Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
ELIN HILDERBRAND – KRÓLOWA LETNICH POWIEŚCI
Dwadzieścia osiem lat zakazanej namiętności,
dwadzieścia osiem lat ukrywania tajemnic
Mallory Blessing prosi dorosłego syna, by zadzwonił do osoby, której numer odnajdzie na karteczce ukrytej w jej biurku. Chłopak nie wie, czego się spodziewać, a już na pewno nie przypuszcza, że telefon odbierze sam Jake McCloud.
To przecież niemożliwe! Jak oni mieliby się poznać: nauczycielka angielskiego z wyspy Nantucket i mąż słynnej polityczki ubiegającej się o fotel prezydencki?
Wróćmy do końcówki lata 1993 roku. Mallory właśnie odziedziczyła dom po ciotce na Nantucket i organizuje wieczór kawalerski swojego brata. Na imprezę Cooper przyprowadza Jake’a, przyjaciela z college’u, o którym dziewczyna wielokrotnie słyszała. Mallory i Jake są sobą odurzeni i od tego letniego weekendu spotykają się co roku o tej samej porze. W tajemnicy przed światem i wbrew wszelkim zasadom.
Mimo różnych kolei losu, ślubów, narodzin i dorastania dzieci, ich skrywany romans trwa prawie trzy dekady, komplikując i wzbogacając życie dwojga kochanków i ich bliskich.
Aż nadchodzi lato inne od poprzednich…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 591
Pamięci Dorothei Benton Frank (1951–2019)
Kocham Cię, Dottie. I tęsknię.
Prolog
Pięćdziesięcioletni
Lato dwudzieste ósme: 2020
O czym mowa w roku 2020? O wyborach prezydenckich. Podzielonym narodzie. Różnicach poglądów. To wybrzmiewa wszędzie: w serwisach informacyjnych, w wieczornych talk show, w gazetach, w necie, w necie, w necie, w rozmowach na imprezach, na kampusach uniwersyteckich, na lotniskach, przy ladzie w Starbucksie, przy barze w Margaritaville, w siłowni (facet korzystający z ruchomej bieżni o szóstej rano nastawia odbiornik numer cztery na Fox News, a kobieta, która przychodzi na siódmą, natychmiast przełącza na MSNBC[1]). Dzieci przestają rozmawiać z rodzicami, pary się rozwodzą, sąsiedzi spierają, konsumenci bojkotują, pracownicy rzucają robotę. Niektórzy cieszą się, że żyją w takich ciekawych czasach: podkręcają głośność, wpadają w uzależnienie. Inni mają tego po uszy: wyciszają odbiorniki, wyłączają się. Niech no jeszcze ktoś zapyta, czy idą głosować...
Okazuje się, że to także rok opowieści, której jeszcze nikt nie zna. Rozpoczęła się dwadzieścia osiem lat wcześniej na wyspie odległej o niespełna pięćdziesiąt kilometrów od wybrzeża i dopiero teraz, latem 2020 roku, dobiega końca.
Koniec. Zważywszy na okoliczności, inaczej chyba zacząć nie można.
Mallory Blessing mówi do swojego syna Linka: „W trzeciej szufladzie biurka znajdziesz kopertę. W tej po lewej. Tej, co się zacina”. „Wszystkie się zacinają”, myśli Link. Dom matki stoi na paśmie lądu oddzielającym ocean od jeziorka; to akurat dobrze. Ale nie do końca, bo problemem jest wilgoć. To dom, w którym drzwi się nie domykają, ręczniki nie wysychają, a kiedy się otworzy paczkę chipsów, to trzeba zjeść wszystkie za jednym posiedzeniem, bo po godzinie są do niczego. Link wojuje z szufladą. By dała się wysunąć, musi ją lekko unieść, a potem poruszać nią na boki.
W szufladzie widzi jedynie kopertę. Na kopercie napis: „Zadzwoń, proszę”.
Link jest zbity z tropu. Nie tego się spodziewał. Oczekiwał testamentu albo ckliwego listu wypełnionego mądrymi radami lub wskazówkami odnośnie do mszy żałobnej.
Otwiera kopertę. W środku znajduje wąski świstek. Z samym numerem, bez nazwiska.
„Co ja mam z tym począć?”, duma.
„Zadzwoń, proszę”.
„No dobra”, myśli Link. Ale kto odbierze? I co on sam ma powiedzieć?
Zapytałby o to matkę, ale zamknęła oczy. Na powrót zapadła w sen.
Link wychodzi z domu tylnymi drzwiami i idzie piaszczystą drogą biegnącą wzdłuż Miacomet Pond. Mamy czerwiec, na Nantucket jest dwadzieścia stopni, zatem noce i wczesne poranki bywają jeszcze chłodne, choć wśród trzcin kwitną już irysy, a po błękitnym zwierciadle jeziorka pływa para łabędzi.
„Łabędzie łączą się w pary na całe życie”, myśli Link. Dzięki temu zdają się górować moralnie nad innymi ptakami, choć czytał gdzieś, że wcale nie są sobie wierne. Ma nadzieję, że to internetowa ściema.
Jak większość dzieci urodzonych i wychowanych na wyspie popełnia ten błąd, że otaczającą go scenerię uważa za coś oczywistego. Popełnił też błąd, uznając za oczywiste istnienie matki, która oto umiera w pięćdziesiątym pierwszym roku życia. Czerniak dał przerzuty do mózgu, już straciła wzrok w jednym oku. Rano trafi pod opiekę hospicyjną.
Link wybuchł płaczem już podczas rozmowy z doktorem Symonem, a potem jeszcze raz, gdy dzwonił do miejscowego hospicjum.
Sabina, pielęgniarka środowiskowa, ma łagodne usposobienie. Zachęcała, by towarzyszył umierającej w każdym momencie „przejścia”. To w odpowiedzi na jego wyznanie, że nie wie, co pocznie bez matki.
– Mam dopiero dziewiętnaście lat.
– O to się będziesz martwił później – odparła Sabina. – Teraz twoje zadanie to trwać przy matce. Dać jej odczuć swoją miłość. Zabierze ją ze sobą, dokądkolwiek zmierza.
Link wstukuje do swojego telefonu zapisany na pasku papieru numer. Kierunkowy niczego mu nie mówi – na pewno nie jest to 206, Seattle, gdzie mieszka jego ojciec. Nie ma pojęcia, o kogo może chodzić. Dziadkowie Linka nie żyją, a jego wuj Cooper mieszka w Waszyngtonie. Coop i Amy właśnie się rozwodzą; to już piąty rozwód wuja. W ubiegłym tygodniu, gdy matka miewała jeszcze przebłyski przytomności i dobrego humoru, powiedziała: „Coop żeni się i rozwodzi, jak inni jedzą krakersy Triscuits”. Coop wyraził gotowość przyjazdu, gdy sytuacja stanie się na tyle trudna, że Link nie udźwignie jej w pojedynkę. To nastąpi wkrótce, może nawet jutro.
Czy matka ma jeszcze jakichś przyjaciół poza wyspą? Do Leland przestała się odzywać, gdy Link był jeszcze w liceum. „Dla mnie Leland umarła”.
Może to nowy numer Leland. To by miało sens; powinny się pogodzić przed ostatecznym rozstaniem.
Telefon odbiera jednak mężczyzna.
– Jake McCloud.
Do Linka to początkowo nie dociera. „Jake McCloud”?
Rozłącza się.
Jest tak zaskoczony, że wybucha śmiechem, a potem ogląda się na tylne drzwi domu. Matka wprawdzie ma poczucie humoru, ale jest dowcipna, a nie skłonna do robienia kawałów. Proszenie syna, by przed jej śmiercią zadzwonił do Jake’a McClouda, jest zupełnie nie w jej stylu.
Na pewno można to jakoś wyjaśnić. Link porównuje cyfry zapisane na karteczce z numerem w telefonie, a potem sprawdza kierunkowy: 574. To Indiana – Mishawaka, Elkhart, South Bend.
South Bend!
Link wybucha śmiechem. Trochę obłąkańczym. Co tu jest grane?
I wtedy dzwoni telefon. Ktoś oddzwania z numeru zaczynającego się od 574. Linka kusi, żeby nie odebrać i poczekać, aż włączy się poczta głosowa. To jakaś kosmiczna pomyłka. We wszystkich wywiadach Jake McCloud sprawia wrażenie absolutnie przyzwoitego faceta. Link mógłby mu po prostu wyjaśnić sytuację: jego matka umiera i jakimś cudem numer należący do Jake’a McClouda wylądował w szufladzie jej biurka.
– Halo – mówi.
– Halo, tu Jake McCloud. Zdaje się, że ktoś dzwonił do mnie z tego numeru.
