Głos w mojej głowie - Katarzyna Jadwiga Bezenson - ebook

Głos w mojej głowie ebook

Katarzyna Jadwiga Bezenson

0,0

Opis

Zamiast walczyć ze sobą, zawalcz o siebie

Brak samoakceptacji i poczucia własnej wartości to prosta droga do popadnięcia w uzależnienie. Przekonała się o tym bohaterka tej książki, młoda dziewczyna uzależniona od… niejedzenia. Wierzy, że jeśli uda jej się zapanować nad ciałem, to jej poharatana bolesnymi doświadczeniami dusza odnajdzie wreszcie spokój. Ale życie nie jest takie proste, a poziomu szczęścia nie da się zmierzyć liczbą zjedzonych wafli ryżowych… Wkrótce okazuje się, że cyfry na wadze to tylko fatamorgana, która nie przynosi ulgi. Jedynym rozwiązaniem jest zmierzenie się z własnymi słabościami, ale do tego potrzeba nie lada odwagi… Czy bohaterce wystarczy jej na tyle, by w porę zawrócić znad przepaści?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Życie to ciągła walka. Na każdym kroku stają nam na drodze przeszkody wielkości Mount Everestu bądź Wieży Chalify. Co dzień budzisz się i zastanawiasz, czy przepłyniesz przez te parę godzin bez rozterek… Czasami tak cię potrafią przygnieść, że niemalże czujesz zapach stęchłej ziemi, która kiedyś cię przykryje. Nie wiesz, co masz zrobić, miotasz się i nie dajesz rady oddychać tym pełnym kłopotów powietrzem. Sięgasz po żyletkę, ale zastanawiasz się, czy nóż nie będzie lepszy? Czy połknąć fiolkę pigułek, zasnąć i nie myśleć? Nie myśleć… Ale życie potrafi zaskoczyć. Nagle zza zakrętu wyłania się promyk szczęścia, ktoś się do ciebie uśmiecha, mówi dobre słowo i już jest ci lepiej. Rzeczywistość staje się wtedy piękna. Czujesz, że możesz góry przenosić, jesteś w stanie zawładnąć światem i nic nie da rady cię powstrzymać. Czasami się zastanawiasz, które doznania są silniejsze. Czy przeważy w końcu pragnienie uwolnienia się od tego okrutnego świata, czy może ta niewiarygodna siła nadziei i szczęścia da ci tyle mocy, aby działać, zagarniać dla siebie wszechobecne dobro i radość? Czy podejmiesz dzisiaj razem ze mną walkę, której zakończenie przyniesie odpowiedź na to pytanie? Ja pragnę wreszcie dowiedzieć się, czy warto żyć. Te skrajne emocje już mnie wykańczają, są dla mojego umysłu jak naziści. Tak wiele jest na jednej szali obłędu, tak wiele po drugiej stronie piękna… Nie wiem, co mam robić. Pomóż mi uporać się z tym wszystkim, na pewno znajdziesz odpowiedzi także dla siebie. Gwarantuję ci, że albo razem skoczymy w przepaść, albo staniemy na piedestale.

Zacznijmy. Tytułem wstępu zapraszam cię do najskrytszych zakamarków mojego umysłu. Będziesz brodzić wraz ze mną w mazi zwanej życiem, które niekiedy posypywane jest cukrem pudrem. Mniam. Szaleję na myśl o słodkich uniesieniach emocji – tak ulotnych jak myśl o byciu ptakiem.

Odkąd pamiętam, miałam problem z jedzeniem. Nie wiem, czy prawidłowo doszukuję się jego genezy w stosunku moich sióstr do mojej wagi. One zawsze były chude, a ja nieszczęśliwie wdałam się w matkę, co prawda w kobietę o figurze klepsydry, ale ze skłonnością do tycia. A może przyczyną jest syf, który stworzył w domu mój ojciec i to jego następstwa? Od niepamiętnych czasów słyszałam, że jestem grubą świnią i nie powinnam w ogóle z domu wychodzić. Nie masz pojęcia, jak mnie to wykańczało. Nie dość, że one mi ciągle z tego powodu dokuczały, to jeszcze taka moja uroda, że wystarczy parę dni i już kolejny kilogram mi wpada… Co prawda, kiedy się odchudzam, to szybko gubię nadprogramowy ciężar, ale niestety nie zawsze udaje mi się utrzymać rygor diety.

Nigdy nie zapomnę, jak próbowałam zrzucić kilogramy, pijąc litry wody. Nic nie jadłam, tylko piłam. Ale po paru tygodniach nie widziałam żadnych rezultatów. Tak naprawdę nie wiem, czy tylko ja nie widziałam rezultatów. Ktoś inny może widział. Nie miałam dobrych relacji z nikim w rodzinie, to i nikt nie zawracał sobie mną głowy. Zatem, skoro nie widziałam efektów zapijania żołądka, porzuciłam tę praktykę. Znalazłam inny sposób – przeżuwałam jedzenie, ale wszystko wypluwałam. Wystarczył mi tylko smak w ustach. Nie jadłam nic. Zaczęły mnie napadać takie bóle migrenowe, że nie sposób ich opisać. Było mi słabo i kręciło mi się w głowie. Po paru tygodniach stwierdziłam, że i tak nic nie zrzuciłam! Nie wierzyłam, i nie wierzę do tej pory, że mogłaby mnie dopaść anoreksja. Co prawda rzeczywiście nie widziałam rezultatów „diety”, ale nie mieściło mi się w głowie, że nie jem i nie chudnę… Zaczęłam szukać innego sposobu na zadowolenie własnego umysłu i sióstr – wiecznie chciałam się do nich upodobnić fizycznie. Przyszedł czas na dietę kopenhaską i ta odniosła skutek. Rzeczywiście przez te trzynaście dni sporo schudłam, ale co z tego, skoro w niedługim czasie wrócił cały ten ohydny tłuszcz! Robiłam głodówki, żeby tylko osiągnąć odpowiedni rozmiar, ćwiczyłam. Ale gdy przyszedł czas, że nie mogłam znaleźć chwili na mordercze ćwiczenia, to przytyłam tyle, ile tylko się dało. W wieku osiemnastu lat ważyłam 63 kilogramy – makabra!

Znów wzięłam się za odchudzanie. Usłyszałam o diecie ośmiodniowej. Dwa dni ziemniaki, dwa dni ser biały chudy, dwa dni warzywa i owoce, dwa dni mięso chude. Niczego nie mogłam doprawiać, nie mogłam pić kawy, nic – tylko woda… no i schudłam jakieś pięć kilogramów. To było już na studiach. I nie powiem, bo trzymałam wagę dosyć długo. Wtedy pojawił się mój (teraz już były) chłopak. Miłość wypełniła moje serce i już nie patrzyłam na to, ile ważę. Kwestia wagi jakoś przestała mi torować korytarze dla wszystkich innych myśli. I tak żyłam sobie, tyłam, nie zwracając na to uwagi. Aż pewnego dnia nie mogłam się wcisnąć w jakieś stare spodnie z czasów świetności mej figury. Gdy powiedziałam o tym mojemu facetowi, stwierdził, że wymyślam, że wyglądam dobrze i żebym nie przesadzała. Okej, pomyślałam, skoro jemu to nie przeszkadza, to nie ma się czym przejmować. Ale przyszedł czas stagnacji w związku. On zupełnie przestał zwracać na mnie uwagę – uprawialiśmy seks może dwa razy w miesiącu. Pomyślałam, że to NA PEWNO dlatego, że przytyłam. No i wzięłam się za siebie. Na śniadanie jajko na twardo, na obiad zupka chińska. I tak przez miesiąc. Mówił mi, że wyschłam, że kości mi wystają. A ja mu na to: „Jakie kości? Nie wymyślaj”. Do tej pory nie wiem, gdzie on te kości widział. Zaczęło się psuć jeszcze bardziej między nami. Nie wiem, o co chodziło, do tej pory nie wiem. Skończył się związek i puściły moje hamulce w odżywianiu. Na pierwszy plan wysunął się stres związany z rozstaniem, a ja, gdy mam niepokój w głowie, to nie potrafię nic wcisnąć do żołądka. Tak więc zaczęłam chudnąć mimowolnie. Doszło do tego, że zaczęłam pożyczać spodnie moich sióstr. W końcu, na ponad dziesięć lat, zniknął temat mojej wagi, bo każda z nas zajęła się własnym życiem, wyfrunęłyśmy z domu, dorosłyśmy, co było zawsze moim marzeniem. Ale wtedy odezwała się moja ambicja: mogę być jeszcze chudsza. Ze stresu i braku pożywienia zaczęłam mieć niemiłosierne bóle w żołądku, podbrzuszu, nie miałam okresu. Przez pewien czas miałam okropne czarno-brązowe plamienia. Prawie miesiąc. Nie wiem, co to było, nie chcę wiedzieć. Zaczęłam się martwić. Powoli zaczynałam jeść. Nie chciałam się rozpaść na kawałki, chciałam, żeby te plamienia minęły, chciałam mieć normalną miesiączkę, chciałam wstawać z łóżka bez bólu głowy i mroczków przed oczami. Po jakimś czasie zaczęłam dochodzić do siebie. Okres powrócił, ból po rozstaniu mijał, myślałam, że wróciłam do gry. Niestety – nadal mam problem z byłym, ponieważ skurwysynowi nie spieszy się do oddania moich rzeczy. O dokumenty się doprosiłam po miesiącu od rozstania. Dziwisz się, jak to możliwe? Żyłam za granicą jakiś czas; ja wróciłam, a on tam został i teraz czuje się bezkarny. Dokumenty wysłał mi wtedy, kiedy on chciał, a moich rzeczy nie odzyskałam do tej pory. Ja nie wiem – czy on zakłada moje szpilki i sukienki i po nocy szuka młodych chłopców na ruchanko? No nic, moją głowę wypełniają katastroficzne myśli i obawy o moją przyszłość – bez własnych majtek i niemal histerycznie potrzebująca pracy chodzę po świecie, a właściwie po mieszkaniu… Kłębek nerwów. Nabawiłam się przy moim eks labilności emocjonalnej, a to nie pomaga mi żyć normalnie. Oj, nie pomaga.

Wracam do głównego problemu tu poruszanego – do zawirowań związanych z moją wagą. Pomimo stresu związanego z wyżej wymienionymi powodami, jakimś „złym cudem” przytyłam – chyba z trzy kilogramy! Dzisiaj się mierzyłam – mam taką manię, którą nazywam „centymetrowaniem” własnego ciała. Ja się nie ważę, ja się mierzę z uporem maniaka, chcąc zapanować nad objętością tkanki tłuszczowej oplatającej moje cielsko. Łapię za centymetr krawiecki i metodycznie mierzę każdą część ciała – nie ma tu miejsca na pomyłkę, wszystko ma być dokładne jak wynik równania matematycznego. Teraz jestem na takim etapie, że w ciuchy sióstr mieszczę się z powodzeniem, ale nie zadowala mnie to. Martwię się z każdym kolejnym kęsem jabłka o moje boczki, fałdy na brzuchu. Ale wiem, że muszę coś jeść, bo padnę. Z drugiej strony nikt nie będzie płakał za mną – tłustą świnią! Myślę, że gdy będę szczupła, to i szczęście mnie odnajdzie, wszystko się ułoży. Znajdę wspaniałą pracę, dokończę studia, a i na miłość może mogę liczyć? Chociaż, nauczona ostatnimi doświadczeniami, nie wiem, czy nie będzie lepiej kierować się rozumem, a nie głupim sercem. Ono przysporzyło mi tylko niepotrzebnych nerwów i problemów.

Od jutra będę ci referować na bieżąco moją walkę z kilogramami – dla mnie sprawę tak realnie spędzającą mi sen z powiek, dla innych czysty wymysł spowodowany „brakiem poważnych problemów”… Nie wiem, ludzie po prostu nie są w stanie mnie zrozumieć, nie pojmują, jak straszny jest fakt, że nienawidzę siebie z całego serca, swojego umysłu i ciała, tego, kim jestem, kim się stałam „dzięki” moim doświadczeniom życiowym… niby mam dopiero dwadzieścia sześć lat, ale czasami czuję się, jakbym miała za sobą jakieś pięćdziesiąt lat, pięćdziesiąt lat niepowodzeń, ciągłych porażek w każdej sferze życia… Mam wrażenie, że nic nie osiągnęłam, znów jestem na garnuszku u mamusi, bez kasy, bez pozytywnych widoków na przyszłość. W tym momencie nawet się cieszę, że nie mam faceta; teraz mam ważniejsze rzeczy na głowie. Jakby nie patrzeć, muszę zaczynać życie na nowo, ogarnąć się, zacząć działać. I myślę, że pomoże mi w tym wszystkim dyscyplina związana ze sprawowaniem kontroli nad moim ciałem. Sądzę, że jeśli zapanuję nad nim, to będę w stanie poradzić sobie ze wszystkim innym. Może kiedyś pogodzę się z moim własnym oddechem, oddechem martwej w środku małej kobietki…

