Heksa - Ada Kussowska - ebook + książka

Heksa ebook

Kussowska Ada

3,8
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nie wszystko da się zaplanować. A zwłaszcza miłości

Emilia, specjalistka w dziale marketingu, potrafi ogarnąć każdy projekt, ale własne życie uczuciowe? Totalny chaos. Jedna noc z tajemniczym nieznajomym poznanym w barze miała być początkiem pięknego romansu. Miała. Bo mężczyzna znikł szybciej, niż zdążyła zapamiętać numer jego telefonu, a w pracy czeka ją nowy projekt i… nowy problem.

Konrad Rzepecki – klient z piekła rodem. Wymagający, cyniczny, nieprzewidywalny. Z każdą rozmową coraz bardziej działa Emilii na nerwy, a jednak coś w nim przyciąga ją jak magnes. Kiedy granica między zawodowym dystansem a osobistym zaangażowaniem zaczyna się niebezpiecznie zacierać, na horyzoncie zjawia się... ten pierwszy – nieznajomy z baru. Tym razem zdeterminowany, by zostać na dłużej.

Czy da się pogodzić korporacyjne deadline’y z bijącym szybciej sercem? I co się stanie, gdy zaczynasz mylić, z kim się lubisz… a z kim czubisz?

Heksa i bestia to nowa powieść Ady Kussowskiej, autorki cyklu „O, Ida!” – opowieści o miłosnych rozterkach trzech singielek z katowickiej korporacji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 509

Oceny
3,8 (4 oceny)
2
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aga1420

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, z humorem. Polecam :)
01
ramcia97

Nie polecam

Boże tak żałuję starcone pieniądze i czas... w połowie już tylko kartkowałam to coś... nie, nie i jeszcze raz nie polecam
01
Tessmh

Nie oderwiesz się od lektury

Pani Ada nie zawiodła, czyta się jednym tchem 😁
01



Ada Kussowska Heksa ISBN Copyright © by Ada Kussowska, 2025All rights reserved Redaktor Agnieszka Czapczyk Ilustracja na okładce Paulina Ciecholewska (Dixie Leota) Opracowanie okładki Grzegorz Kalisiak Projekt typograficzny i łamanie Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Każdej kobiecie, która twierdzi, że czegoś jej brakuje. Pora przestać wciskać sobie ten kit.

PROLOG

Przyjemnie było czuć na sobie krople wody. Spływały przez włosy, szyję i spadały lekkim gradem na ramiona po to, by udać się zawijasami wzdłuż ciała. Wyjątkowo nie zdecydowałam się na gorący prysznic, barwiący moją skórę na różowy, zdrowy kolor. Byłam zmęczona. Do tego podrażniona, blada, niewyspana, miejscami obtarta, wysuszona i… niezwykle z siebie zadowolona. Uśmiechnęłam się pewna, że makijaż, którego nie zmyłam przed wejściem do kabiny, właśnie dokłada do mojej twarzy jeszcze kilka odcieni szarości, nad wyraz pasujących do marcowego, pośniegowego błota za oknem.

A potem zaczęłam wspominać.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

GDYBADŁO

Jakim cudem ta impreza firmowa skończyła się tak, jak się skończyła? Był lokal, była kolacja, alkohol, kurtuazyjne rozmowy i nawet (o dziwo!) kilka niewybrednych żartów. Była też czysta i szczera chęć wyluzowania, przynajmniej z mojej strony, bo to wyjątkowo nie ja stałam za organizacją całej imprezy. A co w ogóle stanowiło powód wypadu? Otóż moja szefowa, Kornelia, w związku z trzydziestymi urodzinami wspaniałomyślnie zaprosiła do świętowania cały dział marketingu. W sumie oprócz niej trzy osoby. Taka podzięka za prezent ze zrzutki.

Tak… Jak to dalej było… Postarałabym się to wszystko ładniej sklecić, ale kac odbija mi się pingpongową piłeczką po czaszce. Zaczęło się miło, potulnie nawet. Później włączył mi się tryb Gdybadła, a jeszcze później… No, na pewno gdzieś mniej więcej w połowie wyjścia zluzowałam hamulce, by pod koniec wieczoru zupełnie je puścić. No cóż… rzadko się zdarza, bym dała porwać się beztrosce, ale jak już to zrobię, to najwyraźniej przepadam. Chociaż biorąc pod uwagę, co stało się potem, to określenie jest zdecydowanym niedoszacowaniem. Coś jak pójście ze srebrną łyżeczką do kopania węgla.

W całym spotkaniu niezmiernie cieszyło mnie, że mogłam lecieć na fali wolności i swobody, napawając się poczuciem, że to może i firmowa kolacja, ale tym razem to nie ja muszę się użerać ze spóźnionymi gośćmi, nagłą awarią prądu w lokalu, zepsutym piwem czy połykaczem ognia z rozstrojem żołądka. Ja, Emilia, wyjadaczka marketingowa, na co dzień zajmująca się organizowaniem każdego bankietu, rozdania nagród, półmetka projektu, gadżetów na dzień kobiet, dzień tęczy czy dzień świstaka, nowego długopisu dla prezy… prezesa, miałam dzisiaj święty spokój. No dobra, sprostuję tu odrobinę. Jeśli mam być szczera, to nie były moje główne obowiązki. Na podstawę pracy, którą wykonywałam, składały się szeroko rozumiane marketing i szerzenie dobrego wizerunku firmy. Niemniej jednak właśnie tamte wyżej wymienione działania psuły mi najwięcej krwi. Siedziałam i napawałam się tym, że dzisiaj nie musiałam robić nic — i było mi z tym w cholerę dobrze. Mogłam odetchnąć, więc wciągnęłam powietrze do płuc i… no… faktycznie sobie pooddychałam tej nocy. Powzdychałam też. I pojęczałam.

Gdy tak to wspominam, to aż mam ochotę zanucić: „Jak do tego doszło, nie wiem”. Może w tamtej restauracji w pewnym momencie zaczęłam jakoś hiperwentylować czy coś, a w konsekwencji mój mózg doznał strzału endorfin pomieszanego z pijacką euforią. Stwierdził takim przekonującym, niskim tonem, że przecież środa wieczór to prawie weekend, a nawet jeśli nie, to na pewno jest już z górki. Dodał, że zostały mi ponad dwie godziny do ostatniego autobusu linii sześć siedem cztery, a to szmat czasu. I żebym poszła się zabawić, bo noc taka piękna. Tak, chyba właśnie tak mnie wtedy przekonywał. Ja mu na to zaczęłam trochę marudzić, że tak, że noc może byłaby piękna, gdyby tak nie piździło, a ja nie zapomniałabym szaliczka. I ta środa wieczór zapewne wydałaby się jeszcze przyjemniejsza, gdyby nazajutrz z rana nie czekał mnie przegląd budżetu, a potem nie mielibyśmy spotkania startowego, by omówić letni piknik. Gdyby te obowiązki nie wymagałyby ode mnie bystrości umysłu i lekkiej nuty przebojowości, a czasem nawet zadziorności i delikatnego chamstwa, to może bym została jeszcze trochę na mieście. I gdyby w korpo ktoś kiedyś stwierdził, zgodnie ze starą rzymską maksymą, że ludzie, owszem, potrzebują chleba i igrzysk, ale może trochę więcej chleba niż igrzysk, to wtedy wcale bym nie musiała organizować co chwila jakiejś popijawy. Ale gdyby tak było, to chyba właściwie nie miałabym też pracy, więc może to nie najgorzej, że ludzie lubią się zabawić i oderwać od codzienności.

Przekomarzałam się z Gdybadłem w mojej głowie, zawieszając lekko otępiony wzrok na w połowie dopitej szklance lanego pilsa. Jakby zza siedmiu hektolitrów tego samego płynu docierały do mnie głosy moich towarzyszy — wspomnianej wcześniej Kornelii, ale też Anki i Kacpra. Ten ostatni chyba został wsadzony do marketingu tylko dla namiastki parytetu. Cała trójka była żywo zainteresowana jakimś tematem, pozostawiając mnie w roli biernego słuchacza. I bardzo dobrze, bo ja już od dobrych pięciu minut byłam w trybie alkoholowych rozkminek i tak naprawdę nie potrzebowałam żadnego towarzystwa.

Przed oczy zaczęły mi wjeżdżać taranem myśli o tym, co ja tutaj robię i dlaczego w ogóle pracuję z ludźmi, skoro wielu z nich najzwyczajniej w świecie mnie mierzi, i to prawie tak mocno, jak jeden z tych sweterków z ostrej, szorstkiej i drapiącej wełny, w który mama w dzieciństwie usilnie mnie ubierała. Wiecznie mówiła przy tym, że to prezent od ciotki z Niemiec i że mam się cieszyć. Bo niby były to już lata dziewięćdziesiąte, sklepy zaczęły zapełniać się towarami, ale wybór i jakość jeszcze nie te, więc nie ma co wybrzydzać, trzeba dziękować. Tak, ten sweter to faktycznie był prezent z Zachodu. Szkoda jedynie, że nie dla mnie, tylko dla mojego starszego brata. Najpierw chodził on, zaciskając zęby przez dobry rok, potem chodziłam ja.

A gdybym wtedy nie została zmuszona do noszenia gryzącego sweterka? Czy gdybym już w tamtym czasie wykazała się asertywnością, to dzisiaj też dałabym sobie wchodzić na głowę? Czy tak samo postrzegałabym innych ludzi? Czy każdego lub prawie każdego miałabym ochotę siłą ubrać w ten sam gryzący sweterek albo chociaż wbić im małą szpileczkę?

Popatrzyłam na swoich towarzyszy i utwierdziłam się w przekonaniu, że dla mnie wieczór właściwie mógłby się zakończyć. Rysowałam zawijańce na zimnym, oszronionym szkle i zastanawiałam się niemo, czy byłoby bardzo nie w takcie, gdybym obwieściła właśnie nagły atak migreny i ewakuowała się do domu, by tam, zawinięta w kołdrę, czytać przez resztę wieczoru internety.

— To co, Miła, idziesz? — usłyszałam głos Anki skierowany w moją stronę.

Emilia, Emi, Miłka, Miła. Uporządkowane od najbardziej logicznego do najbardziej znienawidzonego. To ostatnie mogłabym porównać tylko do oblepionej kroplami potu rurki w autobusie. Zjawisko, na które nadziałam się ostatnio kilka razy. Paskudztwo, obrzydlistwo, wynaturzenie, a zarazem jedna z rzeczy ludzkich. Miła… fuj. Przecież ja nawet niekoniecznie jestem miła, czemu ludzie się tak na mnie uwzięli?!

— Przepraszam, możesz powtórzyć? — Poderwałam wzrok znad piwa.

— O, widzisz, znowu odpłynęłaś. — Kornelia uniosła brwi. — Patrz, gdybyś na ostatnim spotkaniu była taka cichutka, to pewnie nie skończyłoby się na tym, że…

— Ejejej! — przerwała jej Anka, unosząc ręce. — Miało nie być o pracy. Miłka, tutaj się powoli impreza kończy, ale może byśmy wyskoczyły jeszcze na Mariacką?

Popatrzyłam po ludziach. Kacper grzebał w telefonie, zamawiając taksę. Kornelia patrzyła na mnie jednym z tych ironicznych uśmieszków. Jak ją lubiłam, tak jej nienawidziłam. Piękna, szczupła, ambitna, wysoka, wydająca na zabiegi kosmetyczne w ciągu miesiąca tyle, co ja przez jakiś rok z hakiem. Została menedżerem jeszcze przed trzydziestką. Kobiety chciały być nią, mężczyźni chcieli być z nią, a przynajmniej w niej. Chyba musiała mieć dosyć klarowne pojęcie o swojej wysokiej wartości i to właśnie dlatego patrzyła często na wszystkich z góry.

— Ty też idziesz? — zapytałam wprost Kornelię. Chyba miałam nutkę zdziwienia w głosie. Już jej propozycja kolacji była trochę jak gwiazdka z nieba. Włóczenie się przez nią po knajpach z kimś, kogo pewnie uznawała po cichu za plebs, to już lądowanie na komecie.

— Nie, to nie dla mnie — odparła, a ja odetchnęłam. — Ale było bardzo miło, serio. — Kiwnęła w stronę kelnerki, która podeszła z rozliczeniem — Rachunek? Prosiłam Panią o fakturę, przecież podałam Pani wizytówkę z NIP-em. Proszę to zmienić. — Machnęła nonszalancko dłonią.

— Przepraszam, wcześniej podeszła do państwa koleżanka, nie przekazała… — Lekko pulchna brunetka w uniformie zaczęła się kajać. — Proszę o minutę, już donoszę fakturę.

— Dziękuję. — Kornelia ponownie kiwnęła, po czym wstała od stolika. — Tylko proszę usunąć ten napiwek, o którym wcześniej informowałam.

Nawet Kacper oderwał się na te słowa od telefonu. No, fajnie było, pogadaliśmy, pośmialiśmy się, kurtyna kurtuazji opadła, a teraz na nowo zostaliśmy sprowadzeni pod obcas kierowniczki. My, kelnerka, Katowice, półkula północna, Galaktyka. Miałam wrażenie, że Kornelia była w stanie zmieścić pod butem wszystko, a potem to rozdrobnić, rozciapciać i wytrzeć o brunatne trawsko z takim obrzydzeniem na twarzy, jakby wlazła w psią kupę. Chyba nawet w restauracji zrobiło się zimniej. No dobra, jeśli atmosfera nie spadła o kilka stopni, to przynajmniej się zagęściła. Widziałam, że Kacper i Anka kombinują nad jakąś bzdurą dla rozluźnienia. A ja? A do mnie znowu zaczęło przebijać się moje wewnętrze Gdybadło.

A nie za młoda jestem na to, by się zawijać do domu po dziewiątej? Gdybym miała tak trzydzieści pięć, to wiadomo, że bliżej niż dalej do trumny, no ale trzydzieści jeden… Co prawda nie chce mi się z nikim gadać, ale piwo z Anką jest przecież zawsze na propsie. A gdyby mi sprzedała po pijaku nową turbotajną plotę? Ona zawsze taka wesoła jest, może humor mi poprawi. Gdybyśmy poszły na chwilę, na piwko czy drinka, to jeszcze bym zdążyła na busa. Ach… gdyby tak mieszkać w centrum, a nie na dalekim Giszowcu… Czemu ja właściwie nie byłam taka zajebista, jak ta cała Kornelia? No dobra, Kornelia bez kija w rzyci. Albo taka wyluzowana jak Anka chociaż. Co poszło nie tak? Czy to wszystko przez to, że nie zostałam księgową, tak jak chcieli rodzice? Czy to kara od losu? Boga? Konstelacji? Czy byłam astralną siódemką? Czy to karma? Gdzie popełniłam błąd? Czy alkohol pomoże mi go naprawić?

Zamrugałam, gdy do moich uszu dotarła kolejna ożywiona wymiana zdań. Dobra, Emilia, dopłyń w końcu do brzegu. Fajnie się do tej pory bawiłaś, ale towarzysko coś ci ewidentnie dzisiaj nie idzie. Załóż w końcu uśmiech przebojowości, który każdy lubi, a którego nikt zbytnio nie ceni. Włóż brokatową maskę na bazie promili, odepnij mózg od trzpienia. Przywdziej na twarz tę słodką trzpiotkę podlotkę. Jutro wieczorem staniesz się dostępna dla nikogo. Będziesz sobie skakać od Wikipedii do Pudelka. Zawiniesz się w kebaba z kołdry. Ba, nawet sobie zamówisz tego kebsa. Przesiedzisz w domu każdy inny wieczór tego tygodnia, wertując morze internetowych stron, zobaczysz. A dzisiaj pokaż, że jesteś coś społecznie warta i że ten marketing i praca z ludźmi to wcale nie był błąd twojego życia. Uruchom swoje wewnętrzne zwierzę i niech to nie będzie krzywo wypchana kaczka, tylko taka rycząca tygrysica z ostrymi szponami. I wypij to piwo do końca, ale tak na raz. Pomoże, zobaczysz.

Wypiłam. Nic nie dało. A potem przyjęłam szota na rozchodne i w końcu zaskoczyło.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

BROKATOWA MASKA NA PROMILACH

— Ja wszystko mogę i wiele zniesę, ale co miałam powiedzieć jej na odchodne, jak zagadała o tamten autobus? Kuźwa, nie każdy ma w ciul hajsu. — Wzięłam łyk naprawdę gorzkiej IPY i aż lekko się skrzywiłam. — Wiesz, ile mi pokazało ostatnio za taryfę nocną na Giszowiec? Prawie pięć dych! A bilet za czwórkę. Złotych w sensie. — Oburzałam się niemalże komediowo. — Z każdego zrobi gorszy gatunek. Widziałaś jej minę, jak powiedziałam, że jeżdżę miejskim, bo dbam o ślad węglowy?

Odstawiłam ze stukotem szkło i pokręciłam głową z dezaprobatą. Wiem, za bardzo się nakręciłam. Codzienna frustracja została wymieszana w jednym shakerze z alkoholem, cynizmem i sarkazmem. Słodką trzpiotkę razem z kolorową palemką wyciepałam do hasioka po pierwszym łyku.

— Ja jej kiedyś powiedziałam, że mleko owsiane piję tylko w robocie, bo jest za drogie, żeby kupować na chatę. — Anka zakręciła szklanką w dłoniach, posyłając mi łobuzerski uśmiech.

Prychnęłam tak, że kilka kropelek piwa, którego miałam się właśnie napić, rozbryzgało się właśnie po blacie.

— To trzeba było jeszcze dodać, że owoce jesz tylko w czwartki — kiwałam głową — i że telefon też ładujesz wyłącznie u nas.

— Albo że z toalety to… — Urwała, układając usta w szeroki rogal. — Ale to sensu nie ma przy hybrydowym trybie pracy — dokończyła.

— Zawsze to jakiś argument, gdyby chcieli nas ściągnąć na cały etat do biura. — Wzruszyłam niby obojętnie ramionami. — Trochę gówniany, ale też się liczy.

— Miłka! — Zaśmiała się, po czym spoważniała. — Ale serio cała wypłata idzie ci na najem? — Przechyliła głowę i na chwilę uciekła wzrokiem na swój telefon. — Nic nie oszczędzasz? Nul?

— Na najem, na życie i na mini.

— Mini? — dopytała zdezorientowana.

— Mini Cooper. Po cholerę mi on był? — Skrzywiłam się, biorąc kolejny łyk. — Chciałam być fajna… nie, chciałam być zajebista i taka, wiesz, lajfstajlowa jak z insta. Żebym wyglądała na zwycięzcę, gdy podjeżdżam pod biuro.

— Nawet nie wiedziałam, że jeździsz autem.

— No to doskonała inwestycja w takim razie z mojej strony była. — Chciałam się uśmiechnąć, ale mi za bardzo nie wyszło. — Żółte mini mam, teraz wiesz.

— Ale serio nic? — Anka wróciła do wątku oszczędzania.

— No nie to, że nic, ale jakby mi miały na przykład pieprznąć dwie ósemki plus wyskoczyć kanałówka w piątce, to już byłby problem. Leasing, najem, zawsze wypadnie jakiś specjalista. — Nie wiedziałam właściwie, co jeszcze dodać, bo wiecznie odnosiłam wrażenie, że te pieniądze się u mnie rozpływają jak chmurka wydychana z ust w mroźny poranek. — Na życie zostaje mi tyle, co pewnie Kornelia ma na kremy co miesiąc. Albo na ciuchy. Ja tylko na Vinted kupuję! To znaczy prawie. Czasem tam tylko coś mi wpadnie… — Przed oczami stanął mi mój ukochany czarny neseserek za bezcen. — O, i na promkach z końcówką daty w markecie!

— A to akurat wcale nie jest złe, też tak robię.

— No tak. — Potarłam czoło. — Ale powiedz mi, dałabyś radę się utrzymać, jakbyś nie miała męża? W sensie: gospodarstwa domowego? — zapytałam, prawie błagając tonem o jakieś usprawiedliwienie.

— Dobra już, hamuj. — Machnęła ręką zmęczonym gestem. — Chciałam tylko pierdoły popopychać. Ploteczki i heheszki. My mamy kredyt, wiesz? Na jedyne trzydzieści lat. I jakoś nie zadręczam się tym, co by było, jakby w jednym czasie Franek zechciał jechać na półkolonie, nam rozkraczyło się auto i przy okazji jebła pralka naraz z lodówką. — Siorbnęła piwo. — Tak się nie da żyć, bo człowiek by zwariował.

Popatrzyła na mnie ze zwątpieniem. A może to było ubolewanie i żal nad moją osobą? Irytacja? W każdym razie chyba jednak uważała mnie za przegrywa.

Musiałam przyznać jej w tym względzie rację. Miała być Mała Mi, wyszła Duża Miła. Nieudana podróbka. Określić mnie jednym słowem, to jak nic za każdym razem wyjdzie frustratka. Emilia Frustratka Celner. Ja nie wiem, czy to był Coelho, Einstein, czy Ariana Grande, ale ktoś kiedyś stwierdził, że tylko idiota dziwi się za każdym razem, gdy popełnia ten sam błąd i wychodzi mu identyczny rezultat. Ja się nie dziwiłam. Ja już dawno sobie zdałam sprawę z tego, że ktoś wsadził mnie do złego worka, życia, miasta, pomylił na porodówce, kuźwa, nie wiem, ten dobry plemnik dostał zadyszki w ostatniej sekundzie. Moje życie to nie byłam ja. Nie zostałam strażakiem, tak jak to sobie wymarzyłam w wieku sześciu lat. Nie poszłam na informatykę, tak jak to mnie jarało w liceum, ani na księgowość, tak jak tego chcieli rodzice. Zresztą o tym już wspominałam.

Pół dzieciństwa mówiono mi: „Popatrz, a tamten już zjadł obiadek”, „Widzisz, a ta dostała pięć, dało się jednak”, ”, „On już potrafi, a ty?”, „Popatrz, jaka ta jest czysta i niewygnieciona, a ty pięć minut temu założyłaś sukienkę i wyglądasz jak kocmołuch”.

Może gdybym nie słyszała tego przez dobre piętnaście lat, to nie mówiłabym sobie teraz codziennie, tak, CODZIENNIE: „Zobacz, pół twojej byłej klasy ma już więcej już jedno dziecko”, „Prawie wszyscy twoi znajomi są hajtnięci. Reszta wrzuca zdjęcia z najdalszych podróży na insta i żyje cudownym życiem jak z bajki. Spełniają się, mają hajs, dom, rodziny, dzieci, psy, kredyt i hulajnogę elektryczną. A Ty?”

No a ja miałam wynajmowane mieszkanie na parterze bloku z wielkiej płyty, pracę na pokaz, auto na pokaz, zero oszczędności i niezmierne poczucie, że coś poszło srogo nie tak. To ostatnie zdążyłam już oswoić i adoptować, nazywając przy okazji Gdybadłem. Pasowałoby mi jeszcze jakoś nazwać ciągłe wrażenie zmarnowanego potencjału, ale na to jeszcze nie wymyśliłam słowa.

Czy coś z tym robiłam? Kompletnie nic. Żyłam z dnia na dzień jak jakaś ameba, karmiąc się widmem potencjalnego awansu w pracy, w której byłam co prawda dobra, ale spalałam się jak znicz na wszystkich świętych.

— A co tam u ciebie w ogóle? — zadałam najbardziej prostackie ze wszystkich pytań. Jednocześnie zauważyłam, że na ekranie telefonu Anki wyskoczyła nowa wiadomość.

— Czekaj chwilę… — przeczytała, co miała — dobra, Michał właśnie zaczyna usypiać Frania. No i pięknie! — Prawie przyklasnęła. — Jak dadzą radę, to do końca się spuszczę ze smyczy.

— Często tak wychodzisz na miasto? — Właściwie to mało interesowało mnie życie rozrywkowe klasycznej matki czteroletniego, a może sześcioletniego dziecka, ale zapytałam z kurtuazji.

— No co ty! — Otworzyła szerzej oczy. — Franek jest synuś mamusi, nie odstępuje mnie na krok. To jest moje pierwsze wyjście na dłużej niż trzy godziny od czasów… no od czasów porodu to przesada, ale będzie blisko. — Zrobiła przerwę na większy łyk. — Tak że się nie dziw, że chcę zostać na mieście jak najdłużej.

— Czyli jak ja bym nie mogła, a Kornelia albo Kacper tak, to też byś została? — Wzięłam ją pod włos.

— Kacper to jest jeszcze do przeżycia. Nawet fajny chłopak. A Kornelia… — Palec Anki zakręcił kółko po rancie szkła. — Z nią to sama wiesz, jak jest. Śliski typ.

— Typiara.

— Typiara. W ogóle to ostatnio już myślałam, że miałam z nią jakiś przełom. Trafiłyśmy na siebie w pustej kuchni i pogadałyśmy chwilę, tak wiesz, normalnie. — Wzięła łyk. — A jeszcze tego samego dnia wywaliła mi jakiegoś maila zażaleń. Zresztą widziałaś, jak było dzisiaj.

— No… całkiem jakoś tak było — odparłam stylem wymijającego niedorozwoja, bo podczas kolacji odpływałam myślami gdzieś hen, daleko, za siedem hałd, siedem szybów i Sosnowiec.

— No tak, większość wieczoru była całkiem spoko, nie? A potem wyjechała z tym rachunkiem. Już pomijam fakt, że zaprosiła nas na kolację nie za swoje, tylko za firmowe. Cwaniara, nie?

— Każda by tak chciała, żadna nie może. — Westchnęłam z zadumą. — Ale dobra, już koniec o robocie. A, nie! Jeszcze!

— Jesteś słowna jak moje dziecko.

— I nachalna. I męcząca. I roszczeniowa. — Odliczałam na palcach. — Jakieś inne wspólne cechy?

— Roztrzepana, zapominalska, uszczypliwa…

— O, i jeszcze żądna wiedzy. Ale nie wiem, czy twój Fifek ma tak samo.

— Franek. Ploteczki?

— Bynajmniej. To znaczy prawie. — Miałam posłać jej niewinny uśmiech, ale chyba niezupełnie mi wyszedł. — Coś słyszałam, że podobno niedługo mają wrzucić temat jakiejś okrągłej sprzedaży serii autobusów. Em coś tam. Em sześćset może? — kręciłam. — Kurde, zapomniałam. Nieważne, słyszałaś coś? Ale dobra, w każdym razie to nie o to chodzi.

— O, i jeszcze wysłowić czasem się nie potrafisz. Zupełnie jak Fifek. — Wystawiła język.

— Dobra, dobra! — Miałam ochotę ją pacnąć. — Nie o projekt, tylko o jego szefa się chciałam podpytać. Bo Bartek z zakupów mówił, że coś z nim nie tak, ale potem uciął, że to bzdura.

Anka popatrzyła na mnie, potem na piwo. A potem westchnęła. Czyli z tego Bartka to taki kłamczuszek jak ze mnie wirtuoz życia.

— Em pięćset. — Przygryzła wargę. — Szykuje się coś takiego. I mam nadzieję, że z tematem przyjdą właśnie do Kornelii.

— Czemu? — zainteresowałam się ze zdziwieniem. — Pewnie budżet dziadowski?

— A tu cię zaskoczę, bo na odwrót właśnie. Budżet bajeczny. A szef koszmarny — skwitowała z miną „no i co pan zrobisz”. — W przyrodzie nic nie ginie, balans musi być.

— Ja już nie pamiętam, kto to mówił, że naród świetny, tylko ludzie chujowi.

— Naród wspaniały, tylko ludzie kurwy. Piłsudski. Aż się dziwię, że to przekręciłaś, skoro tyle siedzisz w memach i innych pierdołach. — Zrobiła pauzę i spochmurniała zupełnie. — Emilia, serio, nie chcesz nad tym pracować. Ja też nie chcę. A Kacper by się pewnie zwolnił, jakby to dostał.

— Idealne pole do popisu dla szefowej. — Potwierdziłam z pełnym przekonaniem, że to nie mój temat. — No to świetnie, niech se tam przy tym błyszczy.

— Oby tylko ona. — Kiwnęła głową w zamyśleniu. — Ale wiesz, że to pewnie będzie tak samo, jak przy XM osiemdziesiąt. Ja się nawet nie łudzę. — Zaczęła skubać skórkę przy paznokciu. — Ona znowu wszystko zrzuci na nas i tylko się pod tym podpisze. Miła, serio, nie chcę teraz o tym myśleć.

— Trzeba im zamówić gniotki antystresowe. Albo czopki — prychnęłam i zobaczyłam dezaprobatę w jej oczach. — Sorry, koniec tematu. Okej, Anka, teraz ja stawiam, ale potem już lecę. To co, skusisz się na tego milk stouta?

— Skuszę się, a potem ci powiem, kto rzucił papierami w finansach.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Dedykacja

PROLOG

GDYBADŁO

BROKATOWA MASKA NA PROMILACH