– Tak. – Link przybiera oficjalny ton. Kto wie; może za sprawą tego kuriozalnego nieporozumienia uda mu się dostać na staż do Jake’a McClouda – lub Ursuli de Gournsey! – Przepraszam, chyba się pomyliłem. Moja matka, Mallory Blessing...
– Mallory? O co chodzi? Wszystko w porządku?
Link skupia uwagę na sunących z monarszym dostojeństwem łabędziach, na królu i królowej jeziorka.
– Przepraszam – powtarza. – Czy rozmawiam z Jakiem McCloudem? Tym Jakiem McCloudem, którego żona...
– Tak.
Link kręci głową.
– To pan zna moją matkę? Mallory Blessing? Nauczycielkę angielskiego z Nantucket?
– Czy wszystko u niej w porządku? – pyta ponownie Jake McCloud. – Na pewno nie dzwonisz bez powodu.
– To prawda – przyznaje Link. – Zostawiła pański numer w kopercie i poleciła mi skontaktować się z panem. – Milczy przez chwilę. – Ona umiera.
– Umie...
– Ma raka. Czerniak z przerzutami do mózgu. Dzwoniłem do hospicjum. – Te słowa bolą i Link ma nieodparte wrażenie, że wypowiada je na marne. Dlaczego Jake’a McClouda miałoby to w ogóle obchodzić?
Na linii zapada cisza i Link już myśli, że uświadomiwszy sobie, iż odebrał telefon przeznaczony dla kogoś innego, Jake McCloud zastanawia się, jak by go delikatnie spławić.
– Przekaż, proszę, Mal...
„Mal”? Czy to możliwe, że Jake McCloud, który ma wszelkie widoki na zostanie mężem pierwszej prezydentki Stanów Zjednoczonych, jakimś cudem zna jego matkę?
– Proszę, powiedz jej... że przyjadę najszybciej, jak będę mógł – słyszy. – Przekaż jej, żeby się trzymała. – Chrząknięcie. – Proszę. Powiedz, że już jadę.
Część pierwsza
Dwudziestoletni
Lato pierwsze: 1993
O czym mowa w roku 1993? O masakrze w Waco, o zamachu pod World Trade Center, o Arthurze Ashe’u, o R.E.M., o Lorenie Bobbitt, o Robercie Redfordzie, Woodym Harrelsonie i Demi Moore, o NAFTA, o Riverze Phoeniksie, o Unii Europejskiej, o reklamie mleka, o bieżni Nordic Track, o Rabinie i Arafacie, o Monice Seles, o Bezsenności w Seattle, o World Wide Web, o tym, że Buffalo Bills po raz trzeci z rzędu przegrali Super Bowl, o Kronikach Seinfelda i o Whitney Houston śpiewającej I Will Always Love You.
Kiedy poznajemy naszą bohaterkę Mallory Blessing (żeby było jasne: Mallory naprawdę jest nasza, jesteśmy z nią tu na dobre, złe i najgorsze), ma dwadzieścia cztery lata, mieszka na Upper East Side w Nowym Jorku z najbliższą przyjaciółką Leland Gladstone, którą z dnia na dzień coraz bardziej pogardza. Razem wynajmują mieszkanie na piątym piętrze bez windy; na parterze mieści się francuska restauracja i w dni robocze kucharze oddają wieczorami Leland niesprzedane confit z kaczki i jagnięcinę. Leland nigdy nie dzieli się kulinarnymi bonusami z Mallory, przyjmuje je jako należne sobie, bo to ona znalazła mieszkanie, ona wynegocjowała warunki najmu i ona siedemnaście razy wybrała się do ABC Home po meble. Mallory wylądowała w Nowym Jorku tylko dlatego, że Leland wspomniała kiedyś (po pijaku) o potrzebie znalezienia współlokatorki, a Mallory, która rozpaczliwie pragnęła wyrwać się z rodzinnego domu w Baltimore, mylnie zinterpretowała te słowa jako zaproszenie. Mallory płaci jedną trzecią czynszu (która to kwota jest tak astronomiczna, że rachunek regulują rodzice Mallory), w zamian za co sypia na futonie rozkładanym w kącie salonu. Leland kupiła niby-chiński parawan, który Mallory może rozstawiać, kiedy chce mieć trochę prywatności, przy czym rzadko zadaje sobie ten trud. To zarzewie pierwszych kłótni. Jak się okazuje, Leland kupiła parawan nie po to, żeby Mallory czuła się swobodniej, ale dlatego, że nie może znieść widoku współlokatorki, która otulona wyniesioną ze swojego dziecięcego pokoju kołdrą w szkaradnej poszewce z drukowanego perkalu czyta sobie w najlepsze powieści.
