Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Benjamin Lowell wie, czym jest samotność.
W szkole jest niewidzialny, chyba że akurat ktoś chce go upokorzyć. W domu czuje się jak intruz. Nie ma nikogo, kto spojrzałby na niego z życzliwością… aż do dnia, gdy do klasy wchodzi Genevieve McKenney. Piękna, pewna siebie, magnetyczna. Wszyscy chcą być jej przyjaciółmi, ale ona wybiera Bena. Widzi w nim coś, czego nikt inny nie dostrzega – bratnią duszę. Ich przyjaźń jest jak światło w ciemności.
A potem Genevieve znika. Bez pożegnania. Bez wyjaśnienia. Ben nie potrafi o niej zapomnieć. Coś w tej historii nie pasuje. Coś jest nie tak. Chłopak wyrusza więc na poszukiwania przyjaciółki. Rozpoczyna podróż, która zmienia wszystko. Bo czasem, żeby odnaleźć drugiego człowieka… trzeba najpierw odnaleźć siebie. I zrozumieć, że dom to nie adres. To ludzie, którzy cię widzą naprawdę.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 10 godz. 27 min
Lektor: Tomasz Urbański
Sueco – Loser
Echosmith – Cool Kids
Roar – I Can’t Handle Change
Alec Benjamin – Boy in the Bubble
Conan Gray – Family Line
phem – SWEATER
sombr – do i ever cross your mind
t.A.T.u. – All About Us
BANNERS – Someone to You
Billie Eilish – everything i wanted
Cavetown – This is Home
OneRepublic – Rescue Me
lovelytheband – broken
Phillip Phillips – Home
Wszedłem do szkoły spokojnym krokiem, ale wypadłem z niej biegiem, jakby od tego zależało moje życie.
I może tak właśnie było. Gdy tylko przekroczyłem próg budynku, natknąłem się spojrzeniem na świńskie ślepia Dereka Franksona, ogromnego gościa, którego jedyną pasją poza futbolem było dręczenie słabszych. Od niedawna stanowiłem jego ulubiony cel i nie zapowiadało się, żeby ta sytuacja miała ulec zmianie. Jeszcze nigdy nie dałem się złapać dwumetrowemu gorylowi. Gdybym przestał uciekać, poddał się i zniósł publiczne upokorzenie, które Derek na pewno dla mnie zaplanował, może szybciej by się znudził i znalazł sobie inną ofiarę. Póki co nie planowałem testować tej opcji. Byłem chudy, dosyć niski i nie umiałem się bić, ale unikanie cudzych pięści opanowałem do perfekcji. Szybkość była moją największą dumą, a fakt, że zawodnik ze szkolnej drużyny futbolowej nie mógł mnie dogonić, sprawiał mi dziką satysfakcję.
Wybiegłem na dziedziniec. Derek coś krzyczał, ale nie do mnie, raczej nawoływał kumpli do pomocy; nie byłem pewien, bo zagłuszył go dźwięk pierwszego dzwonka. Nie zwalniając tempa, zaryzykowałem obejrzenie się za siebie, a wtedy coś musnęło mnie w ramię.
Dziewczyna o dużych brązowych oczach odskoczyła na bok, w ostatniej chwili unikając zderzenia ze mną. Teraz patrzyła na mnie z niemałym zdziwieniem, odgarniając z twarzy kosmyki jasnych włosów. Nie miałem czasu nawet pomyśleć o tym, że nigdy wcześniej jej tu nie widziałem. Poświęciłem tylko sekundę na naprawienie swojej szkody.
– Przepraszam, mój błąd – wyrzuciłem z siebie, po czym zerwałem się z powrotem do biegu.
Wpadłem do budynku przez tylne drzwi. Derek deptał mi po piętach. Kiedy zacząłem pokonywać schody po dwa stopnie naraz, dobiegł mnie donośny głos pana Harolda, nauczyciela matematyki. Mężczyzna zatrzymał futbolistów i tym samym zakończył pościg. Nie zostałem, żeby usłyszeć, jak drze się na tę bandę idiotów za próbę uprzykrzania mi życia. Nie czerpałbym z tego satysfakcji, bo doskonale wiedziałem, że to niczego nie zmieni. Jeśli jutro znowu będę wystarczająco nieostrożny, żeby wpaść w pole widzenia Dereka, to czeka mnie powtórka z rozrywki.
Dotarłem na piętro, oddychając ciężko i z kroplami potu na czole. Korytarze pustoszały, gdy uczniowie niespiesznie kierowali się do sal lekcyjnych. W połowie drogi do mojej klasy stał wodopój, który teraz okazał się dla mnie wybawieniem. Z przeciwka szły dwie dziewczyny, z którymi chodziłem na biologię. Wydawało się, że one też zamierzały się napić, ale gdy zobaczyły, że nachylam się do kranu, rzuciły mi pełne obrzydzenia spojrzenie i ruszyły dalej.
W porządku. Byłem przyzwyczajony do tego, że wywołuję takie reakcje.
Przetarłem twarz mokrymi rękami, a potem przeczesałem palcami roztrzepane włosy. Nie miałem już czasu, by przygotować się psychicznie na zajęcia. Wszedłem do klasy z nisko pochyloną głową.
– Spóźnienie. – Usłyszałem za sobą głos pani Lashley, która wykładała historię i nauki społeczne.
Nie odpowiedziałem, zresztą nauczycielka tego nie oczekiwała. W ubiegłym roku powinęła mi się noga i musiałem teraz powtarzać ostatnią klasę. Wszyscy pedagodzy już dawno spisali mnie na straty. Nie wiem, czy chodziło tylko o wyniki w nauce. Nigdy nie mogłem liczyć na szkołę. Nikt też nie zapytał mnie, dlaczego czasami przychodzę na lekcje posiniaczony. Na prześladowania na korytarzach nauczyciele reagowali tylko wtedy, gdy już naprawdę nie dało się tego ignorować, ale wobec osiłków z drużyny futbolowej i tak nie wyciągano konsekwencji. Najgorsze, co kiedykolwiek ich spotkało, to krótka reprymenda. Skoro więc szkoła miała mnie gdzieś, postanowiłem traktować ją z wzajemnością.
Zajęć z panią Lashley szczególnie nienawidziłem z powodu grupki wrednych ludzi, z którymi chodziłem na te lekcje.
Odsunąłem krzesło butem i opadłem ciężko na miejsce. Jako jedyny siedziałem sam. Dziewczyna z sąsiedniej ławki teatralnie zatkała palcami nos, a jej koleżanka zachichotała. Udałem, że tego nie widzę.
Nauczycielka wstała.
– Jeśli to już wszyscy, zaczynajmy.
Wciąż uspokajałem oddech po porannym maratonie, jaki zafundował mi Derek. Było mi bardzo gorąco, ale nauczony doświadczeniem próbowałem wytrzymać w ciężkiej bluzie. Wiedziałem, z czym wiązało się zrzucenie niepotrzebnej warstwy ubrań. Z wahaniem rozejrzałem się po sali. W sumie i tak wszyscy traktowali mnie już jak pośmiewisko. Co za różnica, czy będą mieli jeden powód więcej. Dla nich to czysta rozrywka, a ja muszę nauczyć się od tego odcinać.
Zdjąłem bluzę przez głowę, a Jake z ławki za mną zaczął imitować odruch wymiotny. Zacisnąłem zęby.
– Przepraszam. – Siedząca przede mną Alice podniosła rękę, przerywając nauczycielce w pół słowa.
Pani Lashley westchnęła ze zniecierpliwieniem.
– No słucham?
– Czy mogłaby pani kazać Benowi się ubrać? Te jego problemy skórne są… rozpraszające.
– Siedzisz przede mną, idiotko – wymruczałem pod nosem na tyle cicho, żeby nikt mnie nie usłyszał.
Alice jednak się odwróciła, a razem z nią wszyscy inni utkwili we mnie wzrok.
– Mówiłeś coś?
Zagryzłem wargi, bo sprzeczanie się z nią mijało się z celem. Nauczycielka już otwierała usta, aby zareagować, ale wolałem, żeby się nie wtrącała.
– W porządku. Nie ma sprawy – powiedziałem, siląc się na obojętny ton.
Nie mogłem przewidzieć, czy Lashley faktycznie kazałaby mi zakryć wykwity na rękach, czy stanęłaby po mojej stronie. Nie zamierzałem jednak się o tym przekonać, bo w ogóle nie chciałem, żeby uwaga całej sali skupiała się na mnie, nieważne w jakim kontekście. To był ostatni rok liceum, tyle jeszcze mogłem wytrzymać. I o tym właśnie myślałem, zakładając bluzę, bo jedyne, na czym mi naprawdę zależało, to żeby nie rzucać się w oczy.
Spokój w klasie zakłóciło pukanie do drzwi. Gdy w progu pojawił się dyrektor, niektóre osoby trochę bardziej się spięły. Kreśliłem ze znudzeniem dziwne kształty w swoim zeszycie, które po kilku minutach mogłyby zacząć przypominać jakiś konkretny obrazek. Dyrektor odchrząknął, by przyciągnąć uwagę, ja jednak nie podniosłem wzroku.
– Chcę wam przedstawić waszą nową koleżankę – zaczął. – To jest Genevieve McKenney. – Czyli wraz z nim musiała się pojawić jakaś dziewczyna. – Przyjechała do nas z Cleveland w Ohio i będzie kończyć tu ostatnią klasę. Liczę, że pomożecie jej się odnaleźć. Genevieve, gdybyś czegoś potrzebowała, zwróć się do Alice, jest w samorządzie uczniowskim.
Wyczułem przed sobą jakiś ruch, najpewniej to Alice machała właśnie do tej nowej.
Wymiana zdań trwała w najlepsze, ale ja już nie słuchałem. Mój szkic zaczął w końcu przypominać twarz. Nie rysowałem nikogo konkretnego, po prostu się nudziłem, odpływając myślami. Wróciłem na ziemię, dopiero gdy smukła sylwetka zasłoniła mi słońce.
– Mogę tu usiąść?
Oderwałem się od swojej pracy i podniosłem wzrok na dziewczynę stojącą przy sąsiednim krześle, które zawsze było wolne. W klasie nie brakowało pustych ławek, mogła usiąść, gdziekolwiek chciała. Nie byłem przyzwyczajony do tego, że ktoś sam z siebie inicjował ze mną kontakt, więc po prostu gapiłem się na nią, niezdolny do wykrzesania z siebie choćby jednego słowa.
Alice odchyliła się na krześle z wyćwiczoną sztucznie miłą miną.
– Radzę ci zająć jakieś inne miejsce. Mogłabyś dołączyć do Georgii w pierwszym rzędzie albo usiąść sama, ale tutaj lepiej nie. On jest… – urwała, gdy na nią spojrzałem.
Nie dawałem jej żadnego groźnego sygnału, naprawdę chciałem poznać zakończenie tego zdania. Ciekawe, jak tym razem planowała mnie upokorzyć. Nowa dziewczyna obserwowała nas przez krótki moment, po czym na jej twarzy rozkwitł uprzejmy uśmiech.
– Hej… Alice, prawda?
– Tak. Miło cię poznać.
– Jasne. A więc jak sugerował pan dyrektor, jeśli będę potrzebować rady, to sama do ciebie przyjdę. Dzięki za troskę.
Nawet nie próbowała ukryć ironii. Alice otworzyła usta, ale nic nie powiedziała, natomiast ta nowa – Genevieve – odsunęła krzesło i usiadła obok mnie. Trzymając wysoko uniesioną głowę, odpowiedziała jeszcze na kilka pytań organizacyjnych nauczycielki, po czym, gdy lekcja zaczęła się toczyć swoim naturalnym rytmem, opadła swobodnie na oparcie.
– Jestem Genevieve, ale wolę Gen – powiedziała cicho i wyciągnęła do mnie rękę.
Nie wiedziałem, po co mi to mówi, skoro słyszałem, jak przedstawiał ją dyrektor. Genevieve McKenney. Teoretycznie nie znałem nikogo o tym nazwisku, ale byłem pewien, że dokładnie wiem, z jaką osobą mam do czynienia. Takie nazwisko musiała nosić osoba z wyższych sfer. Co robiła w publicznym liceum w Illinois? Dlaczego przeniosła się tu w listopadzie? Nie wiedziałem. Nie byłem jednak zaciekawiony aż tak, żeby pytać. Nie planowałem zawierania znajomości z nowo przybyłą. Prędzej czy później zrozumie hierarchię panującą w szkole i odechce jej się kontaktu ze mną. Po chwili niezręcznego milczenia dziewczyna trąciła mnie opuszkami palców w ramię, a mnie z wrażenia wypadł z ręki długopis. To było coś nowego. Na co dzień, gdy szedłem korytarzem, ludzie robili teatralny krok w bok, jak najdalej ode mnie. Nikt mnie nigdy nie dotykał. Jedyny dotyk, na który mogłem liczyć, to ten, który kończył się bólem.
Obróciłem głowę w jej stronę. Zauważywszy, że przykuła moją uwagę, dziewczyna wykonała palcem kilka gestów wokół swojej twarzy, szepcząc przy tym cicho:
– Jesteś niesłyszący?
Wtedy dotarło do mnie, że koleżanka z ławki próbuje komunikować się ze mną za pomocą języka migowego. Prawie uśmiechnąłem się na tę myśl.
– Nie, tylko niezbyt przyjazny – odparłem i chwyciłem długopis gotów wrócić do rysowania.
– Ach, to wiele wyjaśnia. Czyli dlatego zwiewałeś dzisiaj przed tym wysokim gościem?
Nie mogłem się powstrzymać przed spojrzeniem na nią ponownie. Dopiero wtedy coś w mojej głowie wskoczyło na swoje miejsce. Patrzyłem w ciemne oczy blondynki, która wyglądała jak żywcem wyjęta z okładki magazynu modowego. Tacy ludzie nie istnieli naprawdę. Byłem pewien, że zdjęcia celebrytów w internecie i gazetach są po prostu przerabiane, by wyglądali oni na nieskazitelnych. A jednak Genevieve McKenney właśnie taka była. Przyciągająca wzrok swoją perfekcją.
– To byłaś ty – odparłem zażenowany.
– Tak, to ja byłam tą osobą, którą prawie staranowałeś pół godziny temu.
– No tak. Przepraszam za tamto.
– Na szczęście jedno z nas miało na tyle rozumu, żeby mieć kontakt z bazą, więc nie potrzebuję przeprosin. Natomiast jesteś mi winien godne powitanie. Tamto było słabe.
W jej głosie nie było słychać pretensjonalności, której spodziewałbym się po kimś ewidentnie lepszym ode mnie. Genevieve uśmiechała się zadziornie, z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Ugiąłem się pod jej spojrzeniem i wyciągnąłem do niej dłoń, która ledwo wystawała spod szerokich rękawów bluzy.
– Benjamin.
Genevieve nie od razu przyjęła uścisk ręki. Karała mnie za to, że wcześniej sam tak z nią postąpiłem. Nie miała jednak pojęcia, jakie przedstawienie daje reszcie. Jedna z dziewczyn, które nie mogły oderwać od niej wzroku, szturchnęła koleżankę w ramię i razem zachichotały. Bo to przecież takie śmieszne, nowa osoba i już nie chce mnie dotknąć.
McKenney obejrzała się na dziewczyny i cokolwiek zobaczyła w ich twarzach, nie spodobało jej się to. Szybko ujęła moją dłoń i potrząsnęła nią.
– Genevieve McKenney.
– Wiem, słyszałem już kilka razy.
– A ty masz jakieś nazwisko czy jesteś po prostu Benjamin?
– Lowell. Benjamin Lowell. – Zerknąłem na nasze wciąż złączone dłonie. – Chyba powinnaś puścić.
Dziewczyna zmarszczyła brwi w udawanym zdziwieniu.
– Nie, dlaczego? Jest okej.
Nie mogłem rozszyfrować tej dziewczyny. W jej głosie pobrzmiewało wyzwanie, ale nie rzucała go mnie. To również było nowe i dziwne.
– Kim ty jesteś, Genevieve McKenney?
Tak jak się spodziewałem, Genevieve nawet nie musiała się starać, żeby zyskać status prawdziwej szkolnej gwiazdy. Obserwowanie, jak inne dziewczyny desperacko szukają z nią kontaktu, było całkiem komiczne. Mieliśmy razem lekcje trzy razy w tygodniu i chociaż unikałem rozmów, ona i tak siadała obok. W tym czasie dużo się nasłuchałem, jak rówieśnicy wypytywali ją o szkołę w Ohio i powód przeprowadzki, a ona z gracją unikała konkretnych odpowiedzi.
Kiedy w piątek wszedłem do klasy równo z dzwonkiem, już siedziała w ławce, a Alice opierała się o krzesło i nadawała coś do niej. Genevieve słuchała jej z uprzejmym uśmiechem, chociaż w jej oczach brakowało błysku, które zwykle miewali ludzie, gdy rozmowa ich ciekawiła. Ożywiła się dopiero, gdy zanotowała moją obecność.
– Cześć, Benjamin – przywitała się, przerywając koleżance w pół słowa, jakby kompletnie nie słuchała tego, co tamta mówiła.
Nie czekając, aż jej odpowiem, przeniosła spojrzenie na Alice, która zacisnęła wargi, po czym zmusiła się do nieszczerego uśmiechu.
– O, cześć, Ben.
– Nie mówimy sobie cześć – przypomniałem jej, zajmując miejsce obok Gen.
Alice poruszyła się na krześle i zaśmiała nerwowo.
– Jak to?
– Tak to. Boisz się, że jak będziesz za blisko, to cię czymś zarażę, zapomniałaś?
Dziewczyna pobladła.
– On tak żartuje – wytłumaczyła, spoglądając na Genevieve.
– Ta? – Moja koleżanka z ławki zmarszczyła brwi. – To dziwne, bo znam go od dwóch tygodni i nie zauważyłam, żeby był jakoś specjalnie zabawny.
– Specjalnej troski co najwyżej – wtrącił zza naszych pleców Jake.
Kiedy Genevieve odwróciła się do niego, napuszył się jak paw.
– Przypomnisz mi, jak się nazywasz?
– Jake – odparł dumnie, zadowolony, że najpiękniejsza dziewczyna w szkole z nim rozmawia. Rozejrzał się na wszystkie strony, żeby się upewnić, że wszyscy to widzą. I faktycznie, wszyscy się na nich gapili.
– Jake to imię dla małego chłopca – odparła spokojnie Genevieve.
Jake zmieszał się, niepewny, co odpowiedzieć na ten komentarz.
– Yyy… Znaczy się, mam na imię Jacob.
– Nie, w porządku. Może być Jake. Pasuje do twojego zachowania. Mały chłopiec – powtórzyła Gen, a dla zobrazowania swoich słów odsunęła na niewielką odległość palec wskazujący od kciuka.
Ktoś się roześmiał, ale nie rozejrzałem się, żeby zobaczyć kto. Za bardzo bawiła mnie twarz Jake’a, która w ciągu kilku sekund z lekko zaróżowionej stała się ogniście czerwona.
Nie wiem, czy coś by jej odpowiedział, bo w drzwiach pojawiła się nauczycielka i od razu uciszyła wszystkie rozmowy.
Gdy tylko rozległ się dzwonek na przerwę, wrzuciłem niedbale rzeczy do starego plecaka i ruszyłem do wyjścia. Coś mnie jednak zatrzymało – to Genevieve chwyciła mnie za kaptur bluzy.
– Wybacz, że tak agresywnie, ale na słowa raczej nie reagujesz – zaczęła z uśmiechem, a ja pomyślałem o tym, jak niewiele w życiu widziała, skoro nazwała ten gest agresywnym. – Idziemy razem na drugie śniadanie?
– Nie jadam drugich śniadań – odparłem, a gdy tylko mnie puściła, ruszyłem do drzwi.
Dogoniła mnie na korytarzu.
– Jesteś człowiekiem, który nie je? Skąd w takim razie bierzesz energię, żeby tak szybko chodzić?
– Napędza mnie chęć ucieczki od ludzi.
Nie poddawała się.
– Okej, spróbuję inaczej. Co w takim razie zwykle robisz w przerwie na lunch? Jest długa. To dużo czasu do zabicia.
Zatrzymałem się nagle wzdłuż rzędu szafek. Gen się tego nie spodziewała – wpadła na mnie i odbiła się od moich pleców, po czym instynktownie złapała mnie za łokieć. Gdy się do niej odwróciłem, od razu mnie puściła, ale jej dotyk już zdążył mi przypomnieć o swędzącej skórze w tym miejscu. Wsunąłem dłoń do szerokiego rękawa bluzy i zacząłem się drapać.
– O co ci chodzi? – zapytałem, nie mogąc dłużej znieść tej sytuacji. Wyglądała na zbitą z tropu, więc wyjaśniłem:
– Na pewno zdążyłaś się zorientować, że nie jestem szczególnie lubiany w tej szkole. Dlaczego więc za mną łazisz, dlaczego siadasz ze mną w ławce i dlaczego, do cholery, chcesz iść razem na stołówkę? Znam takich jak ty. Nie zamierzam być twoim projektem charytatywnym. Idź zawracać głowę komuś innemu.
Nie mogłem ukryć rozdrażnienia we własnym głosie, ale gdy ona w żaden sposób nie zareagowała na to, co usłyszała, zrobiło mi się głupio. Mierzyła mnie spojrzeniem, za którym krył się uśmiech, chociaż jej usta nawet nie drgnęły. W końcu nie wytrzymałem i spuściłem wzrok na swoje brudne buty.
– Dobrze, że jest długa przerwa, zdążę odpowiedzieć na wszystkie twoje pytania – odparła. – Ja jednak nie pobieram energii z nienawiści do ludzi, tylko z jedzenia, więc jeśli nie masz nic przeciwko, pójdziemy coś kupić, a dopiero potem sobie pogadamy.
– Nie idę na stołówkę.
Tym razem jej milczenie zmusiło mnie do spojrzenia na nią, a gdy tylko to się stało, coś w jej twarzy się zmieniło. Może połączyła kropki i zrozumiała, że stołówka jest idealnym miejscem, by się na kimś wyżyć. Zbyt często „przypadkiem” lądowały tam na mnie napoje albo papierki po kanapkach.
– Więc poczekaj na mnie na dziedzińcu. Znajdź jakiś kawałek trawy, okej? Trzeba korzystać z ostatnich ładnych dni.
Nie czekając na moją reakcję, oddaliła się w przeciwnym kierunku. Patrzyłem za nią przez chwilę, a potem kierowany ciekawością zrobiłem, o co prosiła.
Usiadłem na murku z daleka od innych. Gen dołączyła do mnie po kilku minutach. Położyła sobie na kolanach całkiem spory pojemnik z sałatką z kurczakiem i rzuciła pomiędzy nas kilka batonów proteinowych.
– Częstuj się.
– Nie, dzięki.
– Będzie mi głupio, jeśli będę jadła sama.
– Mogę sobie stąd iść.
– Ben! – Trąciła mnie w ramię z udawanym rozdrażnieniem.
– Gen – odparłem spokojnie.
Mierzyliśmy się przez chwilę spojrzeniami. Tym razem to ona dała za wygraną. Otworzyła pojemnik i zaczęła grzebać w jedzeniu drewnianym widelcem.
– Okej, ale ja nie będę mówić podczas jedzenia, bo to niegrzeczne. A więc, dopóki nie skończę, musisz mnie zabawiać rozmową.
Wszystkie jej słowa mogły się wydawać protekcjonalne, ale rozbawienie w jej głosie nie pozostawiało złudzeń.
– Nie wiem, czy zauważyłaś, ale nie jestem szczególnie dobrym rozmówcą.
Genevieve wytrzeszczyła na mnie oczy.
– No co ty nie powiesz! Wiesz, nie licząc tego małego napadu złości sprzed paru minut, to chyba najdłuższe zdanie, które kiedykolwiek do mnie wypowiedziałeś.
Wzruszyłem ramionami. Gen przełknęła kawałek kurczaka.
– Sądząc po tym, że nazwałeś sam siebie projektem charytatywnym, pewnie nie ma sensu, żebym pytała o twoje życie prywatne. W takim razie na początek lekkie tematy. Zauważyłam, że dużo rysujesz. Opowiesz mi o tym?
Spiąłem się. Czy tak łatwo było mnie rozszyfrować?
– Nic o mnie nie wiesz – warknąłem.
– To prawda – odparła niewzruszona. – Dlatego próbuję się dowiedzieć, ale nie jest łatwo.
Opuściłem wzrok na jej sałatkę i poczułem skurcz w żołądku. Nie jadłem nic od wczoraj, ale nie chciałem dać tego po sobie poznać.
– Miałeś kiedyś psa? – zapytała nagle Gen.
– Co?
– No daj spokój, to proste pytanie. Tyle chyba możesz mi zdradzić, bez stresu, że zniszczysz sobie reputację tajemniczego chłopaka.
– Nie mam reputacji tajemniczego…
– Ben. Miałeś kiedyś psa?
Pokręciłem głową. Uświadomiłem sobie, że znowu drapię się po łokciu, bo Genevieve utkwiła spojrzenie w tym miejscu. Wysunąłem dłoń z rękawa.
– Kiedy idziesz adoptować psa, zwierzaki zwykle są podekscytowane, skaczą i podgryzają. Jest taka teoria, że najlepiej wybrać tego, który w ogóle nie zwrócił na ciebie uwagi. Już w Cleveland przekonałam się, że ta zasada działa też przy doborze przyjaciół. – To powiedziawszy, wzruszyła ramionami. – Nie robią na mnie wrażenia dziewczyny, które za wszelką cenę chcą się zakumplować, bo zobaczyły moją torbę z Prady, ani tym bardziej chłopcy, którzy patrzyli najpierw na mój dekolt, a dopiero potem na twarz. Ty nie masz wobec mnie żadnych oczekiwań. W ogóle cię nie interesuję. Przy tobie mam szansę być sobą.
Gapiłem się na nią w oczekiwaniu, czy powie coś więcej.
– Jeśli naprawdę chcesz, żebym zostawiła cię w spokoju – kontynuowała – to przestań patrzeć mi w oczy, a spójrz tutaj.
Przejechała dłonią po swojej szyi w dół, ale nie śledziłem jej ruchów. Odwróciłem się w stronę dziedzińca.
– Nie znałem teorii szczeniaczków, ale słyszałem o innej. Mówi się, że jedyny sposób, w jaki introwertycy zdobywają znajomych, to gdy ekstrawertyk ich adoptuje.
– Podoba mi się to – oznajmiła Gen.
– Z tym, że… – zawahałem się. – Nie lubię rozmawiać, a już na pewno nie o sobie.
– W porządku. Na szczęście ja bardzo lubię rozmawiać. – Położyła mi na kolanach pojemnik z sałatką. – Zjesz to?
– Nie, dzię…
– Proszę. Źle przyprawili kurczaka, nie smakuje mi, a nienawidzę marnowania jedzenia.
Mój brzuch wydał z siebie nieznośny dźwięk, który nieudolnie spróbowałem ukryć atakiem kaszlu. Oczywiście, że byłem głodny, ale nie chciałem litości. Omiotłem wzrokiem dziedziniec. Wydawało się, że akurat w tym momencie nikt na nas nie patrzył. Gdy wziąłem do ręki widelec, Gen się ożywiła.
– Ty jedz, a ja ci opowiem o Ohio.
Wspólne przerwy na lunch z Genevieve stały się czymś w rodzaju naszej tradycji. Najpierw spotykaliśmy się tylko w te dni, w które mieliśmy razem zajęcia. Z czasem okazało się, że codziennie czekamy na siebie przy oknie na trzecim piętrze. Dni stawały się coraz bardziej mroźne, więc trzeba było przenieść nasze spotkania do środka.
– Nie możesz codziennie stosować tej samej sztuczki – powiedziałem rozzłoszczony, gdy po raz kolejny usłyszałem, że kupiła sobie coś niedobrego i muszę to dojeść za nią.
Robiła tak za każdym razem, a ja potrzebowałem kilku dni, żeby się zorientować, że próbuje mnie dokarmiać.
– Nie moja wina, że tak źle tu gotują – odparła niewinnie. – W szkole w Ohio mieliśmy zdecydowanie lepsze kucharki. No i większy wybór jedzenia.
Pokręciłem głową z dezaprobatą. Często wspominała o Ohio, ale nigdy nie dzieliła się konkretami. Ponoć miała tam grupę przyjaciół, była zaangażowana w kółka naukowe i wolontariat; opowiadała dużo o swoich ulubionych miejscówkach, ale ja nigdy tam nie byłem i nie będę, więc niewiele mi to mówiło. O nic nie pytałem. Przyjmowałem tylko to, o czym sama postanowiła opowiedzieć.
Gdy zadzwonił dzwonek, wstaliśmy z podłogi. Gen pociągnęła mnie za plecak. Zareagowałem pokonanym westchnieniem, gdy wepchnęła do niego swoją niedojedzoną kanapkę.
– Jesteś najlepszy – powiedziała, nie dając mi szansy na narzekanie. – Gdzie teraz mamy zajęcia?
– Chodzisz do tej szkoły tyle czasu i nadal nie pamiętasz?
– Pamiętam, że mam historię z tobą, i liczę na to, że o całej reszcie pamiętać będziesz ty.
– Aha. A jaki ja mam w tym interes, żeby myśleć o takich rzeczach za ciebie?
Genevieve zatrzepotała rzęsami, a ja przygryzłem wargę, żeby się nie roześmiać.
– Mogę ci zaoferować moją dozgonną przyjaźń.
Żartowała, a jednak w mojej klatce piersiowej rozlało się uczucie ciepła, którego do tej pory nie doświadczyłem. Przyjaźń. Użyła tego słowa, mówiąc o mnie.
– Tak – powiedziałem bardziej do siebie niż do niej. – Byłoby wspaniale.
Zeszliśmy piętro niżej. Gdy wyszliśmy zza filaru, stanąłem jak wryty. Z naprzeciwka prosto na nas zmierzał Derek Frankson ze swoimi kumplami. Gdy zarejestrował moją obecność, jego twarz wykrzywił złośliwy uśmiech. Derek uderzył pięścią w drugą dłoń, demonstrując, co zamierza ze mną zrobić.
Zakląłem pod nosem.
– Wiesz co? Spotkamy się później – rzuciłem do Gen, szykując się do ucieczki.
Chwyciła mnie za ramię.
– Chwileczkę.
Zerknąłem na nią. Nie zamierzałem się szarpać, w końcu to była jedyna przychylna mi osoba w szkole, ale jeszcze bardziej nie chciałem dać się obić futboliście.
– To ten gość, przed którym uciekałeś pierwszego dnia? – zapytała Gen.
– Czy ta rozmowa może poczekać? Trochę mi się spieszy.
– Nigdzie nie idziesz, rozumiesz? Nie waż się odchodzić. – Genevieve odwróciła się przodem do Dereka, który już do nas dochodził. – Hej.
Chłopak zatrzymał się, a jego twarzy nie zdobiła ani jedna myśl. Przez chwilę popatrywał to na mnie, to na McKenney, aż w końcu zauważył jej dłoń na moim ramieniu. Ona sama chyba też dopiero wtedy zorientowała się, że wciąż mnie dotyka. Rozluźniła uścisk, pogłaskała mnie w tym miejscu, po czym stanęła krok przede mną.
– Powiedziałam: hej – powtórzyła.
Derek w końcu odnalazł język w gębie. Zaczerwienił się, poprawił koszulkę i wyprostował się, zanim wyciągnął do niej rękę.
– Cześć. Nie usłyszałem cię za pierwszym razem.
Gen obdarowała go promiennym uśmiechem.
– Nie szkodzi. Zauważyłam, jaki jesteś wpatrzony w Benjamina. Normalnie nie mieszam się w czyjeś życie uczuciowe, ale wolałabym, żebyś zostawił swoją obsesję w domu. On nie jest tobą zainteresowany, a mnie przeszkadza to, że nie mogę spokojnie porozmawiać z przyjacielem w obliczu ryzyka, że jego stalker nagle wyskoczy zza rogu.
Zacisnąłem usta, żeby się nie roześmiać. Derek nie podzielał mojego rozbawienia.
– Co? Nie… Ja nie jestem z tych… Ja lubię dziewczyny… Takie jak ty.
Musiałem odwrócić głowę, bo byłem pewien, że gdyby zobaczył moją minę, toby mi przywalił.
– Niezwykły komplement – skwitowała Gen.
– Nie ma sprawy. – Derek nie wyłapał sarkazmu. – Dasz się gdzieś zaprosić?
Do tej pory nie wiedziałem, że da się czuć wstyd za kogoś innego. Genevieve spojrzała na Dereka z nieskrywanym politowaniem.
– Niestety nie. Nie kręcą mnie faceci twojego pokroju.
Frankson wyglądał, jakby właśnie go spoliczkowała.
– Co to niby znaczy?
– Nie udawaj niemądrego. Kiedy w końcu odczepisz się od Benjamina?
– Źle nas odebrałaś. To z Benem to tylko taka zabawa. – Derek tłumaczył się z nerwowym śmiechem. – Co nie, Ben?
To mówiąc, klepnął mnie w ramię. Pewnie nie włożył w ten ruch całej swojej siły, ale nie spodziewałem się go, więc i tak się skrzywiłem. Nagle Gen złapała Dereka za nadgarstek i wbiła w jego skórę swoje długie paznokcie.
– Baw się w bieganie za piłką, ty przerośnięty przygłupie, a nas zostaw w spokoju – wycedziła przez zęby.
Puściła go i z wysoko podniesioną głową ruszyła korytarzem. Ja przez chwilę pozostałem w miejscu, obserwując, jak Derek odprowadza ją wzrokiem. Wrócił na ziemię, gdy koledzy za jego plecami zaczęli mu dogryzać. Wtedy odwrócił się do mnie. Zmrużył wściekle oczy. Zacząłem opracowywać w głowie plan ucieczki.
– Idziesz, Benjamin?! – krzyknęła Genevieve. – Spóźnimy się na lekcję.
Dotarło do mnie, jak wielu ludzi się na nas gapi. Trzeba było podjąć jakąś decyzję. Odchrząknąłem, po czym wyminąłem Dereka, a on nie zrobił nic, żeby mnie zatrzymać. Gen posłała mi szeroki uśmiech, ale go nie odwzajemniłem.
W klasie rozłożyliśmy podręczniki na ławce, a pani Lashley rozpoczęła swoją nudną paplaninę. Po kilku minutach bębnienia paznokciami w blat McKenney nie wytrzymała ciszy między nami.
– Jesteś na mnie zły?
Podniosłem oczy z cichym westchnieniem.
– Nie wzdychaj, tylko powiedz, jeśli coś ci nie pasuje – poprosiła. – Nie czytam w myślach.
– Po prostu nie potrzebuję ochroniarza, okej?
– Jesteś zły, bo się za tobą wstawiłam?
– Umiem radzić sobie sam – wymruczałem pod nosem.
– Aha, widziałam, jak świetnie ci to szło. Zamierzałeś do końca roku szkolnego przed nim zwiewać albo dawać się bić?
– Do końca roku nie zostało wcale tak dużo czasu. – Nagle dotarło do mnie, co powiedziała. – Poza tym nigdy mnie nie uderzył, bo nigdy nie dał rady mnie dopaść.
Odpowiedź Genevieve mnie zaskoczyła.
– Nie kłam.
Pierwszy raz widziałem w jej oczach tak jawne rozżalenie.
– Nie kłamię.
Gen rozejrzała się po sali, a gdy upewniła się, że nikt nie zwraca na nas uwagi, przysunęła się do mnie. Zrobiłem to samo.
– Szanuję twoje granice, nie dopytuję, gdy mówisz, że nie chcesz rozmawiać o sobie. Przemilczenie niektórych spraw jest okej, ale kłamanie w żywe oczy to coś zupełnie innego.
– Gen, ja nie mam pojęcia, o czym ty…
– Wiem, że wiecznie chodzisz w bluzach, bo zakrywasz siniaki. Nie jesteś taki sprytny, jak ci się wydaje.
Na potwierdzenie swoich słów wsadziła dwa palce za mój kołnierz i pociągnęła w dół, odsłaniając fragment blednącego siniaka na mojej szyi i zadrapania na piersi.
Odskoczyłem instynktownie, a krzesło pode mną głośno zaskrzypiało. Nauczycielka przestała mówić.
– Przedostatnia ławka, co tam się dzieje?
– Nic, proszę pani – odpowiedziała szybko Gen. – Przepraszamy.
Pani Lashley obrzuciła mnie podejrzliwym spojrzeniem, a ja szybko poprawiłem bluzę i wróciłem na swoje miejsce. Musiało minąć kilka minut, zanim w klasie zapanowała zwyczajowa wrzawa, ale ludzie wciąż posyłali nam ukradkowe spojrzenia. Nie miałem w planach kontynuowania tej rozmowy teraz ani nigdy, ale McKenney znowu się do mnie przysunęła.
– Przepraszam, nie chciałam tego robić w ten sposób. Od kilku dni zbieram się, żeby z tobą o tym pogadać, ale brakowało mi pomysłu. Zastanawiałam się nawet nad tym, żeby wziąć sprawy w swoje ręce i bez konsultacji z tobą zemścić się jakoś na tamtym osiłku.
– To nie Derek – wyprowadziłem ją z błędu, zanim mój mózg zorientował się, co robi język.
Genevieve zamarła.
– A kto?
Zacisnąłem usta w wąską kreskę.
– Twoi rodzice? – dociekała.
Przeszył mnie dreszcz, jakby ktoś poraził mnie prądem. Trafiła w sedno.
Gen położyła mi rękę na ramieniu.
– W porządku. Wiem, jak to jest. To znaczy ja sama tego nie doświadczyłam, ale miałam w Ohio przyjaciół, którzy też przez to przechodzili.
– Pilnuj swoich spraw, okej? – warknąłem, po czym strąciłem z siebie jej dłoń.
Wyglądała na zaskoczoną. Zastygła z ręką uniesioną pomiędzy nami, jakby zapomniała, że powinna ją opuścić.
– Ja tylko…
– Przestań. Zostaw ten temat.
– Okej. Powiem tylko tę jedną rzecz… – zaczęła ostrożnie, ale nie mogłem już tego słuchać.
Nie miałem drogi ucieczki od tej rozgadanej, narzucającej mi się dziewczyny. Widziałem, w jaki sposób radziła sobie z ludźmi. Była miła, ale zawsze dostawała to, czego chciała; będzie drążyć, dopóki nie otrzyma odpowiedzi. A ja tego jednego tematu za żadne skarby nie miałem zamiaru poruszać z nikim.
Zgarnąłem wszystkie swoje rzeczy do plecaka, po czym wstałem. Krzesło uderzyło w ławkę za mną, na co Jake wymruczał jakąś obelgę. W drodze do drzwi zacząłem nerwowo walczyć z zamkiem w plecaku.
– Co ty robisz, Lowell? – zdziwiła się nauczycielka.
Wyszedłem na korytarz, zarzucając kaptur na głowę.
– Benjamin, wracaj tu natychmiast! – krzyknęła za mną pani Lashley.
Udałem, że jej nie słyszę. Po weekendzie zgarnę ochrzan, ale to i tak było mniejsze zło w porównaniu do smażenia się w ogniu pytań koleżanki z ławki.
W poniedziałek złapałem się na tym, że gapię się na ludzi. Chociaż zwykle chodziłem z nisko pochyloną głową, teraz w tłumie szukałem Genevieve. Nie dlatego, że chciałem z nią rozmawiać, wręcz odwrotnie. Gdybym ją zobaczył, od razu pobiegłbym w przeciwną stronę.
Udawało mi się jej unikać aż do długiej przerwy. Schowałem się w szkolnej bibliotece, nawet nie przy stoliku, tylko między regałami, w dziale nauk przyrodniczych, do którego nikt nie zaglądał. Jakie było prawdopodobieństwo, że ktoś pomyśli, aby szukać kogokolwiek właśnie tam?
No cóż, Genevieve McKenney to wyjątkowa osoba. Usiadła naprzeciwko mnie na podłodze i postawiła między nami dwa plastikowe pojemniki.
– Robimy razem projekt grupowy do Lashley – poinformowała mnie na wstępie.
A ja się obawiałem, że czeka nas rozmowa od serca.
– Nie robię projektów grupowych. Pracuję sam – odparłem.
– Aha. – Gen niezainteresowana tym, co mam do powiedzenia, zaczęła rozpakowywać swoje jedzenie. – Sam też siedzisz w ławce, sam uciekasz przed szkolnymi osiłkami, sam spędzasz przerwy na lunch… A nie, czekaj. Tak było, zanim się poznaliśmy.
Otworzyła zębami opakowanie batonika i mi podała. Po chwili walki na spojrzenia w końcu go przyjąłem.
– Mamy opracować plan działań na rzecz zrównoważonego rozwoju w społeczności lokalnej – ciągnęła Genevieve. – Jak pewnie zdążyłeś zauważyć, ja do lokalnej społeczności należę od niecałego miesiąca. I liczę na twoje wsparcie.
– Albo mogę zrobić to sam i się pod tym wspólnie podpiszemy.
W odpowiedzi rzuciła we mnie drugim batonem.
– W każdym razie uważam, że to najwyższy czas, żebyśmy wymienili się numerami telefonów. Będziemy musieli spotykać się po szkole, żeby ogarnąć projekt.
– Albo możemy wrócić do mojego pomysłu. Mogę zrobić go sam, a ty się tylko podpiszesz.
Przez chwilę Gen mierzyła mnie spojrzeniem, po czym chwyciła trzeciego batona i nim we mnie rzuciła.
Ej!
– Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko, żebyśmy pracowali nad tym projektem u mnie w domu – powiedziała niewzruszona. – Moi rodzice są bardzo nadopiekuńczy, nie pozwalają mi wychodzić z domu poza szkołą.
Pokiwałem głową w udawanym zamyśleniu.
– Okej, ale jak już robimy burzę mózgów, to moglibyśmy jeszcze na chwilę cofnąć się do mojego pomysłu…
– Benjamin – przerwała mi z cichym westchnieniem. – Iloma jeszcze batonami muszę w ciebie rzucić, żebyś przestał? Jak tak dalej pójdzie, będę musiała lecieć do sklepu, bo kończy mi się amunicja.
Milczałem, obracając w dłoniach szeleszczący papierek. Poza tym jednym nieznośnym dźwiękiem panowała cisza, której nie zamierzałem przerywać. Oczywiście Gen pękła pierwsza.
– Przepraszam za piątek.
– Nie chcę tego słuchać. – Zacząłem się zbierać.
– Nie! Nie musimy o tym gadać. Już nie będę naciskać. To nie było w porządku. Nie powinnam drążyć. – Przygryzła wargę, jakby w ten sposób próbowała powstrzymać się przed powiedzeniem czegoś więcej. – Ale jest jedna rzecz, którą muszę zrobić, bo nie byłabym sobą.
Zatrzymałem się w pół ruchu, a ona, upewniwszy się, że nigdzie się nie wybieram, sięgnęła do swojej torby i wyciągnęła z niej jakąś maść oraz kartkę. Podała mi je.
– Co to jest?
Pstryknęła palcami w moim kierunku.
– Ha, skoro zapytałeś, to dałeś mi pozwolenie na pociągnięcie tematu. Więc nie waż się uciec, dopóki nie skończę mówić.
– To będzie trudne. Ucieczka leży w mojej naturze.
Gen zignorowała tę uwagę i wskazała na tubkę w moich dłoniach.
– To maść arnikowa. Pomaga podczas leczenia urazów. – Czułem, jak waży słowa. – Dzięki niej siniaki szybciej znikają. Natomiast na tej kartce obok pozwoliłam sobie wypisać numery telefonów, pod którymi można szukać pomocy w kryzysie. Pomagają dzieciom i nastolatkom z przemocowych domów, tym w trudnej sytuacji finansowej, ale też na przykład osobom z problemami psychicznymi, które z różnych powodów nie mogą zasięgnąć pomocy.
Chyba zamierzała powiedzieć coś więcej, ale przeszkodził jej dźwięk gniecionego papieru. Kartka w mojej dłoni zamieniła się w kulkę, po czym poszybowała w kierunku działu z książkami o kosmosie. Genevieve przyjęła to kiwnięciem głową.
– Niech będzie po twojemu. Nigdy już nie zacznę tego tematu sama z siebie. Przepraszam.
Za każdym razem, gdy powtarzała to głupie słowo na P, czułem się jak coraz większy idiota. Wreszcie ktoś się mną przejmował. Gen zasługiwała na coś lepszego niż wredne odpowiedzi i brak zaangażowania. Nie zamierzałem wciągać jej w moje problemy domowe, bo to było zbyt upokarzające. Poczułem natomiast, że jestem jej winien chociaż trochę prawdy. Gdy broniła mnie przed Derekiem, nazwała mnie swoim przyjacielem. Nikt wcześniej tego nie zrobił.
– Nie chowam pod bluzą siniaków – zacząłem, ale mój głos zabrzmiał jakoś dziwnie. Odchrząknąłem. – Nie mówię, że ich nie mam. To, co się dzieje w moim domu, to moja sprawa. I tak nikogo w szkole nie interesuje, skąd je mam. Nauczyciele wiedzą, że paru chłopaków znalazło rozrywkę w popychaniu mnie na szafki. Taka jest naturalna kolej rzeczy. W każdej budzie na całym świecie zdarzają się takie sytuacje.
– Nie waż się tego usprawiedliwiać.
– Chodzi mi po prostu o to, że… Pewnie się domyślasz, że niechęć wobec mojej osoby nie wzięła się znikąd.
– Ciśnie mi się na usta sarkastyczna uwaga na temat twojego usposobienia, ale to chyba nieodpowiedni moment.
Uśmiechnąłem się w odpowiedzi.
– Zawsze jest odpowiedni moment.
Gen tylko zachęciła mnie gestem, żebym mówił dalej.
– Ja… – Podrapałem się po głowie, szukając właściwych słów. – Mam chorobę skóry. Wyskakują mi takie plamy. W większości da się je zakryć, no chyba że akurat zrobią się na powiekach. Najgorzej to widać na rękach, w okolicach łokci i na klatce piersiowej. W każdym razie zrobił się z tego taki ogólny żart. Ludzie mnie omijają, bo się boją, że się zarażą. Tak się świetnie bawili, kręcąc tę nagonkę na mnie, że teraz już wszyscy z góry się mnie brzydzą i chyba nie pamiętają dlaczego.
Z każdym moim kolejnym słowem McKenney coraz bardziej marszczyła brwi. Upewniwszy się, że nie zamierzam dodać nic więcej, zapytała:
– Co to za choroba?
– Atopowe zapalenie skóry.
Wtedy po raz pierwszy usłyszałem, jak Genevieve zaklęła. To bardzo nie pasowało do jej łagodnego usposobienia i drobnej postury. