oczy nieznajomego i coś w ich głębi nie dawało mi spokoju.

Tak, to mógł być były pacjent, który mnie odszukał. I zaprosił na imprezę, na której też będzie lub którą organizuje.

To uświadomienie było równoznaczne z oczywistą oczywistością – nie powinnam wracać na górę. To nie był serial Juliana, tylko jakaś niepokojąca ustawka zaaranżowana przez kompletnie obcego człowieka, który być może roił sobie w głowie na mój temat jakieś fantazje. A ja nie miałam zamiaru brać w nich udziału. Ale mogłam też tam wrócić i poinformować go, że ma dać sobie spokój. Wyłożyć kawę na ławę, nie dając mu przesunąć żadnej kolejnej granicy mojej prywatności.

Drzwi windy otworzyły się na parterze, a ja kilkanaście razy wcisnęłam przycisk z numerem dwadzieścia osiem. Ale one się nie zamykały. Ani drgnęły.

No tak, potrzebna jest karta konsjerża.

Szybkim krokiem ruszyłam do marmurowej recepcji.

– Przepraszam, właśnie wyszłam z imprezy na dwudziestym ósmym, ale okazało się, że czegoś zapomniałam. Czy może pan wysłać mnie windą na górę jeszcze raz? – wyrzuciłam z siebie na jednym wydechu.

– Ma pani zaproszenie, prawda? – zapytał.

– No… tak. Przed chwilą tam byłam i…

– Niestety dostałem dyspozycję, aby nie wpuszczać nikogo z zaproszeniem na górę po raz drugi – odparł mężczyzna z powściągliwym uśmiechem.

– C-co…? Ale jak to? Przecież byłam tam trzy minuty temu.

– Bardzo mi przykro. Nie ja o tym decyduję.

Zapatrzyłam się na palce swoich stóp pomalowane karmazynowym lakierem. Próbowałam wyciągnąć jakikolwiek sens z całego tego wieczoru. I nagle mnie olśniło.

– Czy ktoś poza mną dostał takie zaproszenie? – zapytałam stanowczym głosem, patrząc w szare oczy konsjerża.

– Dziś widziałem na razie tylko jedno takie zaproszenie, proszę pani.

Co…?

Zastygłam. Ten tajemniczy typ ewidentnie wciągnął mnie w jakąś grę. Tylko mnie, co właśnie stało się jasne. I wciąż brakowało mi przekonania, że jest tylko pacjentem.

ROZDZIAŁ 3

Poprzedniego wieczoru od razu wróciliśmy do mieszkania, ale długo nie mogłam usnąć. Odtwarzałam w myślach spotkanie z nieznajomym mężczyzną. To przenikliwe spojrzenie, którym mnie mierzył, tę jego enigmatyczną energię w stosunku do mnie oraz fakt, że znał moje imię. Nie dawał mi spokoju.

Nie miałam pewności, że to w ogóle on zaprosił mnie do tego penthouse’u. Ale kimkolwiek był, miał w sobie coś, co mnie niepokoiło. Nieznanego, a jednak znanego. Wydawał się mniej więcej w moim wieku i choć prezentował się mocno alternatywnie, z początku nie budził we mnie poczucia zagrożenia. Przynajmniej do czasu pożegnania pod windą. Do momentu, w którym ujawnił, że nasze spotkanie nie jest przypadkowe.

I to mnie wykoleiło, wzburzyło falę niekontrolowanych domysłów. Dużo mocniejszą niż ta spowodowana czarną kopertą. Pocieszałam się tylko tym, że nie kojarzyłam jego twarzy. Nie znałam jej. Więc szanse, że mogła ona pochodzić z przeszłości, malały.

Ale małe szansenie oznaczają zerowych.