Zastanawiam się czasami, czy odmawianie sobie jedzenia to pewnego rodzaju kara dla mnie ode mnie? Może w ten sposób odreagowuję swoje niepowodzenia? Dążąc do doskonałego ciała, chcę zmobilizować siebie do działania w dążeniu do celów, jakie sobie założyłam? Może, jeśli będę mieć idealny obraz własnego ciała, to wszystko inne też będzie mogło być perfekcyjne? Jakże owe założenia wydają mi się nieosiągalne… teraz, dzisiaj. Są dni, kiedy czuję, że będę robić w życiu, co tylko zechcę, będę szczęśliwa… tak zwyczajnie szczęśliwa. Ale niemalże w jednej sekundzie, nie wiadomo dlaczego, wszystko mi się zmienia. Moje zmysły odbierają rzeczywistość jako niezbadaną pustkę, w której się unoszę, opleciona przez niewidzialne macki tęsknoty za normalnością, za spokojem duszy. Ta labilność emocjonalna, stany dysforyczne – swoją drogą zdiagnozowane przez psychiatrę – wręcz wyrywają mnie z racjonalnego myślenia. Zdaję sobie sprawę z tego, że w jednej chwili zmieniam się w człowieka, jakiego nie chcę mieć w sobie. Taka zła na cały świat, przygnieciona przez własne szaleństwo suka, w każdej chwili zdolna zabić obcego człowieka za nic, a siebie za całokształt życia… nie masz pojęcia, jaką mam czasami ochotę wbić sobie nóż prosto w brzuch i już się nie podnieść. Już się nie martwić o to, co będzie jutro, o mój ułomny umysł, bezkształtne ciało, sprawy doczesne. Chyba muszę zacząć godzić się, oswajać z myślą, że taki będzie mój koniec. Nie wierzę, że poradzę sobie sama ze sobą, że naprawdę będę miała coś z tego życia. Niezmiernie pragnę pokochać siebie, wszystko wokół, cieszyć się z głupstw – z nic nieznaczących promieni słońca w wiosenne popołudnie, ciastka zjedzonego w parku – rzeczy tak niedocierających do mojej percepcji…

Wyobraź sobie taki obraz: wielkie płótno, na całą ścianę, czarne tło, a na nim gdzieś w głębi blednące, zielone oczy… Kiedy się w nie wpatrujesz – one unikają twojego wzroku, rozbiegają się gdzieś w przestrzeni pomiędzy czernią prawego rogu, a centrum… nie możesz ich znaleźć. Właśnie ja się tak czuję – wiecznie błądząca w depresyjnym światku, nie mam siły, aby zatrzymać się w jednym miejscu, w jednym postanowieniu. Chyba boję się życia… I tak sobie znikam z horyzontu, niewidzący wzrok przedstawia mi wizje otchłani smutku i zwątpienia, prowadzi umysł ku przepaści własnego jestestwa.

Dzień zaczęłam od kawy – jak zwykle. Postanowiłam zrobić sobie głodówkę; tylko jeden dzień, żeby organizm mi się oczyścił. Aby na początek diety mieć przygotowany na zmagania żołądek, chciałam, żeby się skurczył i nie potrzebował zbyt wielkich ilości pokarmu. Po kubku czarnego pobudzacza wzięłam się za ćwiczenia, które mają na celu poprawę metabolizmu i delikatną budowę rzeźby. Nie ćwiczę tylko dlatego, żeby za sprawą pompek czy innych wysiłków spalić kalorie – ja chcę też mieć jędrny tyłek i nie mieć tłustych, obwisłych ramion… Kiedyś zmuszałam się do codziennej, dwugodzinnej mordęgi po to, aby spalić jak najwięcej kalorii, często wymiotowałam z wysiłku, kręciło mi się w głowie. Ale kiedy zdarzyło się, że nie miałam czasu na taki rytuał – nabrałam kilogramów. Zatem poprzez ograniczenie jedzenia i ćwiczenia (na tyle, na ile czas mi pozwala) praktycznie każdego dnia poświęcam parę chwil na poprawę wyglądu. Wiem, że to zaprocentuje w przyszłości. Nie jest tak, że codziennie ćwiczę. Czasami nie czuję, że muszę, wtedy nie ćwiczę. Ale zazwyczaj następnego dnia nadrabiam tę lukę w reżimie mojego umysłu. Mam coś w głowie takiego, co mówi mi, że jednak lepiej będzie dla mnie, jak odrobię tę zaległość. Taka sugestia lepszej połowy mojej osobowości.

Czas na chwilę matematyki – centymetry, centymetry tak przeze mnie znienawidzone zaczynają się domagać uwagi, określenia miary ich wartości w całości mojego, jakże ohydnie kobieco zaokrąglonego, ciała.

Dla porządku:

• wzrost: 160 centymetrów,

• waga: 55 kilogramów,

• obwód w biuście: 85 centymetrów,

• pod biustem: 73 centymetry,

• talia: 63 centymetry,

• biodra: 88 centymetrów,

• ramię: 24,5 centymetra,

• udo: 50 centymetrów (część górna – najgrubsza).

Tak się przedstawiam dzisiaj, ale za miesiąc, kto wie? Może będę na dobrej drodze ku wyidealizowanej pięknej figurze, może będę stać w miejscu, a może nie będzie mnie już tutaj? Co ty na to? Jakie dajesz mi rokowania? Czy mam jakieś szanse na spełnienie się? Ponoć do odważnych świat należy. Tylko… nieważne. Te słowa pójdą na koniec.

Zastanawiam się nad rzuceniem palenia. Krzywdzę się papierosami od około dziesięciu lat. Ale nie wyobrażam sobie, że będąc w stresie, nie wyjdę na balkon i nie zapalę… Nie jestem uzależniona fizycznie – palę może pięć szlugów na dzień, ale psychicznie siedzi mi ten papieros w głowie. To taka reakcja na stres: palę, choć wiem, że to tylko wzmaga uczucie niepokoju. Ale człowiek jest głupi i robi nieracjonalne rzeczy. Wiem, że palenie szkodzi, ale nadal powielam to zachowanie. Niewytłumaczalnie bezsensowne działanie. Ale nie wszystkie sprawy, które sobie racjonalizuję, nabierają sensu.

Papierosy i kawa – to dzisiaj mnie ratuje. Mam nieodpartą ochotę sięgnąć po miseczkę płatków owsianych na wodzie, ale jak pomyślę, że mój eks wciąż kłamie, to aż mi się odechciewa. Wpadam w dziką wściekłość i biegnę ze szlugiem na balkon. Czuję, kiedy ktoś nie mówi prawdy- kłamstwo śmierdzi na kilometry. To odór ludzkiej niepewności zmieszany ze smrodem strachu o to, że prawda wyjdzie na jaw. Po co kłamać? Czy nie lepiej mieć czyste sumienie? Spać spokojnie. Nikt cię nie może zaszantażować, wszystkim możesz stawić czoło, ponieważ nie masz nic do ukrycia. Nie powiem, że ja mam krystaliczne sumienie, ale nie mam z tyłu głowy niczego, co spędza mi sen z powiek. Nie boję się, że nagle ktoś wyskoczy mi zza pleców i powie: „No i co? Mam cię wreszcie! A teraz się tłumacz”. Nie, nie boję się takich sytuacji. A od kłamców wyegzekwuję należną mi prawdę, nawet siłą – jeśli tylko mnie do tego zmuszą.

Czuję się winna. Winna tego, że żyję, tego, że zjadłam kromkę chleba już o ósmej rano, winna swojej brzydoty – nieumiejętność radzenia sobie z własnymi popędami, z własnym umysłem obciąża moje sumienie.

Chodzę po domu w tę i z powrotem. Po części z nerwów z powodu mojego eks, a po części dlatego, że zjadłam trochę więcej, niż zamierzałam i nie chcę, żeby jedzenie bezczynnie siedziało mi w brzuchu. A chodzenie pozwala mi na przyspieszenie przemiany materii. Tyle że stawy mnie bolą dzisiaj strasznie i nie za dobrze mi się chodzi… Ale cóż poradzić? Papierosami już rzygam. Tak przysiadłam na chwilę, żeby to napisać – specjalnie dla ciebie. Muszę ci coś oznajmić – stała się rzecz dziwna. Chodzę, chodzę po mieszkaniu, a za każdym razem rośnie we mnie przekonanie, że trawa jest zielona, że okna są pootwierane na oścież, a ja wdycham zapach wesołej wiosny igrającej ochoczo z ptactwem… Powiem ci, że to nie jest żart. Przez dłuższą chwilę byłam święcie przekonana, że właśnie taka rzeczywistość mnie otacza… A jest środek zimy – tak wyjaśniam, żebyś zrozumiał moje małe przerażenie tym, co czuję i widzę. Może mój umysł wędruje także w inne, nieznane mi dotąd strony? Czy to możliwe, że nie mogąc poradzić sobie z otaczającą rzeczywistością, tworzę w głowie obrazy, których nie ma? Które chciałabym widzieć i czuć? Niemalże wdycham zapach kwitnących kwiatów, które przed chwilą budziły się do życia za oknami… Czy ja zwariuję? Będę siedzieć otumaniona lekami w psychiatryku? Nie, nie mogę na to pozwolić. Tylko ty wiesz, co się dzisiaj stało, co wspaniałego widziałam. A ty nikomu nie powiesz, prawda? Bądź mi przychylny i nie daj mnie zamknąć w zatęchłym wariatkowie, gdzie będą mi pozwalać tylko na jedną kąpiel tygodniowo… Wstaję, będę spacerować dalej. Kalorie – wylatywać z mojego ciała! Wiosno – przybądź, nawet jeśli cię nie ma w pobliżu.

Dzwonił dzisiaj pan P…

Usiadłam z zamiarem opisania ci naszej relacji, ale teraz nie wiem… Łączy nas coś niesamowicie pięknego, ale jednocześnie niszczącego. Mamy do siebie ogromny pociąg seksualny, cenię jego towarzystwo, czuję się przy nim swobodnie. Lubię mieć go przy sobie. Ale z nim nigdy nic nie wiadomo – nagle może wpaść na jakiś głupi pomysł i narobić mi problemów… Nie potrafię zakończyć tego „związku”, choć wiem, że prędzej czy później będą z tego kłopoty. Jednak coś w środku nie pozwala mi na definitywne zerwanie kontaktu z nim. Jakieś nieopisane pragnienie pcha mnie ku niemu, tak silnie, że chwilami czuję, że zaraz się przewrócę…

Dzisiaj mam do siebie stosunek obojętny. Z samego rana nadrobiłam zaległości w ćwiczeniach i będę jeść tak, jak powinnam – małe porcje o jak najmniejszej wartości odżywczej. Gdy zakładam jedne spodnie, to widzę, jak monstrualnie przytyłam. Znów robi się ze mnie tłusta panna, bez faceta, bez kasy, bez pracy. Nie, jednak nie mam obojętnego stosunku dzisiaj do siebie – nienawidzę siebie za to, jaka jestem. Po co ja w ogóle coś jem? Przecież powinnam zaraz wyrzygać to śniadanko i przykleić do twarzy uśmiech numer pięć. Iść dalej. Albo się zabić. Bo tak właściwie, to dlaczego nie dzisiaj? I tak w głębi siebie czuję, że kiedyś to zrobię – nie dziś, to jutro, za rok, za dwa. Nie radzę sobie z życiem, to powiedz mi, jak mam sama siebie przekonać, że nie warto sięgnąć po żyletkę? Jestem w studni bez dna. Spadam, spadam i uderzyć łbem nie mogę o dno istnienia… Pomożesz mi? Zabijesz mnie? Zajdź mnie od tyłu i poderżnij gardło, wbij nóż w plecy, wyrwij kręgosłup! No już! Teraz! Wygodnie ci, kiedy tak słuchasz, co się dzieje w mojej duszy! Ale nic nie zrobisz, nie kiwniesz palcem, żeby polepszyć moją egzystencję! Albo sprawić, żebym zniknęła! Mam cię znienawidzić? Przemyśl to, bo beze mnie jesteś nikim!

Popadam w jakąś paranoję – nawet jeśli coś ma mało kalorii, to mnie wydaje się, że to nieprawda. Za każdym podejściem do lodówki rezygnuję z jedzenia. Nakładałam płatki już kilka razy dzisiaj, ale za każdym razem odkładałam je z powrotem do pudełka… Jutro tylko obiad – mama jest w domu, nie chcę, żeby mi gadała za uchem, że nie jem. Bo jeszcze coś wyniucha i będzie mnie pilnować. A ja chcę powoli, sukcesywnie spadać na wadze. Jak na dzisiaj, planuję dobić do pięćdziesięciu kilogramów, czyli pięć do kosza. Zobaczymy, po jakim czasie schudnę, czy w ogóle dam radę. Ale co ja gadam – muszę! Nie będę przecież szła przez życie z wylewającymi się ze spodni bokami… Bleeeee!!

Uwielbiam uczucie głodu, kiedy już leżę w łóżku i szykuję się do snu. Taka wewnętrzna satysfakcja, że nie jadłam dużo, że takie działanie spowoduje spadek wagi… Może jest to chwilowy napad radości, może. Ale w tym momencie jestem szczęśliwa. Tak zwyczajnie i po prostu jestem szczęśliwa, ponieważ czuję tę pustkę we flakach; taki uśmiech od środka, euforia głodu – tak to mogę najjaśniej sprecyzować. Jestem przekonana, że jutro nie zjem za wiele. Znam siebie i wiem, że gdy sobie przypomnę nad kromką chleba, jak się wieczorem czułam, to jej nie zjem. Będę po części mieć wyrzuty sumienia już na myśl, że mogłabym ją zjeść, a po części będę chciała znów doświadczyć tego zadowolenia, satysfakcji. Chciałabym, żebyś poczuł to, co ja teraz. Na myśl o tym, że jutro będę mogła podtrzymać ten wspaniały stan, jeśli tylko zechcę, czuję radosne mrowienie. Jakbym miała spotkać się z jakimś fajnym kolesiem – tak mogę ci to opisać, mam takie motyle w brzuchu, jakie się miewa przed pierwszą randką… Już jakiś czas nie czułam „tego” łaskotania z powodu faceta, więc miło przypomnieć sobie to uczucie – nawet jeśli ma być efektem mojego jakże nieodpowiedniego podejścia do jedzenia. Trudno. Kocham znajdować się w tym stanie, w którym jestem teraz, bo kto nie chce być szczęśliwy? Nawet jeśli będzie miało się to odbić na moim zdrowiu, nie zaprzestanę działań, które pozwalają mi na optymistyczne spojrzenie na świat.

Śniła mi się dzisiaj starsza siostra. Mówiła do mnie: „Widzę, że masz taki sam problem z jedzeniem jak ja kiedyś… Jeśli nic dzisiaj nie jadłaś, to weź chociaż jabłko, które mam w pokoju”. Pamiętam, że nie wzięłam. Dziwny sen, ponieważ siostra nigdy nie miała nawet początków zaburzeń odżywiania. Oczywiście, uważała na to, co je, ale bez przesady. Albo ja nie pamiętam, nic nie zauważyłam…

Chcę rozwiązać w końcu swoje problemy, chcę powoli zacząć odżywać, chcę po prostu móc pozwolić sobie na szczęście, choć na odrobinę radości… Chcę wierzyć, że będzie mi to kiedyś dane, że życie nakreśli przede mną możliwość rozpoczęcia istnienia w tym świecie… Cóż z tego, że dobrych parę lat już oddycham, skoro ja tego w ogóle nie czuję? Tylko zwątpienie widzę w swoich oczach, brak siebie w sobie. To ja jestem po drugiej stronie lustra? Bo mnie się zdaje, że my się nie znamy. Nie poznaję cię, dziewczyno. Nie mam ochoty cię zrozumieć, a widzę, że coś mówisz, poruszasz ustami. Przestań, nie wysilaj się. Dzisiaj mam zły dzień, a tak w ogóle to mama zabroniła mi rozmawiać z nieznajomymi.

Dobija mnie ten wewnętrzny przymus nadrabiania ćwiczeń. Wiem, że nie muszę tego robić, ale gdy nie podporządkowuję się temu głosowi, to czuję się źle. Coś mnie namawia, nie – zmusza do tych działań tak mocno, że jeśli nie robię tego, co on chce, to czuję wyrzuty sumienia. Czuję się, jakbym kogoś zawiodła. I nie jestem to ja. To ten ktoś, kto siedzi we mnie i wrzyna mi się w umysł i męczy mnie swoimi zadaniami, narzuca mi przymus natrętnego powtarzania sekwencji czynności. Siedzi mi to coś z tyłu głowy i przypomina mi o swoim istnieniu, kiedy tylko ma na to ochotę. Nie lubię, kiedy ktoś mi mówi, co mam robić, nigdy nikomu nie podporządkowałam się w stu procentach… Z tym czymś we mnie jest inaczej. Jestem więc bezbronna w stosunku do niego, jestem zdominowana przez cudze nakazy. Chce mi się płakać. Nienawidzę tyranii, a w swoim przypadku przyjmuję ją jak stan konieczny. Psychiczne męczarnie, brak swojego zdania w kwestii wagi i właściwego obrazu własnej osoby – to czuję za każdym razem, gdy przemawia do mnie ten ktoś. Wykańczający umysł i duszę wirus nienawiści do samej siebie – tak mogę mniej więcej określić głos, który dudni mi w głowie codziennie, nieustannie, bez końca.

Tak zwyczajnie chcę zniknąć. Cicho. Szybko. Bezboleśnie. Bez echa w ludzkiej pamięci.

Boże, czemu ja musiałam trafić na takiego skurwysyna?! Nie dość, że dał mi wypowiedzenie ze związku w formie esemesa, to jeszcze, kurwa, nie chce mi oddać moich rzeczy już pierdolone dwa miesiące! Jestem na niego tak wściekła, że nie masz pojęcia! Uszkodziłabym skurwiela, gdyby stanął mi teraz na drodze! Możesz być pewien, że nie zawahałabym się. On myśli, że ja nie zdaję sobie sprawy z tego, że on kłamie jak sam chuj?! Czy ja tak wiele oczekuję? Chcę w końcu zamknąć rozdział związany z największą porażką mojego życia – z kolesiem, którego podświadomość uznała, że matka i chrześnica to jedyne jego kochanki. Mamusia jest postawiona na piedestale – dla niej zrobi wszystko. Kłamał o naszej wspólnej wspaniałej przyszłości, a każde pieniądze przesyłał właśnie jej. Tylko ona i ona. Utrzymuje ją, jakby była jakąś jego nałożnicą. W parze z jego chrześnicą te dwie oblubienice tworzą zgrany duet, który skutecznie wbił mu do głowy, że jestem zbędna w jego życiu. Dla chrześnicy nawet urlop cały poświęcał… Zmuszał mnie do obcowania z tą małą, musiałam znosić, że kocha ją bardziej ode mnie. Dlaczego on nadal robi mi problemy? Pragnę wymazać go z pamięci, i te lata spisane na straty, lata, które przygniotły mnie niewyobrażalnym stresem, brakiem seksu i chwiejnością emocjonalną. Zapomnieć raz na zawsze, bez względu na to, czy będzie to tydzień, czy dwadzieścia lat.

Dzisiaj przeżyłam ogromny stres związany z moim byłym. Żeby jutro nie myśleć o tym małym człowieczku, postanowiłam, że z samego rana wezmę się za gruntowne porządki w domu. Od sufitu aż po strych. Koniecznie muszę zająć czymś ciało, zmęczyć je tak bardzo, że nie będę miała siły zastanawiać się nad postępowaniem tego skurwiela. Oczywiście dzień zacznie się od kawy i ćwiczeń, następnie papieros, jako nagroda za kształtowanie sylwetki… I jazda ze ścierką po mieszkaniu.

Muszę postarać się zapanować nad swoją zmiennością nastrojów. Matka nic mi nie mówi, kiedy w jednej chwili uderzam pięścią w fotel i rzucam kurwami, ale jej cierpliwość w końcu się skończy, a nie chcę jej dorzucać siebie jako problemu. Za dużo ma ich własnych. Także dla siebie muszę jakoś się opanować, ponieważ sama się tym wykańczam. Nie znoszę takich zachowań u siebie, ale w tym momencie nie radzę sobie z tym. Myślę, że jak już wyjaśni się sprawa z moimi rzeczami, znajdę pracę, to może powoli zacznę wracać do równowagi psychicznej. Jakby nie patrzeć, to sama sobie muszę zapewnić stabilność finansową, wyłącznie własnymi siłami mogę stanąć na nogi. O facetach w ogóle nie myślę teraz. Aktualnie są oni tematem zbędnym. Jeśli przyjdzie na to pora, to będę mieć mężczyznę, który będzie mnie kochać; nie szukam, nigdy nie szukałam. A „w razie W” zawsze będzie pan P., który zaspokoi moje potrzeby, zabierze na weekend do Wrocławia i nie będę miała z nim problemów typowych dla związków. Nie będę musiała się martwić o to, że nie wraca do domu o godzinie, na którą się umawialiśmy, nie będę musiała się zastanawiać, co on tam ma w głowie na nasz temat – bo ja już to wiem. Obydwoje wiemy. To nam pasuje i tak funkcjonujemy w tym szalenie pojebanym świecie.

Trzymam się poleceń uchybionego umysłu i zachowuję rygor odnośnie do ćwiczeń. Może to jednak nie jest nic złego, może to po prostu głos rozsądku odzywa się we mnie, kiedy chcę zjeść to, czego nie powinnam? A nadrabianie wysiłków fizycznych na podłodze to chyba także dobra rzecz? Nie wiem, nie wiem.

Wreszcie odzyskałam swoje rzeczy. Nie czułam wybuchu radości, gdy kurier zadzwonił, co jest dziwne, ponieważ tak się nie mogłam doczekać swojej własności, iż myślałam, że będę radosna jak cholera… A ja tak naprawdę czułam zobojętnienie. Dlaczego? Może dlatego, że to moje rzeczy i tak właściwie powinno być sprawą oczywistą, że mój dobytek jest przy mnie – i wreszcie jest? A może dlatego, że byłam tak zła na mojego byłego, że gdy już wreszcie miałam w rękach własne majtki, to złość i radość wyzerowały się i czułam wielkie NIC? Czy mój stan emocjonalny związany z tym skurwielem doszedł do równowagi? Stres związany z moim dobytkiem minął. Chociaż mój eks kłamie na mój temat (wśród znajomych i jego pojebanej rodzinki) na potęgę, a takie coś wkurza mnie niemiłosiernie. Ale, ale… Co się odwlecze, to nie uciecze, prawda? Jeśli chodzi o niektóre sprawy, wiem, że MUSZĘ być cierpliwa. Los pokaże, co potrafi.

Teraz tylko muszę znaleźć pracę, bo oszaleję, jeśli nie zacznę czegoś robić z własnym życiem. Na szczęście już za sześć dni idę do urzędu pracy i mam wielką nadzieję, że coś złapię. Nie wymagam zbyt wiele. Byle nie siedzieć w domu już dłużej i nie marnować sobie życia na nieróbstwie. W tym momencie mam dwa skrajne podejścia: albo w miarę szybko się ogarnę, albo się wykończę. Na początek siądzie mi psychika na dobre, dojdzie wyczerpanie fizyczne (głosiku w głowie, działaj), no i zdechnę. Ale jak na razie pragnę przebić się na tę pozytywną stronę lustra, bo chcę się spotkać z panem P., a to dopiero w maju. Tak właśnie ze mną jest, z minuty na minutę zmienia mi się perspektywa, z której patrzę na samą siebie, na moją osobę w otaczającej mnie rzeczywistości.

Dzwonił dzisiaj pan P. Zawsze z chęcią z nim gadam. Pojawia mi się w głowie wizja wypadu za miasto i relaksu z facetem, który jak do tej pory, jako jedyny, jest niepokonany w łóżku. Ach… Tylko żeby zmienił podejście do życia, bo nawet gdybyśmy kiedyś myśleli o ustabilizowanym związku, to zdaję sobie sprawę z tego, że on nie nadaje się na stałego faceta. Za bardzo kocha siebie. No i jeszcze parę rzeczy… Ale tak naprawdę – nikt nie jest idealny i każdy ma wady. Zresztą, jak on sobie chce, mnie jest dobrze w relacji, jaką mamy i nie chciałabym nic w tej kwestii zmieniać. Już mi się uśmiech włącza, jak pomyślę, że będę kiedyś tam przez parę dni szczęśliwa, bo będziemy razem. Odskocznia od rzeczywistości, niemalże świat marzeń i nierealność naszego istnienia… Kiedy się widzimy, czuję, jakby niosła mnie lekka chmurka ułudy, ale jednocześnie czuję też, jakbym stąpała po kruchej tafli szczęścia, która w każdej chwili może się pod nami załamać, a wtedy pochłonie nas okrutna głębia smutnego, szarego świata. Co się będę rozpisywać, na swój sposób kocham pana P., mój szalony plaster na rany tego świata.

Chciałabym już ważyć te pięćdziesiąt kilogramów. Nie ukrywam, że niecierpliwię się w oczekiwaniu na dzień, kiedy to będą mi sterczeć kości tu i ówdzie. Nie, nie chcę być wychudzona, ale chcę mieć widoczne kości obojczyków, łopatek, chcę, żeby mięśnie nie skrywały się pod warstwą tłuszczu… Jeśli to miałoby się równać z brakiem faceta, to na dzisiaj mi to nie przeszkadza. A jutro, nie wiem. Mam ten komfort, że mogę teraz myśleć tylko i wyłącznie o własnym dobru – nie licząc rodziny. Ale nie ukrywam, że odpoczywam trochę, gdy nie jestem w związku. Nie mam w głowie kotłowaniny myśli o moim partnerze, tylko o sobie. Ja niestety jestem taka, że będąc w związku, siebie gdzieś zatracam i robię, co tylko się da dla dobra mojej drugiej połówki. Jak widzisz, takie zachowanie nie jest opłacalne. On mojego poświęcenia nie docenił, nawet chyba nie chciał zobaczyć choćby nędznym kącikiem swojego małego oczka. Oddałam mu całą siebie, a on wybrał mamusię. I chuj z nim. Na szczęście cała miłość do niego gdzieś uleciała ze mnie i zrodziła się czysta nienawiść. W takiej sytuacji człowiek myśli trzeźwiej.

Powracając do mojego ciała – jutro rano robię to, co zwykle: kawa, ćwiczenia, kąpiel, blancik (to niejako w ramach nagrody, że mogę już nie myśleć o tym, co się dzieje z moimi rzeczami, ale też dla zmniejszenia stresu związanego z obawą o przyszłość). A później już sobie coś wymyślę – poza praniem, bo to robi pralka. Jaka ja byłam szczęśliwa, kiedy przymierzałam ciuchy! – wszystko za duże. Jaka satysfakcja z efektywności moich działań (no, też dzięki nerwówce). Przeciwności losu po prostu pomagają mi dobić do wagi docelowej, muszę się pogodzić z wieczną dziurą w psychice, coś kosztem czegoś. I tak – pięćdziesiąt kilogramów, czterdzieści pięć, a później się zobaczy. Oczywiście jest to moja wersja optymistyczna, że tyle schudnę, ale w coś wierzyć trzeba i swoje cele trzeba mieć. Do własnego ciała mam pełne prawo i mogę je zniszczyć, jeśli tylko będę chciała. Chcę mieć ciało doskonałe i powiem ci, gdy tylko takie będzie. Jeszcze długa droga przede mną, ale w międzyczasie mam parę spraw do ogarnięcia, więc nie będę mieć za wiele czasu na myślenie o jedzeniu – czyli nie będę jeść. Muszę, muszę jak najszybciej czymś się zająć w życiu, bo w końcu zasiedzę się dupskiem na fotelu i obrosnę tłuszczem. Nie mogę sobie na to pozwolić, muszę udowodnić sama sobie, że jeśli chcę, to potrafię… A że przy okazji parę osób się zdziwi, iż mimo wszystko nie wylądowałam w wariatkowie, to jeszcze lepiej: jeszcze silniejsza motywacja do nieustannego samodoskonalenia.

Dzisiaj nie chciałabym umrzeć. Dzisiaj mam nadzieję na lepszy świat.

Z samego rana się zważyłam – pięćdziesiąt cztery i pół kilograma. Czyli w niecały tydzień pół kilo spadło. Niewiele, ale lepsze to niż nic. Zwłaszcza gdy muszę się pilnować i nie pozwolić na to, by komukolwiek choćby na sekundę zaświtała myśl, że się odchudzam. Po co mi kazania? Zawsze coś się wymyśli jako powód spadku wagi. Tym się jak na razie nie muszę przejmować.

Przeczytałam dzisiaj biografię Marylin Monroe. I zdałam sobie sprawę z tego, jak popaprane były moje związki z facetami. W większości przypadków to były nic nieznaczące związki, które szybko kończyłam, ponieważ wiedziałam, że ci mężczyźni nie są dla mnie odpowiedni. Zabijacze czasu. Ale takie związki mi odpowiadały, zero martwienia się o jutro, ewentualność pojawienia się dziecka czy wspólne kredyty. Miałam jeden poważny związek – z moim aktualnym eks. I co? Fatalnie na tym wyszłam. Już pomijając kwestię uczuć; za wiele nas łączyło, żebym mogła teraz w jednej sekundzie o tym zapomnieć. Nie powiem, przypominają mi się niekiedy miejsca, w których bywaliśmy. Ale, o dziwo, nie tęsknię za nim, tylko za tymi miejscami… kocham tamto miasto i ja jeszcze kiedyś tam wrócę, ale to kwestia trochę odleglejszej przyszłości. Ten niepowtarzalny klimat miejsca, gdzie ludzie są dla siebie przyjaźni, gdzie wszystko wydaje się możliwe – uzależnia moje myśli o tym wspaniałym mieście. W Polsce jest wiecznie jakiś problem, zawsze coś cię stresuje. A tam, pomimo życia z dala od ojczyzny, żyje się o wiele przyjemniej, nawet jeśli masz robotę, która cię wkurwia. Ale kiedy masz dzień wolny, to oddychasz pełną piersią, możesz snuć marzenia, które kiedyś mogą się spełnić. Teraz muszę spełniać niewygórowane cele, już nie marzenia, w tej szarej, znienawidzonej przeze mnie Polsce. Ale może będzie dobrze? Przypuszczam, że związki na dwa tygodnie są korzystne dla mojej psychiki. Argumentuję to tym, że za każdym razem, kiedy mam się spotkać z takim facetem, to wiem, że będzie po prostu fajnie, miło, relaksująco. Czy nie zapragnę jednak znów związku na stałe? Może ponownie odezwie się we mnie potrzeba odczuwania miłości drugiego człowieka codziennie? Tego, że ktoś o mnie dba, martwi się o mnie, opiekuje się mną, kiedy jest mi źle? Nie wiem. Pragnę miłości odwzajemnionej, bezwarunkowej, pobudzającej we mnie pragnienie życia. Czy znajdę takie uczucie? Teraz w to nie wierzę, ale mam wielką nadzieję na to, że się mylę.

Niewiele dzisiaj zjadłam. Czuję głód i dobrze mi z tym. Jadzia, trzymaj się wizji pięknych kości odznaczających się tuż pod skórą! Znajduj sobie zajęcia, żebyś nie miała czasu nawet na myślenie o żarciu. Muszę, muszę szybko spaść do pięćdziesięciu kilogramów. Zaraz zrobi się wiosna i nie mogę mieć wystających boków w spodniach. Muszę pięknie się prezentować zarówno dla siebie, jak i dla potencjalnego partnera. Dla pana P. jestem w sam raz, ale mnie się nie podoba to, na co patrzę w lustrze. Już sobie wyobrażam, jak mknę przez życie jako posiadaczka szczupłej sylwetki, widzę te zazdrosne spojrzenia grubasek. Tak, chcę budzić zazdrość. Dlatego muszę także znaleźć jakieś zajęcie, pracę, znaczy się, która będzie mi dawać chociaż małą satysfakcję. Postaram się, żeby suki zazdrosne o mój powab nie mogły mi nigdy zarzucić, że źle wyglądam. Jak na razie nie mam nic innego do roboty, jak tylko dbać o siebie.

Muszę coś zrobić ze swoim życiem, żeby mieć do siebie szacunek. Żebym nie wstydziła się nikomu spojrzeć prosto w oczy z obawy, że ma mnie za nieudacznika. Nie mogę sobie na to pozwolić. Muszę zacisnąć zęby i zacząć zarabiać, włączyć wysokie obroty, schudnąć i w końcu z uśmiechem spojrzeć na własne odbicie. Wygórowane cele? Może nie, może wystarczy w nie uwierzyć i znaleźć odpowiednią motywację do działania. Nadchodzący czas da mi odpowiedzi na to, czy jestem warta tego, żeby żyć, czy lepiej już nie męczyć się ze sobą.

Niemalże obezwładniający stres i niepokój czuję teraz. Ma to związek z moim byłym, a właściwie to z sytuacją w mieście, w którym żyłam – mogą mi się tam robić długi, którym on miał zapobiec, ale że ma żółwi pośpiech w kwestii dowiedzenia się wszystkiego i wyjaśnienia, to mam jak najczarniejsze myśli. Skurwiel.

Dzisiaj mam ogromną ochotę na odebranie sobie życia. Nie wiem, co czuję, nie wiem co myśleć o sobie, o czymkolwiek… Szalone myśli kłębią mi się w głowie. Chcę zapomnieć wszystko, co przeżyłam do dnia dzisiejszego włącznie. Dlaczego ja nie mogę być normalna? Dlaczego nie mam zwykłego, spokojnego życia? Dlaczego tak bardzo wszyscy mają mi za złe, że kręcę się po tym świecie? Jedni wymyślają bajki na mój temat, inni w ciszy rzucają w moją stronę nienawistne spojrzenia. Nie mogę być zwykłą dziewczyną, która ma ustalony tryb nudnego, przewidywalnego życia? Może taki los daje spokój wewnętrzny? Może w powtarzalności zdarzeń i czynności kryje się recepta na szczęście? Bo jeśli wiesz, co cię jutro czeka, to masz spokojną głowę, umysłem nie miotają sprzeczne emocje. A ja nigdy nie wiem, co będzie jutro. Nie wiem, czy najdzie mnie pragnienie latania z nożem za ludźmi, czy może zrobię sobie kąpiel z włączoną suszarką do włosów? Co jest ze mną nie tak? Czy etiologia zaburzeń mojej niezrównoważonej psychiki leży w mojej rodzinie, czy sama sobie jestem winna? Gdybym chociaż to wiedziała, mogłabym pozbyć się niewłaściwej osoby (lub osób) z mojego życia i może wreszcie byłabym spokojna. Zamknęłabym oczy, wzięłabym głęboki oddech i uśmiechnęłabym się szczerze. Bez smutku w oczach i bez krwawiącej duszy. Dzisiaj jestem w strasznym stanie psychicznym. Wieczorem wypadam z domu, relaks, blant w drodze powrotnej i sen, sen – tym razem może się spełni – bez końca, bez pobudki z płaczem… Praktycznie co noc budzi mnie mój własny płacz. Nie zawsze pamiętam, o czym śniłam, ale jeśli już – to zazwyczaj jest to mój eks. Po tym poznaję, że podświadomie jeszcze nie poradziłam sobie z sytuacją między nami. Na co dzień nie czuję za nim żadnej tęsknoty, nie mam chwil zadumy nad straconą miłością. W dzień racjonalnie podchodzę do tego wszystkiego. Ale sny to co innego. One rozbierają mnie ze złudzeń, że wszystko jest w porządku. Wolałabym w ogóle nie śnić. Po przebudzeniu mieć czysty umysł. A tak, to od samego rana coś mi się kręci po głowie, zawsze coś jest nie tak, wiecznie mnie coś denerwuje. Nie radzę sobie. Proste. Ale tylko ty o tym wiesz, a że jesteś mi współtowarzyszem podróży, wiem, że mnie nie zdradzisz przed nikim. Mogę ci zaufać, prawda?

Chcę się dzisiaj upić, nie myśleć. Zajarać na śmierć, puścić z dymem ostatni oddech.

Żyję, ale nie mam się dobrze. Psychicznie znowu czuję się coraz gorzej. Co prawda z samego rana robiłam ćwiczenia i tak dalej, ale jestem niezmiernie niezadowolona ze swojego wyglądu, wydaje mi się, że jestem w beznadziejnej sytuacji życiowej i wręcz nie może być gorzej. Dobrze wiem, że to nieprawda, ale coś w środku każe mi tak myśleć, doprowadza mnie do płaczu, włączając mi myśli o tym, jak fatalnie to moje życie wygląda. Nie mam nic. Straciłam wszystko. Podświadomie wiem, że mogę mieć wiele, ale brak mi sił na jakiekolwiek starania. Czuję taką ciemną chmurę nad sobą, chmurę, z której pada na mnie deszcz depresji – obezwładniającej, zmuszającej do płaczu i zamęczania się negatywnymi myślami. Nie wiem, co mogłoby sprawić, że zmieniłabym zdanie o sobie na lepsze. Chyba lądujący w kiblu obiad, wyrzygany wraz ze złymi emocjami, które są ściśle związane z kaloriami i niemożnością zmiany świata na lepszy.

Dzwonił dzisiaj pan P. Śmiechu było a śmiechu. Ale niestety odezwał się również później, gdy miałam właśnie ochotę na podcięcie sobie żył. Chyba wyczuł mój zły nastrój, bo zaproponował, że zadzwoni jeszcze wieczorem, ale go zwyczajnie zbyłam. Nie chciałam mu ryczeć do słuchawki, wystarczy, że wie, iż nie jestem tak odporna na życie jak kiedyś. Nie wiem, czy on się o mnie martwi, kiedy mam takie spadki nastrojów; pewnie wygodniej mu myśleć, że jestem wariatką. Nie będę się zresztą wypowiadać za niego, nie można tak robić. Dlaczego on nie może tu być zawsze?! W każdym momencie mogłabym przylgnąć do niego i próbować odepchnąć od siebie niepokój o jutro. Dlaczego to pierdolone życie tak mnie nienawidzi? Co ja kurwa wam wszystkim zrobiłam, że wykrzykujecie z mojego wnętrza pieśni nienawiści?! Proszę, odejdźcie ode mnie, zwróćcie wolność umysłu! Choć raz przed śmiercią pragnę myśleć sama za siebie, przeżyć jeden dzień po swojemu… Ale kim ja właściwie jestem bez was? Nie wiem, czy jeszcze potrafiłabym decydować o czymkolwiek bez waszych podpowiedzi, czy poradziłabym sobie w samotności, w byciu tylko ze sobą? Wasze głosy doprowadzają mnie do szału, do dzikiego opętania grozą, ale kocham was, bo jesteście ze mną zawsze. Nie wydostanę się już chyba nigdy z moich osobistych korytarzy niezdecydowanego istnienia.

Wydaje mi się, że będę musiała znów wyjechać z kraju. Nie mogę znieść tych czterech ścian, w których kształtował się mój skrzywiony charakter. Może jestem teraz pod wpływem inspirującej rozmowy z kumpelą, ale myślę, że tak będzie najlepiej. Zacznę wszystko od nowa, nie będę miała czasu myśleć o trzech zmarnowanych latach życia. Może zaczepię się na stałe i już nigdy nie wrócę do Polski? Mam dziesięć pomysłów na swoje życie. Już w czwartek troszkę się wyjaśni kwestia mojej pracy – będę w tym pierdolonym urzędzie pracy i mam nadzieję, że będą mieć jakiś ciekawy staż do obstawienia. Na początek chcę po prostu gdzieś się zahaczyć, żeby mieć za co żyć, a jak mi się nie spodoba, to mieć kasę na ewentualny wyjazd. Nie mam pojęcia, co to ze mną będzie, co też ten los dla mnie niesie… Mam nadzieję, że choć odrobinę dobra dostanę od niego, bo jestem już na skraju wytrzymałości. Chociaż z drugiej strony chyba nie zasługuję nawet na chwilę szczęścia. Kim ja jestem, że mam tak zuchwałe myśli?! Jestem nic niewartym śmieciem i nie mam prawa nawet myśleć o pomyślności losu. Jestem jednym z tych tysięcy istnień, które nic nie znaczą, przemijają w udręczonej ciszy. Nikt po nas płakać nie będzie, szkoda ludzkich łez na takich utracjuszy jak my. Jaka ulga, kiedy w końcu umieramy, prawda?

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Głos w mojej głowie
Karta redakcyjna

Głos w mojej głowie

Wydanie pierwsze

ISBN: 978-83-8219-420-3

© Katarzyna Jadwiga Bezenson i Wydawnictwo Novae Res 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Aneta Miklas

Korekta: Małgorzata Szymańska

Okładka: Magdalena Muszyńska

Wydawnictwo Novae Res

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek