Gruzińskie wino - Pilip Anna - ebook + audiobook + książka

Gruzińskie wino ebook i audiobook

Pilip Anna

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Miłosne rozterki, górskie widoki, zapach kolendry… Czy da się pogodzić codzienność z pragnieniami?

Kiedy Ana, trzydziestoletnia rozwódka, niespodziewanie dostaje propozycję wyjazdu służbowego do Tbilisi, w pierwszej chwili ma ochotę odmówić. Gruzja była dotychczas jej azylem, pachnącą kolendrą odskocznią od codzienności, a nie miejscem na biznesowe kolacyjki… 

Wyjazd okazuje się dla Any przełomowy. Poznaje atrakcyjnego Timara. W wyniku dramatycznych wydarzeń trafia do szpitala, gdzie pojawia się brązowooki Giorgi – lekarz, który ratuje jej życie. Ana ma rozdarte serce. Obaj mężczyźni ukrywają swoje tajemnice. Co ich spotkało wiele lat temu, kiedy w Osetii Południowej wybuchła wojna? Kogo stracili? 

Oczarowanej Gruzją bohaterce los zsyła kolejne słodko-gorzkie doświadczenia. Czy popijając pyszne wino, poznając uroki wioski Uszguli i szalejąc z przyjaciółkami w Tbilisi Ana znajdzie drogę do swojego szczęścia?

 „W tobie jest Gruzja, dziewczyno. Ty nie wracasz tam do domu. Tu, przy nas, jest twój dom.” Przekonaj się, czy słowa starej Gruzinki się spełnią.   

Autorka, Anna Pilip , jest z pochodzenia Gdańszczanką. Od lat mieszka pod Warszawą z mężem, dwiema córkami i kotem Mańkiem. Z zawodu marketingowiec i specjalista PR w polskiej firmie kosmetycznej, prywatnie fotografka. Kocha rockową muzykę i podróże, a jej miejscem na ziemi jest Gruzja. Poczucie humoru to jej broń przed absurdami tego świata, co też skłoniło ją do pisania. „Gruzińskie wino” jest debiutem powieściowym Anny Pilip.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 388

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 45 min

Lektor: Gabriela Jaskuła

Oceny
4,2 (1163 oceny)
586
319
162
77
19
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dolcia78

Nie oderwiesz się od lektury

polecam - nie umiałam się oderwać
00
edka76

Całkiem niezła

dobra ksiazka
00
gozdzikowa25

Nie oderwiesz się od lektury

Książka wspaniała. Bardzo przyjemnie się ją czyta. Zabieram się za drugą część. Dalsze losy bohaterów.
00
mmedejszo

Nie polecam

Bardzo długie i męczące 10 godzin audiobooka. Autorka chciała chyba połączyć za dużo popularnych wątków lacznie z klimatami rodem z 50 twarzy greya w jednej powieści i powstało coś, co jest trudne do przetrawienia. Postaci bez charakteru, rozterki dorosłej bohaterki niczym uczennicy liceum. Szukałam lekkiego letniego romansu ociekającego Gruzja, przeczytałam grafomanski koszmar. niestety nie polecam
00
Maadlenm

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2020

© Copyright by Anna Pilip, 2020

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcia na okładce: © dron285, © Ananass/AdobeStock;

© Valentyna Smordova/123rf.com

Zdjęcie Anny Pilip: © archiwum rodzinne Autorki

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Daria Paulina Domachowska

Korekta: Magdalena Balcerzak

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2020

ISBN: 978-83-66503-46-5 (EPUB); 978-83-66503-47-2 (MOBI)

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Mojemu mężowi – Pawłowi

Za to, że jest, kocha, trwa, wspiera i akceptuje.

Każdego dnia.

Zosi i Hani – najlepszym córkom,

PROLOG

WARSZAWA, MARZEC 2018

– Ana, nie ma innej opcji. Jesteś jedyną osobą, która może tam pojechać – głos szefowej brzmiał stanowczo jak nigdy. Zrobiło mi się słabo...

– Aaaaleee... – jęknęłam, wiedząc, ile będzie mnie to kosztowało, jeśli odmówię. Z Karoliną nie było żartów. Gdy się na coś uparła, wtedy, choćby się waliło i paliło, musieliśmy zrobić wszystko, żeby spełnić jej wolę.

– Nie ma żadnego „ale”. Marta i Anastasia są w ciąży, Olga złamała nogę, a Aśka leci jutro do Tunezji. Połowa działu na targach. Zrozum, to wizyta handlowa, połączona z misją gospodarczą. Jedzie jakiś minister czy inny wiceminister. No musi tam być ktoś z marketingu, bo Artur sam sobie rady nie da – cierpliwość Karoliny była już na wyczerpaniu.

– Aaaaaleee... Przecież ja siedzę w digitalu, kampanie robię... Karolina, no błagam cię – co ja zrobię z dziewczynkami przez tyle dni?! – sama myśl o tym, że będę musiała skontaktować się z Tomkiem, żeby się nimi zajął, wywołała nerwowy skurcz w żołądku.

– Dasz radę. To tylko pięć dni. No i to przecież twoja ulubiona Gruzja. Artur z tobą pojedzie, ogarnie warunki handlowe. No, to dogadane – dodała pewnym głosem, obróciła się na pięcie i wyszła.

Świetnie. Po prostu re-we-la-cyj-nie. Pięć dni poza domem. Pięć dni w Gruzji. Gruzji, która dotychczas, we wspomnieniach z podróży, była moją oazą, moją ostoją, miejscem ucieczki. Gdzie już w kolejnym dniu po mojej sprawie rozwodowej piłam wino, siedząc na uszgulskim wzgórzu, a łzy rozmywały mi widok na Kaukaz. Gruzji, którą kocham, ale w której nigdy nie byłam służbowo. Wróć: ja NIGDY I NIGDZIE nie byłam służbowo! Siedzę jak ten kołek w biurze i klepię tylko na kompie – kampanie, tabelki, kreacje, kontent, lendingi, posty, optymalizacje... Zamknęłam oczy i natychmiast ujrzałam pejzaż roztaczający się ze wzgórza w Omalo. Tuszetia. Cisza, spokój, zieleń, zapach krów, brak prądu... Ech, ale nawet jeśli tam teraz pojadę, to nie uda mi się wyskoczyć w góry. Co najwyżej na biznesową kolację gdzieś w Old Tbilisi... Dobre i to. Tylko, jasna cholera, jak to ogarnąć?! Co z dziewczynkami?

To mnie Karolina załatwiła!

*

– Cześć, Tomek... Przepraszam, że dzwonię o takiej porze, ale mam sprawę... – zaczęłam nieśmiało, nie bardzo wiedząc, jak się do tego zabrać.

– Co znowu? Ortodonta? Kasa na zieloną szkołę? Co jeszcze wymyślisz? – mój były mąż nie owijał w bawełnę. Właściwie to nic dziwnego – od kiedy odszedł, nasze kontakty ograniczały się właśnie do takich tematów.

– Nieee, nie chcę żadnej kasy – wzięłam głęboki oddech. – Wyjeżdżam służbowo. Potrzebuję, żebyś zajął się dziewczynkami od niedzieli. Przez tydzień. Mama nie może – wyrzuciłam z siebie, biorąc duży haust wina i marząc, aby mieć już tę rozmowę za sobą.

– Oszalałaś? Tydzień?! – najwyraźniej Tomkowi myśl o spędzeniu kilku dni z własnymi dziećmi, poza nakazanymi przez sąd wakacjami, nie mieściła się w głowie. – Czy ty już zapomniałaś, że Patrycja jest w ciąży? Przecież to się może odbić na dziecku! – dodał, a we mnie się zagotowało.

– Odbić na dziecku?! Obecność dwójki twoich dzieci? Zresztą, przepraszam cię bardzo, niby cóż takiego szkodliwego miałyby zrobić? Że zapytają „panią ciocię”, dlaczego tatuś już z nami nie mieszka? Porysują jej idealnie czyste białe ściany? Niech się przyzwyczaja! I do trudnych pytań, i do bałaganu w domu, bo dzieci to nie tylko zabaweczka do pokazywania na Instagramie, ale przede wszystkim obowiązek! I tobie też o tym przypominam! – wrzasnęłam, dysząc ciężko. Prawdę mówiąc, dziś chyba po raz pierwszy od chwili, kiedy ponad dwa lata temu odkryłam blond kłaki w jego samochodzie, emocje wzięły górę. Z godnością zniosłam wyznanie winy, podział majątku, rozwód. Potem uszczypliwe uwagi, jak to nagle po rozwodzie schudłam, i że już prawie wyglądam jak człowiek. Ale nigdy, przenigdy nie pozwolę mu tak traktować naszych dzieci. Tym razem przegiął.

Cisza w słuchawce była wymowna. Najwyraźniej próbował przetrawić mój wybuch. W końcu usłyszałam ciche westchnienie i słowa, dzięki którym odetchnęłam z ulgą.

– No dobrze. Przywieź je w niedzielę wieczorem. Ale pamiętaj, w sobotę masz je odebrać – dodał tym swoim nie znoszącym sprzeciwu tonem. Pan i władca. Kiedyś, wcześniej, uległabym mu. Ale nasza relacja znajdowała się na szczęście już na innym etapie.

– Odbiorę je w niedzielę. Będę musiała odespać podróż! – rzuciłam na pożegnanie i odłożyłam słuchawkę, nie czekając na ciąg dalszy tych wątpliwych uprzejmości. Najwyraźniej w końcu, po latach, nabrałam odwagi, żeby mu się przeciwstawić.

CZĘŚĆ PIERWSZA – GRUZJA
ROZDZIAŁ PIERWSZY

KWIECIEŃ 2018

Jedyne, czego nie znosiłam w podróżach do Gruzji to tych idiotycznych godzin lotów. Wylot o 23:00 (wiecznie opóźniony), lądowanie w Tbilisi w najlepszym wypadku o 5:00 rano, po nieprzespanej nocy. Doprowadzało mnie to do szału! Na myśl, że jeszcze tego samego dnia mam prowadzić trzygodzinne szkolenie dla dystrybutora i farmaceutów, mój żołądek zamienił się w supeł. Po tbiliskim lotnisku, które było mi chyba bardziej znajome niż rodzime Okęcie, szłam niczym automat. Który to już mój pobyt w Gruzji? Piąty? Szósty? Artur dreptał za mną bez słowa, ciągnąc bagaż.

– Gamardżoba – przywitałam się z taksówkarzem. Wsiedliśmy do auta, po czym przeszłam na mój łamany rosyjski, podając adres hotelu. Przymknęłam oczy, kiedy sunęliśmy obwodnicą w stronę centrum. Tbilisi. Moje miasto. Kochałam jego energię, nieustannie urzekały mnie jego kontrasty. Odmalowane fasady kryjące biedne podwórka. Super fury przejeżdżające aleją Rustawelego i siedzący w cieniu budynków żebracy. Uwielbiałam dzielnicę żydowską, gdzie mieszkała moja gospodyni Bella. Zapach chaczapuri sprzedawanych w przydrożnych budkach, dźwięk klaksonów i widok uciekających z duszą na ramieniu pieszych, próbujących przedostać się z jednej strony ulicy na drugą. I ta gruzińska radość bycia, poczucie wolności i przekonanie, że nic nie muszą, bo lari jakoś same się zarobią...

Zdrzemnęłam się chyba, bo kiedy otworzyłam oczy, staliśmy już pod Marriottem. No, przynajmniej w tej kwestii Karolina się postarała – jeszcze nigdy nie mieszkałam w Tbilisi w takich warunkach. Zdecydowanie wystarczał mi pokój u Belli, która, z gospodyni poleconej przez znajomego znajomych, szybko stała się moją serdeczną przyjaciółką. Uśmiechnęłam się pod nosem, planując skrycie małe wagary od obowiązków służbowych i odwiedziny u starej zaprzyjaźnionej Gruzinki. W końcu to tylko kilkaset metrów stąd... Bardzo się za nią stęskniłam.

– Pięćdziesiąt lari – bez mrugnięcia okiem wysapał gruby Gruzin.

– Ile?! – oburzyłam się szczerze. – Żeby pan już dzisiaj nie musiał pracować? – dodałam z lekkim sarkazmem, podając mu dwudziestkę.

– Spasiba – mruknął naburmuszony, a boy hotelowy już zabierał walizki, prowadząc nas do foyer.

„No, to czas na kolejny rozdział historii pt. Ana w Gruzji” – pomyślałam, marząc już tylko o prysznicu i mocnej kawie.

*

– To była wspaniała prezentacja, pani Ano. Jestem zachwycony – uściskowi dłoni wiceministra towarzyszyło głębokie, przeszywające spojrzenie małych, sprytnych oczu. – Wierzę, że będzie to dla państwa doskonały początek podboju gruzińskiego rynku. A tymczasem zapraszam panią na dzisiejszą kolację w ambasadzie... Mam nadzieję, że się tam zobaczymy? – dodał prawie szeptem, najwyraźniej licząc przynajmniej na dłuższą rozmowę.

„O nie, o nie, o nie! Żadnych ministrów! Żadnej polityki!” – pomyślałam, zastanawiając się gorączkowo, jak wykręcić się od tego mało atrakcyjnego obowiązku. Niestety, zanim zdążyłam wymyślić wiarygodną wymówkę, do akcji wkroczył Artur.

– Oczywiście, panie ministrze! – zareagował z entuzjazmem w głosie. – Będziemy z Aną punktualnie o 20:00. Serdecznie dziękujemy za zaproszenie – dodał, a uszczęśliwiony pan Kwiatkowski ruszył dalej z rządową delegacją.

Cudownie. Nieźle się urządziliśmy. A planowałam taki miły wieczór. Wycieczka kolejką na ruiny Narikala i wieczorne oglądanie panoramy Tbilisi, winko ze starymi znajomymi... Perspektywa zasłużonego odpoczynku rozmyła się jak fale rzeki Kury. Zamiast pysznej kolacji w knajpce Mamuki będę musiała brylować na oficjalnym przyjęciu. Przed kolacją w ambasadzie udało mi się przynajmniej wyskoczyć z krótką wizytą do Belli. Ze spojrzeniem pełnym poczucia winy stanęłam w progu. Ostatnie dwa dni były tak intensywne, że odwiedziłam ją tylko raz, i to zaledwie na dziesięć minut. Kiedy sięgałam już do dzwonka, układając w głowie mowę z przeprosinami, drzwi gwałtownie otworzyły się i wpadłam prosto w ramiona mężczyzny. Zdążyłam jedynie zarejestrować, że nawet całkiem przystojnego.

– Aua! – wrzasnęłam, uderzając głową w futrynę. – Jasna cholera! – zaklęłam w ojczystym języku, rozmasowując szybko rosnącego guza na czole.

– Bodishi – usłyszałam w odpowiedzi, a gość, nie oglądając się za siebie, wybiegł z domu po schodach.

– Najmocniej cię przepraszam! – zaniepokojona Bella w pośpiechu wyłoniła się z wnętrza. – To mój siostrzeniec, Timar. Mieliśmy trudną rozmowę... Zazwyczaj jest całkiem dobrze wychowanym młodzieńcem... – dodała wesoło, płynnie przechodząc z rosyjskiego, który ledwie rozumiałam, na idealny angielski (efekt wielu lat pracy w charakterze tłumacza).

– Nic nie szkodzi, Bello. Wygląda na to, że musieliście się mocno nie zgodzić... – odparłam, wkraczając do znajomej kuchni. Moja przyjaciółka jedynie westchnęła w odpowiedzi. – Swoją drogą, znamy się już od tylu lat, a ty nigdy nie wspomniałaś, że masz siostrzeńca... W dodatku całkiem przystojnego, jak zdążyłam zauważyć.

– Nie wspominałam, bo nie było o kim – ucięła krótko, najwyraźniej nie chcąc kontynuować tematu, po czym ruszyła w stronę kuchni.

Za każdym razem, kiedy ją odwiedzałam, najchętniej przesiadywałam właśnie tutaj. Uwielbiałam przyglądać się, jak zagniata ciasto na chaczapuri, jak zręcznymi palcami zawija sakiewki chinkali, przygotowuje moje ulubione bakłażany lub śmietanowo-czosnkowy sos do kurczaka czkmeruli. W jej kuchni zawsze smakowicie pachniało, a po każdej wizycie wychodziłam przynajmniej z kilogramem nadbagażu zmagazynowanym w żołądku.

– Znowu schudłaś, Aniczka – jakby czytając w moich myślach, Bella otaksowała mnie wzrokiem, po czym wyjęła płaski gruziński chleb i zaczęła go kroić na małe kawałki.

– Oj Bello, ostatnio nie mam kiedy zjeść, to fakt. Praca, dom, dziewczynki... Czasem w okolicy dziesiątej wieczorem łapię się na tym, że moim ostatnim posiłkiem było w pośpiechu złapane śniadanie. Ale nie martw się, w Gruzji szybko nadrabiam te straty – uśmiechnęłam się lekko, nakładając odrobinę lobio. Jak nie lubię fasoli, tak ta w wykonaniu Belli zawsze smakowała wyśmienicie.

– Wiem, moja droga, wiem. Zamierzam cię nieco odkarmić. Do kiedy zostajesz? – zapytała z nadzieją w głosie, licząc, że w końcu porządnie się nagadamy, jak za starych lat.

– Niestety, mam złą wiadomość – odparłam smutno. – Jeszcze tylko dzisiejsza oficjalna kolacja, jutro cały dzień szkoleń i w nocy lecimy z powrotem. Ale nie martw się, jak dobrze pójdzie, za trzy miesiące znów tu zawitam. Tym razem prywatnie, z dziewczynkami. Są już na tyle duże, że mogą wreszcie poznać trochę tę moją magiczną Gruzję – dodałam z uśmiechem pełnym nadziei, w wyobraźni widząc hasającą na plaży w Kobuleti Helenkę i zaczytaną pod parasolem Ninę.

– No dobrze, dobrze... To na lato będziecie u mnie. Wspaniale! – Bella już w myślach zaczęła planować mój pobyt. Uwielbiałam ją za to. Będąc u niej, o nic nie musiałam się martwić. – A tymczasem opowiadaj, co u ciebie... – zagaiła, zagniatając ciasto na moje ulubione chinkali. Popijając aromatyczną gruzińską herbatę, zaczęłam relacjonować ostatnie miesiące.

*

Tak jak podejrzewałam, kolacja w ambasadzie ciągnęła się jak flaki z olejem. Artur brylował w polityczno-biznesowym środowisku, ja zaś, zabawiana przez żony i partnerki tychże polityków i biznesmenów, zanurzałam się w zawiłości relacji i obyczajów moich rozmówczyń. I choć wszystkie były naprawdę urocze, a z każdą kolejną opowieścią dowiadywałam się o ich życiu w Gruzji więcej niż z jakiegokolwiek przewodnika, to jednak z ulgą wykorzystałam chwilę zamieszania, żeby wyjść na balkon i odetchnąć świeżym powietrzem. Panorama miasta zachwycała mnogością świateł i dźwięków. Most Pokoju – żartobliwie nazywany „Always Ultra” ze względu na kształt, jota w jotę przypominający słynne podpaski – błyszczał w oddali pięknie podświetlony. Nad nim z jednej strony górowały kopuły Soboru Świętej Trójcy, z drugiej gigantyczna Kartlis Deda – Matka Gruzja, mieczem broniąca swojej ojczyzny, winem witająca gości. Z oddali dolatywała muzyka ludowa, zmieszana z odgłosem ukrytych w parkowych drzewach cykad. Wciągnęłam głęboko powietrze, zachłystując się atmosferą tego cudownego miasta.

– Prawda, że pięknie, pani Ano? – usłyszałam za plecami głos, którego wolałabym w tym momencie nie słyszeć. Wiceminister dopadł mnie w mojej samotni.

– Pięknie, panie wiceministrze – przytaknęłam, licząc, że formalny ton i powściągliwość z mojej strony skutecznie go zniechęcą. Niestety, próżne były moje nadzieje. Podszedł bliżej, wyciągając rękę.

– Piotr. Proszę, mów mi Piotr – dodał, chwytając moją dłoń i składając na niej wilgotny pocałunek. Fuj.

„Niech ten wieczór już się skończy, niech ten wieczór już się skończy”, zaklinałam gorączkowo w myślach, wysuwając powoli dłoń z uścisku Kwiatkowskiego. Delikatnie odsunęłam się od niego i ponownie zastygłam, wpatrując się w panoramę miasta, ignorując jego natarczywe spojrzenie.

– Ano, mogę tak do ciebie mówić, prawda? – i nie czekając na potwierdzenie, perorował dalej. – Ano, zachwyciłaś mnie od pierwszej chwili. Cieszę się, że firma wysłała tu właśnie ciebie i wierzę, że będę mógł wam pomóc w rozwoju... Oczywiście będzie to wymagało bliskiej współpracy między nami, rozumiesz, co mam na myśli? – nie owijając w bawełnę, podszedł bliżej, próbując objąć mnie w pasie.

Odsunęłam się jeszcze dalej, wpadając na barierkę. Miałam nadzieję, że tym samym wyraźnie dałam mu do zrozumienia, że tak bliski kontakt nie jest mile widziany. Niestety Piotr najwyraźniej nie zrozumiał aluzji. Konieczny stał się komunikat werbalny.

– Panie wiceministrze... Panie Piotrze... Piotrze... – zająkałam się cicho, gorączkowo próbując znaleźć wyjście z tej idiotycznej sytuacji i rozglądając się nerwowo w poszukiwaniu ratunku. – Przykro mi, ale tak się składa, że znalazłam się tutaj całkowicie przypadkowo. Na co dzień w ogóle nie zajmuję się handlem zagranicznym. Wierzę, że Artur będzie doskonałym partnerem do rozmów – wydukałam, wycofując się dyskretnie w stronę wyjścia. Jeszcze tylko dwa kroki, jeszcze tylko jeden... Kiedy już prawie udało mi się opuścić balkon i wrócić na salę, całkiem niespodziewanie, po raz drugi tego dnia, wpadłam w ramiona mężczyzny.

Co zaskakujące, tego samego mężczyzny...

*

– Dobry wieczór pani... O, witaj Piotrze – przywitał się po angielsku, po czym, gruzińskim zwyczajem, objął i pocałował wiceministra w policzek. – Przedstawisz mnie swojej uroczej towarzyszce? – dodał, wpatrując się intensywnie w moje oczy.

– Oczywiście, Timarze – odparł kwaśno wiceminister, najwyraźniej niezbyt zadowolony z takiego obrotu spraw. – Pozwól, to Ana Starska, przedstawicielka naszej rodzimej firmy farmaceutycznej. Ano, poznaj proszę Timara Khetagurova, znajomego lekarza z tbiliskiego szpitala, który ma na koncie pewną zasługę – uratowanie mojego skromnego żywota – dokonał prezentacji Piotr, gestem dając do zrozumienia, że porozmawia sobie z Timarem później. „Nic z tego, kolego” – postanowiłam skorzystać z okazji i sprytnie wywinąć się z niechcianego tête-à-tête z wiceministrem.

– My się już na swój sposób poznaliśmy z panem Timarem – odpowiedziałam z zawadiackim uśmiechem, z radością obserwując konsternację na obliczach moich rozmówców. – Jestem winna panom wyjaśnienie, nieprawdaż? Otóż dzisiaj, kiedy przyszłam odwiedzić naszą wspólną znajomą Bellę, zaliczyliśmy dość bliskie spotkanie. Najwyraźniej pan Timar bardzo się spieszył i nie zauważył mnie w ciemnościach korytarza – zaśmiałam się cicho, dostrzegając pogłębiający się rumieniec na twarzy Gruzina.

– Mój Boże, to pani? To na panią dziś wpadłem? Pani jest znajomą mojej ciotki Belli? Najmocniej przepraszam za moje zachowanie dzisiaj po południu! – niemal wykrzyczał ze szczerym przerażeniem i skruchą, łapiąc się za głowę. Nie mogłam się powstrzymać i roześmiałam się głośno.

– Nie wiem, co pana bardziej przeraziło – czy nasze zderzenie, fakt, że byłam to ja, czy moja znajomość z pana ciocią – kontynuowałam ze śmiechem, obserwując ukradkiem tego przystojniaka. Nie powiem, było na kim zawiesić oko. Nie mam pojęcia, jakim cudem Belli udało się przez tyle lat ukrywać przede mną tak atrakcyjnego siostrzeńca. Jak na Gruzina wyjątkowo wysoki, chyba nieco młodszy ode mnie, o śniadej karnacji, z charakterystycznym orlim nosem. No Karpiel-Bułecka w ichnim wydaniu, do tego z delikatnym trzydniowym zarostem. I niech któraś z moich przyjaciółek spróbuje nadal twierdzić, że wszyscy Gruzini wyglądają tak samo. A gdzie tam! Ten egzemplarz był jedyny w swoim rodzaju i wyglądał nad wyraz dobrze. Nawet nie miał typowego dla przekarmionych kalorycznymi pysznościami i z zasady stroniących od sportu Gruzinów brzuszka. Wiceminister Kwiatkowski prezentował się przy nim jak wymoczek i chyba zdawał sobie z tego sprawę, bo nagle przygasł i jedynie obserwował wartko toczącą się między mną a Timarem rozmowę.

[...]