Dłonie lekko mi drżały, gdy wsiadałam do taksówki. To było żenujące, lecz tak właśnie działa ludzki mózg. W taki sposób człowiek reaguje na coś, co zostawiło w jego psychice niezabliźnioną ranę. Wrażliwą na choćby wątły podmuch wiatru. Przeczuloną na doszukiwanie się we wszystkim jakiegoś znaku. I logika nie była tu w stanie pomóc.

Julian zachwycał się całą tą historią i przekonywał mnie, że gdyby wysoki przystojny nieznajomy był stalkerem i chciał mnie skrzywdzić, to w tłumie zalewającym penthouse zdążyłby to zrobić jakieś osiem razy.

– Gdyby chciał, mógłby cię na luzie wyrzucić przez balustradę i nikt by nie zauważył, kochanie – stwierdził w taksówce. – Okej, może koleś jest odklejonym pacjentem, który za mocno zainteresował się swoją lekarką, ale możesz go winić? Spójrz, jak ty wyglądasz, słońce. – Podsunął mi pod nos swój iPhone z naszym wspólnym zdjęciem zrobionym jeszcze przed wyjściem z mieszkania.

Tak, prezentowałam się na nim niecodziennie. Wyglądałam jak…

Jak kiedyś.

– To nie jest ekscytujące ani normalne, Jules – zbeształam go wtedy.

– Gdybym był singlem, na twoim miejscu bym go puknął. Młodzi gniewni i wydziarani nie nadają się na związki, ale na co innego już tak. Przydałoby ci się bzykanie, Lav – oznajmił luźno Eduardo, wbijając wzrok w mijane budynki, a ja przewróciłam oczami i nawet nie zaszczyciłam tego głębokiego przemyślenia odpowiedzią.

– Zgadzam się – przytaknął mu Julian. – Jeśli jeszcze go zobaczysz, wykorzystaj to.

– Jeśli go zobaczę, to każę mu się wylegitymować – odburknęłam. – A jak nie odpuści, to zadzwonię po policję.

Tak właśnie powinnam się zachować. I to miałam zamiar zrobić, zaraz po tym, jak wydobędę z tego człowieka odpowiedzi i powody bawienia się ze mną w kotka i myszkę. Bo nie radziłam sobie z niepewnością i domysłami własnej wyobraźni.

Minął tydzień. Nieznajomy nie pojawił się na mojej orbicie. Nie było kolejnego zaproszenia w czarnej kopercie. Ani żadnego znaku. A wypatrywałam go. Pomijając zwyczajną ciekawość dotyczącą całego tego zajścia z imprezą i zaproszeniem, zwyczajnie przyduszał mnie stres. Bo zawsze istniała możliwość, że ten mężczyzna może wiedzieć o mnie więcej, niż to dla mnie dobre.

Zdobył mój adres, a ja za to nic o nim nie wiem ani nie znam jego celu.

Wyobraźnia zaczynała mnie sabotować, budząc po kilka razy w nocy. Wróciły też sny. Koszmary, których pozbyłam się raptem kilka lat temu, odezwały się niczym wywołane do tablicy jednym konkretnym lękiem. Do tego ten stary ból z tyłu głowy, on też zaczął się tlić. I nie wiedziałam, co z tym zrobię.

Dziś miałam obowiązkowe sześć godzin poradni. Julian aż się wzdrygnął, gdy mu o tym przypomniałam. Nie znosił kliniki, zresztą każdy z nas wolał oddział niż monotonne osłuchiwanie pacjenta za pacjentem i taśmowe wystawianie recept z amoksycyliną na zapalenie górnych dróg oddechowych.

Wypisałam ich tego dnia trzynaście. Amoksycylina działa najlepiej na większość infekcji bakteryjnych i jest pewniakiem oraz absolutnym hitem w poradni medycyny wewnętrznej. Lubiłam internę, bo obejmowała wszystko, ale nieraz zastanawiałam się nad neurologią. Niestety specjalizacja trwa dłużej, a ja nie mogłam pozwolić sobie na jeszcze jeden rok bez normalnych zarobków. Mimo to neurologia nie przestawała mnie ciągnąć. Gdzieś w głębi serca chyba naiwnie wierzyłam, że dzięki niej byłabym w stanie zrobić więcej.

Ale żaden neurolog nie cofnie czasu.

Przyjmowanie w poradni skończyłam w południe. Miałam przed sobą niecałą godzinę przerwy na lunch, który jak zwykle planowałam zjeść z Jen, znajomą z tego samego roku, która też dostała się na rezydenturę do Lenox. Zerknęłam na zegarek.

12:02. Kupię sałatkę z łososiem i zajrzę na południową prezentację.

Wyszłam z gabinetu, pisząc SMS-a do koleżanki, i szybko ruszyłam wschodnim korytarzem. W pewnym momencie uniosłam głowę.

I stanęłam jak wryta.

W pierwszej sekundzie myślałam, że mi się przywidziało. Ale nie. Jakieś dziesięć metrów ode mnie, wciśnięty za filar, stał on.

Mój nieznajomy.

Ubrany w czarne spodnie i luźną bluzę z kapturem, który częściowo przykrywał jego twarz. Gapił się w sufit ze skrzyżowanymi na klatce piersiowej ramionami. Jego twarz dodatkowo przysłaniały przydymione ray-bany. Tak, okulary w pomieszczeniu.

Jezu. Czy on tu… na mnie czeka?

Był tak ubrany, jakby nie chciał być zauważony. Przeze mnie. Ale ja bez problemu go rozpoznałam, jego sylwetka wryła mi się w pamięć. Kształt jego ciała. A może i ta emanująca z niego energia, choć niema, to niemożliwa do zignorowania. Cała się napięłam i rozejrzałam na boki, szukając sama nie wiem czego lub kogo. Ale w pobliżu byli tylko kaszlący pacjenci, którzy czekali na swoje planowe wizyty. Moje serce przyspieszyło, nie wiedziałam, jak zareagować. Czy podejść do niego, czy nie podchodzić, a może od razu pójść na zwarcie lub…

Nieznajomy pochylił głowę, strzelając znad okularów przeszywającym spojrzeniem. Prosto w moje oczy. Przełknęłam ślinę. Nie myśląc trzeźwo, cofnęłam się odruchowo do gabinetu i zatrzasnęłam drzwi. Oparta plecami o ich chłodną powierzchnię próbowałam zebrać myśli. Ale nie miałam pojęcia, jak powinnam się zachować.

Bo przecież mógł tu przyjść na wizytę, niekoniecznie mnie śledzi.

Trudno jednak było uwierzyć w prawdopodobieństwo pomylonego zaproszenia na imprezę, na której był, i jego nagłej konsultacji w mojej poradni raptem parę dni później. A ta wersja była dla mnie zbyt niebezpieczna. Serce zaczęło mi mocniej bić. Nie mogłam tego tak zostawić, potrzebowałam się dowiedzieć, czy to tylko zwykły pacjent z niegroźną stalkerską obsesją.

Czy nie widmo sprzed lat.

Bez namysłu otworzyłam drzwi i ruszyłam szybkim krokiem w jego stronę, choć nawet nie wiedziałam, jak się z nim rozprawię.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 4

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 5

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 6

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 7

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 8

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 9

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 10

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 11

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 12

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 13

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 14

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 15

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 16

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 17

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 18

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 19

Dostępne w wersji pełnej

Epilog

Dostępne w wersji pełnej

PODZIĘKOWANIA

Dostępne w wersji pełnej

Redaktorka prowadząca: Ewelina Kapelewska

Wydawczyni: Maria Mazurowska

Redakcja: Ewa Kosiba, Aleksandra Szpak

Korekta: Małgorzata Lach

Projekt okładki: Adelina Sandecka

Ilustracja na okładce: © Laura H. Rubin

Wyklejka: © Lalada / Stock.Adobe.com

Copyright © 2025 by Laura Savaes

Copyright © 2025, Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-164-6

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka