Horyzont zdarzeń - Vladimir Wolff - ebook

Horyzont zdarzeń ebook

Vladimir Wolff

4,3
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Luksusowy wycieczkowiec, piękne Rosjanki, seksowna Amerykanka i kapitan Wojska Polskiego Andrzej Wirski.

 

Wizja potężnej, nowoczesnej Rosji, marzenia o Emiracie Kaukaskim i koszmar trzeciej wojny światowej.

 

Starcia najpotężniejszych armii od Władywostoku po Gdańsk, najnowocześniejsza technika w służbie najbardziej pierwotnych instynktów.

 

Szeregowcy, generałowie, agenci wywiadu, cywile – bohaterowie straceńczych akcji i ofiary nuklearnych eksplozji.

 

W najnowszej powieści Vladimir Wolff po raz kolejny udowadnia, że nie ma sobie równych i z niebywałym rozmachem kreuje obraz świata na krawędzi zagłady... lub nowej ery.

 

Zapraszamy na pokład m/s „Valkiria”, na rejs ku nieodległej przyszłości...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 833

Oceny
4,3 (37 ocen)
19
11
7
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pioann17702

Nie oderwiesz się od lektury

jest OK
00

Popularność




VLADIMIR WOLFF

HORYZONT ZDARZEŃ

© 2013 Vladimir Wolff

© 2013 ENDER Sławomir Brudny

Redaktor serii: Sławomir Brudny

Redakcja i korekta: Karina Stempel-Gancarczyk

Redakcja techniczna, ePub, typografia:

Dominik Trzebiński Du Châteaux, [email protected]

Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek

ISBN 978-83-62730-45-2

Ustroń 2013

Wydawca: ENDER

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

„Bi­twa o Ro­sję trwa i my ją wy­gra­my”. 

Władimir Władimirowicz Putin  podczas kampanii wyborczej w 2012 r.

„W każ­dej bry­ga­dzie bę­dzie spe­cjal­ny od­dział snaj­pe­rów (...). Ro­śnie ich ro­la w dzia­ła­niach bo­jo­wych, zwłasz­cza w wal­kach ulicz­nych”.

Nikołaj Makarow  – Szef Sztabu Generalnego Federacji Rosyjskiej 

PROLOG

SAN­TA MO­NI­CA – KA­LI­FOR­NIA, USA | 24 wrze­śnia, go­dzi­na 22:51

Nie mam po­ję­cia, jak to wszyst­ko się za­czę­ło.

Na pew­no nie przed ty­go­dniem, kie­dy otrzy­ma­łem pro­po­zy­cję, ale du­żo wcze­śniej. Mo­że rok, a mo­że dwa la­ta te­mu? Nie, ra­czej nie.

Od­kąd się­gam pa­mię­cią, wie­le spraw nie da­wa­ło mi spo­ko­ju – lu­bi­łem być naj­lep­szy, obo­jęt­nie, za co się za­bie­ra­łem. Ba­se­ball? Pro­szę bar­dzo. Szkol­na li­ga na­le­ża­ła do mnie. Fut­bol? Jesz­cze le­piej. Ze swo­imi stu osiem­dzie­się­cio­ma pię­cio­ma cen­ty­me­tra­mi wzro­stu i wa­gą osiem­dzie­się­ciu pię­ciu ki­lo­gra­mów mo­że nie by­łem ide­al­nym za­wod­ni­kiem, ale bra­ki nad­ra­bia­łem spry­tem i wa­lecz­no­ścią. Wszy­scy twier­dzi­li, że mam ser­ce do wal­ki. Po­ja­wi­ły się no­we moż­li­wo­ści – li­ga aka­de­mic­ka by­ła go­to­wa dać mi szan­sę – na­ma­wia­no mnie i za­chę­ca­no. Mo­że bym w to brnął, lecz zda­wa­łem so­bie spra­wę, że nie tym chcę się zaj­mo­wać.

Mój star­szy brat Tom przy­naj­mniej wie­dział, co chce do­stać od lo­su. Zo­stał gli­ną. Zwy­kłym, pie­przo­nym kra­węż­ni­kiem. Gra­na­to­wy mun­dur i splu­wa sta­no­wi­ły od­tąd ca­łą treść je­go ży­cia. Nie­dłu­gie­go zresz­tą, bo za­koń­czo­ne­go strze­la­ni­ną z gan­giem MS-13. Trzy ku­le w pierś, jed­na w gło­wę. Ża­ło­sny ko­niec.

Po­że­gna­li­śmy To­ma w pe­wien mar­co­wy, desz­czo­wy po­ra­nek. Wszyst­ko by­ło tak jak na­le­ży. Ko­le­dzy gli­nia­rze usta­wie­ni w rów­ny sze­reg, sal­wa ho­no­ro­wa i zwi­nię­ty w trój­kąt sztan­dar okry­wa­ją­cy wcze­śniej trum­nę.

Tro­chę trwa­ło, za­nim opa­dły emo­cje. Ja i mo­ja sio­stra She­ila ja­koś się z tym upo­ra­li­śmy, ro­dzi­com by­ło naj­trud­niej. Na szczę­ście Tom nie zdą­żył wziąć ślu­bu, więc nie po­zo­sta­wił nie­utu­lo­nej w ża­lu żo­ny. Tess, z któ­rą się za­da­wał, nie wy­szła z ro­li, ale mi­mo wszyst­ko mał­żeń­stwem nie by­li.

Po śmier­ci Tom­my’ego przez pe­wien czas sam chcia­łem zo­stać po­li­cjan­tem i móc bez­kar­nie strze­lać do tych par­szy­wych psów ile wle­zie. W efek­cie zu­ży­wa­łem na strzel­ni­cy ca­łe kar­to­ny amu­ni­cji z każ­dej moż­li­wej bro­ni, po­czy­na­jąc od re­wol­we­rów, przez śru­tów­ki, po au­to­ma­ty. Przy oka­zji oka­za­ło się, że mam do te­go dryg. In­struk­to­rzy ki­wa­li gło­wa­mi i chwa­li­li.

Jak zwy­kle wszyst­ko spie­przy­łem sam. Nic nie po­mo­gło tłu­ma­cze­nie, że trzy­mam dział­kę traw­ki na wła­sny uży­tek. Ze wzglę­du na pa­mięć o To­mie nie wy­cią­gnię­to kon­se­kwen­cji, jed­nak drzwi aka­de­mii za­mknę­ły się przede mną raz na za­wsze.

Kie­dy czło­wiek ma dzie­więt­na­ście lat, nie bar­dzo wie, o co w ży­ciu cho­dzi.

Kie­ru­nek stu­diów, ow­szem, wy­bra­łem wła­ści­wie: psy­cho­lo­gia. Po dwóch se­me­strach rzu­ci­łem go w dia­bły. Jak miał­bym zo­stać psy­cho­ana­li­ty­kiem, sko­ro nie mo­głem po­ra­dzić so­bie sam ze so­bą?

Wy­je­cha­łem do Mek­sy­ku prze­wie­trzyć płu­ca.

Włó­czę­ga po Ba­ja po­zwa­la­ła za­po­mnieć o pro­ble­mach. Pro­ste ży­cie i pro­ste przy­jem­no­ści.

Wy­świe­tlacz u do­łu mo­ni­to­ra po­ka­zał 23:00. She­pard pod­krę­cił ra­dio, chcąc wy­słu­chać wia­do­mo­ści.

Jak in­for­mu­je po­li­cja, pod­czas strze­la­ni­ny na par­kin­gu przed cen­trum han­dlo­wym w Tuc­son w Ari­zo­nie zgi­nę­ło sie­dem osób, a je­de­na­ście zo­sta­ło ran­nych. Sza­le­niec pod­dał się po­li­cji za­raz po opróż­nie­niu ostat­nie­go ma­ga­zyn­ka.

Stan co naj­mniej trzech po­szko­do­wa­nych le­ka­rze oce­nia­ją ja­ko kry­tycz­ny. – Głos spi­ker­ki ocie­kał sło­dy­czą. – Pre­zy­dent Oba­ma wy­gło­sił krót­kie oświad­cze­nie, w któ­rym za­ape­lo­wał o so­li­dar­ność z ro­dzi­na­mi ofiar.

Co on mo­że o tym wie­dzieć?

Ba­ja by­ła pięk­na, acz nud­na. Mia­sta do­star­cza­ły więk­szych emo­cji. Woj­na kar­te­li o stre­fy wpły­wów trwa­ła w naj­lep­sze. La Fa­mi­lia Mi­cho­aca­na, Kar­tel Za­to­ko­wy i Si­na­loa tu­dzież po­mniej­sze or­ga­ni­za­cje bra­ły się za łby. Efek­ty co­dzien­nie oglą­da­łem na wła­sne oczy. Od kul, bomb, ma­czet gi­nę­ły ty­sią­ce osób. Okru­cień­stwo prze­kra­cza­ło wszel­kie gra­ni­ce. Ar­mia i po­li­cja tym­cza­sem sta­ły z bo­ku, ob­ser­wu­jąc, co z te­go wy­nik­nie.

To wte­dy po raz pierw­szy na­pi­sa­łem ar­ty­kuł do ga­ze­ty. Nie ta­ki zwy­kły, o wi­do­kach i wra­że­niach tu­ry­sty, któ­ry zje nie­świe­że ta­cos, ale ana­li­tycz­ny, z so­lid­ną pod­bu­do­wą źró­dło­wą, okra­szo­ny zdję­cia­mi, któ­re sam wy­ko­na­łem.

Bez więk­szych na­dziei ro­ze­sła­łem ma­te­riał do pa­ru dzien­ni­ków. Po kil­ku dniach ode­zwa­ły się trzy z nich – by­naj­mniej nie ogól­no­kra­jo­we, ale zwy­kłe lo­kal­ne szma­tław­ce, kon­cen­tru­ją­ce się na spra­wach naj­bliż­szej oko­li­cy i nie­mo­gą­ce wy­asy­gno­wać z bu­dże­tu od­po­wied­nich środ­ków na ko­re­spon­den­tów za­gra­nicz­nych. Spa­dłem im jak z nie­ba.

Wy­bra­łem nie ten, któ­ry pła­cił naj­wię­cej, tyl­ko ten, któ­ry ofe­ro­wał moż­li­wo­ści roz­wo­ju.

Stu­dia dzien­ni­kar­skie na uni­wer­sy­te­cie sta­no­wym w LA da­ły mi wie­le. Zdo­by­łem pod­sta­wy wie­dzy o za­wo­dzie i wy­ro­bi­łem so­bie styl. W tym cza­sie wy­jeż­dża­łem jesz­cze dwa ra­zy: raz po­now­nie do Mek­sy­ku, bo za­in­te­re­so­wa­nie te­ma­tem nie ga­sło; na­stęp­nie na Ha­iti, któ­re spu­sto­szył hu­ra­gan, a za­raz po­tem wie­le osie­dli przy­sy­pa­ły la­wi­ny bło­ta. Z obu wy­praw na­pi­sa­łem re­la­cje.

Sta­wa­łem się zna­ny. Etat mo­głem otrzy­mać od rę­ki jesz­cze przed ukoń­cze­niem stu­diów. I tu­taj po­ja­wi­ło się ko­lej­ne py­ta­nie – czy pra­ca za biur­kiem od­po­wia­da mo­je­mu tem­pe­ra­men­to­wi? O, nie. Ja­ko wol­ny strze­lec nie za­ro­bię wię­cej, ale przy­naj­mniej nie uty­ję przy kla­wia­tu­rze.

Spi­ker­ka nie prze­sta­wa­ła mem­łać pod no­sem. Na­stęp­na sta­cja.

Po pierw­szych akor­dach „Pa­int in Black” za­wsze prze­cho­dzi­ły mi ciar­ki po ple­cach. W tym utwo­rze jest coś nie­po­ko­ją­ce­go. Po­dob­no od­no­si się do woj­ny w Wiet­na­mie. Je­zu, kto dziś o tym pa­mię­ta? Już pierw­sza i dru­ga woj­na w Za­to­ce zle­wa­ły się w jed­ną. Ko­go ob­cho­dzi­ło, kie­dy to by­ło i co dzia­ło się po­mię­dzy ni­mi? Po­dob­nie Afga­ni­stan i ca­ła ma­sa miejsc bę­dą­cych tyl­ko punk­ta­mi na ma­pie. Świat gna do przo­du jak opę­ta­ny. Nic nie po­tra­fi przy­kuć uwa­gi dłu­żej niż na dwa, trzy dni. Obo­jęt­nie, ja­ki dra­mat – lu­dzie ma­ją to gdzieś. Dzie­je się zbyt du­żo, by wszyst­ko ogar­nąć, a ja wła­śnie wy­bie­ram się za oce­an. Ro­sja po­now­nie jest w mo­dzie. Mam po­je­chać, ro­zej­rzeć się i wy­brać te­ma­ty, któ­re mo­gą za­in­te­re­so­wać ame­ry­kań­skie­go czy­tel­ni­ka – pro­po­zy­cja nę­cą­ca, bo po­zo­sta­wia­ją­ca sze­ro­kie po­le ma­new­ru.

Sto­ne­si nie prze­sta­li grać, ale przez głos Jag­ge­ra prze­bi­ły się wer­ble i dźwię­ki trąb­ki. Dłoń wy­cią­gnię­ta ku od­bior­ni­ko­wi za­mar­ła. Usły­szał chór:

From the Halls of Mon­te­zu­ma 

To the sho­res of Tri­po­li 

We fi­ght our co­un­try’s bat­tles

In the air, on land, and sea

Zna­ją to wszyst­kie dzie­ci. Jak trwo­ga, to je­dy­ny ra­tu­nek w US Ma­ri­nes, tyl­ko skąd to się wzię­ło? Ja­ka sta­cja na­da­je ta­kie ka­wał­ki? To nie jest tren­dy.

Hymn jed­nak trwał w naj­lep­sze.

Je­że­li to mia­ło być me­men­to dla po­dró­ży – za­brzmia­ło fa­tal­nie.

PO­GRA­NI­CZE CZE­CZEŃ­SKO-DA­GE­STAŃ­SKIE | 25 wrze­śnia, go­dzi­na 08:54

Chłód przy­szedł te­go ro­ku szyb­ciej niż zwy­kle. Do­ku Uma­row do­piął kurt­kę w  ka­mu­fla­żu ma­sku­ją­cym i po­pa­trzył na od­le­głe szczy­ty Kau­ka­zu. Je­go po­kan­ce­ro­wa­na twarz z wy­dat­ny­mi usta­mi i czar­ną bro­dą nie wy­ra­ża­ła żad­nych emo­cji, co wca­le nie zna­czy­ło, że ich nie czuł. Wła­ści­wie z co­raz więk­szym tru­dem nad ni­mi pa­no­wał. Ty­le ra­zy wy­my­kał się sie­pa­czom Ka­dy­ro­wa, że stra­cił ra­chu­bę. My­lił tro­py i sam ata­ko­wał, od­gry­za­jąc się gdzie po­pad­nie. Ostat­nie la­ta wy­glą­da­ły jak nie­koń­czą­ca się se­kwen­cja za­da­wa­nej prze­mo­cy. Do tej chwi­li Al­lah czu­wał, chro­niąc li­de­ra Emi­ra­tu Kau­ka­skie­go.

Śmierć i tak przyj­dzie po nie­go wcze­śniej czy póź­niej. Nie moż­na jej oszu­ki­wać bez koń­ca.

Naj­bar­dziej bał się zdra­dy. Każ­de­go moż­na zła­mać bądź prze­ku­pić, bo każ­dy ma ja­kiś czu­ły punkt i nikt nie jest wol­ny od ułom­no­ści. Dru­ga stro­na po­sia­da­ła wszel­kie atu­ty, on tyl­ko je­den – każ­dy chęt­ny mógł zo­stać mę­czen­ni­kiem.

Z miej­sca, gdzie się znaj­do­wał, wy­so­ko na sto­ku po­kry­te­go la­sem wzgó­rza ob­ser­wo­wał śmi­gło­wiec prze­la­tu­ją­cy pa­rę ki­lo­me­trów da­lej. Czar­ny punk­cik z nie­by­wa­łą pręd­ko­ścią po­ko­ny­wał prze­strzeń. A więc nie cho­dzi­ło o tro­pie­nie nie­do­bit­ków, tyl­ko o trans­port lu­dzi lub sprzę­tu.

Gdzie te cza­sy, gdy mo­gli na­wią­zać z prze­ciw­ni­kiem w mia­rę rów­no­rzęd­ną wal­kę, kie­dy Ba­sa­jew i Jor­dań­czyk Chat­tab wkro­czy­li do Da­ge­sta­nu, ogła­sza­jąc te­go pierw­sze­go przy­wód­cą re­pu­bli­ki is­lam­skiej? Od tam­tej po­ry zgi­nę­li wszy­scy ko­men­dan­ci po­lo­wi i pre­zy­den­ci. Po­zo­stał on.

Amir prze­stał zaj­mo­wać się he­li­kop­te­rem i po­now­nie wró­cił do spra­wy, któ­ra przy­wio­dła go w te oko­li­ce.

Emi­sa­riusz wy­glą­dał na Sau­dyj­czy­ka i ra­czej nie przy­wykł do ta­kiej dzi­czy. Tru­dy po­dró­ży zna­czy­ły bruz­dy na sma­głej twa­rzy. Ciem­ne wło­sy miał ob­cię­te krót­ko na woj­sko­wą mo­dłę, ale dło­nie wska­zy­wa­ły, że wię­cej cza­su spę­dzał przy kom­pu­te­rze i w sa­lach kon­fe­ren­cyj­nych niż na strzel­ni­cy i po­li­go­nie. Wy­ra­żał się ja­sno i pre­cy­zyj­nie. Bez tru­du moż­na go by­ło so­bie wy­obra­zić w gar­ni­tu­rze za ty­siąc do­la­rów za­miast w ciem­nych ba­weł­nia­nych spodniach i sza­rej blu­zie. Choć wy­glą­dał na zzięb­nię­te­go, za­cho­wy­wał się spo­koj­nie i po­wścią­gli­wie. Do­stał za­da­nie i mu­si je wy­peł­nić.

Ofer­ta by­ła szczo­dra.

Aż za bar­dzo.

Pięć­dzie­siąt mi­lio­nów eu­ro do wy­łącz­nej dys­po­zy­cji. Pierw­szą tran­szę mo­że prze­ka­zać na kon­to lub w go­tów­ce w każ­de miej­sce wska­za­ne przez ami­ra. Wszyst­ko bez żad­nych wa­run­ków wstęp­nych. Z de­po­zy­tem amir mo­że zro­bić, co ze­chce – za­ko­pać w zie­mi lub wy­ko­rzy­stać we­dług wła­sne­go uzna­nia. Nie pa­dło sło­wo o dżi­ha­dzie. Jak­by nie cho­dzi­ło o mi­lio­ny eu­ro, tyl­ko o pięć­dzie­siąt ru­bli.

Na py­ta­nie o ofia­ro­daw­ców usły­szał enig­ma­tycz­ne: przy­ja­cie­le. Miał nie­wie­lu przy­ja­ciół. Ostat­nio ich licz­ba znacz­nie spa­dła.

Wpły­wa­ły co praw­da więk­sze i mniej­sze su­my, wy­star­cza­ją­ce na utrzy­ma­nie dzia­ła­ją­ce­go ru­chu opo­ru, ale wy­so­kie wpła­ty po­cho­dzi­ły tyl­ko od kil­ku dar­czyń­ców. Emi­ra­ty lub Ara­bia Sau­dyj­ska, nikt in­ny nie zdo­był­by się na po­dob­ny wy­si­łek, wspo­ma­ga­jąc daw­no za­po­mnia­ną woj­nę.

Nie wi­dział po­wo­du, by wy­py­ty­wać o de­ta­le. Emi­sa­riusz po­wie­dział ty­le, ile chciał, a ra­czej mógł po­wie­dzieć. Pa­ru ochro­nia­rzy ami­ra chęt­nie wy­cią­gnę­ło­by z nie­go wię­cej, na­wet rze­czy, o któ­rych już daw­no zdą­żył za­po­mnieć, tyl­ko czy tak po­stę­pu­je mu­zuł­ma­nin otrzy­mu­ją­cy szczo­dry dar? Po­dzię­ko­wał, wy­sła­wia­jąc Al­la­ha i wszyst­kich przy­ja­ciół. Arab zro­bił po­dob­nie – to za­szczyt, że spo­tkał tak wiel­kie­go wo­jow­ni­ka; dar­czyń­com za­le­ża­ło głów­nie na bez­po­śred­nim kon­tak­cie, za­pew­nie­niu o swo­jej do­brej wo­li i ży­cze­niach po­myśl­no­ści. Uzgod­ni­li ostat­nie szcze­gó­ły i emi­sa­riusz od­szedł, po­pro­wa­dzo­ny przez prze­wod­ni­ka.

Uma­row po­cze­kał jesz­cze tro­chę, przy­sy­pu­jąc sto­pą nie­wiel­kie ogni­sko. Je­go my­śli krą­ży­ły da­le­ko. Je­że­li cze­ka­ła ich osta­tecz­na roz­gryw­ka, to dar spadł pro­sto z nie­ba.

CZĘŚĆ PIERWSZACZASOPRZESTRZEŃ

ROZDZIAŁ PIERWSZY

NI­SKA OR­BI­TA OKO­ŁO­ZIEM­SKA

Wiel­kie, nie­ru­cho­me do tej po­ry zwier­cia­dło sa­te­li­ty na­gle drgnę­ło i za­czę­ło bły­ska­wicz­nie ko­ry­go­wać kąt na­chy­le­nia, aby po­mi­mo pręd­ko­ści po­nad dwu­dzie­stu sied­miu ty­się­cy ki­lo­me­trów na go­dzi­nę utrzy­mać w po­lu wi­dze­nia ten sam frag­ment Mo­rza Pe­czor­skie­go.

Ho­low­ni­ki po­wo­li cią­gnę­ły kan­cia­stą kon­struk­cję po gład­kiej jak stół ta­fli wo­dy. Dzię­ki ogrom­nej roz­dziel­czo­ści apa­ra­tu­ry or­bi­tal­nej moż­na by­ło do­strzec szcze­gó­ły prze­miesz­cza­nej kon­struk­cji – kra­tow­ni­ce wie­ży wiert­ni­czej i szkie­le­tu, kloc­ki mo­du­łów miesz­kal­nych i ro­bo­czych, plą­ta­ni­nę rur.

Cha­rak­te­ry­stycz­ny układ ele­men­tów po­zwa­lał na­wet z ko­smo­su roz­po­znać plat­for­mę pół­za­nu­rzal­ną „Ne­fte­gaz-3” – na­by­tą cał­kiem nie­daw­no przez mie­sza­ne, ho­len­der­sko-duń­sko-ro­syj­skie kon­sor­cjum od upa­da­ją­cej spół­ki z Hisz­pa­nii – nie naj­więk­szą ani naj­bar­dziej za­awan­so­wa­ną tech­no­lo­gicz­nie na świe­cie, ale so­lid­nie zmo­der­ni­zo­wa­ną i wy­sła­ną na pół­noc, by do­łą­czy­ła do kil­ku in­nych, już pro­wa­dzą­cych od­wier­ty na tym akwe­nie.

Cie­ka­wie ro­bi­ło się jesz­cze da­lej na wschód. W nie­któ­rych miej­scach plat­for­my sta­ły cał­kiem bli­sko sie­bie, two­rząc coś na kształt pły­wa­ją­cych mia­ste­czek. Wo­kół nich uwi­ja­ły się ma­łe jed­nost­ki do­star­cza­ją­ce sprzęt i wy­po­sa­że­nie.

Cy­fro­wy sy­gnał po­pły­nął przez sieć sa­te­li­tów łącz­no­ścio­wych do cen­trum roz­po­zna­nia na zie­mi.

Ope­ra­tor wy­brał kil­ka naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­nych zdjęć i opi­sał je na pod­sta­wie me­ta­da­nych, po czym prze­słał do ana­li­ty­ka, któ­re­go za­da­niem by­ło po­rów­na­nie ich z ob­ra­za­mi do­star­czo­ny­mi wcze­śniej przez in­ne sa­te­li­ty i ak­tu­ali­za­cja na tej pod­sta­wie ob­szer­ne­go ra­por­tu oma­wia­ją­ce­go roz­bu­do­wę ro­syj­skiej in­fra­struk­tu­ry po­szu­ki­waw­czo-wiert­ni­czej na ob­sza­rze Ark­ty­ki. Pół go­dzi­ny póź­niej star­szy ana­li­tyk mógł za­cząć wią­zać da­ne roz­po­zna­nia ob­ra­zo­we­go z in­for­ma­cja­mi po­zy­ska­ny­mi in­ną dro­gą, aby do­dać no­we li­nie tren­du i pro­gno­zy opar­te na kon­tro­li wszel­kich ope­ra­cji fi­nan­so­wych, lo­gi­stycz­nych oraz mo­ni­to­rin­gu pro­ce­sów de­cy­zyj­nych na róż­nych szcze­blach wła­dzy i biz­ne­su w Ro­sji i kra­jach z nią ko­ope­ru­ją­cych.

Po na­stęp­nych czter­dzie­stu mi­nu­tach ma­te­riał wy­lą­do­wał na biur­ku wyż­sze­go urzęd­ni­ka Agen­cji Bez­pie­czeń­stwa Na­ro­do­we­go, któ­ry przej­rzał in­for­ma­cje bez nad­mier­ne­go en­tu­zja­zmu. Za pół go­dzi­ny miał sta­nąć przed kie­row­nic­twem wła­snej fir­my i zre­fe­ro­wać za­gad­nie­nie. Oczy­wi­ście prze­ana­li­zo­wał wszel­kie do­stęp­ne da­ne. Szcze­gó­ły wry­ły się w pa­mięć jak da­ta uro­dzin żo­ny, dwój­ki dzie­ci i nu­mer po­li­sy ubez­pie­cze­nio­wej.

Jak wie­dział z do­świad­cze­nia, nad­miar bar­dziej prze­szka­dzał, niż po­ma­gał. Tra­cił w ten spo­sób szer­szy ho­ry­zont, sam gu­biąc się w ma­ło istot­nych szcze­gó­łach. Wy­star­czy­ło jed­no cel­nie rzu­co­ne py­ta­nie, a ca­łą pre­lek­cję tra­fiał szlag. Na swo­je nie­szczę­ście nie był tak bły­sko­tli­wy, jak by chciał. Pra­co­wi­ty ow­szem, bły­sko­tli­wy – nie.

Z cięż­kim ser­cem zaj­rzał do no­ta­tek. Przy­da­dzą się póź­niej do ewen­tu­al­ne­go ra­por­tu. Na ra­zie mu­sia­ła wy­star­czyć wła­sna pa­mięć i gięt­ki ję­zyk. Spraw­dził go­dzi­nę. Le­piej być za wcze­śnie, niż spóź­nić się pół mi­nu­ty. Pew­nie i tak od­cze­ka swo­je pod drzwia­mi, za­nim zo­sta­nie po­pro­szo­ny do środ­ka.

Wstał zza biur­ka i skie­ro­wał się do to­a­le­ty. Umył rę­ce, nie wie­dzieć cze­mu po­kry­te war­stew­ką po­tu, po­pra­wił wło­sy i pod­cią­gnął kra­wat. Po­czuł się jak przed ba­lem ma­tu­ral­nym. Wje­chał dwa pię­tra wy­żej i za­mel­do­wał się w se­kre­ta­ria­cie dy­rek­to­ra. Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nia­mi mu­siał po­cze­kać.

Tyl­ko raz uniósł gło­wę do gó­ry, kie­dy przez po­miesz­cze­nie prze­szedł asy­stent sze­fa w to­wa­rzy­stwie efek­tow­nej bru­net­ki. Po­grą­że­ni w roz­mo­wie na­wet nie za­uwa­ży­li, że ktoś cze­ka na we­zwa­nie. Asy­stent dwo­ił się i tro­ił, nad­ska­ku­jąc dziew­czy­nie. Wca­le mu się nie dzi­wił.

– Jak wcze­śniej wspo­mi­na­łem, ge­ne­rał jest nie­zwy­kłym czło­wie­kiem. – John Spen­cer oba­wiał się jed­ne­go: że mi­mo wy­sił­ków, ja­kie po­dej­mo­wał, wciąż nie zro­bił na go­ściu na­le­ży­te­go wra­że­nia.

Przed­sta­wi­ciel­ka do­rad­cy do spraw bez­pie­czeń­stwa na­ro­do­we­go uśmie­cha­ła się, ki­wa­ła gło­wą i od­po­wia­da­ła co naj­wy­żej „tak” lub „nie”.

Mo­że oży­wi się jesz­cze póź­niej, na je­go su­ge­stie do­ty­czą­ce wy­pi­cia wspól­nej ka­wy? Oczy­wi­ście nie w kan­ty­nie, tyl­ko w je­go biu­rze.

Ca­ły urok, wcze­śniej nie­za­wod­ny, je­że­li cho­dzi o per­so­nel po­moc­ni­czy, obec­nie zda­wał się nie dzia­łać.

– Nie wiem, czy pa­ni się orien­tu­je, ale ra­zem z ge­ne­ra­łem wie­le prze­szli­śmy.

– Do­praw­dy?

– Tak, ostat­nio...

– John, prze­stań przy­nu­dzać. – Ge­ne­rał Ke­ith Ale­xan­der po­de­rwał się zza biur­ka, by przy­wi­tać go­ścia. – Je­stem nie­zmier­nie rad. – Uści­snę­li so­bie dło­nie. – Wie­dzia­łem... – do­dał zu­peł­nie nie­ocze­ki­wa­nie.

– Co ta­kie­go? – za­py­ta­ła.

– Że plot­ki o pa­ni uro­dzie wca­le nie są prze­sa­dzo­ne.

– Jest mi bar­dzo mi­ło.

Ro­zej­rza­ła się po ga­bi­ne­cie, pró­bu­jąc zna­leźć miej­sce do sie­dze­nia.

– Pro­szę tu­taj, przy mnie. – Ale­xan­der wska­zał stół kon­fe­ren­cyj­ny. – To bę­dzie ma­ła na­ra­da.

– Z któ­rej i tak bę­dę mu­sia­ła spo­rzą­dzić no­tat­kę służ­bo­wą. Pan nie wie, ja­ki jest Ga­ry.

– Służ­bi­sta w każ­dym ca­lu – od­po­wie­dział dy­rek­tor Agen­cji Bez­pie­czeń­stwa Na­ro­do­we­go. – John, bądź tak do­bry i przy­nieś nam ka­wę. Ja­ką pa­ni pi­je?

– Dziś wy­pi­łam już dwie. Na ra­zie wy­star­czy.

– Ooo… – Ge­ne­rał wy­glą­dał na nie­po­cie­szo­ne­go. – W ta­kim ra­zie...

– Naj­le­piej, jak za­cznie­my.

– Oczy­wi­ście. Joh­ny, za­wo­łaj ko­go trze­ba.

Od­wró­ci­ła nie­co gło­wę w stro­nę okna. Roz­ta­czał się za nim wi­dok na la­sy sta­nu Ma­ry­land. To lep­sze od oglą­da­nia gi­gan­tycz­ne­go par­kin­gu, ja­ki ota­czał kom­pleks z trzech stron. Z wła­sne­go biu­ra wi­dzia­ła je­dy­nie wa­szyng­toń­ską uli­cę. Ty­le tyl­ko, że mo­gła pła­wić się w bla­sku wła­dzy, któ­rej splen­dor czę­ścio­wo spły­wał i na nią.

Po dru­giej stro­nie har­to­wa­nej szy­by przy­świe­ca­ło przy­jem­nie słoń­ce. Po­my­śla­ła o spa­ce­rze. Do­brze by jej zro­bił. Zwłasz­cza odro­bi­na świe­że­go po­wie­trza i ta swo­bo­da w wy­bo­rze kie­run­ku, bo jak do­tąd al­bo ją wo­zi­li ze spo­tka­nia na spo­tka­nie, al­bo prze­sia­dy­wa­ła w czę­ści Bia­łe­go Do­mu prze­zna­czo­nej dla Ga­ry’ego Cra­iga.

– Są już chy­ba wszy­scy – po­wie­dział Ke­ith Ale­xan­der. – Kto za­cznie? A tak, nie je­ste­śmy dzi­siaj sa­mi. Jest z na­mi asy­stent­ka pre­zy­denc­kie­go do­rad­cy do spraw bez­pie­czeń­stwa na­ro­do­we­go. Na­szych przy­ja­ciół szcze­gól­nie in­te­re­su­je to, co wie­my na te­mat…, na te­mat... John, przy­po­mnij mi.

– Eks­plo­ata­cji złóż w prze­strze­ni ark­tycz­nej. – Spen­cer wy­wią­zał się zna­ko­mi­cie ze swo­jej ro­li.

– Jak naj­bar­dziej.

Za­stęp­cy Ale­xan­dra na­wet nie drgnę­li, w prze­ci­wień­stwie do za­sia­da­ją­ce­go po prze­ciw­nej stro­nie urzęd­ni­ka.

– Ste­ve, za­czy­naj – po­na­glił asy­stent dy­rek­to­ra.

– Nie jest do­brze. To, co ob­ser­wu­je­my, sta­no­wi efekt dzia­łań i de­cy­zji pod­ję­tych wie­le mie­się­cy wcze­śniej. Wbrew na­szym prze­wi­dy­wa­niom Ro­sja­nie nie od­pusz­cza­ją. Po­sta­wi­li wszyst­ko na jed­ną kar­tę i jak wi­dać, są zde­ter­mi­no­wa­ni.

– Ja­kie pły­ną stąd za­gro­że­nia?

– Co tu du­żo mó­wić, za­anek­to­wa­li nie­mal pół Ark­ty­ki bez więk­szych sprze­ci­wów opi­nii mię­dzy­na­ro­do­wej.

– Są waż­niej­sze spra­wy – mruk­nął ge­ne­rał.

– Kie­dy my ma­my wzrok skie­ro­wa­ny na po­łu­dnie, oni ro­bią co chcą na pół­no­cy. – Urzęd­nik wska­zał na zdję­cia, któ­re uka­za­ły się na ścien­nym ekra­nie. – Pro­szę zo­ba­czyć. Nie mó­wię tu o in­cy­den­tal­nych przy­pad­kach, jed­nej czy dwóch plat­for­mach, ale o bru­tal­nym za­ję­ciu te­ry­to­rium, któ­re jak do tej chwi­li nie ma jed­no­znacz­ne­go sta­tu­su praw­ne­go.

– I te gó­ry lo­do­we nie utrud­nia­ją im że­glu­gi? – Ke­ith Ale­xan­der z za­in­te­re­so­wa­niem przy­glą­dał się fo­to­gra­fiom.

– Wca­le. Po­kry­wa lo­do­wa w cią­gu ostat­niej de­ka­dy ule­gła osła­bie­niu. Za na­stęp­ne dzie­sięć, dwa­dzie­ścia lat mo­że znik­nąć cał­ko­wi­cie...

– To na­zbyt opty­mi­stycz­ne sza­cun­ki – wtrą­cił John Spen­cer.

– Ja tak nie uwa­żam. Na­ukow­cy od lat mo­ni­to­ru­ją te zja­wi­ska.

– To zna­czy od kie­dy? – Asy­stent wie­dział, jak po­gnę­bić nie­sfor­ne­go pre­le­gen­ta.

– Do­kład­nie nie wiem.

– John, daj spo­kój. Nie o to cho­dzi. – Ge­ne­rał spoj­rzał na urzęd­ni­ka z nie­chę­cią. – Kie­dy... prze­pra­szam, uj­mę to ina­czej, eee… ja­ki był po­czą­tek, bo chy­ba nie wszy­scy tu obec­ni po­sia­da­ją od­po­wied­nią wie­dzę?

– Mo­im zda­niem wszyst­ko za­czę­ło się od tak zwa­ne­go przej­ścia pół­noc­ne­go, czy­li szla­ku że­glu­go­we­go wzdłuż pół­noc­nych wy­brze­ży ów­cze­snej Ro­sji, otwar­te­go po­mię­dzy ma­jem a wrze­śniem. Wszel­ki wy­wóz bo­gactw na­tu­ral­nych Sy­be­rii mógł od­by­wać się wy­łącz­nie tę­dy. Dwa­na­ście ty­się­cy mil mor­skich od Mur­mań­ska po Cie­śni­nę Be­rin­ga. W cza­sach zim­nej woj­ny szlak na­bie­rał jesz­cze do­dat­ko­we­go zna­cze­nia. Znaj­do­wał się do­sta­tecz­nie da­le­ko, by nikt nie­po­wo­ła­ny nim się nie in­te­re­so­wał. To na sa­mym po­cząt­ku. Z cza­sem oni wpro­wa­dzi­li ato­mo­we lo­do­ła­ma­cze, a my, dys­po­nu­jąc na­pę­dem ją­dro­wym na okrę­tach pod­wod­nych, by­li­śmy w sta­nie zaj­rzeć tu i tam. Trwa­ło to do koń­ca epo­ki Gor­ba­czo­wa. Póź­niej no­we ce­le, no­we wy­zwa­nia.

– Aż do ostat­nich wy­pad­ków.

– Nie da się ukryć, że w tych oko­licz­no­ściach na­sza sy­tu­acja jest skom­pli­ko­wa­na już choć­by z przy­czyn od nas nie­za­leż­nych. Wy­star­czy spoj­rzeć na ma­pę.

– Pa­trzę i co? – nie­cier­pli­wie od­po­wie­dział Spen­cer.

– Geo­gra­fia dzia­ła na ich ko­rzyść. Ta wiel­ka in­we­sty­cja w Za­to­ce Jań­skiej jest te­go naj­lep­szym do­wo­dem. Nie li­cząc wy­wia­du sa­te­li­tar­ne­go, prak­tycz­nie nie ma tam jak do­trzeć. Prze­strze­nie są ogrom­ne. Ulo­ko­wa­nie agen­ta wśród per­so­ne­lu pra­wie nie­wy­ko­nal­ne.

– To, co po­sia­da­my, nam wy­star­czy – prych­nął asy­stent dy­rek­to­ra.

– Jest prze­ce­nia­ne... – nie­spo­dzie­wa­nie wtrą­ci­ła przed­sta­wi­ciel­ka do­rad­cy pre­zy­den­ta.

– Ma pa­ni w tej kwe­stii ja­kieś do­świad­cze­nia? – chciał wie­dzieć ge­ne­rał.

– Ow­szem.

– Nie prze­sta­je mnie pa­ni za­dzi­wiać.

– Wca­le nie mia­łam ta­kie­go za­mia­ru.

– Wi­dzisz, John, a ja my­śla­łem, że kie­ru­ję naj­bar­dziej no­wo­cze­sną agen­cją wy­wia­dow­czą na tej pla­ne­cie. W tym, co pa­ni mó­wi, jest spo­ro ra­cji.

– Ka­me­ra nie za­stą­pi czło­wie­ka.

– Wła­śnie. Ja­kieś po­my­sły?

Pra­cow­ni­cy Agen­cji Bez­pie­czeń­stwa Na­ro­do­we­go po­pa­trzy­li na sie­bie, lecz nikt nie chciał pierw­szy pod­jąć te­ma­tu.

– No?

– Obec­nie nie wi­dzę ta­kiej moż­li­wo­ści – ode­zwał się dy­rek­tor od­po­wie­dzial­ny za spra­wy ope­ra­cyj­ne. – Mo­że­my zwer­bo­wać ko­goś z Ro­sjan. Tak bę­dzie naj­le­piej.

– O ile wiem, ro­syj­skie służ­by bez­pie­czeń­stwa na wstę­pie prze­świe­tla­ją ca­ły per­so­nel. To wy­łącz­nie za­ufa­ni lu­dzie. Nam nie jest po­trzeb­ny zwy­kły pra­cow­nik czy ro­bot­nik mie­sza­ją­cy be­ton, tyl­ko ktoś po­sta­wio­ny znacz­nie wy­żej.

– Mo­że­my się ro­zej­rzeć za kimś wła­ści­wym. – John Spen­cer pod­parł gło­wę dło­nią.

– To wy­ma­ga cza­su.

– In­we­sty­cja w przy­szłość.

– Mo­że­my o tym po­my­śleć – pod­jął za nich de­cy­zję Ale­xan­der. – Zo­ba­czy­my, co to da. Zaj­miesz się tym. – Wska­zał pal­cem na dy­rek­to­ra ope­ra­cyj­ne­go. – Na ra­zie do­wiedz­my się, czy któ­raś z in­nych rzą­do­wych agen­cji ma tam doj­ścia. Mo­że CIA?

– Po­py­tam.

– To waż­ne.

Je­dy­ną ko­bie­tę w tym to­wa­rzy­stwie nie prze­sta­wał za­dzi­wiać fakt, jak szyb­ko prze­cho­dzo­no do po­rząd­ku nad dość skom­pli­ko­wa­ny­mi spra­wa­mi. Ci męż­czyź­ni tu­taj przy­po­mi­na­li dzie­ci. Pro­ble­my roz­wią­zy­wa­li bły­ska­wicz­nie, jak­by ulo­ko­wa­nie agen­ta w klu­czo­wym dla prze­ciw­ni­ka miej­scu by­ło tak sa­mo ła­twe, jak zro­bie­nie za­ku­pów w mar­ke­cie. Ot, po­szu­ka­my ko­goś, na pew­no się zgo­dzi, na­wet za­klasz­cze z ra­do­ści, mo­gąc z ni­mi współ­pra­co­wać. Zu­peł­nie jak ma­li chłop­cy.

– My­śli­cie, pa­no­wie, że to ta­kie pro­ste?

Od­po­wie­dzia­ła jej ci­sza.

– Nie ro­zu­miem – pierw­szy ode­zwał się Spen­cer. Ale­xan­der miał dość ro­zu­mu, by na ra­zie mil­czeć. – Je­ste­śmy naj­le­piej zor­ga­ni­zo­wa­ną sie­cią wy­wia­dow­czą na świe­cie. Już sa­ma NSA dys­po­nu­je moż­li­wo­ścia­mi, ja­ki­mi nie mo­że po­szczy­cić się śred­niej wiel­ko­ści pań­stwo. Mo­że­my prak­tycz­nie wszyst­ko. Nie ma ta­kie­go ob­sza­ru, na któ­rym nie dzia­ła­my.

– Jak się oka­zu­je, jest.

– No do­brze. Pro­szę mnie źle nie zro­zu­mieć, ale roz­wa­ża­nia o szpie­gach to dla nas co naj­wy­żej umy­sło­wa roz­ryw­ka. My zaj­mu­je­my się wy­łącz­nie zwia­dem elek­tro­nicz­nym, nie agen­tu­ral­nym. To do­bre dla tych mię­śnia­ków z po­zo­sta­łych agen­cji.

– John, nie za­ga­lo­po­wa­łeś się za bar­dzo? – Dal­szy sło­wo­tok po­wstrzy­mał ge­ne­rał. – Pro­szę da­lej, miss Au­stin.

– Nie je­ste­śmy sa­mi, jak do­brze wie­cie. Czę­sto by­wa tak, że na­si so­jusz­ni­cy po­sia­da­ją rów­nie do­bre doj­ścia. Mu­szą je po­sia­dać. Nie ma­ją aż ty­lu sa­te­li­tów i tych wszyst­kich elek­tro­nicz­nych za­ba­wek. Hoł­du­ją za­sa­dzie sta­re­go do­bre­go wy­wia­du i nie­jed­no­krot­nie wy­cho­dzą na tym le­piej.

– Nie przy­po­mi­nam so­bie ta­kiej sy­tu­acji. – John Spen­cer przy­ozdo­bił twarz szel­mow­skim uśmie­chem.

– A ja ow­szem. Mam przy­po­mnieć pe­wien wrze­śnio­wy po­ra­nek?

– Na­stą­pił za­tor in­for­ma­cyj­ny.

– Tak to się na­zy­wa?

– Daj­cie spo­kój, cza­su nie cof­nie­my. – Ge­ne­rał wtrą­cił się do przy­bie­ra­ją­cej co­raz ostrzej­szy ob­rót roz­mo­wy. – Od tam­tej po­ry wie­le zro­bi­li­śmy, nie­mniej wszel­kie su­ge­stie są dla nas cen­ne. Czy ma­my zwró­cić uwa­gę na ko­goś w szcze­gól­no­ści? Ja­kieś su­ge­stie?

Za­pa­no­wa­ła nad mi­mi­ką twa­rzy, sta­ran­nie ma­sku­jąc uczu­cia. Naj­wi­docz­niej nie­wie­le to po­mo­gło.

– Coś się sta­ło? – za­py­tał Ke­ith Ale­xan­der z tro­ską w gło­sie.

– Ależ nie. – Szyb­ko do­szła do sie­bie.

– O ile pa­mię­tam, mia­ła pa­ni ja­kiś nie­mi­łe wspo­mnie­nia z... – Ge­ne­rał nie po­tra­fił zlo­ka­li­zo­wać miej­sca. Nie po­tra­fił, a mo­że nie chciał.

– To by­ło w Izra­elu.

– Ależ oczy­wi­ście. Te­raz pa­mię­tam. Ileż nas to kosz­to­wa­ło ner­wów...

– Nie wie­dzia­łam.

– Ma pa­ni wie­lu przy­ja­ciół, mo­ja dro­ga, na­praw­dę wie­lu.

Że­by Ga­ry wie­dział, co ona mu­si zno­sić. Pew­nie wy­ko­rzy­stu­je jej uro­dę z peł­ną świa­do­mo­ścią. Po­tra­fi­ła być prze­ko­nu­ją­ca czy na­wet owi­nąć so­bie wo­kół pal­ca nie­jed­ne­go po­li­tycz­ne­go prze­ciw­ni­ka pre­zy­denc­kie­go do­rad­cy. Tam, gdzie Cra­ig nie miał szans nic zdzia­łać, ona za­ła­twia­ła wszyst­ko za nie­go. Oczy­wi­ście ist­nia­ły pew­ne ogra­ni­cze­nia. Ko­bie­ty pra­co­wa­ły w ca­łej ad­mi­ni­stra­cji i na róż­nych sta­no­wi­skach. Z jed­ny­mi do­ga­dy­wa­ła się szyb­ciej, z in­ny­mi wca­le. Co zro­bić. Przy­naj­mniej ci tu­taj go­to­wi by­li na ja­kieś uwa­gi z jej stro­ny.

– W in­te­re­su­ją­cej nas spra­wie nie je­ste­śmy osa­mot­nie­ni. Jest jesz­cze pa­rę kra­jów rów­nie moc­no za­in­te­re­so­wa­nych te­ma­tem, nie wspo­mi­na­jąc o pry­wat­nych fir­mach, rów­nież za­an­ga­żo­wa­nych w wy­do­by­cie.

– Są przy tym za­zdro­śni jak mąż o no­wo po­ślu­bio­ną żo­nę. Sto­ją ze splu­wą u drzwi do­mu i nie do­pusz­czą ni­ko­go – wtrą­cił asy­stent.

– Taa... – Szef NSA wy­dął war­gi. – Nie­któ­rzy już pró­bo­wa­li. – Za­raz za­milkł, jak­by przy­po­mniał so­bie, że nie na­le­ży mó­wić za du­żo.

Ash­ley spoj­rza­ła ko­kie­te­ryj­nie.

– Mó­wi pan o tym...

– Ja wiem, że ma pa­ni naj­wyż­szy prio­ry­tet, je­że­li cho­dzi o in­for­ma­cje, ale nie o wszyst­kim mu­si­my roz­ma­wiać.

– A mnie się wy­da­wa­ło zu­peł­nie co in­ne­go. O wy­pra­wie USS „Ca­li­for­nia” wiem wię­cej, niż pa­no­wie są­dzą.

– Na­praw­dę? – ode­tchnął Ke­ith Ale­xan­der.

– To pierw­sza spra­wa, ja­ką zaj­mo­wa­łam się po przyj­ściu do biu­ra.

– Więc nie jest dla pa­ni ta­jem­ni­cą, jak to się wszyst­ko skoń­czy­ło. Mie­li­śmy spo­ro szczę­ścia. Dzię­ki Bo­gu nikt nie zgi­nął. Prze­pra­szam, po­wie­dzia­łem coś nie tak?

– Zgi­nął.

Ge­ne­rał uniósł brwi.

– Ja­kiś pra­cow­nik cy­wil­ny – po­śpie­szył z po­mo­cą Spen­cer.

– Wła­śnie – skwi­to­wał Ale­xan­der. – Tyl­ko on. Szcze­gó­ły wy­le­cia­ły mi z pa­mię­ci. Zda­je się, że uczest­ni­czy­ła w tym jesz­cze ja­kaś fir­ma kon­sul­tin­go­wa.

– Tak ich moż­na na­zwać.

– Nor­we­dzy czy Szwe­dzi?

– Ja­koś tak.

– Za­czę­ło się źle, choć w kon­se­kwen­cji skoń­czy­ło suk­ce­sem. Do­brze, że nie mu­sia­łem sprzą­tać ca­łe­go ba­ła­ga­nu.

Jak zwy­kle zro­bi­li to in­ni – po­my­śla­ła Ash­ley. Zwierzch­nik NSA wy­da­wał się mi­ły. Za­sta­na­wiał tyl­ko ten po­wta­rza­ją­cy się fra­zes o za­po­mnie­niu te­go czy in­ne­go de­ta­lu. Sztucz­ka tak sta­ra, że aż nie­przy­zwo­ita. Przy­wo­ły­wa­na co chwi­la tra­ci­ła sens. Ge­ne­rał Ke­ith Ale­xan­der po­sia­dał umysł jak ży­let­ka i o po­jem­no­ści naj­więk­szych kla­strów uży­wa­nych przez Agen­cję. Ina­czej pod­le­wał­by ogró­dek w Wir­gi­nii i jeź­dził na zlo­ty we­te­ra­nów, a nie stał na jej cze­le.

– Na­stą­pił wów­czas splot nie­po­myśl­nych oko­licz­no­ści – pod­su­mo­wał Spen­cer. – Czy­ta­łem ra­por­ty. To wszyst­ko pech. Nie­mniej za­wsze ja­kaś me­to­da.

– John, pro­po­nu­jesz wy­słać tam ko­lej­ne­go pod­wod­nia­ka?

– Nie tak od ra­zu, cho­ciaż mo­że by­ło­by war­to?

– Ma­ry­nar­ka na to nie pój­dzie. Wo­lą dmu­chać na zim­ne. – Dy­rek­tor do spraw ope­ra­cyj­nych wy­da­wał się scep­tycz­ny. – Le­d­wo wy­nie­śli ca­ło gło­wy z jed­nej ka­ba­ły. Nie bę­dą chcie­li pchać się w ko­lej­ną.

– To nie jest ce­lem na­sze­go spo­tka­nia – przy­po­mniał ge­ne­rał. – Flo­ta ma wła­sne pro­ble­my. Nas cze­ka ja­sno okre­ślo­ne za­da­nie i te­go się trzy­maj­my.

– Na obec­nym eta­pie nie wi­dzę moż­li­wo­ści. Mo­że za pa­rę ty­go­dni coś się wy­kla­ru­je.

– Czy­li mo­ni­to­ru­je­my ca­ły ob­szar i pro­te­stu­je­my na fo­rum ONZ-etu, choć w grun­cie rze­czy nie ist­nie­je szan­sa za­blo­ko­wa­nia in­we­sty­cji – pod­su­mo­wa­ła Ash­ley.

– Za­in­we­sto­wa­li tam mi­liar­dy. Praw­nych środ­ków nie ma­my i  zda­je się mieć nie bę­dzie­my. Je­dy­na me­to­da to wejść w re­jon z wła­sny­mi fir­ma­mi. Za­jąć jak naj­wię­cej, do­pó­ki ist­nie­ją ku te­mu moż­li­wo­ści.

– Wbij­my fla­gę na bie­gu­nie i po­wiedz­my, że jest nasz – za­śmiał się Spen­cer.

– Bar­dzo za­baw­ne, John, bar­dzo.

– A cze­mu nie?

– Ma­ło ma­my zmar­twień?

– Jesz­cze jed­no ani nam nie po­mo­że, ani nie za­szko­dzi.

– Pro­szę nie słu­chać, miss Au­stin.

– Mnie się ten po­mysł po­do­ba.

– Wła­śnie. Kto bę­dzie pro­te­sto­wał? Pin­gwi­ny? Już wi­dzę, jak wy­stę­pu­ją na fo­rum Zgro­ma­dze­nia Ogól­ne­go. Te pierw­sze stro­ny w ga­ze­tach.

– Za­raz uj­mą się za ni­mi obroń­cy zwie­rząt i ca­ła resz­ta po­pa­prań­ców – po­wie­dział urzęd­nik od­po­wie­dzial­ny za re­fe­rat.

– Szko­da, że nie pro­te­stu­ją obec­nie.

– Wi­docz­nie nie­któ­rym wię­cej ucho­dzi.

Dys­ku­sja za­czę­ła się rwać. Ash­ley do­szła do wnio­sku, że wła­ści­wie nie do­wie­dzia­ła się ni­cze­go kon­kret­ne­go. Ow­szem, sta­ra­li się. Czy to ich wi­na, że od­le­głość i nie­go­ścin­ny te­ren ogra­ni­cza­ły środ­ki re­ko­ne­san­so­we do pa­ru opcji? Już po­przed­nim ra­zem wi­dzia­ła, jak to się za­ła­twia. Nikt tak ła­two nie zre­zy­gnu­je z prze­wi­dy­wa­nych zy­sków się­ga­ją­cych gi­gan­tycz­nych kwot. To już na­wet nie mi­liar­dy do­la­rów, eu­ro czy ju­anów. Cho­dzi­ło o przy­szłość wie­lu kra­jów. W tym i jej.

– Do­brze, spra­wy ener­ge­tycz­ne odłóż­my na póź­niej.

Urzęd­nik wstał i ski­nął gło­wą. Je­go za­da­nie do­bie­gło koń­ca. Po­zo­sta­łe kwe­stie, ja­kie bę­dą oma­wiać, już go nie do­ty­czy­ły. Wy­szedł od­pro­wa­dza­ny spoj­rze­nia­mi.

– John, co da­lej?

– Jest te­go tro­chę.

– Za­cznij od naj­waż­niej­sze­go.

– Ten cho­ler­ny Asad wciąż sie­dzi na stoł­ku.

PRZE­STRZEŃ PO­WIETRZ­NA NAD EU­RO­PĄ | 15 paź­dzier­ni­ka, go­dzi­na 07:55

Jak to szło? Ja­koś tak: po­stęp cy­wi­li­za­cyj­ny to wy­nik zmian kli­ma­tycz­nych, roz­wo­ju han­dlu i tech­no­lo­gii oraz ru­chów spo­łecz­nych, a nie jed­no­stek.

Do­bre, tyl­ko gdzie się z tym ze­tknął? Książ­ka, wy­kład czy wy­po­wiedź eks­per­ta w te­le­wi­zji? I jesz­cze o tych jed­nost­kach. Nie­zu­peł­nie mógł się z tym zgo­dzić. Cza­sa­mi ja­kiś su­kin­syn nada­wał roz­wo­jo­wi zu­peł­nie od­mien­ny kie­ru­nek. Naj­czę­ściej wstecz­ny. A mo­że mu­sia­ło tak być, że­by resz­ta świa­ta nie usta­wa­ła w wy­sił­kach. Mo­że?

Prze­krę­cił się na fo­te­lu lot­ni­czym, na ile po­zwa­la­ła ogra­ni­czo­na prze­strzeń. Na szczę­ście zaj­mu­ją­cy miej­sce obok to­wa­rzysz po­dró­ży spał, lek­ko po­chra­pu­jąc. Uno­szą­ca się w po­wie­trzu woń pły­nu do go­le­nia STR 66 draż­ni­ła noz­drza. Jak na urzęd­ni­ka od­de­le­go­wa­ne­go do eu­ro­pej­skiej fi­lii je­go są­siad nie miał wy­ra­fi­no­wa­ne­go gu­stu. Na do­da­tek ca­ły po­przed­ni wie­czór za­mę­czał go sta­ty­sty­ka­mi sprze­da­ży pro­duk­tów, któ­re wpro­wa­dza­li na ry­nek. Uspo­ko­ił się do­pie­ro po so­lid­nym drin­ku, po­zwa­la­jąc She­par­do­wi za­jąć się wła­sny­mi my­śla­mi.

Po­now­nie przej­rzał no­tat­ki. Za­trzy­mał się na czę­ści hi­sto­rycz­nej. Gdy spo­rzą­dzał od­pis, wy­da­wa­ło się to za­baw­ne. Car Pa­weł I udu­szo­ny w 1801 przez wła­snych do­rad­ców za wie­dzą sy­nów Alek­san­dra, Kon­stan­te­go i Mi­ko­ła­ja. Sche­dę przej­mu­je Alek­san­der, któ­ry umie­ra w klasz­to­rze w Ta­gan­ro­gu w 1825. Oko­licz­no­ści nie są ja­sne. Na­stęp­nie Mi­ko­łaj I, zmar­ły w 1855 po ca­łej se­rii po­ra­żek, z któ­rych prze­gra­na w woj­nie krym­skiej za­ła­ma­ła go zu­peł­nie. Mó­wio­no, że zo­stał otru­ty. Alek­san­dra II za­bi­ja w 1881 bom­ba ter­ro­ry­sty Hry­nie­wiec­kie­go. Alek­san­der III umie­ra na sku­tek wcze­śniej­szych za­ma­chów, no i Mi­ko­łaj II, roz­strze­la­ny przez bol­sze­wi­ków. Cie­ka­wy kraj. Nie ma co. A na­stęp­ne sto lat wy­glą­da­ło znacz­nie go­rzej.

Cią­gle nie wie­dział, cze­go się spo­dzie­wać. Za­się­gnął ję­zy­ka tu i tam. W koń­cu tra­fił do zna­jo­me­go zna­jo­me­go. Ten nie był Ro­sja­ni­nem, tyl­ko Po­la­kiem. Na wieść o wy­pra­wie ro­ze­śmiał się w głos. Udzie­lił mu kil­ku wska­zó­wek i po­le­cił pa­rę ad­re­sów. Je­śli przy­pad­kiem znaj­dzie się w War­sza­wie, ma za­py­tać o..., na pew­no nie bę­dzie roz­cza­ro­wa­ny. Prze­wi­nął jesz­cze raz wszyst­kie te­le­fo­ny i ad­re­sy. Wte­dy po­mysł wy­da­wał się przed­ni, obec­nie ta­ki so­bie.

Pa­sa­żer­ski Bo­eing 747 roz­po­czął pro­ce­du­rę lą­do­wa­nia. Wyj­rzał, na ile po­zwa­la­ły wa­run­ki, na ze­wnątrz. Paź­dzier­nik to nie naj­lep­sza po­ra na po­dró­żo­wa­nie, chy­ba że na po­łu­dnie. Nie wi­dział co praw­da wie­le, bo wszyst­ko po dru­giej stro­nie szy­by roz­pły­wa­ło się w naj­róż­niej­szych od­cie­niach sza­ro­ści, ale już to so­bie wy­obra­żał. Po wy­lą­do­wa­niu po­je­dzie do ho­te­lu, weź­mie prysz­nic, zje coś i wy­ko­na pa­rę te­le­fo­nów. Łyk­nie nie­co eg­zo­ty­ki, bo rów­nie do­brze mógł­by się zna­leźć po ciem­nej stro­nie Księ­ży­ca.

– Pan Nor­ton She­pard?

– Tak.

– To pań­ski ba­gaż?

– Ow­szem.

– Pro­szę otwo­rzyć.

Dziew­czy­na wy­glą­da­ła cał­kiem atrak­cyj­nie, tyl­ko czy wszyst­kie urzęd­nicz­ki na wszyst­kich lot­ni­skach świa­ta no­szą tak kosz­mar­ne uni­for­my? Ten tu­taj w ko­lo­rze zgni­łej zie­le­ni i z ta­ką sa­mą okrą­głą czap­ką wy­glą­dał fa­tal­nie.

Pra­cow­ni­ca Urzę­du Cel­ne­go, a mo­że Stra­ży Gra­nicz­nej sta­ra­ła się być mi­ła, choć wi­dać by­ło, że po pa­ro­go­dzin­nej służ­bie naj­chęt­niej po­szła­by do do­mu.

Roz­piął su­wak spor­to­wej tor­by, sta­ra­jąc się nie oka­zać znie­cier­pli­wie­nia.

– Broń, nar­ko­ty­ki?

– Na­wet gdy­bym po­sia­dał, to ra­czej nie od­po­wie­dział­bym twier­dzą­co.

Twar­de spoj­rze­nie sza­rych oczu wy­raź­nie wska­zy­wa­ło, że jest w ta­ra­pa­tach.

– Pro­szę za mną.

Za­brał ba­gaż i ru­szył w stro­nę po­miesz­czeń prze­zna­czo­nych dla per­so­ne­lu.

Na cho­le­rę mu to by­ło? Po­wi­nien grzecz­nie od­po­wie­dzieć, za­miast si­lić się na bły­sko­tli­we uwa­gi.

We­szli do po­ko­ju bez okien. Nim zdą­żył za­mknąć drzwi, zja­wił się ko­lej­ny funk­cjo­na­riusz. Pod­sko­czył, kie­dy pies, nie­miec­ki owcza­rek wiel­ko­ści cie­la­ka, otarł się o je­go no­gi. Krót­ki dia­log w nie­zna­nym sze­lesz­czą­cym ję­zy­ku, ko­lej­na po­stać, tym ra­zem w sza­rym gar­ni­tu­rze. Cie­ka­we, co z te­go wy­nik­nie.

– Pan jest oby­wa­te­lem Sta­nów Zjed­no­czo­nych, pa­nie eee… She­pard? – Ten w cy­wi­lu zaj­rzał do pasz­por­tu.

– Tak. – Po­tul­nie kiw­nął gło­wą.

– I oczy­wi­ście zda­je pan so­bie spra­wę, dla­cze­go się tu zna­lazł?

– Nie bar­dzo.

– Za­da­no pa­nu pro­ste py­ta­nie.

– Ja­koś nie po­tra­fi­łem oprzeć się pro­stej od­po­wie­dzi, gdy uj­rza­łem tę ład­ną urzęd­nicz­kę.

Tym ra­zem na­po­tkał lo­do­wa­te i po­gar­dli­we spoj­rze­nie dziew­czy­ny. Pies ob­wą­chał tor­bę Nor­to­na. Ob­li­zał się ró­żo­wym ję­zy­kiem i wró­cił pod drzwi.

– Ro­zu­miem, że mam to otwo­rzyć.

– Tak bę­dzie naj­le­piej.

Szarp­nął za su­wak i wy­sy­pał za­war­tość na blat sto­łu. Cel­nik za­ło­żył pa­rę la­tek­so­wych rę­ka­wi­czek i prze­trzą­snął gar­de­ro­bę. Tro­chę trwa­ło, za­nim prze­rzu­cił stos. Nie­zra­żo­ny nie­po­wo­dze­niem przej­rzał bocz­ne kie­sze­nie i sa­mą tor­bę.

– Tu wi­dzę wi­zę do Ro­sji?

– Ja­dę tam na­pi­sać re­por­taż.

– Jest pan dzien­ni­ka­rzem?

– Wol­nym strzel­cem.

– I War­sza­wa zu­peł­nie przy­pad­kiem zna­la­zła się na tra­sie pań­skiej po­dró­ży?

– Nie do koń­ca. Chcia­łem od­wie­dzić pa­rę osób, po­roz­ma­wiać.

– Pro­szę ku­pić ja­kieś cie­plej­sze rze­czy. Tam, gdzie się pan wy­bie­ra, by­wa zim­no.

– Sły­sza­łem.

– Mo­że pan iść i na przy­szłość ra­dzę uwa­żać na sło­wa.

– Na pew­no do­sto­su­ję się do tych wska­zó­wek.

Zwi­nął wszyst­ko w jed­ną ku­lę i we­pchnął z po­wro­tem do czar­nej spor­to­wej Ni­ke. Czuł się upo­ko­rzo­ny. Wła­ści­wie nic nie zro­bił. Głu­pi żart i za­raz ty­le za­mie­sza­nia.

Opu­ścił ter­mi­nal i wsiadł do tak­sów­ki. Po­dał ad­res ho­te­lu w cen­trum. Sa­mo­chód ru­szył wol­no, po­szu­ku­jąc od­po­wied­nie­go pa­sa ru­chu. Jak na ra­zie po­ra­nek spie­przył do­ku­ment­nie.

Pierw­szy te­le­fon – kom­plet­na po­mył­ka. Przez dłuż­szą chwi­lę nikt nie od­bie­rał, aż w koń­cu włą­czy­ła się au­to­ma­tycz­na se­kre­tar­ka.

Dru­gi nie był zły, ty­le tyl­ko że roz­mów­ca prze­by­wał w in­nym mie­ście i miał wró­cić za pa­rę dni. Ty­le cza­su nie po­sia­dał.

Ko­lej­ny oka­zał się nie­ak­tu­al­ny, a przy czwar­tym nie sły­szał na­wet sy­gna­łu.

Po­zo­sta­ła ostat­nia moż­li­wość. Na­ci­skał ko­lej­ne kla­wi­sze z pew­nym nie­po­ko­jem. Jak tak da­lej pój­dzie, wi­zy­ta w Pol­sce oka­że się zu­peł­nym nie­wy­pa­łem.

– Ha­lo? – Zde­cy­do­wa­ny mę­ski głos. Nie jest źle.

– Czy roz­ma­wiam z pa­nem Ko­siń­skim? – za­py­tał wol­no, cie­kaw, czy tam­ten zna an­giel­ski.

– We wła­snej oso­bie – usły­szał wy­raź­ną od­po­wiedź.

– Ma­my wspól­nych zna­jo­mych. – Szyb­ko wy­ja­śnił, jak zdo­był nu­mer te­le­fo­nu. – Je­stem prze­jaz­dem, a z te­go, co wiem, jest pan wła­ści­wą oso­bą... że tak po­wiem: je­dy­ną, któ­ra mo­że wpro­wa­dzić mnie w te­mat.

– Ukła­dy sca­lo­ne, pro­ce­so­ry?

– Ależ nie. Je­stem dzien­ni­ka­rzem.

She­pard wstrzy­mał od­dech. Od de­cy­zji roz­mów­cy za­le­ża­ło dal­sze po­stę­po­wa­nie.

– To przy­pa­dek, że je­stem w War­sza­wie. Wła­ści­wie wy­bie­ram się gdzie in­dziej – do­po­wie­dział na wszel­ki wy­pa­dek.

– Do­brze, za­pisz so­bie ad­res. Oko­ło osiem­na­stej pa­su­je? Wcze­śniej nie mo­gę. Wła­śnie wy­cho­dzę na uczel­nię.

– Do­sko­na­le. – Nor­ton na ka­wał­ku ga­ze­ty za­no­to­wał na­zwę uli­cy, nu­mer do­mu i miesz­ka­nia. – Je­śli się nie zgu­bię, bę­dę o cza­sie.

Prze­rwał po­łą­cze­nie i zer­k­nął na ze­ga­rek. Le­d­wo do­cho­dzi­ło po­łu­dnie. Tro­chę po­ki­ma, zje obiad i zo­ba­czy, co to mia­sto ma do za­ofe­ro­wa­nia.

Trzy i pół go­dzi­ny póź­niej She­pard wy­szedł na uli­cę. Spoj­rzał w le­wo, spoj­rzał w pra­wo i przed sie­bie. Pa­rę wy­so­ko­ściow­ców, z któ­rych zwłasz­cza je­den przy­cią­gał wzrok. Po­szu­kał przej­ścia przez jezd­nię i za­trzy­mał się na chod­ni­ku po prze­ciw­nej stro­nie.

Więk­szość prze­chod­niów po­gna­ła do me­tra, ale nie on. Wy­cią­ga­jąc dłu­gie no­gi, po­szedł w kie­run­ku umow­ne­go cen­trum, roz­glą­da­jąc się na obie stro­ny. Trud­no po­wie­dzieć, cze­go się spo­dzie­wał. Zu­peł­nie nie miał wy­obra­że­nia ani mia­sta, ani kra­ju. Tych pa­rę zdjęć z ne­tu zu­peł­nie nic nie mó­wi­ło, cho­ciaż je­den bu­dy­nek roz­po­zna­wał na pew­no, ten z igli­cą wy­glą­da­ją­cy jak nie do koń­ca do­pra­co­wa­ny pro­jekt któ­re­goś z re­no­mo­wa­nych biur ar­chi­tek­to­nicz­nych. Sam gmach jesz­cze by uszedł, tyl­ko po co te przy­staw­ki z bo­ku? Wi­dział, że są czte­ry, wy­ra­sta­ją­ce z każ­de­go ro­gu. Za­darł gło­wę. Do­strzegł lu­dzi na ta­ra­sie wi­do­ko­wym. Co mu szko­dzi?

Szkol­na wy­ciecz­ka po­dą­ża­ła wła­śnie w kie­run­ku wej­ścia. Wol­nym kro­kiem, by nie przy­cią­gać ni­czy­jej uwa­gi, po­szedł za nią. W środ­ku ku­pił bi­let i udał się w stro­nę wind. Jaz­dę do gó­ry jesz­cze mógł znieść, start – i wnętrz­no­ści zo­sta­wa­ły na pod­ło­dze. Go­rzej w dół. Nie zno­sił uczu­cia, kie­dy wą­tro­ba chcia­ła zo­ba­czyć, co jest na ze­wnątrz. Ob­ser­wo­wał cy­fer­ki zna­czą­ce mi­ja­ne pię­tra. Win­da zwol­ni­ła i za­trzy­ma­ła się. Mi­nął hol i wy­szedł na ta­ras.

Szko­da, że po­go­da nie do­pi­sa­ła. Gra­ni­ce mia­sta okre­śla­ła de­li­kat­na, sza­ra mgieł­ka na ho­ry­zon­cie. Gdzie nie spoj­rzał, to sa­mo. Prze­spa­ce­ro­wał się wko­ło, za­pa­mię­tu­jąc cha­rak­te­ry­stycz­ne miej­sca. Mo­że póź­nej o nie za­py­ta.

Wiatr za­ci­nał mżaw­ką. Od ra­zu zro­bi­ło się chłod­niej i wil­got­niej.

Zje­chał i po­now­nie zna­lazł się w punk­cie wyj­ścia. Za­py­tał o uli­cę dwie chi­cho­czą­ce na­sto­lat­ki. Zła­mał w ten spo­sób pierw­szą za­sa­dę miej­skie­go sur­wi­wa­lu – ni­g­dy nie py­taj ko­biet o dro­gę – ale nie prze­jął się tym zbyt­nio. Zo­sta­ły trzy go­dzi­ny. Zdą­ży choć­by na czwo­ra­kach.

Nie­co da­lej do­strzegł sklep z odzie­żą. Ra­czej do­sto­su­je się do ra­dy cel­ni­ka. Już tu­taj by­ło chłod­no, a co do­pie­ro da­lej na wschód.

Ku­pił kra­cia­stą wa­to­wa­ną ko­szu­lę, ja­kiej uży­wa­ją węd­ka­rze i kie­row­cy cię­ża­ró­wek, i za­raz za­ło­żył na grzbiet. Do te­go gru­be skar­pet­ki i blu­za z kap­tu­rem. Tro­chę ze­szło, za­nim sprze­daw­czy­ni zna­la­zła od­po­wied­ni roz­miar. Oka­za­ło się, że jest nie­wy­mia­ro­wy.

Dziw­ny kraj. Wy­god­ne spor­to­we bu­ty za­mie­nił na żół­te tra­per­ki Ca­te­pil­la­ra. O ma­ło nie po­znał sam sie­bie w lu­strze. To, co po­zo­sta­ło, spa­ko­wał do pla­sti­ko­wej re­kla­mów­ki.

Zlo­ka­li­zo­wał ad­res ja­kieś pół go­dzi­ny przed osiem­na­stą. Do­bra, nie wpro­si się ot tak so­bie. Za­wró­cił do miej­sca, gdzie przed chwi­lą wi­dział mar­ket. Po­szu­kał sto­iska z al­ko­ho­lem. Wy­brał sze­ścio­pak Gu­in­nes­sa i bu­tel­kę Ji­ma Be­ama.

Zo­ba­czy, co z te­go wyj­dzie.

Na pięć mi­nut przed wy­zna­czo­nym cza­sem był go­tów. Ka­mie­ni­ca wy­glą­da­ła na przy­jem­ne miej­sce. Ja­sna ele­wa­cja, traw­nik przed wej­ściem i klo­ny wzdłuż uli­cy.

Spraw­dził nu­mer miesz­ka­nia, wkra­cza­jąc do klat­ki, któ­ra o dzi­wo nie by­ła za­mknię­ta. Pierw­sze pię­tro. Jest. Nu­mer pią­ty. Za­dzwo­nił.

Ci­sza.

Po­no­wił pró­bę. To sa­mo. Ja­sna cho­le­ra, ale się wko­pał. Nie bę­dzie stał jak pa­lant. Znie­chę­co­ny ru­szył ku scho­dom.

Na do­le szczęk­nę­ły drzwi. Usły­szał szyb­kie kro­ki i na pół­pię­trze przy­sta­nął męż­czy­zna w po­dob­nym wie­ku co on.

Przy­bysz zer­k­nął na ze­ga­rek.

– Jest za trzy.

– Nie ma spra­wy. Je­stem za wcze­śnie.

Do­pie­ro kie­dy Po­lak sta­nął przed She­par­dem, ten do­strzegł, ja­ki jest wy­so­ki i po­tęż­nie zbu­do­wa­ny. Jak to się mó­wi, ka­wał chło­pa. Uścisk rę­ki też miał ni­cze­go so­bie.

– Ma­ciek.

– Nor­ton.

– Za­pra­szam.

Otwo­rzył za­mek klu­czem i roz­warł drzwi na oścież przed go­ściem.

– Prze­pra­szam za ba­ła­gan.

– Miesz­kasz sam? – za­py­tał She­pard. – Sor­ry, to nie­dy­skret­ne py­ta­nie.

– Trud­no po­wie­dzieć. Pew­na oso­ba nie mo­że się zde­cy­do­wać.

– Ro­zu­miem.

– A tam, ro­zu­miesz. Sia­daj.

Dzien­ni­karz przy­sta­nął na środ­ku du­że­go po­ko­ju. Wie­dział, że eu­ro­pej­skie miesz­ka­nia są znacz­nie mniej­sze od tych w je­go kra­ju, ale że­by aż tak?

– Czym się zaj­mu­jesz?

– Wy­kła­dam elek­tro­ni­kę. – Przy­sie­dli na fo­te­lach na­prze­ciw sie­bie. – Koń­czę dok­to­rat, ta­kie tam ży­cio­we za­krę­ty. Za rok, jak do­brze pój­dzie, otrzy­mam sty­pen­dium na MIT.

– Je­stem pod wra­że­niem.

– No­wo­cze­sne tech­no­lo­gie.

– Woj­sko­we?

– Naj­pierw woj­sko­we, po­tem cy­wil­ne. Jak za­wsze.

Nor­ton wy­cią­gnął pi­wo i flasz­kę z tor­by.

– Nie wie­dzia­łem, co lu­bisz.

– By­le nie kwia­ty. Tak jest świet­nie.

– Ba­łem się, że mo­żesz być nie­pi­ją­cy.

– Cie­ka­we przy­pusz­cze­nie. – Otwo­rzy­li pusz­ki i prze­la­li za­war­tość do wy­so­kich szkla­nek. – Mów, co cię spro­wa­dza.

– Mam kło­pot. Ja­dę do Ro­sji, a zu­peł­nie nie wiem, cze­go się spo­dzie­wać.

– I przy­pad­kiem za­ha­czy­łeś o War­sza­wę.

– Do­sta­łem pa­rę na­mia­rów na oso­by stąd, a żad­ne­go tam. – Po­ka­zał pal­cem w po­wie­trzu, o co mu cho­dzi.

– Ow­szem, by­wa­łem na wscho­dzie pa­rę ra­zy w róż­nych spra­wach, tyl­ko po­wiedz kon­kret­nie, co chcesz wie­dzieć.

– Wszyst­ko.

– Te­go to na­wet sam Pan Bóg nie wie – ser­decz­nie ro­ze­śmiał się Ko­siń­ski. – Po­dob­no Eu­ro­pej­czy­cy nie my­ślą tak sa­mo jak Ame­ry­ka­nie, ale Ro­sja jest zu­peł­nie od­mien­na.

– Po­wiedz mi coś, cze­go nie wiem.

– Jest spe­cy­ficz­na. Spra­wy i rze­czy, któ­re uwa­żasz za oczy­wi­ste, jak nie­za­leż­ne są­dy czy kwe­stie ad­mi­ni­stra­cyj­ne, tam ta­kie nie są. Za wszyst­ko trze­ba za­pła­cić. Ko­rup­cja jest prze­ra­ża­ją­ca.

– Za­raz. – She­pard łyk­nął po­tęż­ny haust pi­wa. – Jak to za wszyst­ko? U le­ka­rza, praw­ni­ka, w ho­te­lu?

– Do­dat­ko­we usłu­gi. Wy­star­czy, że zo­ba­czą, jak po­ru­szasz się sa­mo­cho­dem na ob­cej re­je­stra­cji, i wy­do­ją do cna.

– Nie ro­zu­miem.

– Wma­new­ru­ją w ła­ma­nie prze­pi­sów. Jak chcesz po­je­chać da­lej, mu­sisz za­bu­lić. Spo­tka­ło mnie to kil­ku­krot­nie. Naj­le­piej, jak wcze­śniej przy­go­tu­jesz wie­le bank­no­tów pię­cio- i dzie­się­cio­eu­ro­wych. Od bie­dy mo­gą być do­la­ry.

Ko­siń­ski roz­par­ty na fo­te­lu na­gle zdał so­bie spra­wę, jak dłu­gą prze­był dro­gę.

Mło­dy na­uko­wiec z per­spek­ty­wa­mi. A wca­le tak się nie za­po­wia­da­ło. Za­mie­nił czar­ny pod­ko­szu­lek na gar­ni­tur, ta­ki ze śred­niej pół­ki. Wszyst­ko za pierw­sze pu­bli­ka­cje w za­chod­niej fa­cho­wej pra­sie. Ze sta­rej pacz­ki był wła­ści­wie je­dy­nym, któ­ry ro­bił ta­ką ka­rie­rę. Resz­ta za­gu­bi­ła się w po­wo­dzi co­dzien­nych spraw. Nie­któ­rych stra­cił z oczu jesz­cze pa­rę lat te­mu. Kil­ku wy­je­cha­ło szu­kać szczę­ścia gdzie in­dziej. Wkrót­ce i on opu­ści to miej­sce.

Na chwi­lę za­po­mniał o obo­wiąz­kach go­spo­da­rza, choć Ame­ry­ka­nin nie wy­glą­dał na zra­żo­ne­go. Z za­in­te­re­so­wa­niem oglą­dał miej­sce, gdzie Ko­siń­ski prze­cho­wy­wał pa­miąt­ki – ja­kieś bi­be­lo­ty, pocz­tów­ki i zdję­cia na pół­kach przy rzę­dach rów­no usta­wio­nych ksią­żek.

Nor­ton wstał i pod­szedł bli­żej. Zdję­cie przed­sta­wia­ło nie­wąt­pli­wie go­spo­da­rza po­zu­ją­ce­go wraz z dru­gim męż­czy­zną, ubra­nym w po­lo­wy mun­dur i be­ret na gło­wie.

– Kum­pel?

– Na­wet bli­ski. On by znał od­po­wie­dzi na więk­szość two­ich py­tań.

– A gdzie jest te­raz?

– Skąd mam wie­dzieć? Wpa­da raz na pa­rę mie­się­cy. Cza­sa­mi czę­ściej, cza­sa­mi rza­dziej.

– Słu­ży?

– A jak my­ślisz?

– Ja­sne. Głu­pio py­tam. – Przyj­rzał się uważ­nie po­sta­ci. – GROM?

– Coś w tym ro­dza­ju, nie wiem do­kład­nie. – Po­lak wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Szko­da.

Syl­wet­ka blon­dy­na o kwa­dra­to­wej szczę­ce nie po­zwa­la­ła o so­bie za­po­mnieć.

– Skąd wła­ści­wie wiesz o GROM-ie?

– To tak, jak­byś za­py­tał o Del­ta For­ce czy Ran­ge­rów.

– On jest Ran­ge­rem.

– Na­praw­dę?

– Skoń­czył szko­le­nie. Póź­niej już nie­wie­le mó­wił o tym, czym się zaj­mu­je. To już ty­le lat.

She­pard nie bar­dzo wie­dział, co Ko­siń­ski ma na my­śli. Na wszel­ki wy­pa­dek wo­lał nie py­tać. Po co wpę­dzać go­spo­da­rza w jesz­cze więk­sze przy­gnę­bie­nie?

– Po­wiedz, Nor­ton, na cho­le­rę ci ta ca­ła Ro­sja? Ma­ło masz te­ma­tów pod bo­kiem?

– Lu­bię być w miej­scu, w któ­rym du­żo się dzie­je.

– Przej­rza­łem dzi­siej­szą pra­sę. Tam nie dzie­je się nic.

Dzien­ni­karz po­chy­lił się w przód.

– Na ra­zie – za­zna­czył. – Ale uwierz, to się szyb­ko zmie­ni.

– Skąd wiesz?

– Bo tam, gdzie się po­ja­wiam, za­wsze ro­bi się nie­li­che za­mie­sza­nie.

– To kie­dy wy­jeż­dżasz?

Na­stęp­ne­go dnia She­pard obu­dził się z po­tęż­nym bó­lem gło­wy. Na do­da­tek nie był w ho­te­lu, tyl­ko na ka­na­pie w sa­lo­nie Ko­siń­skie­go.

Za­mru­gał po­wie­ka­mi i usiadł na po­sła­niu. Pa­rę ra­zy prych­nął i chrząk­nął, udroż­nia­jąc nos i gar­dło. Prze­łyk do­ma­gał się na­tych­mia­sto­we­go zwil­że­nia, wy­ma­sze­ro­wał więc do kuch­ni.

Im­prez­ka ni­cze­go so­bie.

Zwil­żył usta. Od ra­zu le­piej. Spraw­dził go­dzi­nę. Do wy­jaz­du po­zo­sta­ła rów­no do­ba. Z te­go, co pa­mię­tał, Ko­siń­ski obie­cał, że dzi­siej­szy wie­czór bę­dzie nie­po­wta­rzal­ny i przed­sta­wi Nor­to­na pa­ru lu­dziom, któ­rych war­to znać.

Nie po­wie­dział nie. Prze­cież wła­śnie po to przy­je­chał.

ROZDZIAŁ DRUGI

NA­RO­DO­WA OR­GA­NI­ZA­CJA WY­WIA­DOW­CZA, AN­KA­RA – TUR­CJA | 15 paź­dzier­ni­ka, go­dzi­na 08:12

– Sa­mi, masz coś...?

– Za­raz...

– Sa­mi, do cho­le­ry, mó­wię do cie­bie.

– Jesz­cze chwi­lecz­kę.

Pod­puł­kow­nik Sa­mi Ar­slan, czter­dzie­sto­pię­cio­let­ni szczu­pły i sma­gły ofi­cer, w koń­cu wy­grze­bał się z wnę­trza sa­mo­cho­du i przy­wi­tał z Em­re Çe­li­kiem nie­cier­pli­wie prze­bie­ra­ją­cym no­ga­mi na par­kin­gu przed sie­dzi­bą or­ga­ni­za­cji, dla któ­rej pra­co­wa­li.

– Sta­ry się wściek­nie.

– Ni­by dla­cze­go?

– Na­ci­ska­ją na nie­go, a on jest bez­rad­ny.

– A co to ni­by ma wspól­ne­go z na­mi?

– Do­wiesz się na od­pra­wie.

Obaj szyb­kim kro­kiem ru­szy­li w stro­nę bu­dyn­ku. Po­ra urzę­do­wa­nia zbli­ża­ła się nie­uchron­nie.

– Mo­że w koń­cu po­le­ci ze stoł­ka – za­su­ge­ro­wał Ar­slan.

– Ma­ło praw­do­po­dob­ne. – Çe­lik po­sta­wił koł­nierz płasz­cza. – Wca­le się nie zdzi­wię, jak po­pro­si cie­bie czy mnie na roz­mo­wę. Po­trze­bu­je atu­tów. Ro­zu­miesz? Nie po­gło­sek czy nie do koń­ca spraw­dzo­nych in­for­ma­cji, tyl­ko cze­goś, co po­zwo­li mu zo­stać.

– Ta­cy jak on przy­cho­dzą i od­cho­dzą.

– Fi­dan jest in­ny.

We­szli do środ­ka i oka­za­li prze­pust­ki straż­ni­kom. W koń­cu mi­nę­li war­tę i ru­szy­li do biur.

– Nie py­ta­łem bez po­wo­du.

– Em­re, wiem. – Ar­slan za­trzy­mał się przed wła­snym se­kre­ta­ria­tem i ro­zej­rzał po ko­ry­ta­rzu. – Nie na­ci­skaj. Zo­rien­tu­ję się, co i jak, i dam znać. Zo­ba­czy­my się póź­niej – po­że­gnał ko­le­gę i wkro­czył do po­miesz­czeń, któ­re zaj­mo­wa­ła je­go sek­cja. Ski­nął se­kre­tar­ce i wszedł do swo­je­go ga­bi­ne­tu.

Z grub­sza wie­dział, co gnę­bi­ło Çe­li­ka. Rzą­dzą­cy kra­jem umiar­ko­wa­ni is­la­mi­ści po­wo­li, acz nie­ubła­ga­nie zaj­mo­wa­li wciąż no­we re­jo­ny biu­ro­kra­tycz­nych struk­tur pań­stwa. Ar­mia prze­sta­wa­ła być sku­tecz­nym gwa­ran­tem świec­ko­ści kra­ju. Część bu­rzą­cej się ka­dry od­su­wa­no od po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji lub wy­sy­ła­no na eme­ry­tu­rę. Mod­ne sta­wa­ło się wręcz ma­ni­fe­sto­wa­nie przy­wią­za­nia do re­li­gii, co rów­no­cze­śnie wy­wo­ły­wa­ło nie­po­kój w zla­icy­zo­wa­nej Eu­ro­pie. Ty­le lat pró­bo­wa­li do­stać się do struk­tur unij­nych. Wy­cho­dzi­ło wszyst­kim, tyl­ko nie im. Biu­ro­kra­ci z Bruk­se­li chcie­li we wspól­nej ro­dzi­nie wi­dzieć każ­de­go, by­le tyl­ko go­dził się na wszel­kie wa­run­ki i miesz­kał na za­chód od Bos­fo­ru.

Przez la­ta ob­ser­wo­wał umi­zgi tu­rec­kich dy­plo­ma­tów za­bie­ga­ją­cych o przy­chyl­ność Ko­mi­sji Eu­ro­pej­skiej. De­cy­zje cią­gle od­su­wa­no w cza­sie. Bez koń­ca. Wciąż mó­wio­no o pra­wach czło­wie­ka i sto­sun­kach z są­sia­da­mi. Do­bre so­bie. Gdy­by ta­ką Fran­cję umie­ścić na ich miej­scu, to cie­ka­we, jak by so­bie po­ra­dzi­ła. Par­szy­wi hi­po­kry­ci.

Nie, to nie.

W koń­cu Tur­cja wy­bra­ła wła­sną dro­gę. Kie­dy ob­ser­wo­wał w te­le­wi­zji nie­koń­czą­cy się cha­os na uli­cach Aten, wie­dział, że do­brze się sta­ło. Nie­udol­ne urzę­da­sy na nich zrzu­ci­ły­by pew­nie po­moc tym, któ­rzy w ża­den spo­sób na to nie za­słu­gi­wa­li. Zda­niem wie­lu w Gre­cję moż­na wpom­po­wać ko­lej­ne dzie­siąt­ki mi­liar­dów bez więk­sze­go efek­tu. Oczy­wi­ście do pew­ne­go mo­men­tu, bo nie wszyst­ko prze­pa­da­ło w tej stud­ni bez dna.

Oni wie­dzie­li o tym naj­le­piej. W koń­cu kto jak nie Na­ro­do­wa Or­ga­ni­za­cja Wy­wia­dow­cza mu­sia­ła to mo­ni­to­ro­wać? Krót­ko mó­wiąc, we­se­li Hel­le­no­wie za­nie­dby­wa­li wszyst­ko oprócz zbro­jeń. Tak, tak... Grec­ka ar­mia wca­le nie ucier­pia­ła za bar­dzo na kry­zy­sie. Wciąż sta­no­wi­ła po­kaź­ną si­łę i by­ła kon­ku­ren­tem w re­jo­nie. Eska­dry F-16 i Mi­ra­ge 2000-5 w licz­bie dwu­stu i cał­kiem znacz­na flo­ta, na któ­rą skła­da­ło się dzie­więt­na­ście nisz­czy­cie­li, fre­gat i kor­wet oraz czter­na­ście okrę­tów pod­wod­nych, to nie był prze­ciw­nik, ja­kie­go moż­na lek­ce­wa­żyć. Wszy­scy Tur­cy, a oni w szcze­gól­no­ści, wie­dzie­li, że wy­star­czy na­wet do­mnie­ma­ne za­gro­że­nie ze stro­ny An­ka­ry, a Gre­cy po­prą bez­wa­run­ko­wo każ­de­go, kto spra­wu­je wła­dzę w Ate­nach. Pa­ra­doks ja­kich ma­ło. A mo­że jed­nak nie. Tu­taj hi­sto­rii tak ła­two się nie za­po­mi­na­ło. Je­że­li do­dać do te­go plan za­ku­pu no­wych okrę­tów, sześć­dzie­się­ciu Eu­ro­fi­gh­te­rów, ba! – mó­wi­ło się rów­nież o F-35 – to zu­peł­nie oczy­wi­ste sta­wa­ło się py­ta­nie: jak to wszyst­ko funk­cjo­nu­je? Brak pie­nię­dzy na wy­pła­ty, a rów­no­cze­śnie pro­wa­dze­nie gi­gan­tycz­nych przy­go­to­wań wo­jen­nych. Do gło­wy pod­puł­kow­ni­ko­wi przy­cho­dzi­ło tyl­ko jed­no sło­wo: fe­no­men.

Tym wszyst­kim zaj­mo­wał się Em­re Çe­lik, co­dzien­nie przy­glą­da­jąc się ma­pie, na któ­rej grec­kie ba­zy wo­jen­ne na wy­spach Mo­rza Egej­skie­go pod­cho­dzi­ły pod sa­mo wy­brze­że Tur­cji. Każ­de­go pa­trio­tę na po­dob­ny wi­dok za­le­wa­ła krew. Kie­dyś wszyst­ko na­le­ża­ło do Im­pe­rium Osmań­skie­go – pół­noc­na Afry­ka, Bli­ski Wschód i Bał­ka­ny. Pod­cho­dzi­li pod Wie­deń, sztur­mo­wa­li Mal­tę, bi­li się z Per­sa­mi i wy­sy­ła­li okrę­ty na Oce­an In­dyj­ski. W swo­im cza­sie by­li nie­po­ko­na­ną po­tę­gą. Przed za­stę­pa­mi suł­ta­nów drżał świat. Wo­jow­ni­kom świę­tej woj­ny nie po­tra­fi­ła spro­stać We­ne­cja, Rzym, Ge­nua, Hisz­pa­nia i jo­an­ni­ci. So­jusz Osma­nów z Fran­cją po­zwa­lał trzy­mać za gar­dło resz­tę skon­flik­to­wa­nych państw eu­ro­pej­skich. Je­że­li na­wet ta­ka wi­zja dzie­jów by­ła tro­chę na­cią­ga­na, nie mia­ło to zna­cze­nia. To by­ła Tur­cja, o ja­ką war­to wal­czyć i umie­rać. Już raz te­go do­ko­na­li, a ta­kich rze­czy się nie za­po­mi­na.

Tu­rec­ko­ję­zycz­ne na­ro­dy i lu­dy wciąż ist­nia­ły w zmie­nia­ją­cej się bez­u­stan­nie rze­czy­wi­sto­ści. Po­czy­na­jąc od Kau­ka­zu, po­przez daw­ną ro­syj­ską Azję Cen­tral­ną, po Uj­gu­rów sta­no­wią­cych cał­kiem po­kaź­ną mniej­szość za­chod­nich Chin. Nie­jed­ne­mu ma­rzy­ło się po­now­ne zjed­no­cze­nie, a na sa­mych ma­rze­niach się nie koń­czy­ło. Po­zy­cja Tur­cji w świe­cie wciąż na­bie­ra­ła zna­cze­nia.

Wła­ści­wie by­ła jed­nym z naj­po­tęż­niej­szych państw mu­zuł­mań­skich, o ile nie sta­ła na ich cze­le. Sil­na go­spo­dar­czo, po­li­tycz­nie i mi­li­tar­nie. Ma­ło kto mógł się z nią rów­nać. Dla wie­lu sta­no­wi­ła wzór do na­śla­do­wa­nia. Ze zda­niem An­ka­ry mu­siał się li­czyć każ­dy, obo­jęt­nie, czy był to szef struk­tur unij­nych, czy se­kre­tarz sta­nu USA. Wie­lu cze­ka­ło, aż w koń­cu ude­rzą pię­ścią w stół i roz­pocz­ną po­rząd­ki, o ja­kich ni­ko­mu jesz­cze się nie śni­ło.

Oj, tak, wy­star­czy­ło zer­k­nąć na ma­pę, by zo­ba­czyć, że zaj­mu­ją bar­dzo waż­ne miej­sce w świa­to­wej ukła­dan­ce.

Na po­łu­dnie Sy­ria i Li­ban. Oba kra­je bez więk­sze­go zna­cze­nia. Oczy­wi­ście od­wiecz­ny wróg – Iran – uważ­nie ich ob­ser­wo­wał. A oni je­go. Je­dy­ny pro­blem to Izra­el. Do tej po­ry nie­zmier­nie rzad­ko wcho­dzi­li so­bie w pa­ra­dę, choć spra­wa Kon­wo­ju Po­ko­ju wciąż jesz­cze wie­lu oso­bom od­bi­ja­ła się czkaw­ką.

Na za­cho­dzie, tuż za pro­giem – Bał­ka­ny i ca­ła ma­sa pań­ste­wek kie­dyś za­leż­nych od nich. Te­raz to Unia Eu­ro­pej­ska. Kij im w oko. Wszyst­kie ży­ją w od­wiecz­nym stra­chu przed ni­mi i z my­ślą, czy aby na pew­no ni­g­dy wię­cej nie zo­sta­ną na­je­cha­ne.

Wszy­scy oprócz Bo­śnia­ków. Dla nich tu­rec­ki pro­tek­to­rat mógł­by być szan­są wyj­ścia na pro­stą. Je­dy­ny mu­zuł­mań­ski kraj w Eu­ro­pie wy­da­wał się pa­ria­sem, po­dob­nie jak Al­ba­nia, z któ­rą tak na­praw­dę nie wia­do­mo, co zro­bić.

Po dru­giej stro­nie Mo­rza Czar­ne­go – Krym i Ukra­ina. Na ra­zie bez zna­cze­nia. Na ra­zie...

Od­ru­cho­wo spoj­rzał na por­tret Ke­ma­la Ata­tür­ka, Oj­ca Na­ro­du, na­cjo­na­li­stycz­ne­go przy­wód­cy z po­cząt­ku dwu­dzie­ste­go wie­ku. Bez nie­go Tur­cja, ja­ką zna­ją wszy­scy, w ogó­le by nie ist­nia­ła. Zdję­cia wo­dza wi­dy­wa­no wszę­dzie – w urzę­dach, szko­łach i ga­bi­ne­tach po­li­ty­ków. Przez ca­ły wiek to je­go po­glą­dy wy­ty­cza­ły bieg spraw.

Jak zwy­kle w ta­kich przy­pad­kach wszyst­ko dzia­ło się do cza­su. No­wa Par­tia Spra­wie­dli­wo­ści i Roz­wo­ju, za­ło­żo­na przez obec­ne­go pre­mie­ra i dzia­ła­czy pro­islam­skich, wy­da­wa­ła się cen­tro­pra­wi­co­wą, kon­ser­wa­tyw­ną i dą­żą­cą do zjed­no­cze­nia z Unią Eu­ro­pej­ską, jed­nak wie­lu dzia­ła­czy hoł­do­wa­ło znacz­nie bar­dziej ra­dy­kal­nym roz­wią­za­niom.

Sam Ar­slan, im dłu­żej się nad tym za­sta­na­wiał, tym bar­dziej przy­zna­wał im ra­cję. Po­ra­dzą so­bie bez pro­sze­nia o po­moc.

Pew­nie nie­dłu­go i Bruk­se­la przyj­dzie po ła­skę. Nie­do­cze­ka­nie. Pro­blem był tyl­ko je­den – bra­ko­wa­ło osta­tecz­ne­go ar­gu­men­tu. Cze­goś ta­kie­go, że jak wal­ną pię­ścią w stół, wszy­scy za­milk­ną. Cze­goś, co po­sia­dał Izra­el, a je­go kon­ku­ren­ci nie, by w ra­zie kon­fron­ta­cji sto­li­ce opo­nen­tów zmie­ni­ły się w ra­dio­ak­tyw­ny pył.

Nie po­tra­fił te­go wy­sło­wić. Na­wet nie do­pusz­czał tej my­śli. Wy­star­czy­ło, że czuł.

Do pew­nej in­for­ma­cji otrzy­ma­nej czte­ry dni wcze­śniej nie przy­ło­żył po­cząt­ko­wo wa­gi. Ja­ko od­po­wie­dzial­ny za re­jon Kau­ka­zu po­dob­nych plo­tek sły­szał mnó­stwo. Pa­rę lat wcze­śniej by­ło co z tym ro­bić. Dzia­ło się wie­le. Obec­nie nie­do­bit­ki kau­ka­skich mu­dża­he­di­nów wal­czy­ły o prze­trwa­nie. Mon­taż więk­szej ope­ra­cji nie wy­da­wał się re­al­ny. Do te­go po­trze­bo­wa­li sił i środ­ków.

Do­pie­ro to, co otrzy­mał przed­wczo­raj, wzbu­dza­ło za­in­te­re­so­wa­nie. Przy­wód­ca Emi­ra­tu Kau­ka­skie­go Do­ku Uma­row po­szu­ki­wał lu­dzi. I to nie by­le ja­kich. Naj­lep­szych.

Dys­kret­ne za­py­ta­nie zo­sta­ło ro­ze­sła­ne po gó­rach i do bo­jow­ni­ków z dal­szych re­jo­nów. Mo­gli to być Uz­be­cy, Ta­dży­cy czy Pa­ki­stań­czy­cy. Na­ro­do­wość nie sta­no­wi­ła pro­ble­mu, li­czył się re­li­gij­ny za­pał i wy­szko­le­nie bo­jo­we. To dru­gie na­wet bar­dziej niż pierw­sze. Nie ko­niec na tym. Do du­żej ak­cji bo­jo­wej po­dob­nej do ope­ra­cji z Du­brow­ki, Bie­sła­nu czy Bu­dion­now­ska nie an­ga­żo­wał­by spe­cja­li­stów i in­ży­nie­rów zaj­mu­ją­cych się bro­nią ją­dro­wą, a wła­śnie ta­kim, jak do­no­sił in­for­ma­tor, ofe­ro­wa­no cał­kiem so­lid­ne wy­na­gro­dze­nie. Zresz­tą in­ni rów­nież nie mie­li po­wo­dów do na­rze­ka­nia. Uma­row jesz­cze nie sza­stał pie­niędz­mi. Wy­da­wał je roz­sąd­nie, ale i tak zwra­cał uwa­gę. Py­ta­nie tyl­ko, co kom­bi­no­wał. Być mo­że bę­dą so­bie w sta­nie po­móc.

Naj­waż­niej­sze to nie spło­szyć sa­me­go ami­ra. Jak na ra­zie wszyst­ko znaj­do­wa­ło się w sfe­rze pla­nów i przy­go­to­wań. I to wcze­snych. Za pa­rę ty­go­dni po­wi­nien wie­dzieć wię­cej, a wte­dy po­dej­mie de­cy­zję.

GÓR­SKI RE­JON CZE­CZE­NII | 15 paź­dzier­ni­ka, go­dzi­na 13:25

Sią­pią­cy deszcz w ni­czym nie prze­szka­dzał. Do­ku Uma­row wła­ści­wie wca­le nie zwra­cał uwa­gi na ta­ką nie­do­god­ność. Roz­pię­ta po­mię­dzy drze­wa­mi płach­ta bre­zen­tu speł­nia­ła za­da­nie o ty­le, że przy­naj­mniej nie pa­da­ło za koł­nierz. Nie­dłu­go i tak prze­nio­są się w in­ną oko­li­cę. Ope­ra­cji, ja­ką or­ga­ni­zo­wał, nie da się zmon­to­wać, we­ge­tu­jąc w gó­rach. Spo­ro za­le­ża­ło od sie­dzą­ce­go przed nim czło­wie­ka. Kie­dyś na­zy­wał się Za­ru­bin i słu­żył w ro­syj­skiej ar­mii, po­tem prze­szedł na is­lam, zna­lazł no­wy dom, przy­brał imię Ibra­him i wła­śnie pod nim zna­ła go więk­szość lu­dzi.

Bar­dzo rzad­ko uczest­ni­czył w ak­cjach ru­chu opo­ru. Żył i miesz­kał w gór­skiej wio­sce, nie przy­wią­zu­jąc więk­szej wa­gi do po­li­ty­ki, aż w koń­cu po­li­ty­ka upo­mnia­ła się o nie­go. Uma­row szu­kał ko­goś ta­kie­go jak on – kon­sul­tan­ta. Ibra­him, ja­ko rdzen­ny Ro­sja­nin, służ­bę od­by­wał w ra­kie­to­wych woj­skach stra­te­gicz­nych. I o to cho­dzi­ło. Tym ra­zem nie po­trze­bo­wał strzel­ców czy sa­pe­rów, tyl­ko wła­śnie spe­cja­li­sty w tej dzie­dzi­nie.

Co rusz Ibra­him prze­su­wał dło­nią po wy­go­lo­nej gło­wie. Wca­le nie ukry­wał gru­bych blizn prze­bie­ga­ją­cych na czasz­ce. Wprost prze­ciw­nie, do­ty­kał i gła­dził je, po­dej­mu­jąc de­cy­zje. Ską­py ru­da­wy za­rost przy­kry­wał szczę­kę. Owal­na twarz z głę­bo­ko ukry­ty­mi ocza­mi ozdo­bio­na sze­ro­ki­mi brwia­mi spra­wia­ła, że nie wy­glą­dał na by­strza­ka, któ­rym w isto­cie był. Nic dziw­ne­go, że stał się obiek­tem szy­kan ze stro­ny ko­le­gów. Ci przy­stoj­niej­si mie­li go za pół­głów­ka. Po­za szko­le­niem ze służ­by pa­mię­tał wy­łącz­nie znę­ca­nie się i upo­ko­rze­nia. Do­ty­czy­ły one wszyst­kich, choć na nim sku­pia­ły się szcze­gól­nie. Te bli­zny by­ły efek­tem ude­rze­nia gło­wą Za­ru­bi­na o musz­lę klo­ze­to­wą, do któ­rej chcia­no go we­pchnąć, co skoń­czy­ło się po­trza­ska­niem fa­jan­su. Mocz zmie­szał się z krwią. Ileż by­ło uba­wu. Pła­ka­li ze śmie­chu do­słow­nie wszy­scy, nie wy­łą­cza­jąc dy­żur­ne­go sier­żan­ta. Po czymś ta­kim trud­no nor­mal­nie żyć.

Od­słu­żył swo­je do koń­ca, po czym po­je­chał w ślad za głów­nym prze­śla­dow­cą i za­rżnął dra­nia jak wie­prza, pod­ci­na­jąc mu gar­dło.

Do­tar­li­by do nie­go wcze­śniej czy póź­niej. Nie chciał prze­ko­ny­wać się o tym oso­bi­ście. Zwiał na Kau­kaz i zwią­zał się z bo­jow­ni­ka­mi.

W prze­ci­wień­stwie do je­go ro­da­ków ci ni­g­dy nie po­zwa­la­li so­bie na do­cin­ki czy prze­śla­do­wa­nie. By­wa­li okrut­ni i nie­prze­jed­na­ni, ale tyl­ko wo­bec ob­cych i wro­gów. Tych po­tra­fi­li mę­czyć rów­nie dłu­go, jak ro­bio­no to z nim.

Zu­peł­nie nie­ocze­ki­wa­nie oka­zał się war­to­ścio­wym sprzy­mie­rzeń­cem. Wie­dza w dzie­dzi­nie ra­kiet ba­li­stycz­nych by­ła bez­cen­na.

Gdy­by chciał, zro­bił­by ka­rie­rę, mo­że na­wet zo­stał ofi­ce­rem. Wie­dział dość, by za­im­po­no­wać Uma­ro­wo­wi. Ni­cze­go wię­cej nie po­trze­bo­wał.

– To nie­wy­ko­nal­ne. – Prze­my­ślał wszel­kie za i prze­ciw, gło­wiąc się nad ni­mi przez ostat­nią go­dzi­nę. – Wszel­kie ma­ga­zy­ny są do­sta­tecz­nie do­brze pil­no­wa­ne. Mo­że­my za­po­mnieć o pod­ro­bie­niu do­ku­men­tów i wci­śnię­ciu ich war­tom. Bez po­mo­cy ge­ne­ra­ła za­wia­du­ją­ce­go tym ca­łym cyr­kiem nie ma szans, a i wte­dy jest to ma­ło praw­do­po­dob­ne. Oni do­sko­na­le wie­dzą, że jak stra­cą jed­ną gło­wi­cę, bę­dzie po nich. Po­le­cą gło­wy. I to do­słow­nie. Pre­zy­dent do­sta­nie sza­łu. Bę­dą tak dłu­go ko­pać, aż się do­ko­pią, nie oglą­da­jąc się na kosz­ta. Roz­wa­lą każ­de­go, kto wej­dzie im w dro­gę.

– Po­dob­no w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych prze­pa­dło im kil­ka­dzie­siąt wa­liz­ko­wych bomb ato­mo­wych. – Przy­wód­ca ka­li­fa­tu kau­ka­skie­go po­gła­dził bro­dę.

– Mo­im zda­niem to plot­ki lub ce­lo­wa dez­in­for­ma­cja na za­sa­dzie: niech się Za­chód boi i da wię­cej pie­nię­dzy na za­bez­pie­cze­nia. Nikt ich nie wi­dział, a ten, któ­ry roz­dmu­chał ca­łą spra­wę, już daw­no gry­zie piach.

– Ja­ko pierw­szy zo­rien­to­wał się, że z na­mi nie wy­gra­ją.

– A nie­dłu­go po­tem roz­trza­skał się w he­li­kop­te­rze nad Sy­be­rią. Ge­ne­rał wie­lu lu­dziom za­szedł za skó­rę.

– Uwa­żasz to za ro­bo­tę Pu­ti­na?

– Le­biedź miał wro­gów w ar­mii i biz­ne­sie. Wła­ści­wie wszę­dzie, gdzie się po­ja­wiał, wzbu­dzał sprzecz­ne uczu­cia. Zresz­tą nie ta­cy jak on szli w od­staw­kę, gdy za­czy­na­li prze­szka­dzać.

– Gdy­by zo­stał pre­zy­den­tem, hi­sto­ria mo­gła po­to­czyć się ina­czej.

– Nie są­dzę. – Za­ru­bin na ten te­mat miał wy­ro­bio­ne zda­nie. – Wszy­scy ge­ne­ra­ło­wie są do sie­bie po­dob­ni.

Do­ku Uma­row przy­jął ku­bek pa­ru­ją­cej her­ba­ty po­da­ny przez jed­ne­go z ochro­nia­rzy. Upił łyk, czu­jąc wrzą­tek na war­gach.

– Od po­cząt­ku uwa­ża­łem, że to moc­no na­cią­ga­ne. Bez sprzy­mie­rzeń­ców po tam­tej stro­nie wręcz bez­na­dziej­ne.

– W cią­gu ostat­nich lat wie­le się zmie­ni­ło. Ba­ła­gan ery Jel­cy­now­skiej mi­nął bez­pow­rot­nie, ale przy obec­nych uwa­run­ko­wa­niach... nie, ra­czej nie... Wy­wie­zie­nie sa­mej gło­wi­cy to skom­pli­ko­wa­na ope­ra­cja. Nie zna­my ko­dów do­stę­pu i ak­tu­al­nych za­bez­pie­czeń. Na­wet ma­jąc do po­mo­cy ko­goś z ze­wnątrz...

– Mo­że­my po­pro­sić – po­wie­dział po­wo­li Uma­row.

– To do­dat­ko­wo skom­pli­ku­je ope­ra­cję.

– Za­wsze jest ry­zy­ko.

– Ale na­le­ży je mi­ni­ma­li­zo­wać.

Im dłu­żej słu­chał Ibra­hi­ma, tym bar­dziej po­mysł z wy­kra­dze­niem po­ci­sku uzna­wał za fan­ta­sma­go­rię. Na sa­mym po­cząt­ku wy­da­wał mu się cał­kiem sen­sow­ny. Po przyj­rze­niu się szcze­gó­łom – zu­peł­nie nie­do­rzecz­ny. To do­brze wy­glą­da­ło na fil­mach sen­sa­cyj­nych, rze­czy­wi­stość we­ry­fi­ko­wa­ła ta­kie po­my­sły. Zaś zbli­że­nie się do ar­se­na­łu zu­peł­nie od­pa­da­ło. Mo­że prze­brać kil­ku lu­dzi, ka­zać zgo­lić bro­dy i za­opa­trzyć ich w pie­nią­dze i prze­pust­ki? To by­ło wy­ko­nal­ne. Na ile szczę­ścia moż­na w tym przy­pad­ku li­czyć? Pięć, dzie­sięć pro­cent. Nie wię­cej. A on nie lu­bił sa­mo­bój­czych mi­sji bez wi­do­ków na po­wo­dze­nie.

Po­wo­li za­czę­ło ogar­niać ami­ra znie­chę­ce­nie. Nie tak to so­bie wy­obra­żał.

Po­cze­kał, aż emo­cje w nim opad­ną.

– Al­lah Ak­bar.

– Nie ma Bo­ga nad Al­la­ha, a Ma­ho­met jest je­go pro­ro­kiem – Ibra­him wy­gło­sił sza­hi­dę, mu­zuł­mań­skie wy­zna­nie wia­ry.

– Szko­da, my­śla­łem... – Go­rą­ce na­czy­nie przy­jem­nie grza­ło pal­ce ami­ra. – Znaj­dzie­my in­ny spo­sób.

– Ten jest do­bry. – Za­ru­bin po­wie­dział to tak ci­cho, że Uma­row le­d­wie go do­sły­szał.

– Prze­cież...

– Nie trze­ba kraść gło­wic. Po­cze­kaj­my, aż więk­szą część ro­bo­ty od­wa­lą za nas Ro­sja­nie.

Amir z tru­dem roz­warł za­ci­śnię­tą szczę­kę.

– Po­wiedz, co masz na my­śli?

– Raz na ja­kiś czas są or­ga­ni­zo­wa­ne du­że ćwi­cze­nia. – Wszyst­kie wąt­ki my­śli za­czę­ły ukła­dać się w je­den ciąg. – Tak mniej wię­cej dwa ra­zy do ro­ku. Po­le­ga­ją na roz­środ­ko­wa­niu puł­ków, to zna­czy wyj­ściu z re­jo­nów ba­zo­wa­nia i przej­ściu w miej­sce, skąd moż­na od­pa­lić ra­kie­ty. Oczy­wi­ście do­ty­czy to jed­no­stek mo­bil­nych, a nie tych ze sta­cjo­nar­ny­mi wy­rzut­nia­mi. Przy współ­cze­snych środ­kach roz­po­zna­nia je­den po­cisk nu­kle­ar­ny mo­że za­ła­twić ca­łą dy­wi­zję ra­kie­to­wą, za­nim ta na do­bre wyj­dzie z miejsc sta­cjo­no­wa­nia. Wszyst­ko od­by­wa się w cza­sie rze­czy­wi­stym...

– A do­kład­niej?

– Sa­te­li­ty ob­ser­wu­ją ta­ką ba­zę dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny na do­bę. Przy ozna­kach uak­tyw­nie­nia w ra­mach prze­ciw­dzia­ła­nia Ame­ry­ka­nie mo­gą wy­strze­lić wła­sne środ­ki i znisz­czyć nie­przy­go­to­wa­ne­go wro­ga. Tak mó­wi teo­ria. Dla­te­go waż­ne jest ćwi­cze­nie ma­ją­ce na ce­lu roz­miesz­cze­nie wła­snych po­jaz­dów z po­ci­ska­mi. Prze­waż­nie są to po­li­go­ny. Ol­brzy­mie prze­strze­nie, oczy­wi­ście do­zo­ro­wa­ne, ale nie tak, że­by nie da­ło się wpro­wa­dzić na­sze­go od­dzia­łu.

– Mów da­lej.

– Wy­star­czy prze­jąć usta­wio­ny już po­jazd z ra­kie­tą. Pe­wien pro­blem sta­no­wić bę­dzie obej­ście za­bez­pie­czeń, choć jest wy­ko­nal­ne. Pa­rę ra­zy się uda­ło.

– Jak to moż­li­we?

– Żoł­nie­rze się nu­dzą, a jest wśród nich wie­lu zaj­mu­ją­cych się elek­tro­ni­ką. Śro­dek na wy­rzut­ni, czy­li ra­kie­ta, to co in­ne­go niż ta sa­ma ra­kie­ta ukry­ta w ma­ga­zy­nie. Wszyst­ko jest przy­go­to­wa­ne do star­tu i po­da­ne na ta­cy. Wy­star­czy wy­łą­czyć ze­wnętrz­ne za­bez­pie­cze­nia i wpro­wa­dzić no­we ko­or­dy­na­ty.

– I twier­dzisz, że nie­wier­ni od­by­wa­ją ta­kie ćwi­cze­nia pa­rę ra­zy do ro­ku?

– Za mo­ich cza­sów tak by­ło, więc pew­nie te­raz też.

– Al­lah jest wiel­ki.

– Jed­nak ta­ki po­cisk na­le­ży od­pa­lić na­tych­miast. Wszel­ka zwło­ka spo­wo­du­je na­tych­mia­sto­wą re­ak­cję. Nikt nie bę­dzie ne­go­cjo­wał. Za­ata­ku­ją, na­wet za ce­nę uni­ce­stwie­nia wła­snych od­dzia­łów.

Ostat­nie stwier­dze­nie nie­co kom­pli­ko­wa­ło spra­wę, ale w su­mie nie zmie­nia­ło wie­le. I tak nie chciał ne­go­cjo­wać, tyl­ko dać wy­raź­ny sy­gnał – ni­g­dy wię­cej nie po­zwo­li­my so­bą po­mia­tać.

– Dasz ra­dę usta­wić no­we pa­ra­me­try?

– Je­że­li za­bio­rę się do te­go sam, bę­dę po­trze­bo­wał go­dzin. Wiem, co i jak, znam wy­rzut­nie i sa­me za­bez­pie­cze­nia. – Za­ru­bin wpa­try­wał się w dal, zu­peł­nie nie zwra­ca­jąc uwa­gi na pa­nu­ją­cą au­rę. My­śla­mi był da­le­ko. – Je­śli zgi­nę przed od­pa­le­niem, ca­ła ak­cja oka­że się stra­tą cza­su i pie­nię­dzy. Mu­szę mieć po­moc.

– Znasz ko­goś?

– Już nie.

Uma­row przez zmru­żo­ne po­wie­ki przyj­rzał się Ibra­hi­mo­wi, uśmie­cha­jąc się w du­chu.

Pew­nie, że nie. Ina­czej by go tu­taj nie by­ło.

Przy środ­kach, ja­ki­mi dys­po­no­wał, znaj­dą od­po­wied­nią oso­bę. Wy­ty­po­wał już pa­ru ta­kich, któ­rzy nada­wa­li się do przed­się­wzię­cia. Nie po­trze­bo­wał chłop­ców z gór­skich wio­sek czy przed­mieść Gro­zne­go. Na­wet ci ma­ją­cy do­świad­cze­nie w miej­skiej par­ty­zant­ce nie sta­no­wi­li tu wy­jąt­ku. On mu­siał mieć pro­fe­sjo­na­li­stów. Lu­dzi z od­dzia­łów spe­cjal­nych lub ta­kich jak wy­szko­le­ni łącz­no­ściow­cy, elek­tro­ni­cy czy snaj­pe­rzy. Spe­cja­li­stów mo­gą­cych po­móc Ibra­hi­mo­wi, prze­pro­wa­dzić go przez czy­ha­ją­ce nie­bez­pie­czeń­stwa i opa­no­wać wy­rzut­nie.

Tyl­ko kto tu ko­go bę­dzie pro­wa­dził?

– Sta­cjo­nar­na nie jest lep­sza?

Za­ru­bin po­krę­cił gło­wą.

– Za du­żo za­bez­pie­czeń. Je­śli spró­bu­je­my prze­jąć kom­pleks, za­raz uru­cho­mi się alarm w Mo­skwie. Zbyt skom­pli­ko­wa­ne. A przede wszyst­kim ra­kie­ta na wy­rzut­ni mo­bil­nej w cza­sie ćwi­czeń po­win­na być go­to­wa do star­tu, a ra­kie­ty w si­lo­sach są w róż­nym sta­nie. Trze­ba by prze­pro­wa­dzić wię­cej pro­ce­dur przed wy­strze­le­niem. Ry­zy­ko nie­po­wo­dze­nia ogrom­nie ro­śnie.

– Ilu lu­dzi po­trze­ba two­im zda­niem...?

– No, tu jest pro­blem. – Ro­sja­nin za­my­ślił się. – Sa­mo­bież­na wy­rzut­nia. Być mo­że dru­gi po­jazd z za­pa­so­wym po­ci­skiem, wóz do­wo­dze­nia i wóz łącz­no­ści. Do te­go do­cho­dzi osło­na na BTR-ach. Co naj­mniej pięt­na­ście osób, mo­że dwa­dzie­ścia. Z mniej­szą gru­pą nie ma co za­czy­nać.

– Na po­czą­tek przyj­mij­my dwu­dziest­kę – na­ci­skał Uma­row. – Cze­go po­trze­bu­ją?

– Mun­du­rów i prze­pu­stek – za­czął Za­ru­bin. – Bez te­go ani rusz. I pie­nię­dzy oczy­wi­ście.

– Naj­le­piej bę­dzie, jak spo­rzą­dzisz li­stę.

OKO­LI­CE WAR­SZA­WY | 15 paź­dzier­ni­ka, go­dzi­na 19:31

Ubrał wszyst­kie naj­grub­sze rze­czy, ja­kie po­sia­dał, a i tak miał wra­że­nie, że zim­no prze­ni­ka go do szpi­ku ko­ści.

Ko­siń­ski za­brał go póź­nym po­po­łu­dniem i nie­wie­le mó­wiąc, wpa­ko­wał do sa­mo­cho­du. Miał się o nic nie mar­twić. Do­bre so­bie.

Mi­nę­li cen­trum i wy­je­cha­li na przed­mie­ścia, od­da­la­jąc się od zwar­tej za­bu­do­wy. Dro­go­wska­zy kom­plet­nie nic mu nie mó­wi­ły. Czuł się bar­dziej sa­mot­ny niż pod­czas po­by­tu w Mek­sy­ku. Ra­dio nada­wa­ło in­for­ma­cje i mu­zy­kę, zno­śną, choć zu­peł­nie nie ro­zu­miał, o czym śpie­wa­ją.

Kie­dy za okna­mi do­strzegł las, chciał wy­sia­dać i wra­cać pie­szo. Ciem­no, zim­no, a o od­le­gło­ści od przy­tul­ne­go ho­te­lu na­wet nie war­to wspo­mi­nać.

– Da­le­ko jesz­cze? – za­py­tał, gdy na ze­wnątrz do­strzegł ta­bli­cę. Ja­kieś Low­mian­ki. Szko­da, że nie za­brał no­ża.

– A skąd. Naj­wy­żej pa­rę ki­lo­me­trów – usły­szał w od­po­wie­dzi.

Zwol­ni­li. Przed miej­sco­wo­ścią utwo­rzył się nie­wiel­ki ko­rek. Mo­że te­raz? Tu, wśród lu­dzi, na pew­no był­by bez­piecz­niej­szy.

Ko­siń­ski nie dał mu zbyt wie­le cza­su do na­my­słu. Opel przy­śpie­szył, gdy tyl­ko szo­sa zro­bi­ła się pu­sta.

W koń­cu wy­krę­ci­li w ja­kiś bocz­ny trakt. Trzę­sło nie­mi­ło­sier­nie. Las, po­le, las i po­now­nie nie­co otwar­tej prze­strze­ni z pra­wej stro­ny. Kil­ka­set me­trów przed ni­mi pło­nę­ło wiel­kie ogni­sko. Przy dro­dze sta­ło za­par­ko­wa­nych pa­rę sa­mo­cho­dów, w tym te­re­nów­ki i fur­go­net­ka. Z te­go, co wi­dział, w po­bli­żu krę­ci­ło się cał­kiem spo­ro lu­dzi. To na pew­no jest to miej­sce. Ko­siń­ski przy­ha­mo­wał i wóz za­trzy­mał się na sa­mym koń­cu par­kin­gu.

– Wy­sia­daj.

Trza­snę­ły drzwicz­ki. Po­wiew cie­płe­go i wil­got­ne­go po­wie­trza owiał twarz Nor­to­na, a noz­drza wy­peł­nił mu za­pach la­su i pa­lo­ne­go drew­na. Ode­tchnął głę­biej. Cał­kiem przy­jem­nie.

– Chodź, to cię przed­sta­wię.

Ru­szył w stro­nę roz­ba­wio­ne­go to­wa­rzy­stwa ra­mię w ra­mię z Ko­siń­skim. Ogień trza­skał we­so­ło, ktoś do­rzu­cał więk­szy ko­nar.

Iskry po­szły w gó­rę. Pa­rę osób sie­dzia­ło na po­tęż­nym pniu speł­nia­ją­cym ro­lę ław­ki. Nie bra­kło też roz­kła­da­nych sie­dzeń, sto­li­ków i resz­ty bi­wa­ko­we­go sprzę­tu. Im bli­żej ogni­ska, tym wy­raź­niej pach­nia­ło je­dze­niem.

She­pard po­pa­trzył w gó­rę. Tam, gdzie wi­do­ku nie za­sła­nia­ły chmu­ry, do­strzegł gwiaz­dy. Ta­kie­go wie­czo­ru nie pa­mię­tał od daw­na.

Uści­snął kil­ka rąk, a w dłoń wci­śnię­to mu bu­tel­kę pi­wa. Chy­ba już mógł się roz­luź­nić.

– Co to za jed­ni? – wpadł w sło­wo Ko­siń­skie­mu, któ­ry wła­śnie wda­wał się w dys­ku­sję z ja­kimś kum­plem. Twarz te­go dru­gie­go wy­da­ła mu się zna­jo­ma. Już gdzieś go wi­dział i to cał­kiem nie­daw­no. Nie spo­tka­li się ra­czej bez­po­śred­nio... cho­le­ra, jak na dzien­ni­ka­rza ra­dził so­bie fa­tal­nie.

Tam­ten jak gdy­by ni­g­dy nic stał, słu­cha­jąc przy­ja­cie­la.

– Róż­ni ta­cy...

Mak­sy­mal­nie wy­si­lił pa­mięć i w koń­cu zna­lazł od­po­wiedź.

– To twój kum­pel ze zdję­cia – po­wie­dział z wes­tchnie­niem ulgi. Tam był w mun­du­rze, tu zaś w dżin­sach i krót­kiej skó­rza­nej kurt­ce. Tyl­ko oczy i uśmiech po­zo­sta­wa­ły ta­kie sa­me.

– No wi­dzisz. Jak chcesz, to po­tra­fisz.

– Nie opo­wia­da­łeś o mnie za du­żo? – za­py­tał blon­dyn.

– Eee... z tam­te­go wie­czo­ru nie­wie­le pa­mię­tam.

Nor­ton za­gryzł war­gi. Praw­dę mó­wiąc, on rów­nież. Szko­da. Te­raz by­ło­by jak zna­lazł.

– Kie­dy wy­jeż­dżasz?

– Teo­re­tycz­nie ju­tro. – She­pard nie od­ry­wał spoj­rze­nia od tań­czą­ce­go ognia. – Przy­naj­mniej tak pla­no­wa­łem.

– A tak, Ma­ciek wspo­mi­nał.

– Wy­glą­da­cie na bar­dzo zży­tych.

– Wie­le ra­zem prze­szli­śmy. – Wir­ski był enig­ma­tycz­ny.

– A tam­ci?

– We­te­ra­ni.

– Cze­go?

– Daw­no mi­nio­nych bi­tew.

Wca­le na ta­kich nie wy­glą­da­li. Już ra­czej na do­brze usy­tu­owa­ną kla­sę śred­nią. Ubra­ni nie­dba­le, ale ze sma­kiem. Mo­że nie wszy­scy. Pa­ru pre­fe­ro­wa­ło gar­de­ro­bę po­śled­nie­go sor­tu – wy­świech­ta­ne spodnie i ta­kież woj­sko­we kurt­ki za­ku­pio­ne w skle­pach z tu­ry­stycz­nym asor­ty­men­tem. W więk­szo­ści do­brze po czter­dzie­st­ce. W ich spo­so­bie by­cia nie do­strze­gał sta­now­czo­ści tak cha­rak­te­ry­stycz­nej dla za­wo­do­wych żoł­nie­rzy. Biz­nes­me­ni, praw­ni­cy, le­ka­rze. Na­wet trud­no by­ło so­bie ich wy­obra­zić z bro­nią skra­da­ją­cych się od drze­wa do drze­wa czy prze­my­ka­ją­cych za­uł­ka­mi miast.

An­drzej do­strzegł nie­do­wie­rza­ją­cy wy­raz twa­rzy.

– Za­czy­na­li daw­no, kie­dy ja na bacz­ność wcho­dzi­łem pod stół.

– To zna­czy kie­dy? – Pro­fe­sjo­na­lizm nie po­zwa­lał o so­bie za­po­mnieć. Ze­brać da­ne, za­na­li­zo­wać i wy­cią­gnąć wnio­ski.

– Dzia­ła­li w opo­zy­cji w la­tach osiem­dzie­sią­tych. Póź­niej róż­nie po­to­czy­ły się ich lo­sy. Je­den zo­stał po­li­ty­kiem, in­ny prze­myt­ni­kiem. Pa­ru zna­la­zło ro­bo­tę w służ­bach, a część za­ha­czy­ła się to tu, to tam.

– To sta­re ra­mo­le.

– Dwa­dzie­ścia pa­rę lat te­mu wca­le ta­cy nie by­li.

Po­de­szli bli­żej.

Oczy­wi­ście nic nie ro­zu­miał. Mó­wi­li tym dziw­nym ję­zy­kiem, z któ­re­go zdą­żył po­znać na ra­zie pa­rę słów. Te na szczę­ście nie pa­da­ły.

– Ko­goś nam tu przy­pro­wa­dził? – Blon­dyn z dłu­gi­mi wło­sa­mi uło­żo­ny­mi do ty­łu, ciem­ny­mi ocza­mi i z lek­kim za­ro­stem na wy­dat­nej szczę­ce mach­nął na nich rę­ką.

– Zbłą­ka­ny po­dróż­nik.

Wir­ski wy­pchnął Nor­to­na do przo­du.

– Bar­dzo chciał was po­znać.

– Czy je­go am­ba­sa­da wie, że tu jest?

– Po­cze­ka, aż ty ją za­wia­do­misz. – An­drzej po­chy­lił się nad uchem She­par­da. – Ten jest ze służb, no wiesz…

– Aha – zdą­żył chrząk­nąć Nor­ton, za­nim zna­lazł się w roz­ba­wio­nym krę­gu lu­dzi. – Wi­zy­ta w tym kra­ju jest nie­po­wta­rzal­nym do­świad­cze­niem.

– Od­czu­wa­my skut­ki na co dzień – burk­nął ktoś z bo­ku.

– Wła­śnie roz­ma­wia­my o nad­cho­dzą­cych wy­bo­rach.

– Bie­rze­cie w nich udział? – za­py­tał Nor­ton, go­rącz­ko­wo za­sta­na­wia­jąc się, jak spo­żyt­ko­wać te­mat, któ­ry sam pchał się w rę­ce.

– Już z te­go wy­ro­śli­śmy. Kie­dyś to i ow­szem, bie­ga­ło się na po­sył­ki. Te­raz mę­czę się, jak wcho­dzę na trze­cie pię­tro – do roz­mo­wy do­łą­czył ko­lej­ny daw­ny opo­zy­cjo­ni­sta. In­ny sto­ją­cy obok po­wie­dział coś i wszy­scy ryk­nę­li śmie­chem. W tym przy­pad­ku ba­rie­ra ję­zy­ko­wa by­ła za trud­na do po­ko­na­nia. W koń­cu Wir­ski zli­to­wał się i prze­tłu­ma­czył, o czym mo­wa.

– Wspo­mi­na­ją daw­ne ak­cje. Jak ska­ka­li przez pło­ty i wsz­czy­na­li roz­ró­by.

– Trud­no się do­my­ślić.

– Niech nie zmy­lą cię po­zo­ry. Mo­że i wy­glą­da­ją na lek­ko zu­ży­tych, lecz gdy tyl­ko po­czu­ją zew...

– Są jak gang, a mo­że gang­ste­rzy na eme­ry­tu­rze?

– Do­brze to ują­łeś.

Tro­chę trwa­ło, za­nim wy­co­fa­li się nie­co do ty­łu.

– Wi­dzisz te­go tam? – Wir­ski wska­zał bro­dą na szczu­płe­go czter­dzie­sto­pa­ro­let­nie­go fa­ce­ci­ka z ko­zią bród­ką prze­ko­ma­rza­ją­ce­go się wła­śnie z daw­nym przy­wód­cą.

– Tak.

– Po­ju­trze je­dzie do Ka­łu­gi. Po­ga­dam z nim. Mo­że cię za­bie­rze. Uwierz mi, na pew­no nie bę­dziesz się nu­dził.

– Kim jest?

– Im­port-eks­port. Ta­kie tam.

– Mo­żesz po­wie­dzieć wię­cej?

– W swo­im cza­sie.

Wir­ski z uśmie­chem stuk­nął się bu­tel­ką z Nor­to­nem. Ten Ame­ry­ka­nin spadł mu jak z nie­ba. Czło­wiek zu­peł­nie z ze­wnątrz, nie­zwią­za­ny z ni­kim i z ni­czym. Na do­da­tek nikt, ko­go moż­na by­ło po­wią­zać z ni­mi, a od­po­wied­nio po­pro­wa­dzo­ny mógł oka­zać się bez­cen­ny.