Genevieve nie mówiła wszystkiego - Kamila Kolińska, zocharet - ebook + audiobook + książka

Genevieve nie mówiła wszystkiego ebook i audiobook

Kolińska Kamila, zocharet

4,6
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Benjamin Lowell wie, czym jest samotność.

W szkole jest niewidzialny, chyba że akurat ktoś chce go upokorzyć. W domu czuje się jak intruz. Nie ma nikogo, kto spojrzałby na niego z życzliwością… aż do dnia, gdy do klasy wchodzi Genevieve McKenney. Piękna, pewna siebie, magnetyczna. Wszyscy chcą być jej przyjaciółmi, ale ona wybiera Bena. Widzi w nim coś, czego nikt inny nie dostrzega – bratnią duszę. Ich przyjaźń jest jak światło w ciemności.

A potem Genevieve znika. Bez pożegnania. Bez wyjaśnienia. Ben nie potrafi o niej zapomnieć. Coś w tej historii nie pasuje. Coś jest nie tak. Chłopak wyrusza więc na poszukiwania przyjaciółki. Rozpoczyna podróż, która zmienia wszystko. Bo czasem, żeby odnaleźć drugiego człowieka… trzeba najpierw odnaleźć siebie. I zrozumieć, że dom to nie adres. To ludzie, którzy cię widzą naprawdę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 383

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 27 min

Lektor: Tomasz Urbański

Oceny
4,6 (16 ocen)
11
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
amaryllis-blue

Całkiem niezła

Nieszczególnie mi podeszła ta książka. Słuchałam jej jako audiobooka i pewnie za część mojego niedosytu odpowiadał niefortunnie dobrany lektor, który intonował wszystko zupełnie inaczej niż ja w mojej głowie. Poza tym bohater, który wychował się w przemocy i na wieść o Donie myśli sobie, że to on był agresorem, a nie ofiarą... no nie jest zbyt wiarygodny dla mnie. Wszyscy sobie zbyt szybko ufają, romans przewidziałam na początku. Ale generalnie gratuluję wydania książki i życzę sukcesów na rynku wydawniczym!
00
skowronka

Nie oderwiesz się od lektury

UWIELBIAM TA KSIAZKE
00
Dodduch

Nie oderwiesz się od lektury

brak mi słów jak bardzo to było dobre. kocham.
00
Zaneta272

Nie oderwiesz się od lektury

Dałbym 4,5 ⭐, ale że tu nie ma takiej możliwości to wole zaokrąglić w górę ;) Książka jest bardzo fajną młodzieżwką i porusza tematy z którymi każdy kiedyś się spotkał lub borykał. Miłą odminą jest że główny bochater ma chorobę skóry, bo zazwyczaj bohaterowie sa idealni i nie przypominają ludzi. Po odsłuchaniu moge wrócić do ogladani filmow na YT Zacharett :)
00
Kar00lin_a

Nie oderwiesz się od lektury

I jak ja mam iść czytać teraz jakieś pospolite książki, po czymś takim.. W książkach Kamili, znalazłam dokładnie to czego szukałam 💕
01

Popularność




Playlista

Sueco – Loser

Echo­smith – Cool Kids

Roar – I Can’t Han­dle Change

Alec Ben­ja­min – Boy in the Bub­ble

Conan Gray – Family Line

phem – SWE­ATER

sombr – do i ever cross your mind

t.A.T.u. – All About Us

BAN­NERS – Some­one to You

Bil­lie Eilish – eve­ry­thing i wan­ted

Cave­town – This is Home

One­Re­pu­blic – Rescue Me

love­ly­the­band – bro­ken

Phil­lip Phil­lips – Home

Rozdział 1

Wsze­dłem do szkoły spo­koj­nym kro­kiem, ale wypa­dłem z niej bie­giem, jakby od tego zale­żało moje życie.

I może tak wła­śnie było. Gdy tylko prze­kro­czy­łem próg budynku, natkną­łem się spoj­rze­niem na świń­skie śle­pia Dereka Frank­sona, ogrom­nego gościa, któ­rego jedyną pasją poza fut­bo­lem było drę­cze­nie słab­szych. Od nie­dawna sta­no­wi­łem jego ulu­biony cel i nie zapo­wia­dało się, żeby ta sytu­acja miała ulec zmia­nie. Jesz­cze ni­gdy nie dałem się zła­pać dwu­me­tro­wemu gory­lowi. Gdy­bym prze­stał ucie­kać, pod­dał się i zniósł publiczne upo­ko­rze­nie, które Derek na pewno dla mnie zapla­no­wał, może szyb­ciej by się znu­dził i zna­lazł sobie inną ofiarę. Póki co nie pla­no­wa­łem testo­wać tej opcji. Byłem chudy, dosyć niski i nie umia­łem się bić, ale uni­ka­nie cudzych pię­ści opa­no­wa­łem do per­fek­cji. Szyb­kość była moją naj­więk­szą dumą, a fakt, że zawod­nik ze szkol­nej dru­żyny fut­bo­lo­wej nie mógł mnie dogo­nić, spra­wiał mi dziką satys­fak­cję.

Wybie­głem na dzie­dzi­niec. Derek coś krzy­czał, ale nie do mnie, raczej nawo­ły­wał kum­pli do pomocy; nie byłem pewien, bo zagłu­szył go dźwięk pierw­szego dzwonka. Nie zwal­nia­jąc tempa, zary­zy­ko­wa­łem obej­rze­nie się za sie­bie, a wtedy coś musnęło mnie w ramię.

Dziew­czyna o dużych brą­zo­wych oczach odsko­czyła na bok, w ostat­niej chwili uni­ka­jąc zde­rze­nia ze mną. Teraz patrzyła na mnie z nie­ma­łym zdzi­wie­niem, odgar­nia­jąc z twa­rzy kosmyki jasnych wło­sów. Nie mia­łem czasu nawet pomy­śleć o tym, że ni­gdy wcze­śniej jej tu nie widzia­łem. Poświę­ci­łem tylko sekundę na napra­wie­nie swo­jej szkody.

– Prze­pra­szam, mój błąd – wyrzu­ci­łem z sie­bie, po czym zerwa­łem się z powro­tem do biegu.

Wpa­dłem do budynku przez tylne drzwi. Derek dep­tał mi po pię­tach. Kiedy zaczą­łem poko­ny­wać schody po dwa stop­nie naraz, dobiegł mnie dono­śny głos pana Harolda, nauczy­ciela mate­ma­tyki. Męż­czy­zna zatrzy­mał fut­bo­li­stów i tym samym zakoń­czył pościg. Nie zosta­łem, żeby usły­szeć, jak drze się na tę bandę idio­tów za próbę uprzy­krza­nia mi życia. Nie czer­pał­bym z tego satys­fak­cji, bo dosko­nale wie­dzia­łem, że to niczego nie zmieni. Jeśli jutro znowu będę wystar­cza­jąco nie­ostrożny, żeby wpaść w pole widze­nia Dereka, to czeka mnie powtórka z roz­rywki.

Dotar­łem na pię­tro, oddy­cha­jąc ciężko i z kro­plami potu na czole. Kory­ta­rze pusto­szały, gdy ucznio­wie nie­spiesz­nie kie­ro­wali się do sal lek­cyj­nych. W poło­wie drogi do mojej klasy stał wodo­pój, który teraz oka­zał się dla mnie wyba­wie­niem. Z prze­ciwka szły dwie dziew­czyny, z któ­rymi cho­dzi­łem na bio­lo­gię. Wyda­wało się, że one też zamie­rzały się napić, ale gdy zoba­czyły, że nachy­lam się do kranu, rzu­ciły mi pełne obrzy­dze­nia spoj­rze­nie i ruszyły dalej.

W porządku. Byłem przy­zwy­cza­jony do tego, że wywo­łuję takie reak­cje.

Prze­tar­łem twarz mokrymi rękami, a potem prze­cze­sa­łem pal­cami roz­trze­pane włosy. Nie mia­łem już czasu, by przy­go­to­wać się psy­chicz­nie na zaję­cia. Wsze­dłem do klasy z nisko pochy­loną głową.

– Spóź­nie­nie. – Usły­sza­łem za sobą głos pani Lash­ley, która wykła­dała histo­rię i nauki spo­łeczne.

Nie odpo­wie­dzia­łem, zresztą nauczy­cielka tego nie ocze­ki­wała. W ubie­głym roku powi­nęła mi się noga i musia­łem teraz powta­rzać ostat­nią klasę. Wszy­scy peda­go­dzy już dawno spi­sali mnie na straty. Nie wiem, czy cho­dziło tylko o wyniki w nauce. Ni­gdy nie mogłem liczyć na szkołę. Nikt też nie zapy­tał mnie, dla­czego cza­sami przy­cho­dzę na lek­cje posi­nia­czony. Na prze­śla­do­wa­nia na kory­ta­rzach nauczy­ciele reago­wali tylko wtedy, gdy już naprawdę nie dało się tego igno­ro­wać, ale wobec osił­ków z dru­żyny fut­bo­lo­wej i tak nie wycią­gano kon­se­kwen­cji. Naj­gor­sze, co kie­dy­kol­wiek ich spo­tkało, to krótka repry­menda. Skoro więc szkoła miała mnie gdzieś, posta­no­wi­łem trak­to­wać ją z wza­jem­no­ścią.

Zajęć z panią Lash­ley szcze­gól­nie nie­na­wi­dzi­łem z powodu grupki wred­nych ludzi, z któ­rymi cho­dzi­łem na te lek­cje.

Odsu­ną­łem krze­sło butem i opa­dłem ciężko na miej­sce. Jako jedyny sie­dzia­łem sam. Dziew­czyna z sąsied­niej ławki teatral­nie zatkała pal­cami nos, a jej kole­żanka zachi­cho­tała. Uda­łem, że tego nie widzę.

Nauczy­cielka wstała.

– Jeśli to już wszy­scy, zaczy­najmy.

Wciąż uspo­ka­ja­łem oddech po poran­nym mara­to­nie, jaki zafun­do­wał mi Derek. Było mi bar­dzo gorąco, ale nauczony doświad­cze­niem pró­bo­wa­łem wytrzy­mać w cięż­kiej blu­zie. Wie­dzia­łem, z czym wią­zało się zrzu­ce­nie nie­po­trzeb­nej war­stwy ubrań. Z waha­niem rozej­rza­łem się po sali. W sumie i tak wszy­scy trak­to­wali mnie już jak pośmie­wi­sko. Co za róż­nica, czy będą mieli jeden powód wię­cej. Dla nich to czy­sta roz­rywka, a ja muszę nauczyć się od tego odci­nać.

Zdją­łem bluzę przez głowę, a Jake z ławki za mną zaczął imi­to­wać odruch wymiotny. Zaci­sną­łem zęby.

– Prze­pra­szam. – Sie­dząca przede mną Alice pod­nio­sła rękę, prze­ry­wa­jąc nauczy­cielce w pół słowa.

Pani Lash­ley wes­tchnęła ze znie­cier­pli­wie­niem.

– No słu­cham?

– Czy mogłaby pani kazać Benowi się ubrać? Te jego pro­blemy skórne są… roz­pra­sza­jące.

– Sie­dzisz przede mną, idiotko – wymru­cza­łem pod nosem na tyle cicho, żeby nikt mnie nie usły­szał.

Alice jed­nak się odwró­ciła, a razem z nią wszy­scy inni utkwili we mnie wzrok.

– Mówi­łeś coś?