„To... po prostu niestosowne”, powiada Leland. „Gdzie ty masz godność?”
Temat parawanu powoduje tylko drobne tarcia w porównaniu z kwestią pracy. Leland przeprowadziła się do Nowego Jorku, żeby pracować w branży mody – marzyła, żeby zostać „kreatywną” w „Harper’s Bazaar” – a kiedy powiedziała Mallory o wakacie na stanowisku sekretarza redakcji w „Bard and Scribe”, najgłośniejszym magazynie literackim w mieście, ta natychmiast zaczęła się ubiegać o to stanowisko. Wystarczyła sama perspektywa takiej posady, by odmienić wyobrażenie o tym, czym może być dla niej Nowy Jork. Jako sekretarz redakcji zawarłaby nowe znajomości wśród artystów i cyganerii, rozpoczęłaby fascynujące życie. Nie wiedziała tylko o tym, że jej przyjaciółka już podjęła starania o tę posadę. Leland odbyła rozmowę kwalifikacyjną, potem kolejną, wreszcie dostała tę robotę i skwapliwie ją przyjęła, czemu Mallory przyglądała się w milczącym osłupieniu, lecz bez najmniejszego zdziwienia. Gdyby Nowy Jork był suknią, pasowałby Leland jak ulał, natomiast Mallory bez końca obciągałaby ją i poprawiała, żeby poczuć się w niej swobodniej.
Teraz Leland co rano udaje się do redakcji „Bard and Scribe” mieszczącej się w SoHo, w przestronnym lofcie z ogródkiem na dachu, gdzie odbywają się stylowe soirées na cześć takich osób, jak Carolyn Heilbrun, Ellen Gilchrist czy Dorothy Allison. Tymczasem Mallory pracuje jako recepcjonistka w agencji rekrutacyjnej, dokąd pokierowała ją tknięta litością jej własna „konsultantka do spraw kariery”.
Jednak 16 maja 1993 roku Mallory odebrała telefon, który odmienił jej życie.
Jest niedziela, pół godziny przed południem. Mallory biegała po Central Parku, wstąpiła na kawę oraz bajgla z sezamem i twarożkiem ze szczypiorkiem, a po powrocie odkryła z zachwytem, że mieszkanie jest puste. To rzadki kąsek, trafia się tylko wtedy, gdy uda jej się wrócić wcześniej lub wyjść później niż Leland, i teraz poczucie swobody wprawia ją w ekstazę. Może udawać przed sobą, że jest panią domu w wiejskiej rezydencji, a nie manhattańskim, żyjącym w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku wcieleniem Sary Crewe, która mieszkała na strychu i nie miała nawet węgla na opał. Rankiem 16 maja Leland zajada brunch w Elephant and Castle w otoczeniu nowych znajomych z „Bard and Scribe”. Z fałszywą wielkodusznością zaprosiła także przyjaciółkę, wiedząc dobrze, że Mallory odmówi, bo nie stać jej na taki wydatek.
Dzwoni telefon i Mallory ścisza kawałek Everybody Hurts R.E.M., który odtwarza na okrągło. To ostatnio jej ulubiona piosenka, ale nie może jej słuchać w obecności współlokatorki, bo zawodzenie Michaela Stipe’a jest dla Leland jak skrobanie paznokciami po szkolnej tablicy.
– Halo?
– Skarbie?
Mallory opada na zgrabne, ale niewygodne krzesło kawiarniane, jedno z tych, które Leland nabyła w ABC Home. Dzwoni ojciec. Realistycznie patrząc, mógł to być tylko ktoś z garstki ludzi: rodzice, brat Cooper, były chłopak Willis, który uczy angielskiego na Borneo (dzwoni w niedziele, kiedy połączenia międzynarodowe są najtańsze, i przechwala się swoim nowym egzotycznym życiem), wreszcie Leland, bo zapomniała zabrać kartę płatniczą i pyta, czy Mallory może wsiąść w metro i ją przywieźć.
– Cześć, tato – mówi Mallory, z trudem kryjąc rozczarowanie. Wolałaby już raczej słuchać opowieści Willisa o waranach z Komodo.
– Skarbie? – powtarza tata tak przygnębionym głosem, że Mallory aż się ożywia. Ojciec – Cooper Blessing Senior, przez Mallory i jej brata nazywany krótko Seniorem – jest certyfikowanym księgowym posiadającym cztery franczyzy H&R Block w metropolii Baltimore. Jak na kogoś takiego przystało, ma powściągliwy sposób bycia. Być może jest jedynym człowiekiem w dziejach świata, który urodził się pozbawiony emocji. Teraz jednak wydaje się wyraźnie strapiony. Czyżby ktoś umarł? Matka? Brat?
„Nie”, myśli. Gdyby coś się stało matce, zadzwoniłby brat. Gdyby coś się stało bratu, zadzwoniłaby matka.
Mimo to Mallory czuje się niewyraźnie.
– Czy ktoś umarł? Tato?
– Tak – odpowiada Senior. – Ciotka Greta. Wygląda na to, że umarła w... piątek. Dowiedziałem się dopiero przed godziną. Zadzwonił jej prawnik. Chyba coś ci zapisała.
Czy takie rzeczy zdarzają się w prawdziwym życiu? Najwyraźniej. Gretę zabił rozległy zawał serca. W piątek wieczorem razem ze swoją „współlokatorką” Ruthie szykowała w domu w Cambridge spaghetti alla puttanesca wedle przepisu z The Silver Palate Good Times Cookbook. „Współlokatorka” to określenie Seniora, jakby Greta i Ruthie były dwiema przedstawicielkami generacji X z The Real World. (Szczegół, jakim jest puttanesca, Mallory czerpie z własnej wyobraźni, bo w weekendy często odwiedzała Gretę i Ruthie w ich domu w Cambridge i wie, że piątkowe wieczory spędzały we własnej kuchni, w soboty odwiedzały muzea, po czym jadły kolację na mieście, a niekiedy wybierały się do teatru, natomiast niedziela była dniem bajgli i lektury „Timesa”, a wieczorem chińszczyzny jedzonej przed telewizorem, w którym leciał jakiś film sprzed lat). Ruthie wezwała pogotowie, ale pielęgniarze nie mogli nic poradzić. Greta zmarła.
Ruthie zorganizowała kremację zwłok i skontaktowała się z ich wspólną pełnomocniczką Eileen Beers. To ona zadzwoniła do Seniora. Senior i Greta nie utrzymywali kontaktów od dziesięciu lat, to znaczy, odkąd zmarł wujek Bo, a ciocia Greta zamieszkała z koleżanką z Radcliffe, doktor Ruth Harlowe, która była kimś więcej niż współlokatorką. Eileen Beers poinformowała Seniora, że Greta zapisała Mallory zaskakującą kwotę stu tysięcy dolarów oraz dom na Nantucket.
Mallory zaczyna płakać. Ona jedna z całej rodziny utrzymywała kontakty z Gretą po śmierci wujka Bo. Co miesiąc pisała listy i potajemnie dzwoniła w każde Boże Narodzenie, mimo zastrzeżeń rodziców zaprosiła ciotkę na uroczystość wręczania dyplomów w college’u i przez cztery godziny jechała autobusem chińskich linii, żeby spędzać z nią te idealne weekendy w Cambridge.
– Naprawdę? – pyta Mallory. – Greta nie żyje? Zapisała mi w spadku dom i pieniądze? Dom i pieniądze są moje? To znaczy naprawdę moje? – Mallory stara się mówić tak, żeby nie wyszło na to, że dom i pieniądze znaczą dla niej więcej od straty ciotki. Jednak nie może nie zareagować na możliwość radykalnej odmiany sytuacji życiowej.
– Tak – potwierdza Senior.
Powracająca z brunchu Leland ma rumieniec jak po koktajlu Bellini, pod asymetrycznie przyciętymi włosami nowej fryzury jej skóra jest różowawa jak brzoskwinia. Słowa Mallory docierają do niej dopiero po dłuższej chwili: otóż uprzedziwszy zawczasu agencję rekrutacyjną, jej przyjaciółka wyprowadza się z mieszkania. Wyjeżdża na Nantucket.
– Nadal nie rozumiem, jak możesz porzucić centrum cywilizowanego świata, żeby zamieszkać na wyspie pięćdziesiąt kilometrów od wybrzeża – mówi Leland.
Minęły dwa tygodnie i jest niedziela 30 maja. Leland podejmuje Mallory pożegnalnym brunchem w Coconut Grill przy Siedemdziesiątej Siódmej Ulicy. Mimo spiekoty siedzą przy stoliku w ogródku, by dać się zauważyć chłopakom z postawionymi kołnierzykami, w awiatorach Ray-Bana, zmierzających do J.G. Melon na burgery i Krwawą Mary. Jeden z przedstawicieli gatunku – w koszulce Lacoste barwy miętowej zieleni – zsuwa nieznacznie okulary przeciwsłoneczne, żeby przypatrzyć się Leland. Wygląda jak Preppy Killer.
Ton Leland wskazuje, że jest chyba zarówno zaskoczona, jak i zasmucona. Wiadomość o rychłym wyjeździe Mallory szybko przywróciła miłość i oddanie między przyjaciółkami. Przez ostatnie dwa tygodnie Leland jest słodka. Nie tylko dobrze znosi widok skotłowanego posłania, lecz nawet przysiada na krawędzi futonu na długie ploteczki. A Mallory przyjmuje zmiany zachodzące w życiu przyjaciółki – od modnej fryzury, poprzez skórzaną kurtkę kupioną w Trash i Vaudeville za oszałamiającą sumę dziewięciuset dolarów, po przerzucenie się z chłodzonych drinków na bazie wina i wody gazowanej od Bartles and Jaymes na chardonnay Russian River – bez uczucia zawiści czy porzucenia.
Będą za sobą tęsknić. Wychowały się trzy domy od siebie przy Deepdene Road w Roland Park w Baltimore i przyjaźnią się od niepamiętnych czasów. Ich dziecięce lata były idylliczne: jeździły na rowerach do Eddie’s Market po ciągutki, słuchały na adapterze Leland ścieżki dźwiękowej z Grease, wypełniały sportowe staniki zwiniętymi skarpetkami i śpiewały do mikrofonów ze szczotek do włosów, w śnieżne noce siedziały w jacuzzi, po szkole oglądały Szpital miejski w suterenie u Leland, w przerwach na reklamy grając w karcianki na włochatym dywanie. Były idealnymi aniołkami, dopóki nie poszły do liceum, gdzie zaczęły rozrabiać. Gdy były w ostatniej klasie, ojciec Leland Steve Gladstone kupił saaba z opuszczanym dachem. Leland wzięła go bez pytania, w środku nocy podjechała pod dom Mallory i tak długo rzucała kamykami w okno, aż przyjaciółka zgodziła się na wspólną przejażdżkę. Opuściły dach i pojechały aż do Inner Harbor, słuchając z rozkręconego na cały regulator magnetofonu albumu Yazoo Upstairs at Eric’s. Oczywiście zostały przyłapane. Kiedy wróciły na Deepdene Road z włosami potarganymi przez wiatr, na podjeździe Gladstone’ów czekało czworo rodziców.
„Nie jesteśmy na was źli”, powiedzieli. (To musiał być wpływ Steve’a Gladstone’a, najpobłażliwszego z całej czwórki). „Jesteśmy rozczarowani”.
Mallory dostała szlaban na dwa tygodnie, pamięta to. Leland także, lecz urwała się z uwięzi już po trzech dniach.
– Muszę spróbować czegoś innego – mówi Mallory i macza frytkę z batata w dipie z syropu klonowego. – Stanąć na własnych nogach. – Poza tym w centrum cywilizowanego świata robi się jak na patelni, choć to dopiero maj; beton jest gorący, śmietnik na rogu śmierdzi i nie ma bardziej odpychającego miejsca niż peron szóstej linii. Kto by nie chciał wyjechać na Nantucket na lato? Albo na zawsze?
Półtora miesiąca później brat Mallory Cooper oznajmia przez telefon, że oświadczył się Krystel Bethune, dziewczynie, z którą chodzi od trzech miesięcy, i zamierzają się pobrać na Boże Narodzenie. Mallory jest tak upojona życiem na wyspie, że zapomina okazać zdumienie.
– Wspaniale! – mówi.
– Nie spytasz, czy machnąłem jej dziecko?
– A machnąłeś?
– Nie. Po prostu zakochałem się na zabój i wiem, że chcę z nią spędzić resztę życia, więc pomyślałem: Na co czekać? Pobierzmy się jak najszybciej. W granicach rozsądku. Nie chcę z nią wiać. Senior i Kitty by mnie zabili. I tak nie są zachwyceni.
– No tak – mówi Mallory. – A jak się poznaliście? Przypomnij.
– Krystel obsługiwała mój stół – odpowiada Cooper. – W Old Ebbitt Grill.
– Praca jak każda inna. – Mallory sama dorabia sobie trzy razy w tygodniu jako kelnerka na basenie Summer House w Sconset. – A studiowała? Przynajmniej próbowała?
– Tak, jakiś czas, na UMBC[2].
„Wymijająca odpowiedź”, myśli Mallory. „Jakiś czas” oznacza kilka semestrów czy kilka tygodni? To bez znaczenia. Ani myśli krytykować, od tego jest ich matka. Kitty Blessing ma wręcz obsesję na punkcie edukacji, wychowania i pozycji społecznej.
– Pobieracie się w święta – mówi. To zjawisko, którego nigdy nie rozumiała. Boże Narodzenie i tak jest pracowite, gorączkowe i pełne niepokoju, po co jeszcze to pogarszać? No ale nie jej to osądzać. – Gdzie ślub?
– W Baltimore. Matka Krystel nie ma pieniędzy, a ojca w ogóle nie warto brać pod uwagę.
Mallory próbuje wyobrazić sobie reakcję matki. Kitty przegrała wojnę, lecz wygrała kluczową bitwę. Rodzina Krystel nie spełnia oczekiwań, więc nie będzie zakładania dynastii. Z drugiej strony nikt nie będzie przeszkadzał Kitty w planowaniu wesela. Będzie się upierać przy raczej gustownych (białe światełka, bordowe kokardy z aksamitu, Mesjasz Haendla) niż tandetnych (elfy, cukrowe laseczki, Jingle Bells) akcentach świątecznych.
– Cieszę się razem z tobą, Coop – mówi Mallory i chyba po raz pierwszy w życiu jest to szczera prawda. Przez dwadzieścia cztery lata chorobliwie zazdrościła bratu. Cooper jest złotym dzieckiem, Mallory srebrnym. On jest kruchym ciasteczkiem z kawałkami czekolady, ona owsianym z rodzynkami, które ludzie wprawdzie lubią, lecz nie tak bardzo.
– I chciałbym jeszcze cię o coś prosić.
– O! – Brat chce ją o coś prosić? To coś nowego. Cooper jest specem do spraw polityki w Brookings Institution, waszyngtońskim think tanku. Jego praca jest ważna, wręcz prestiżowa (choć Mallory nie zamierza udawać, że rozumie, co jej brat naprawdę robi). Czego on może od niej chcieć? – Dla ciebie wszystko, sam wiesz.
– Chciałbym urządzić kawalerski... no, nie tyle wieczór, ile weekend. Zero szaleństw, tylko ja, oczywiście Fray, no i Jake McCloud.
„Oczywiście Fray”, myśli Mallory i wywraca oczami. I Jake McCloud, tajemniczy Jake McCloud, starszy brat Coopera z bractwa Phi Gamma Delta, człowiek, którego nigdy nie widziała na oczy. Odbyła z nim natomiast kilka intrygujących rozmów telefonicznych.
– No i?
– I pomyślałem, że może dałoby się to urządzić na Nantucket w weekend Święta Pracy[3]? – Cooper milknie na chwilę. – O ile nie masz nic przeciw temu, żeby trzech facetów przespało się na sofie... na podłodze... gdziekolwiek.
– Mam dwa wolne pokoje.
– Naprawdę? – dziwi się Cooper. – Czyli to coś jak prawdziwy dom? Zawsze miałem wrażenie, że to bardziej... bo ja wiem... szopa.
– Może nie całkiem dom, ale i nie szopa. Sam zobaczysz, jak przyjedziesz.
– Więc się zgadzasz? W weekend Święta Pracy?
– Jasne. – Wprawdzie na ten weekend zapowiadała się Leland, ale jej przyjazd jest w najlepszym razie wysoce niepewny. – Mi casa es su casa.
– Dzięki, Mal! – Głos Coopera wyraża radość i wdzięczność.
Mallory się rozłącza, przesuwa dłonią po wygładzonych przez lata użytkowania deskach tarasu i myśli: „Jak przyjemnie jest mieć wreszcie coś, czym można się podzielić”.
Przypisy