Zagry­złem wargi, bo sprze­cza­nie się z nią mijało się z celem. Nauczy­cielka już otwie­rała usta, aby zare­ago­wać, ale wola­łem, żeby się nie wtrą­cała.

– W porządku. Nie ma sprawy – powie­dzia­łem, siląc się na obo­jętny ton.

Nie mogłem prze­wi­dzieć, czy Lash­ley fak­tycz­nie kaza­łaby mi zakryć wykwity na rękach, czy sta­nę­łaby po mojej stro­nie. Nie zamie­rza­łem jed­nak się o tym prze­ko­nać, bo w ogóle nie chcia­łem, żeby uwaga całej sali sku­piała się na mnie, nie­ważne w jakim kon­tek­ście. To był ostatni rok liceum, tyle jesz­cze mogłem wytrzy­mać. I o tym wła­śnie myśla­łem, zakła­da­jąc bluzę, bo jedyne, na czym mi naprawdę zale­żało, to żeby nie rzu­cać się w oczy.

Spo­kój w kla­sie zakłó­ciło puka­nie do drzwi. Gdy w progu poja­wił się dyrek­tor, nie­które osoby tro­chę bar­dziej się spięły. Kre­śli­łem ze znu­dze­niem dziwne kształty w swoim zeszy­cie, które po kilku minu­tach mogłyby zacząć przy­po­mi­nać jakiś kon­kretny obra­zek. Dyrek­tor odchrząk­nął, by przy­cią­gnąć uwagę, ja jed­nak nie pod­nio­słem wzroku.

– Chcę wam przed­sta­wić waszą nową kole­żankę – zaczął. – To jest Gene­vieve McKen­ney. – Czyli wraz z nim musiała się poja­wić jakaś dziew­czyna. – Przy­je­chała do nas z Cle­ve­land w Ohio i będzie koń­czyć tu ostat­nią klasę. Liczę, że pomo­że­cie jej się odna­leźć. Gene­vieve, gdy­byś cze­goś potrze­bo­wała, zwróć się do Alice, jest w samo­rzą­dzie uczniow­skim.

Wyczu­łem przed sobą jakiś ruch, naj­pew­niej to Alice machała wła­śnie do tej nowej.

Wymiana zdań trwała w naj­lep­sze, ale ja już nie słu­cha­łem. Mój szkic zaczął w końcu przy­po­mi­nać twarz. Nie ryso­wa­łem nikogo kon­kret­nego, po pro­stu się nudzi­łem, odpły­wa­jąc myślami. Wró­ci­łem na zie­mię, dopiero gdy smu­kła syl­wetka zasło­niła mi słońce.

– Mogę tu usiąść?

Ode­rwa­łem się od swo­jej pracy i pod­nio­słem wzrok na dziew­czynę sto­jącą przy sąsied­nim krze­śle, które zawsze było wolne. W kla­sie nie bra­ko­wało pustych ławek, mogła usiąść, gdzie­kol­wiek chciała. Nie byłem przy­zwy­cza­jony do tego, że ktoś sam z sie­bie ini­cjo­wał ze mną kon­takt, więc po pro­stu gapi­łem się na nią, nie­zdolny do wykrze­sa­nia z sie­bie choćby jed­nego słowa.

Alice odchy­liła się na krze­śle z wyćwi­czoną sztucz­nie miłą miną.

– Radzę ci zająć jakieś inne miej­sce. Mogła­byś dołą­czyć do Geo­r­gii w pierw­szym rzę­dzie albo usiąść sama, ale tutaj lepiej nie. On jest… – urwała, gdy na nią spoj­rza­łem.

Nie dawa­łem jej żad­nego groź­nego sygnału, naprawdę chcia­łem poznać zakoń­cze­nie tego zda­nia. Cie­kawe, jak tym razem pla­no­wała mnie upo­ko­rzyć. Nowa dziew­czyna obser­wo­wała nas przez krótki moment, po czym na jej twa­rzy roz­kwitł uprzejmy uśmiech.

– Hej… Alice, prawda?

– Tak. Miło cię poznać.

– Jasne. A więc jak suge­ro­wał pan dyrek­tor, jeśli będę potrze­bo­wać rady, to sama do cie­bie przyjdę. Dzięki za tro­skę.

Nawet nie pró­bo­wała ukryć iro­nii. Alice otwo­rzyła usta, ale nic nie powie­działa, nato­miast ta nowa – Gene­vieve – odsu­nęła krze­sło i usia­dła obok mnie. Trzy­ma­jąc wysoko unie­sioną głowę, odpowie­działa jesz­cze na kilka pytań orga­ni­za­cyj­nych nauczy­cielki, po czym, gdy lek­cja zaczęła się toczyć swoim natu­ral­nym ryt­mem, opa­dła swo­bod­nie na opar­cie.

– Jestem Gene­vieve, ale wolę Gen – powie­działa cicho i wycią­gnęła do mnie rękę.

Nie wie­dzia­łem, po co mi to mówi, skoro sły­sza­łem, jak przed­sta­wiał ją dyrek­tor. Gene­vieve McKen­ney. Teo­re­tycz­nie nie zna­łem nikogo o tym nazwi­sku, ale byłem pewien, że dokład­nie wiem, z jaką osobą mam do czy­nie­nia. Takie nazwi­sko musiała nosić osoba z wyż­szych sfer. Co robiła w publicz­nym liceum w Illi­nois? Dla­czego prze­nio­sła się tu w listo­pa­dzie? Nie wie­dzia­łem. Nie byłem jed­nak zacie­ka­wiony aż tak, żeby pytać. Nie pla­no­wa­łem zawie­ra­nia zna­jo­mo­ści z nowo przy­byłą. Prę­dzej czy póź­niej zro­zu­mie hie­rar­chię panu­jącą w szkole i ode­chce jej się kon­taktu ze mną. Po chwili nie­zręcz­nego mil­cze­nia dziew­czyna trą­ciła mnie opusz­kami pal­ców w ramię, a mnie z wra­że­nia wypadł z ręki dłu­go­pis. To było coś nowego. Na co dzień, gdy sze­dłem kory­ta­rzem, ludzie robili teatralny krok w bok, jak naj­da­lej ode mnie. Nikt mnie ni­gdy nie doty­kał. Jedyny dotyk, na który mogłem liczyć, to ten, który koń­czył się bólem.

Obró­ci­łem głowę w jej stronę. Zauwa­żyw­szy, że przy­kuła moją uwagę, dziew­czyna wyko­nała pal­cem kilka gestów wokół swo­jej twa­rzy, szep­cząc przy tym cicho:

– Jesteś nie­sły­szący?

Wtedy dotarło do mnie, że kole­żanka z ławki pró­buje komu­ni­ko­wać się ze mną za pomocą języka migo­wego. Pra­wie uśmiech­ną­łem się na tę myśl.

– Nie, tylko nie­zbyt przy­ja­zny – odpar­łem i chwy­ci­łem dłu­go­pis gotów wró­cić do ryso­wa­nia.

– Ach, to wiele wyja­śnia. Czyli dla­tego zwie­wa­łeś dzi­siaj przed tym wyso­kim gościem?

Nie mogłem się powstrzy­mać przed spoj­rze­niem na nią ponow­nie. Dopiero wtedy coś w mojej gło­wie wsko­czyło na swoje miej­sce. Patrzy­łem w ciemne oczy blon­dynki, która wyglą­dała jak żyw­cem wyjęta z okładki maga­zynu modo­wego. Tacy ludzie nie ist­nieli naprawdę. Byłem pewien, że zdję­cia cele­bry­tów w inter­ne­cie i gaze­tach są po pro­stu prze­ra­biane, by wyglą­dali oni na nie­ska­zi­tel­nych. A jed­nak Gene­vieve McKen­ney wła­śnie taka była. Przy­cią­ga­jąca wzrok swoją per­fek­cją.

– To byłaś ty – odpar­łem zaże­no­wany.

– Tak, to ja byłam tą osobą, którą pra­wie sta­ra­no­wa­łeś pół godziny temu.

– No tak. Prze­pra­szam za tamto.

– Na szczę­ście jedno z nas miało na tyle rozumu, żeby mieć kon­takt z bazą, więc nie potrze­buję prze­pro­sin. Nato­miast jesteś mi winien godne powi­ta­nie. Tamto było słabe.

W jej gło­sie nie było sły­chać pre­ten­sjo­nal­no­ści, któ­rej spo­dzie­wał­bym się po kimś ewi­dent­nie lep­szym ode mnie. Gene­vieve uśmie­chała się zadzior­nie, z rękami skrzy­żo­wa­nymi na pier­siach. Ugią­łem się pod jej spoj­rze­niem i wycią­gną­łem do niej dłoń, która ledwo wysta­wała spod sze­ro­kich ręka­wów bluzy.

– Ben­ja­min.

Gene­vieve nie od razu przy­jęła uścisk ręki. Karała mnie za to, że wcze­śniej sam tak z nią postą­pi­łem. Nie miała jed­nak poję­cia, jakie przed­sta­wie­nie daje resz­cie. Jedna z dziew­czyn, które nie mogły ode­rwać od niej wzroku, szturch­nęła kole­żankę w ramię i razem zachi­cho­tały. Bo to prze­cież takie śmieszne, nowa osoba i już nie chce mnie dotknąć.

McKen­ney obej­rzała się na dziew­czyny i cokol­wiek zoba­czyła w ich twa­rzach, nie spodo­bało jej się to. Szybko ujęła moją dłoń i potrzą­snęła nią.

– Gene­vieve McKen­ney.

– Wiem, sły­sza­łem już kilka razy.

– A ty masz jakieś nazwi­sko czy jesteś po pro­stu Ben­ja­min?

– Lowell. Ben­ja­min Lowell. – Zer­k­ną­łem na nasze wciąż złą­czone dło­nie. – Chyba powin­naś puścić.

Dziew­czyna zmarsz­czyła brwi w uda­wa­nym zdzi­wie­niu.

– Nie, dla­czego? Jest okej.

Nie mogłem roz­szy­fro­wać tej dziew­czyny. W jej gło­sie pobrzmie­wało wyzwa­nie, ale nie rzu­cała go mnie. To rów­nież było nowe i dziwne.

– Kim ty jesteś, Gene­vieve McKen­ney?

Rozdział 2

Tak jak się spo­dzie­wa­łem, Gene­vieve nawet nie musiała się sta­rać, żeby zyskać sta­tus praw­dzi­wej szkol­nej gwiazdy. Obser­wo­wa­nie, jak inne dziew­czyny despe­racko szu­kają z nią kon­taktu, było cał­kiem komiczne. Mie­li­śmy razem lek­cje trzy razy w tygo­dniu i cho­ciaż uni­ka­łem roz­mów, ona i tak sia­dała obok. W tym cza­sie dużo się nasłu­cha­łem, jak rówie­śnicy wypy­ty­wali ją o szkołę w Ohio i powód prze­pro­wadzki, a ona z gra­cją uni­kała kon­kret­nych odpo­wie­dzi.

Kiedy w pią­tek wsze­dłem do klasy równo z dzwon­kiem, już sie­działa w ławce, a Alice opie­rała się o krze­sło i nada­wała coś do niej. Gene­vieve słu­chała jej z uprzej­mym uśmie­chem, cho­ciaż w jej oczach bra­ko­wało bły­sku, które zwy­kle mie­wali ludzie, gdy roz­mowa ich cie­ka­wiła. Oży­wiła się dopiero, gdy zano­to­wała moją obec­ność.

– Cześć, Ben­ja­min – przy­wi­tała się, prze­ry­wa­jąc kole­żance w pół słowa, jakby kom­plet­nie nie słu­chała tego, co tamta mówiła.

Nie cze­ka­jąc, aż jej odpo­wiem, prze­nio­sła spoj­rze­nie na Alice, która zaci­snęła wargi, po czym zmu­siła się do nie­szcze­rego uśmie­chu.

– O, cześć, Ben.

– Nie mówimy sobie cześć – przy­po­mnia­łem jej, zaj­mu­jąc miej­sce obok Gen.

Alice poru­szyła się na krze­śle i zaśmiała ner­wowo.

– Jak to?

– Tak to. Boisz się, że jak będziesz za bli­sko, to cię czymś zarażę, zapo­mnia­łaś?

Dziew­czyna pobla­dła.

– On tak żar­tuje – wytłu­ma­czyła, spo­glą­da­jąc na Gene­vieve.

– Ta? – Moja kole­żanka z ławki zmarsz­czyła brwi. – To dziwne, bo znam go od dwóch tygo­dni i nie zauwa­ży­łam, żeby był jakoś spe­cjal­nie zabawny.

– Spe­cjal­nej tro­ski co naj­wy­żej – wtrą­cił zza naszych ple­ców Jake.

Kiedy Gene­vieve odwró­ciła się do niego, napu­szył się jak paw.

– Przy­po­mnisz mi, jak się nazy­wasz?

– Jake – odparł dum­nie, zado­wo­lony, że naj­pięk­niej­sza dziew­czyna w szkole z nim roz­ma­wia. Rozej­rzał się na wszyst­kie strony, żeby się upew­nić, że wszy­scy to widzą. I fak­tycz­nie, wszy­scy się na nich gapili.

– Jake to imię dla małego chłopca – odparła spo­koj­nie Gene­vieve.

Jake zmie­szał się, nie­pewny, co odpo­wie­dzieć na ten komen­tarz.

– Yyy… Zna­czy się, mam na imię Jacob.

– Nie, w porządku. Może być Jake. Pasuje do two­jego zacho­wa­nia. Mały chło­piec – powtó­rzyła Gen, a dla zobra­zo­wa­nia swo­ich słów odsu­nęła na nie­wielką odle­głość palec wska­zu­jący od kciuka.

Ktoś się roze­śmiał, ale nie rozej­rza­łem się, żeby zoba­czyć kto. Za bar­dzo bawiła mnie twarz Jake’a, która w ciągu kilku sekund z lekko zaró­żo­wio­nej stała się ogni­ście czer­wona.

Nie wiem, czy coś by jej odpo­wie­dział, bo w drzwiach poja­wiła się nauczy­cielka i od razu uci­szyła wszyst­kie roz­mowy.

Gdy tylko roz­legł się dzwo­nek na prze­rwę, wrzu­ci­łem nie­dbale rze­czy do sta­rego ple­caka i ruszy­łem do wyj­ścia. Coś mnie jed­nak zatrzy­mało – to Gene­vieve chwy­ciła mnie za kap­tur bluzy.

– Wybacz, że tak agre­syw­nie, ale na słowa raczej nie reagu­jesz – zaczęła z uśmie­chem, a ja pomy­śla­łem o tym, jak nie­wiele w życiu widziała, skoro nazwała ten gest agre­syw­nym. – Idziemy razem na dru­gie śnia­da­nie?

– Nie jadam dru­gich śnia­dań – odpar­łem, a gdy tylko mnie puściła, ruszy­łem do drzwi.

Dogo­niła mnie na kory­ta­rzu.

– Jesteś czło­wie­kiem, który nie je? Skąd w takim razie bie­rzesz ener­gię, żeby tak szybko cho­dzić?

– Napę­dza mnie chęć ucieczki od ludzi.

Nie pod­da­wała się.

– Okej, spró­buję ina­czej. Co w takim razie zwy­kle robisz w prze­rwie na lunch? Jest długa. To dużo czasu do zabi­cia.

Zatrzy­ma­łem się nagle wzdłuż rzędu sza­fek. Gen się tego nie spo­dzie­wała – wpa­dła na mnie i odbiła się od moich ple­ców, po czym instynk­tow­nie zła­pała mnie za łokieć. Gdy się do niej odwró­ci­łem, od razu mnie puściła, ale jej dotyk już zdą­żył mi przy­po­mnieć o swę­dzą­cej skó­rze w tym miej­scu. Wsu­ną­łem dłoń do sze­ro­kiego rękawa bluzy i zaczą­łem się dra­pać.

– O co ci cho­dzi? – zapy­ta­łem, nie mogąc dłu­żej znieść tej sytu­acji. Wyglą­dała na zbitą z tropu, więc wyja­śni­łem:

– Na pewno zdą­ży­łaś się zorien­to­wać, że nie jestem szcze­gól­nie lubiany w tej szkole. Dla­czego więc za mną łazisz, dla­czego sia­dasz ze mną w ławce i dla­czego, do cho­lery, chcesz iść razem na sto­łówkę? Znam takich jak ty. Nie zamie­rzam być twoim pro­jek­tem cha­ry­ta­tyw­nym. Idź zawra­cać głowę komuś innemu.

Nie mogłem ukryć roz­draż­nie­nia we wła­snym gło­sie, ale gdy ona w żaden spo­sób nie zare­ago­wała na to, co usły­szała, zro­biło mi się głu­pio. Mie­rzyła mnie spoj­rze­niem, za któ­rym krył się uśmiech, cho­ciaż jej usta nawet nie drgnęły. W końcu nie wytrzy­ma­łem i spu­ści­łem wzrok na swoje brudne buty.

– Dobrze, że jest długa prze­rwa, zdążę odpo­wie­dzieć na wszyst­kie twoje pyta­nia – odparła. – Ja jed­nak nie pobie­ram ener­gii z nie­na­wi­ści do ludzi, tylko z jedze­nia, więc jeśli nie masz nic prze­ciwko, pój­dziemy coś kupić, a dopiero potem sobie poga­damy.

– Nie idę na sto­łówkę.

Tym razem jej mil­cze­nie zmu­siło mnie do spoj­rze­nia na nią, a gdy tylko to się stało, coś w jej twa­rzy się zmie­niło. Może połą­czyła kropki i zro­zu­miała, że sto­łówka jest ide­al­nym miej­scem, by się na kimś wyżyć. Zbyt czę­sto „przy­pad­kiem” lądo­wały tam na mnie napoje albo papierki po kanap­kach.

– Więc pocze­kaj na mnie na dzie­dzińcu. Znajdź jakiś kawa­łek trawy, okej? Trzeba korzy­stać z ostat­nich ład­nych dni.

Nie cze­ka­jąc na moją reak­cję, odda­liła się w prze­ciw­nym kie­runku. Patrzy­łem za nią przez chwilę, a potem kie­ro­wany cie­ka­wo­ścią zro­bi­łem, o co pro­siła.

Usia­dłem na murku z daleka od innych. Gen dołą­czyła do mnie po kilku minu­tach. Poło­żyła sobie na kola­nach cał­kiem spory pojem­nik z sałatką z kur­cza­kiem i rzu­ciła pomię­dzy nas kilka bato­nów pro­te­ino­wych.

– Czę­stuj się.

– Nie, dzięki.

– Będzie mi głu­pio, jeśli będę jadła sama.

– Mogę sobie stąd iść.

– Ben! – Trą­ciła mnie w ramię z uda­wa­nym roz­draż­nie­niem.

– Gen – odpar­łem spo­koj­nie.

Mie­rzy­li­śmy się przez chwilę spoj­rze­niami. Tym razem to ona dała za wygraną. Otwo­rzyła pojem­nik i zaczęła grze­bać w jedze­niu drew­nia­nym widel­cem.

– Okej, ale ja nie będę mówić pod­czas jedze­nia, bo to nie­grzeczne. A więc, dopóki nie skoń­czę, musisz mnie zaba­wiać roz­mową.

Wszyst­kie jej słowa mogły się wyda­wać pro­tek­cjo­nalne, ale roz­ba­wie­nie w jej gło­sie nie pozo­sta­wiało złu­dzeń.

– Nie wiem, czy zauwa­ży­łaś, ale nie jestem szcze­gól­nie dobrym roz­mówcą.

Gene­vieve wytrzesz­czyła na mnie oczy.

– No co ty nie powiesz! Wiesz, nie licząc tego małego napadu zło­ści sprzed paru minut, to chyba naj­dłuż­sze zda­nie, które kie­dy­kol­wiek do mnie wypo­wie­dzia­łeś.

Wzru­szy­łem ramio­nami. Gen prze­łknęła kawa­łek kur­czaka.

– Sądząc po tym, że nazwa­łeś sam sie­bie pro­jek­tem cha­ry­ta­tyw­nym, pew­nie nie ma sensu, żebym pytała o twoje życie pry­watne. W takim razie na począ­tek lek­kie tematy. Zauwa­ży­łam, że dużo rysu­jesz. Opo­wiesz mi o tym?

Spią­łem się. Czy tak łatwo było mnie roz­szy­fro­wać?

– Nic o mnie nie wiesz – wark­ną­łem.

– To prawda – odparła nie­wzru­szona. – Dla­tego pró­buję się dowie­dzieć, ale nie jest łatwo.

Opu­ści­łem wzrok na jej sałatkę i poczu­łem skurcz w żołądku. Nie jadłem nic od wczo­raj, ale nie chcia­łem dać tego po sobie poznać.

– Mia­łeś kie­dyś psa? – zapy­tała nagle Gen.

– Co?

– No daj spo­kój, to pro­ste pyta­nie. Tyle chyba możesz mi zdra­dzić, bez stresu, że znisz­czysz sobie repu­ta­cję tajem­ni­czego chło­paka.

– Nie mam repu­ta­cji tajem­ni­czego…

– Ben. Mia­łeś kie­dyś psa?

Pokrę­ci­łem głową. Uświa­do­mi­łem sobie, że znowu dra­pię się po łok­ciu, bo Gene­vieve utkwiła spoj­rze­nie w tym miej­scu. Wysu­ną­łem dłoń z rękawa.

– Kiedy idziesz adop­to­wać psa, zwie­rzaki zwy­kle są pod­eks­cy­to­wane, ska­czą i pod­gry­zają. Jest taka teo­ria, że naj­le­piej wybrać tego, który w ogóle nie zwró­cił na cie­bie uwagi. Już w Cle­ve­land prze­ko­na­łam się, że ta zasada działa też przy dobo­rze przy­ja­ciół. – To powie­dziaw­szy, wzru­szyła ramio­nami. – Nie robią na mnie wra­że­nia dziew­czyny, które za wszelką cenę chcą się zakum­plo­wać, bo zoba­czyły moją torbę z Prady, ani tym bar­dziej chłopcy, któ­rzy patrzyli naj­pierw na mój dekolt, a dopiero potem na twarz. Ty nie masz wobec mnie żad­nych ocze­ki­wań. W ogóle cię nie inte­re­suję. Przy tobie mam szansę być sobą.

Gapi­łem się na nią w ocze­ki­wa­niu, czy powie coś wię­cej.

– Jeśli naprawdę chcesz, żebym zosta­wiła cię w spo­koju – kon­ty­nu­owała – to prze­stań patrzeć mi w oczy, a spójrz tutaj.

Prze­je­chała dło­nią po swo­jej szyi w dół, ale nie śle­dzi­łem jej ruchów. Odwró­ci­łem się w stronę dzie­dzińca.

– Nie zna­łem teo­rii szcze­niacz­ków, ale sły­sza­łem o innej. Mówi się, że jedyny spo­sób, w jaki intro­wer­tycy zdo­by­wają zna­jo­mych, to gdy eks­tra­wer­tyk ich adop­tuje.

– Podoba mi się to – oznaj­miła Gen.

– Z tym, że… – zawa­ha­łem się. – Nie lubię roz­ma­wiać, a już na pewno nie o sobie.

– W porządku. Na szczę­ście ja bar­dzo lubię roz­ma­wiać. – Poło­żyła mi na kola­nach pojem­nik z sałatką. – Zjesz to?

– Nie, dzię…

– Pro­szę. Źle przy­pra­wili kur­czaka, nie sma­kuje mi, a nie­na­wi­dzę mar­no­wa­nia jedze­nia.

Mój brzuch wydał z sie­bie nie­zno­śny dźwięk, który nie­udol­nie spró­bo­wa­łem ukryć ata­kiem kaszlu. Oczy­wi­ście, że byłem głodny, ale nie chcia­łem lito­ści. Omio­tłem wzro­kiem dzie­dzi­niec. Wyda­wało się, że aku­rat w tym momen­cie nikt na nas nie patrzył. Gdy wzią­łem do ręki wide­lec, Gen się oży­wiła.

– Ty jedz, a ja ci opo­wiem o Ohio.

Rozdział 3

Wspólne prze­rwy na lunch z Gene­vieve stały się czymś w rodzaju naszej tra­dy­cji. Naj­pierw spo­ty­ka­li­śmy się tylko w te dni, w które mie­li­śmy razem zaję­cia. Z cza­sem oka­zało się, że codzien­nie cze­kamy na sie­bie przy oknie na trze­cim pię­trze. Dni sta­wały się coraz bar­dziej mroźne, więc trzeba było prze­nieść nasze spo­tka­nia do środka.

– Nie możesz codzien­nie sto­so­wać tej samej sztuczki – powie­dzia­łem roz­złosz­czony, gdy po raz kolejny usły­sza­łem, że kupiła sobie coś nie­do­brego i muszę to dojeść za nią.

Robiła tak za każ­dym razem, a ja potrze­bo­wa­łem kilku dni, żeby się zorien­to­wać, że pró­buje mnie dokar­miać.

– Nie moja wina, że tak źle tu gotują – odparła nie­win­nie. – W szkole w Ohio mie­li­śmy zde­cy­do­wa­nie lep­sze kucharki. No i więk­szy wybór jedze­nia.

Pokrę­ci­łem głową z dez­apro­batą. Czę­sto wspo­mi­nała o Ohio, ale ni­gdy nie dzie­liła się kon­kre­tami. Ponoć miała tam grupę przy­ja­ciół, była zaan­ga­żo­wana w kółka naukowe i wolon­ta­riat; opo­wia­dała dużo o swo­ich ulu­bio­nych miej­sców­kach, ale ja ni­gdy tam nie byłem i nie będę, więc nie­wiele mi to mówiło. O nic nie pyta­łem. Przyj­mo­wa­łem tylko to, o czym sama posta­no­wiła opo­wie­dzieć.

Gdy zadzwo­nił dzwo­nek, wsta­li­śmy z pod­łogi. Gen pocią­gnęła mnie za ple­cak. Zare­ago­wa­łem poko­na­nym wes­tchnie­niem, gdy wepchnęła do niego swoją nie­do­je­dzoną kanapkę.

– Jesteś naj­lep­szy – powie­działa, nie dając mi szansy na narze­ka­nie. – Gdzie teraz mamy zaję­cia?

– Cho­dzisz do tej szkoły tyle czasu i na­dal nie pamię­tasz?

– Pamię­tam, że mam histo­rię z tobą, i liczę na to, że o całej resz­cie pamię­tać będziesz ty.

– Aha. A jaki ja mam w tym inte­res, żeby myśleć o takich rze­czach za cie­bie?

Gene­vieve zatrze­po­tała rzę­sami, a ja przy­gry­złem wargę, żeby się nie roze­śmiać.

– Mogę ci zaofe­ro­wać moją dozgonną przy­jaźń.

Żar­to­wała, a jed­nak w mojej klatce pier­sio­wej roz­lało się uczu­cie cie­pła, któ­rego do tej pory nie doświad­czy­łem. Przy­jaźń. Użyła tego słowa, mówiąc o mnie.

– Tak – powie­dzia­łem bar­dziej do sie­bie niż do niej. – Byłoby wspa­niale.

Zeszli­śmy pię­tro niżej. Gdy wyszli­śmy zza filaru, sta­ną­łem jak wryty. Z naprze­ciwka pro­sto na nas zmie­rzał Derek Frank­son ze swo­imi kum­plami. Gdy zare­je­stro­wał moją obec­ność, jego twarz wykrzy­wił zło­śliwy uśmiech. Derek ude­rzył pię­ścią w drugą dłoń, demon­stru­jąc, co zamie­rza ze mną zro­bić.

Zaklą­łem pod nosem.

– Wiesz co? Spo­tkamy się póź­niej – rzu­ci­łem do Gen, szy­ku­jąc się do ucieczki.

Chwy­ciła mnie za ramię.

– Chwi­leczkę.

Zer­k­ną­łem na nią. Nie zamie­rza­łem się szar­pać, w końcu to była jedyna przy­chylna mi osoba w szkole, ale jesz­cze bar­dziej nie chcia­łem dać się obić fut­bo­li­ście.

– To ten gość, przed któ­rym ucie­ka­łeś pierw­szego dnia? – zapy­tała Gen.

– Czy ta roz­mowa może pocze­kać? Tro­chę mi się spie­szy.

– Ni­gdzie nie idziesz, rozu­miesz? Nie waż się odcho­dzić. – Gene­vieve odwró­ciła się przo­dem do Dereka, który już do nas docho­dził. – Hej.

Chło­pak zatrzy­mał się, a jego twa­rzy nie zdo­biła ani jedna myśl. Przez chwilę popa­try­wał to na mnie, to na McKen­ney, aż w końcu zauwa­żył jej dłoń na moim ramie­niu. Ona sama chyba też dopiero wtedy zorien­to­wała się, że wciąż mnie dotyka. Roz­luź­niła uścisk, pogła­skała mnie w tym miej­scu, po czym sta­nęła krok przede mną.

– Powie­dzia­łam: hej – powtó­rzyła.

Derek w końcu odna­lazł język w gębie. Zaczer­wie­nił się, popra­wił koszulkę i wypro­sto­wał się, zanim wycią­gnął do niej rękę.

– Cześć. Nie usły­sza­łem cię za pierw­szym razem.

Gen obda­ro­wała go pro­mien­nym uśmie­chem.

– Nie szko­dzi. Zauwa­ży­łam, jaki jesteś wpa­trzony w Ben­ja­mina. Nor­mal­nie nie mie­szam się w czy­jeś życie uczu­ciowe, ale wola­ła­bym, żebyś zosta­wił swoją obse­sję w domu. On nie jest tobą zain­te­re­so­wany, a mnie prze­szka­dza to, że nie mogę spo­koj­nie poroz­ma­wiać z przy­ja­cie­lem w obli­czu ryzyka, że jego stal­ker nagle wysko­czy zza rogu.

Zaci­sną­łem usta, żeby się nie roze­śmiać. Derek nie podzie­lał mojego roz­ba­wie­nia.

– Co? Nie… Ja nie jestem z tych… Ja lubię dziew­czyny… Takie jak ty.

Musia­łem odwró­cić głowę, bo byłem pewien, że gdyby zoba­czył moją minę, toby mi przy­wa­lił.

– Nie­zwy­kły kom­ple­ment – skwi­to­wała Gen.

– Nie ma sprawy. – Derek nie wyła­pał sar­ka­zmu. – Dasz się gdzieś zapro­sić?

Do tej pory nie wie­dzia­łem, że da się czuć wstyd za kogoś innego. Gene­vieve spoj­rzała na Dereka z nie­skry­wa­nym poli­to­wa­niem.

– Nie­stety nie. Nie kręcą mnie faceci two­jego pokroju.

Frank­son wyglą­dał, jakby wła­śnie go spo­licz­ko­wała.

– Co to niby zna­czy?

– Nie uda­waj nie­mą­drego. Kiedy w końcu odcze­pisz się od Ben­ja­mina?

– Źle nas ode­bra­łaś. To z Benem to tylko taka zabawa. – Derek tłu­ma­czył się z ner­wo­wym śmie­chem. – Co nie, Ben?

To mówiąc, klep­nął mnie w ramię. Pew­nie nie wło­żył w ten ruch całej swo­jej siły, ale nie spo­dzie­wa­łem się go, więc i tak się skrzy­wi­łem. Nagle Gen zła­pała Dereka za nad­gar­stek i wbiła w jego skórę swoje dłu­gie paznok­cie.

– Baw się w bie­ga­nie za piłką, ty prze­ro­śnięty przy­głu­pie, a nas zostaw w spo­koju – wyce­dziła przez zęby.

Puściła go i z wysoko pod­nie­sioną głową ruszyła kory­ta­rzem. Ja przez chwilę pozo­sta­łem w miej­scu, obser­wu­jąc, jak Derek odpro­wa­dza ją wzro­kiem. Wró­cił na zie­mię, gdy kole­dzy za jego ple­cami zaczęli mu dogry­zać. Wtedy odwró­cił się do mnie. Zmru­żył wście­kle oczy. Zaczą­łem opra­co­wy­wać w gło­wie plan ucieczki.

– Idziesz, Ben­ja­min?! – krzyk­nęła Gene­vieve. – Spóź­nimy się na lek­cję.

Dotarło do mnie, jak wielu ludzi się na nas gapi. Trzeba było pod­jąć jakąś decy­zję. Odchrząk­ną­łem, po czym wymi­ną­łem Dereka, a on nie zro­bił nic, żeby mnie zatrzy­mać. Gen posłała mi sze­roki uśmiech, ale go nie odwza­jem­ni­łem.

W kla­sie roz­ło­ży­li­śmy pod­ręcz­niki na ławce, a pani Lash­ley roz­po­częła swoją nudną papla­ninę. Po kilku minu­tach bęb­nie­nia paznok­ciami w blat McKen­ney nie wytrzy­mała ciszy mię­dzy nami.

– Jesteś na mnie zły?

Pod­nio­słem oczy z cichym wes­tchnie­niem.

– Nie wzdy­chaj, tylko powiedz, jeśli coś ci nie pasuje – popro­siła. – Nie czy­tam w myślach.

– Po pro­stu nie potrze­buję ochro­nia­rza, okej?

– Jesteś zły, bo się za tobą wsta­wi­łam?

– Umiem radzić sobie sam – wymru­cza­łem pod nosem.

– Aha, widzia­łam, jak świet­nie ci to szło. Zamie­rza­łeś do końca roku szkol­nego przed nim zwie­wać albo dawać się bić?

– Do końca roku nie zostało wcale tak dużo czasu. – Nagle dotarło do mnie, co powie­działa. – Poza tym ni­gdy mnie nie ude­rzył, bo ni­gdy nie dał rady mnie dopaść.

Odpo­wiedź Gene­vieve mnie zasko­czyła.

– Nie kłam.

Pierw­szy raz widzia­łem w jej oczach tak jawne roz­ża­le­nie.

– Nie kła­mię.

Gen rozej­rzała się po sali, a gdy upew­niła się, że nikt nie zwraca na nas uwagi, przy­su­nęła się do mnie. Zro­bi­łem to samo.

– Sza­nuję twoje gra­nice, nie dopy­tuję, gdy mówisz, że nie chcesz roz­ma­wiać o sobie. Prze­mil­cze­nie nie­któ­rych spraw jest okej, ale kła­ma­nie w żywe oczy to coś zupeł­nie innego.

– Gen, ja nie mam poję­cia, o czym ty…

– Wiem, że wiecz­nie cho­dzisz w blu­zach, bo zakry­wasz siniaki. Nie jesteś taki sprytny, jak ci się wydaje.

Na potwier­dze­nie swo­ich słów wsa­dziła dwa palce za mój koł­nierz i pocią­gnęła w dół, odsła­nia­jąc frag­ment bled­ną­cego siniaka na mojej szyi i zadra­pa­nia na piersi.

Odsko­czy­łem instynk­tow­nie, a krze­sło pode mną gło­śno zaskrzy­piało. Nauczy­cielka prze­stała mówić.

– Przed­ostat­nia ławka, co tam się dzieje?

– Nic, pro­szę pani – odpo­wie­działa szybko Gen. – Prze­pra­szamy.

Pani Lash­ley obrzu­ciła mnie podejrz­li­wym spoj­rze­niem, a ja szybko popra­wi­łem bluzę i wró­ci­łem na swoje miej­sce. Musiało minąć kilka minut, zanim w kla­sie zapa­no­wała zwy­cza­jowa wrzawa, ale ludzie wciąż posy­łali nam ukrad­kowe spoj­rze­nia. Nie mia­łem w pla­nach kon­ty­nu­owa­nia tej roz­mowy teraz ani ni­gdy, ale McKen­ney znowu się do mnie przy­su­nęła.

– Prze­pra­szam, nie chcia­łam tego robić w ten spo­sób. Od kilku dni zbie­ram się, żeby z tobą o tym poga­dać, ale bra­ko­wało mi pomy­słu. Zasta­na­wia­łam się nawet nad tym, żeby wziąć sprawy w swoje ręce i bez kon­sul­ta­cji z tobą zemścić się jakoś na tam­tym osiłku.

– To nie Derek – wypro­wa­dzi­łem ją z błędu, zanim mój mózg zorien­to­wał się, co robi język.

Gene­vieve zamarła.

– A kto?

Zaci­sną­łem usta w wąską kre­skę.

– Twoi rodzice? – docie­kała.

Prze­szył mnie dreszcz, jakby ktoś pora­ził mnie prą­dem. Tra­fiła w sedno.

Gen poło­żyła mi rękę na ramie­niu.

– W porządku. Wiem, jak to jest. To zna­czy ja sama tego nie doświad­czy­łam, ale mia­łam w Ohio przy­ja­ciół, któ­rzy też przez to prze­cho­dzili.

– Pil­nuj swo­ich spraw, okej? – wark­ną­łem, po czym strą­ci­łem z sie­bie jej dłoń.

Wyglą­dała na zasko­czoną. Zasty­gła z ręką unie­sioną pomię­dzy nami, jakby zapo­mniała, że powinna ją opu­ścić.

– Ja tylko…

– Prze­stań. Zostaw ten temat.

– Okej. Powiem tylko tę jedną rzecz… – zaczęła ostroż­nie, ale nie mogłem już tego słu­chać.

Nie mia­łem drogi ucieczki od tej roz­ga­da­nej, narzu­ca­ją­cej mi się dziew­czyny. Widzia­łem, w jaki spo­sób radziła sobie z ludźmi. Była miła, ale zawsze dosta­wała to, czego chciała; będzie drą­żyć, dopóki nie otrzyma odpo­wie­dzi. A ja tego jed­nego tematu za żadne skarby nie mia­łem zamiaru poru­szać z nikim.

Zgar­ną­łem wszyst­kie swoje rze­czy do ple­caka, po czym wsta­łem. Krze­sło ude­rzyło w ławkę za mną, na co Jake wymru­czał jakąś obe­lgę. W dro­dze do drzwi zaczą­łem ner­wowo wal­czyć z zam­kiem w ple­caku.

– Co ty robisz, Lowell? – zdzi­wiła się nauczy­cielka.

Wysze­dłem na kory­tarz, zarzu­ca­jąc kap­tur na głowę.

– Ben­ja­min, wra­caj tu natych­miast! – krzyk­nęła za mną pani Lash­ley.

Uda­łem, że jej nie sły­szę. Po week­en­dzie zgarnę ochrzan, ale to i tak było mniej­sze zło w porów­na­niu do sma­że­nia się w ogniu pytań kole­żanki z ławki.

Rozdział 4

W ponie­dzia­łek zła­pa­łem się na tym, że gapię się na ludzi. Cho­ciaż zwy­kle cho­dzi­łem z nisko pochy­loną głową, teraz w tłu­mie szu­ka­łem Gene­vieve. Nie dla­tego, że chcia­łem z nią roz­ma­wiać, wręcz odwrot­nie. Gdy­bym ją zoba­czył, od razu pobiegł­bym w prze­ciwną stronę.

Uda­wało mi się jej uni­kać aż do dłu­giej prze­rwy. Scho­wa­łem się w szkol­nej biblio­tece, nawet nie przy sto­liku, tylko mię­dzy rega­łami, w dziale nauk przy­rod­ni­czych, do któ­rego nikt nie zaglą­dał. Jakie było praw­do­po­do­bień­stwo, że ktoś pomy­śli, aby szu­kać kogo­kol­wiek wła­śnie tam?

No cóż, Gene­vieve McKen­ney to wyjąt­kowa osoba. Usia­dła naprze­ciwko mnie na pod­ło­dze i posta­wiła mię­dzy nami dwa pla­sti­kowe pojem­niki.

– Robimy razem pro­jekt gru­powy do Lash­ley – poin­for­mo­wała mnie na wstę­pie.

A ja się oba­wia­łem, że czeka nas roz­mowa od serca.

– Nie robię pro­jek­tów gru­po­wych. Pra­cuję sam – odpar­łem.

– Aha. – Gen nie­za­in­te­re­so­wana tym, co mam do powie­dze­nia, zaczęła roz­pa­ko­wy­wać swoje jedze­nie. – Sam też sie­dzisz w ławce, sam ucie­kasz przed szkol­nymi osił­kami, sam spę­dzasz prze­rwy na lunch… A nie, cze­kaj. Tak było, zanim się pozna­li­śmy.

Otwo­rzyła zębami opa­ko­wa­nie bato­nika i mi podała. Po chwili walki na spoj­rze­nia w końcu go przy­ją­łem.

– Mamy opra­co­wać plan dzia­łań na rzecz zrów­no­wa­żo­nego roz­woju w spo­łecz­no­ści lokal­nej – cią­gnęła Gene­vieve. – Jak pew­nie zdą­ży­łeś zauwa­żyć, ja do lokal­nej spo­łecz­no­ści należę od nie­ca­łego mie­siąca. I liczę na twoje wspar­cie.

– Albo mogę zro­bić to sam i się pod tym wspól­nie pod­pi­szemy.

W odpo­wie­dzi rzu­ciła we mnie dru­gim bato­nem.

– W każ­dym razie uwa­żam, że to naj­wyż­szy czas, żeby­śmy wymie­nili się nume­rami tele­fo­nów. Będziemy musieli spo­ty­kać się po szkole, żeby ogar­nąć pro­jekt.

– Albo możemy wró­cić do mojego pomy­słu. Mogę zro­bić go sam, a ty się tylko pod­pi­szesz.

Przez chwilę Gen mie­rzyła mnie spoj­rze­niem, po czym chwy­ciła trze­ciego batona i nim we mnie rzu­ciła.

Ej!

– Mam nadzieję, że nie masz nic prze­ciwko, żeby­śmy pra­co­wali nad tym pro­jek­tem u mnie w domu – powie­działa nie­wzru­szona. – Moi rodzice są bar­dzo nado­pie­kuń­czy, nie pozwa­lają mi wycho­dzić z domu poza szkołą.

Poki­wa­łem głową w uda­wa­nym zamy­śle­niu.

– Okej, ale jak już robimy burzę mózgów, to mogli­by­śmy jesz­cze na chwilę cof­nąć się do mojego pomy­słu…

– Ben­ja­min – prze­rwała mi z cichym wes­tchnie­niem. – Iloma jesz­cze bato­nami muszę w cie­bie rzu­cić, żebyś prze­stał? Jak tak dalej pój­dzie, będę musiała lecieć do sklepu, bo koń­czy mi się amu­ni­cja.

Mil­cza­łem, obra­ca­jąc w dło­niach sze­lesz­czący papie­rek. Poza tym jed­nym nie­zno­śnym dźwię­kiem pano­wała cisza, któ­rej nie zamie­rza­łem prze­ry­wać. Oczy­wi­ście Gen pękła pierw­sza.

– Prze­pra­szam za pią­tek.

– Nie chcę tego słu­chać. – Zaczą­łem się zbie­rać.

– Nie! Nie musimy o tym gadać. Już nie będę naci­skać. To nie było w porządku. Nie powin­nam drą­żyć. – Przy­gry­zła wargę, jakby w ten spo­sób pró­bo­wała powstrzy­mać się przed powie­dze­niem cze­goś wię­cej. – Ale jest jedna rzecz, którą muszę zro­bić, bo nie była­bym sobą.

Zatrzy­ma­łem się w pół ruchu, a ona, upew­niw­szy się, że ni­gdzie się nie wybie­ram, się­gnęła do swo­jej torby i wycią­gnęła z niej jakąś maść oraz kartkę. Podała mi je.

– Co to jest?

Pstryk­nęła pal­cami w moim kie­runku.

– Ha, skoro zapy­ta­łeś, to dałeś mi pozwo­le­nie na pocią­gnię­cie tematu. Więc nie waż się uciec, dopóki nie skoń­czę mówić.

– To będzie trudne. Ucieczka leży w mojej natu­rze.

Gen zigno­ro­wała tę uwagę i wska­zała na tubkę w moich dło­niach.

– To maść arni­kowa. Pomaga pod­czas lecze­nia ura­zów. – Czu­łem, jak waży słowa. – Dzięki niej siniaki szyb­ciej zni­kają. Nato­miast na tej kartce obok pozwo­li­łam sobie wypi­sać numery tele­fo­nów, pod któ­rymi można szu­kać pomocy w kry­zy­sie. Poma­gają dzie­ciom i nasto­lat­kom z prze­mo­co­wych domów, tym w trud­nej sytu­acji finan­so­wej, ale też na przy­kład oso­bom z pro­ble­mami psy­chicz­nymi, które z róż­nych powo­dów nie mogą zasię­gnąć pomocy.

Chyba zamie­rzała powie­dzieć coś wię­cej, ale prze­szko­dził jej dźwięk gnie­cio­nego papieru. Kartka w mojej dłoni zamie­niła się w kulkę, po czym poszy­bo­wała w kie­runku działu z książ­kami o kosmo­sie. Gene­vieve przy­jęła to kiw­nię­ciem głową.

– Niech będzie po two­jemu. Ni­gdy już nie zacznę tego tematu sama z sie­bie. Prze­pra­szam.

Za każ­dym razem, gdy powta­rzała to głu­pie słowo na P, czu­łem się jak coraz więk­szy idiota. Wresz­cie ktoś się mną przej­mo­wał. Gen zasłu­gi­wała na coś lep­szego niż wredne odpo­wie­dzi i brak zaan­ga­żo­wa­nia. Nie zamie­rza­łem wcią­gać jej w moje pro­blemy domowe, bo to było zbyt upo­ka­rza­jące. Poczu­łem nato­miast, że jestem jej winien cho­ciaż tro­chę prawdy. Gdy bro­niła mnie przed Dere­kiem, nazwała mnie swoim przy­ja­cie­lem. Nikt wcze­śniej tego nie zro­bił.

– Nie cho­wam pod bluzą sinia­ków – zaczą­łem, ale mój głos zabrzmiał jakoś dziw­nie. Odchrząk­ną­łem. – Nie mówię, że ich nie mam. To, co się dzieje w moim domu, to moja sprawa. I tak nikogo w szkole nie inte­re­suje, skąd je mam. Nauczy­ciele wie­dzą, że paru chło­pa­ków zna­la­zło roz­rywkę w popy­cha­niu mnie na szafki. Taka jest natu­ralna kolej rze­czy. W każ­dej budzie na całym świe­cie zda­rzają się takie sytu­acje.

– Nie waż się tego uspra­wie­dli­wiać.

– Cho­dzi mi po pro­stu o to, że… Pew­nie się domy­ślasz, że nie­chęć wobec mojej osoby nie wzięła się zni­kąd.

– Ciśnie mi się na usta sar­ka­styczna uwaga na temat two­jego uspo­so­bie­nia, ale to chyba nie­od­po­wiedni moment.

Uśmiech­ną­łem się w odpo­wie­dzi.

– Zawsze jest odpo­wiedni moment.

Gen tylko zachę­ciła mnie gestem, żebym mówił dalej.

– Ja… – Podra­pa­łem się po gło­wie, szu­ka­jąc wła­ści­wych słów. – Mam cho­robę skóry. Wyska­kują mi takie plamy. W więk­szo­ści da się je zakryć, no chyba że aku­rat zro­bią się na powie­kach. Naj­go­rzej to widać na rękach, w oko­li­cach łokci i na klatce pier­sio­wej. W każ­dym razie zro­bił się z tego taki ogólny żart. Ludzie mnie omi­jają, bo się boją, że się zarażą. Tak się świet­nie bawili, krę­cąc tę nagonkę na mnie, że teraz już wszy­scy z góry się mnie brzy­dzą i chyba nie pamię­tają dla­czego.

Z każ­dym moim kolej­nym sło­wem McKen­ney coraz bar­dziej marsz­czyła brwi. Upew­niw­szy się, że nie zamie­rzam dodać nic wię­cej, zapy­tała:

– Co to za cho­roba?

– Ato­powe zapa­le­nie skóry.

Wtedy po raz pierw­szy usły­sza­łem, jak Gene­vieve zaklęła. To bar­dzo nie paso­wało do jej łagod­nego uspo­so­bie­nia i drob­nej postury. Z nie­do­wie­rza­niem pokrę­ciła głową.

– Wiesz, zdą­ży­łam się zorien­to­wać, że tutaj róż­nie u ludzi z inte­li­gen­cją, ale żeby było aż tak słabo? Osiem­na­sto­lat­ko­wie nie wie­dzą, że AZS nie jest cho­robą zakaźną?

– Tu nie cho­dzi o to, czy to jest zakaźne, czy nie. Po pro­stu wymy­ślili taki wspólny żart, a ja nie­for­tun­nie padłem jego ofiarą. Zda­rza się.

Ale Gen w ogóle mnie nie słu­chała.

– Prze­cież w tej szkole jest, no ile, dwu­stu uczniów? Sta­ty­stycz­nie rzecz bio­rąc, na pewno nie jesteś jedyną osobą, która ma pro­blemy der­ma­to­lo­giczne.

– Ale to nie ma zna­cze­nia. – Wyrzu­ci­łem ręce w powie­trze. – Nie rozu­miesz, co mówię. Nic z tego nie ma zna­cze­nia. Nie liczą się fakty ani logiczne argu­menty, liczy się tylko to, że ktoś zaczął temat, inni to pod­ła­pali, a ja się nie bro­ni­łem.

Gene­vieve miała furię w oczach.

– I tak po pro­stu to akcep­tu­jesz?

– Jak widać, nie akcep­tuję. Łażę cią­gle w tych głu­pich blu­zach.

Jej wyraz twa­rzy dał mi jasno do zro­zu­mie­nia, że prze­sa­dzi­łem ze szcze­ro­ścią. Zer­k­ną­łem na zegar na ścia­nie, pierw­szy raz w życiu cze­ka­jąc na dźwięk dzwonka wzy­wa­ją­cego na lek­cję. Bez skutku.

– Bar­dzo mi przy­kro, Ben­ja­min, to naprawdę okrutne, że…

– W każ­dym razie dzięki za maść – prze­rwa­łem jej. – Przyda się. Albo i nie. Zoba­czymy. To co, wymie­niamy się tymi nume­rami?

Nie dała się zwieść mojej bez­sen­sow­nej papla­ni­nie, ale świa­do­mie pod­jęła decy­zję, żeby odpu­ścić. Wstu­kała swój numer do mojego tele­fonu, po czym roze­szli­śmy się na lek­cje.

Zwy­kle nie widy­wa­łem jej po skoń­czo­nych zaję­ciach. Domy­śla­łem się, że ktoś po nią przy­jeż­dżał, ale tego dnia, gdy wysze­dłem ze szkoły, Gen sie­działa na murku i bęb­niąc ner­wowo pal­cami o kolana, obser­wo­wała drzwi. Gdy mnie dostrze­gła, zerwała się na równe nogi.

– Co ty tu robisz? – zdzi­wi­łem się. – Jest zde­cy­do­wa­nie za zimno, żeby po pro­stu sie­dzieć sobie na zewnątrz.

Dziew­czyna otu­liła się ramio­nami i rozej­rzała na boki, dziw­nie roz­ko­ja­rzona. Dopiero po chwili dotarło do niej, że zada­łem jej pyta­nie.

– Ja… Słu­chaj, zwy­kle tego nie robię, ale… Czy mogę mieć do cie­bie prośbę?

Kiw­ną­łem głową, żeby mówiła dalej, cho­ciaż wąt­pi­łem, by ist­niało coś, co mógł­bym dla niej zro­bić. Ona miała wszystko, ja nic.

– Obie­cu­jesz, że nie będziesz zada­wać pytań?

Nie dałem sobie czasu na ana­li­zo­wa­nie sytu­acji. Przez moją starą kurtkę zaczął się prze­bi­jać chłód zimy.

– Obie­cuję.

Gene­vieve ode­tchnęła z wyraźną ulgą. Zła­pała mnie za przed­ra­mię i pocią­gnęła w stronę ulicy.

– Wspa­niale. To chodź, odpro­wa­dzisz mnie do domu.

Nie dała mi innego wyboru, ruszy­łem za nią.

– To wszystko? To jest ta twoja prośba? – upew­ni­łem się.

– Miało nie być pytań – przy­po­mniała mi.

– Myśla­łem, że mam nie pytać o powód. Powin­naś dopre­cy­zo­wać, że w ogóle nie wolno mi for­mu­ło­wać zdań pyta­ją­cych.

– Nale­żało dopy­tać, zanim obie­ca­łeś – skwi­to­wała z trium­fal­nym uśmie­chem, wie­dząc, że wła­śnie zakoń­czyła naszą wymianę zdań.

Nie wie­dzia­łem, gdzie mieszka, więc nawet nie mogłem się nasta­wić na to, jak długo to potrwa, ale zgod­nie z umową nie pyta­łem. Szli­śmy chod­ni­kiem, który pokry­wała już cienka war­stwa śniegu, a Gen wciąż oglą­dała się przez ramię. W końcu sam zaczą­łem sku­piać się na oto­cze­niu. Musiał ist­nieć powód, dla któ­rego była tak nie­spo­kojna i cicha, pod­czas gdy na co dzień nie dawała mi żyć swoim gada­niem.

– To kiedy chcesz robić ten pro­jekt? – zaczą­łem temat, żeby zająć jej myśli czymś innym.

Spoj­rzała na mnie tak, jakby dopiero się zorien­to­wała, że jestem obok.

– Eee… Jutro po szkole? Tylko to ty musisz do mnie przyjść.

Jęk­ną­łem.

– Serio? To jedyny dzień, gdy nie mamy razem zajęć. Powin­ni­śmy od sie­bie odpo­czy­wać.

– Potrze­bu­jesz ode mnie odpo­czynku? – Gen udała obu­rzoną.

Wzru­szy­łem ramio­nami, ale na widok jej miny nie mogłem się nie roze­śmiać.

– O któ­rej mam przyjść?

– O szó­stej – powie­działa, przy czym przy­sta­nęła.

Ja też się zatrzy­ma­łem. Oka­zało się, że dotar­li­śmy do celu. Pozwo­li­łem sobie na jedno spoj­rze­nie na budy­nek, który Gene­vieve od mie­siąca nazy­wała swoim domem. Widzia­łem go już wcze­śniej, prze­jeż­dża­łem obok niego wie­lo­krot­nie. Wyglą­dał dość zwy­czaj­nie. Po Gen spo­dzie­wa­łem się, że raczej mieszka w zamku.

Kiedy odwró­ciła do mnie głowę, wró­ciła stara Gene­vieve. Cały nie­po­kój znik­nął z jej twa­rzy, a w jego miej­sce poja­wił się sze­roki uśmiech, który zdo­bił jej twarz na co dzień. Omio­tła mnie spoj­rze­niem, po czym się skrzy­wiła.

– Cho­lera, nie zauwa­ży­łam, że jesteś bar­dzo nie­od­po­wied­nio ubrany do pogody. Nie powin­nam cię tu cią­gnąć.

– Nor­malne, że nie zauwa­ży­łaś, skoro przez całą drogę oglą­da­łaś się przez ramię.

Gen momen­tal­nie się spięła, a ja unio­słem ręce w geście obron­nym.

– To nie było pyta­nie, tylko obser­wa­cja, więc nie łamię obiet­nicy.

– Uwa­żaj, Ben­ja­min, żebym ja nie zaczęła się dzie­lić z tobą swo­imi obser­wa­cjami na twój temat.

– Już to zro­bi­łaś, komen­tu­jąc moje ubra­nie.

Dziew­czyna z cichym wes­tchnie­niem unio­sła oczy do nieba.

– Zoba­czę, czy mój tata już wró­cił. Popro­szę, żeby cię odwiózł – poin­for­mo­wała mnie, po czym odwró­ciła się na pię­cie gotowa wejść do środka.

– Nie! Nie ma takiego potrzeby. Do zoba­cze­nia jutro. Na razie!

Czym prę­dzej stam­tąd ucie­kłem. Wyda­wało mi się, że Gen coś za mną krzy­czy, ale już się nie odwró­ci­łem.

Rozdział 5

Tego dnia Gene­vieve napi­sała do mnie po raz pierw­szy. Był to tylko jeden wyraz, a jed­nak oka­zał się naj­lep­szym, co mnie spo­tkało, odkąd wsze­dłem do domu.

Trzy­ma­łem tele­fon i gapi­łem się na tę wia­do­mość, pal­cami dru­giej ręki wsma­ro­wu­jąc w poli­czek maść, którą mi dała.

– „Dzię­kuję” – prze­czy­ta­łem na głos po raz kolejny.

Wró­ci­łem do domu za wcze­śnie. Ojciec nie zdą­żył jesz­cze zasnąć po opróż­nie­niu butelki. Mia­łem pecha, bo tra­fi­łem aku­rat na fazę gniewu. W takich chwi­lach nie miało zna­cze­nia, co powiem lub zro­bię. Jeśli chciał zna­leźć powód, żeby się do mnie przy­cze­pić, to i tak by go zna­lazł. A znaj­dy­wał za każ­dym razem. Nie wie­dzieć czemu wzbu­dza­łem w nim taką nie­na­wiść, ale nauczy­łem się z tym żyć.

Dobrze, że umia­łem ucie­kać. Jego pięść mnie sma­gnęła, ale nie z całą mocą; wło­żył w to jed­nak na tyle dużo siły, że aż stra­cił rów­no­wagę. Zyska­łem czas, żeby wbiec do pokoju i zasta­wić drzwi komodą. Ojciec pró­bo­wał wal­czyć z tą bary­kadą, wykrzy­ku­jąc pogróżki, ale to już dawno prze­stało mieć dla mnie zna­cze­nie. Wyci­szy­łem w swo­jej gło­wie jego głos i otwo­rzy­łem okno, żeby w razie czego rzu­cić się do dal­szej ucieczki, a mroźne powie­trze przy­jem­nie schło­dziło mój pie­kący poli­czek.

Poło­ży­łem się na łóżku, dopiero gdy ojciec się pod­dał. Wtedy zauwa­ży­łem wia­do­mość od Gen i natych­miast zapo­mnia­łem o ostat­nich pięt­na­stu minu­tach.

W końcu odpi­sa­łem krót­kie: „Nie ma za co” i odrzu­ci­łem tele­fon pewny, że to koniec roz­mowy. A jed­nak ekran znowu się pod­świe­tlił.

Gen: Moja mama pyta, co ma jutro zro­bić dla nas na kola­cję.

Prych­ną­łem pod nosem. Moja mama dla kon­tra­stu nie zadała mi tego pyta­nia ani razu, ni­gdy.

Ben: Nic

Gen: Powie­dzia­łam jej, że to powiesz. Lepiej się zde­cy­duj, bo jeśli to ja będę musiała impro­wi­zo­wać, możesz nie wyjść z tego żywy.

Zła­pa­łem się na tym, że uśmie­cham się do tele­fonu. Wciąż nie mogłem się do tego przy­zwy­czaić – roz­ma­wia­nia z kimś, kto nie ma ukry­tych inten­cji.

Przy­naj­mniej chcia­łem w to wie­rzyć.

Następny dzień w szkole dłu­żył mi się nie­mi­ło­sier­nie. Po skoń­czo­nych lek­cjach włó­czy­łem się bez celu po mie­ście. Nie chcia­łem wra­cać do domu. Ojciec pew­nie już nie pamię­tał, jak się zacho­wy­wał poprzed­niego dnia, ale wola­łem nie spraw­dzać tego. Gdy zbli­żała się szó­sta, posze­dłem tą samą drogą, którą poprzed­niego dnia prze­mie­rzy­łem z Gen.

Otwo­rzyła mi drzwi, jesz­cze zanim zdą­ży­łem naci­snąć dzwo­nek, po czym otak­so­wała mnie spoj­rze­niem i zatrzy­mała wzrok na bla­dym siniaku na policzku. Zaci­snęła szczęki, ewi­dent­nie wal­cząc ze sobą, żeby dotrzy­mać danego mi wcze­śniej słowa.

– Jak widać, słaba ta twoja maść – spró­bo­wa­łem roz­ła­do­wać atmos­ferę, ale Gene­vieve nie była w nastroju do żar­tów.

– Powiedz mi tylko, czy to się stało w szkole. Nie widzie­li­śmy się jeden dzień, więc jeśli ci idioci z dru­żyny fut­bo­lo­wej zacze­piają cię wtedy, gdy mnie nie ma, to chyba możemy uznać, że jestem twoim ochro­nia­rzem.

– Nie w szkole. – Tyle mogłem powie­dzieć.

Z cięż­kim wes­tchnie­niem otwo­rzyła sze­rzej drzwi i prze­pu­ściła mnie w progu. Od razu ude­rzyło mnie panu­jące w środku cie­pło. W moim domu ni­gdy tak nie było. Nato­miast dom Gen był wyjąt­kowo przy­tulny. Cho­ciaż jej rodzina wpro­wa­dziła się tu dopiero mie­siąc temu, udało im się zadbać o atmos­ferę. Ale chyba nie cho­dziło o deko­ra­cje, a o ludzi, któ­rzy go zamiesz­ki­wali.

Z dru­giej strony, co ja mogłem wie­dzieć?

– Masz bar­dzo ładny dom – bąk­ną­łem, bo wyda­wało mi się, że to jedna z tych rze­czy, które mówi się, gdy ktoś cię zapra­sza do sie­bie.

– Miło, że tak uwa­żasz, ale dla mnie to bez zna­cze­nia. To nawet nie jest nasze. Rodzice wyna­jęli go na parę mie­sięcy. Potem zde­cy­dują, czy go kupią. Zresztą to nic w porów­na­niu do tego, co mie­li­śmy w Ohio. Kocha­łam tamte wnę­trza.

Zapro­wa­dziła mnie do dużego stołu w pobliżu aneksu kuchen­nego. Mogłem sobie wyobra­zić, że każ­dego ranka pije przy nim kawę z rodzi­cami, a wie­czo­rami pew­nie jedzą wspól­nie kola­cję.

– Napi­jesz się cze­goś? – zapy­tała, gdy usie­dli­śmy.

– Nie, po pro­stu zaczy­najmy.

– Wow, Ben­ja­min, nie wie­dzia­łam, że jesteś takim pil­nym uczniem.

Posła­łem jej ziry­to­wane spoj­rze­nie, na które ona odpo­wie­działa nie­win­nym uśmie­chem.

– Nie zapy­tasz naj­pierw, jak mi minął dzień?

– Już cię tro­chę znam – odpar­łem. – Pew­nie uno­si­łaś się w powie­trzu na chmurce wśród ptasz­ków, które śpie­wały ci pio­senki pro­sto do ucha.

Gen poki­wała głową w uda­wa­nym zamy­śle­niu.

– Wła­ści­wie tak to można pod­su­mo­wać. Okej, niech ci będzie.

Prze­su­nęła w moją stronę zeszyt, a sama włą­czyła lap­topa. Nie zdą­żyła chyba jed­nak otwo­rzyć prze­glą­darki, bo prze­rwały nam zbli­ża­jące się kroki. Zanim zapy­ta­łem kto to, w progu poja­wiło się dwoje doro­słych, bez wąt­pie­nia rodzice Gen.

Nie wiem, czego się spo­dzie­wa­łem, przy­cho­dząc tu, ale nie przy­go­to­wa­łem się na wizję pozna­wa­nia niczy­ich rodzi­ców.

– Wła­śnie wyda­wało nam się, że usły­sze­li­śmy głosy – ode­zwała się kobieta, pod­cho­dząc bli­żej. – Ty musisz być Ben­ja­min.

– Dzień dobry – wydu­ka­łem w odpo­wie­dzi i wsta­łem.

Wycią­gnęła rękę, więc musia­łem ją uści­snąć.

– Ja jestem Karen, mama Gen­nie, a to mój mąż, Ryan.

Łysy męż­czy­zna u boku pani McKen­ney wyglą­dał rów­nie ele­gancko jak ona, ale pró­bo­wał posy­łać mi groźne spoj­rze­nia, co było nawet dosyć zabawne. Gdyby spę­dził godzinę w pokoju z moim ojcem, toby wie­dział, że potrzeba nieco wię­cej wysiłku, aby mnie wystra­szyć.

– Nazwi­sko? – zapy­tał gło­sem ostrym jak brzy­twa.

– Lowell, pro­szę pana – odpar­łem spo­koj­nie.

– Ben­ja­min Lowell – powtó­rzył, jakby zapi­sy­wał men­talną notatkę. – Masz przy sobie jakiś doku­ment toż­sa­mo­ści, Ben­ja­minie?

Gene­vieve par­sk­nęła obru­szona.

– Tato!

– Ryan, pro­szę cię – poparła ją matka.

– No co? Zada­łem chło­pa­kowi nor­malne pyta­nie. To chyba nie zbrod­nia, że chcę wie­dzieć, z kim moja córka spę­dza czas.

– Prze­cież ci się przed­sta­wił! – odparła gniew­nie Gene­vieve.

Pan McKen­ney uniósł ręce w uspo­ka­ja­ją­cym geście.

– Nie krzycz, kocha­nie. Nie możesz mnie winić o to, że się mar­twię.

– Mamo, powiedz mu coś!

Uzna­łem, że to odpo­wiedni moment, aby wtrą­cić się do roz­mowy. Wycią­gną­łem port­fel z tyl­nej kie­szeni spodni i wygrze­ba­łem doku­ment.

– Spo­koj­nie, to nie jest dla mnie żaden pro­blem. Pro­szę, prawo jazdy. Może być?

Ryan McKen­ney wziął je z moich rąk i zmru­żył oczy, wczy­tu­jąc się w dane.

– Nie do wiary. – Gene­vieve ze skrzy­żo­wa­nymi rękami opa­dła na krze­sło, nie kry­jąc fru­stra­cji.

Potem zapa­dła prze­dłu­ża­jąca się cisza. Czu­łem się jak na prze­słu­cha­niu. Wsa­dzi­łem dło­nie do kie­szeni i opu­ści­łem nisko głowę, cze­ka­jąc, aż męż­czy­zna znaj­dzie w doku­men­cie to, czego szu­kał.

– Rocz­nik zero sześć – powie­dział w końcu. – Zaczą­łeś edu­ka­cję o rok za późno czy powta­rza­łeś klasę?

– Mamo! – Gen pisnęła, szu­ka­jąc wspar­cia.

– Powta­rza­łem. Wła­ści­wie teraz powta­rzam.

McKen­ney wydał z sie­bie pomruk, któ­rego inten­cji nie mogłem roz­szy­fro­wać.

– Chło­pak jest szczery, to chyba dobry znak – ode­zwała się Karen, ści­ska­jąc męża czule za ramię.

Ryan wciąż nie wyda­wał się prze­ko­nany. Obrzu­cił nie­przy­chyl­nym spoj­rze­niem moje roz­czo­chrane włosy, spraną bluzę i luźne dżinsy.

– Wyglą­dasz na kogoś, kto potra­fiłby zała­twić sobie fał­szywe doku­menty – oce­nił.

Gene­vieve ude­rzyła otwartą dło­nią w blat i wstała.

– Dosyć tego.

– Gen, bar­dzo cię pro­szę, opa­nuj się – skar­ciła ją matka.

– Mnie upo­mi­nasz? Serio? Zobacz lepiej, jak on się zacho­wuje! – Wystrze­liła pal­cem w kie­runku ojca.

– Rozu­miesz chyba, że po tym wszyst­kim po pro­stu się mar­twimy.

– Ale nie może­cie obra­żać mojego jedy­nego przy­ja­ciela! – Oczy Gen zaszły łzami. – Po pro­stu wyjdź­cie już stąd i daj­cie nam spo­kój!

Matka pró­bo­wała ją objąć, ale ona wyszar­pała się i opa­dła na krze­sło. Oparła łok­cie na stole i scho­wała twarz w dło­niach. Jej ciało drżało.

– Fan­ta­stycz­nie, Ryan, dopro­wa­dzi­łeś swoje dziecko do pła­czu. Mam nadzieję, że jesteś z sie­bie dumny – wark­nęła Karen, po czym opu­ściła pomiesz­cze­nie.

Męż­czy­zna zawie­sił wzrok na córce, a na jego twa­rzy malo­wały się wyrzuty sumie­nia. Nie­zręcz­nie było mi tak stać naprze­ciwko niego, ale uzna­łem, że naj­le­piej się nie ruszać i nie przy­po­mi­nać o swo­jej obec­no­ści. W końcu Ryan wes­tchnął z rezy­gna­cją i oddał mi doku­ment.

– No dobrze, uczcie się, dzieci. Tylko grzecz­nie.

Po tych sło­wach znik­nął, zosta­wia­jąc mnie sam na sam z pła­czącą dziew­czyną. Już nie wie­dzia­łem, co w tej sytu­acji było gor­sze: tkwie­nie tu z całą rodziną Gen czy zosta­nie samemu. Sta­łem tak jak zamro­żony, bo skąd mia­łem wie­dzieć, jak się zacho­wać?

W końcu zają­łem miej­sce obok niej.

– Prze­pra­szam – ode­zwa­łem się. – Nie chcia­łem spro­wo­ko­wać kłótni.

Gen par­sk­nęła, wciąż kry­jąc twarz w dło­niach.

– Nie wie­rzę. Mój tata potrak­to­wał cię jak śmie­cia, a ty i tak bie­rzesz winę na sie­bie?

– To jego dom. Jeśli mnie tu nie chce, to wyjdę. Nie powi­nie­nem zakłó­cać spo­koju.

– Prze­stań – wark­nęła i wresz­cie unio­sła na mnie czer­wone oczy. – Nikt nie ma prawa cię tak trak­to­wać. Ani moi rodzice, ani twoi, ani ludzie w szkole. Zacznij w końcu sta­wiać sie­bie na pierw­szym miej­scu, wyjdź z roli wiecz­nej ofiary, bo to się robi męczące.

Odsu­ną­łem się od niej zasko­czony. Gen pocią­gnęła nosem i odwró­ciła głowę do lap­topa.

– Dobra, koniec tego cyrku, wra­cajmy do…

– Co to było? – zapy­ta­łem, zanim dokoń­czyła. – Czy to była demon­stra­cja tego, przed czym mam się bro­nić? Nie pro­si­łem cię, żebyś się do mnie przy­cze­piła. Gdy­bym wie­dział, że będziesz robić mi ana­lizy psy­cho­lo­giczne, uciekł­bym od razu, gdy tylko cię zoba­czy­łem.

– Wiem, już wspo­mi­na­łeś, że jesteś dobry w ucie­ka­niu.

Krew pul­so­wała gniew­nie w moich żyłach, a mimo to na twa­rzy Gen poja­wił się nie­śmiały uśmiech, prze­bi­ja­jący się przez wciąż mokrą od łez twarz.

– Robimy pro­jekt? – zapy­tała.

Ski­ną­łem głową na zgodę, bo też mia­łem dosyć tej roz­mowy. Wzią­łem zeszyt, a gdy Gen cał­kiem już doszła do sie­bie, zaczę­li­śmy wymie­niać się pomy­słami. To było nowe doświad­cze­nie, któ­rego raczej nie polu­bię. Gen miała dużo mądrych rze­czy do powie­dze­nia, ale wola­łem robić wszystko sam.

Ledwo zdo­ła­li­śmy zapo­mnieć o incy­den­cie sprzed godziny, gdy mama Gen ponow­nie poja­wiła się w progu.

– Wszystko u was w porządku?

Cho­ciaż jej ton był bar­dzo miły, Gene­vieve cała się spięła.

– A co, spo­dzie­wa­cie się, że będzie ina­czej? – W jej gło­sie prze­bi­jało wyzwa­nie, a ja naprawdę nie chcia­łem być świad­kiem kolej­nej kłótni.

– Pani McKen­ney – ode­zwa­łem się. – Jeśli pani mąż nie czuje się kom­for­towo w związku z moją obec­no­ścią, mogę wyjść.

– Nie, skądże. Ryan jest tro­chę nado­pie­kuń­czy. Są powody do obaw, które nie mają nic wspól­nego z tobą. Nie bierz tego do sie­bie.

Wyda­wało się, że Gen zamie­rza coś powie­dzieć, ale matka nie dopu­ściła jej do głosu.

– Gen­nie, wiem, że cię to dener­wuje, więc posta­no­wi­li­śmy dać tej nowej sytu­acji kre­dyt zaufa­nia. Idziemy teraz z ojcem do kina, zosta­wiamy was na jakieś dwie, trzy godziny. W porządku?

Dziew­czyna wytrzesz­czyła na nią oczy.

– Zosta­wia­cie nas samych?

– A nie tego chcia­łaś?

– Chcia­łam, chcia­łam. Po pro­stu jestem zdzi­wiona tą nagłą zmianą decy­zji.

Karen wzru­szyła ramio­nami, uśmie­cha­jąc się czule.

– Tylko bądź­cie ostrożni. Zamknij­cie za nami drzwi i nikomu nie otwie­raj­cie, jasne?

– Nie mamy pię­ciu lat, mamo.

– Nie zaszko­dzi przy­po­mnieć. W lodówce macie zapie­kankę, pod­grzej­cie sobie na kola­cję. Do widze­nia, Ben­ja­mi­nie.

– Dzię­ku­jemy. Do widze­nia, pani McKen­ney.

Gene­vieve wyszła za matką, zosta­wia­jąc mnie samego. Gdy wró­ciła, zacho­wy­wała się jak nor­malna Gen. Sunęła w pod­sko­kach, pro­mie­nie­jąc z rado­ści.

Udzie­lił mi się jej uśmiech.

– Zga­duję, że to dla cie­bie duża sprawa? – zaga­iłem.

– Ta poka­zówka sprzed godziny, któ­rej nie­stety byłeś świad­kiem, to u nas stan­dard. Tak więc ow­szem, fakt, że chcą mnie zosta­wić z kimś, kogo wła­ści­wie nie znają, jest czymś nowym.

Odchy­li­łem się na krze­śle, stu­ka­jąc dłu­go­pi­sem w pod­bró­dek.

– Dobrze wie­dzieć, że wzbu­dzam takie zaufa­nie.

– Tylko nie wyko­rzy­stuj tego do nie­cnych celów.

Oboje uśmie­cha­li­śmy się głup­ko­wato. Gen posta­no­wiła nalać nam soku.

– Twoi rodzice nie zawsze byli tacy – rzu­ci­łem w prze­strzeń.

To był strzał. Nie zamie­rza­łem zada­wać pyta­nia, a ze stwier­dze­niem mogła zro­bić, co tylko chciała. Posta­wiła przede mną szklankę i wzięła duży łyk ze swo­jej.

– W Cle­ve­land stało się coś złego – wyznała w końcu. – Nie chcę o tym roz­ma­wiać. Po pro­stu od tam­tej pory mama i tata mają ogra­ni­czone zaufa­nie do mnie i do każ­dego, kto się do mnie zbliża. Nie spusz­czają mnie z oka nawet na chwilę.

Przy­ją­łem tę odpo­wiedź ski­nie­niem głowy.

– Gdy­byś kie­dyś chciała o tym poga­dać… – zaczą­łem, ale nie mia­łem pomy­słu, jak zakoń­czyć to zda­nie. Liczy­łem, że mi prze­rwie, ale ona wywier­cała mi dziurę w czole inten­syw­no­ścią swo­jego spoj­rze­nia.

– No, co dalej, Ben? Mia­łeś swój pierw­szy prze­jaw przy­ja­ciel­sko­ści. Tak dobrze ci szło.

Zaśmia­łem się pod nosem.

– Na razie tyle musi ci wystar­czyć.

Pochy­liła się, żeby pac­nąć mnie w ramię, ale źle oce­niła odle­głość. Trą­ciła łok­ciem szklankę, a ta zatań­czyła na kra­wę­dzi blatu, po czym prze­grała walkę z gra­wi­ta­cją. Sok poma­rań­czowy wylą­do­wał pro­sto na mojej blu­zie. Zerwa­łem się z miej­sca o sekundę za późno.

– Cho­lera! – Gen wzięła kilka list­ków papie­ro­wego ręcz­nika i zaczęła mnie nimi wycie­rać. – Prze­pra­szam, to nie było spe­cjal­nie. Zdej­mij ją, wrzucę szybko do pralki.

– Nie, luz, nie ma takiej potrzeby – zapew­ni­łem, cho­ciaż czu­łem, jak słodki napój przedarł się pod mate­ria­łem do mojej koszulki.

Gen miała minę, jak­bym wła­śnie przy­le­ciał z innej pla­nety.

– Jak to nie ma? Nie będziesz chyba sie­dział w brud­nych ubra­niach, które pew­nie już przy­kle­jają ci się do ciała.

Podra­pa­łem się po gło­wie, despe­racko szu­ka­jąc wyj­ścia z tej sytu­acji.

– W porządku. I tak chyba powi­nie­nem już iść.

Przez twarz dziew­czyny prze­biegł cień zro­zu­mie­nia, jakby ele­menty ukła­danki zna­la­zły swoje miej­sca. Pocią­gnęła mnie za rękaw.

– Chodź, dam ci coś na prze­bra­nie – popro­siła, gdy zaczą­łem się zbie­rać.

Zapro­wa­dziła mnie scho­dami na pię­tro. Jej sypial­nia niczym nie przy­po­mi­nała typo­wego pokoju osiem­na­sto­latki. Bra­ko­wało tam deko­ra­cji, roślin czy pla­ka­tów. Wystrój był na tyle surowy, że koja­rzył się bar­dziej z poko­jem hote­lo­wym niż domo­wym zaci­szem. Jedy­nym ele­men­tem zdo­bią­cym wnę­trze były poprzy­kle­jane na ramie lustra pola­ro­idy. Przyj­rza­łem się im, pod­czas gdy Gen grze­bała w komo­dzie. Na żad­nej z foto­gra­fii nie była sama. Mój wzrok przy­kuł kadr, na któ­rym do obiek­tywu pozo­wała grupa nasto­lat­ków. Dwie dziew­czyny, jedna znacz­nie młod­sza od dru­giej, i trzech chło­pa­ków. Jeden z nich był łysy, wysoki i napa­ko­wany wyglą­dał, jakby urwał się z filmu akcji. Dwóch pozo­sta­łych wzro­stem i budową ciała bar­dziej przy­po­mi­nało nor­mal­nych ludzi. Nachy­li­łem się do zdję­cia.

– To twoi przy­ja­ciele? – prze­rwa­łem ciszę.

Wyjąw­szy bluzę i koszulkę, Gen zamknęła komodę, po czym pode­szła bli­żej, żeby zoba­czyć, na co patrzę.

– Ach, tak. Moi głu­pole. – Jej usta roz­cią­gnęły się w uśmie­chu, za któ­rym bez wąt­pie­nia kryły się dobre wspo­mnie­nia. Wska­zała na pierw­szą dziew­czynę od lewej. – To Tina, obok jest Ron­nie. Chło­pak, który opiera się na jej ramie­niu, to jej brat Dom. Ten szczu­plutki to Louis, a tam z tyłu Stan.

– Stan – powtó­rzy­łem, patrząc na naj­wyż­szego gościa. – Wygląda groź­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki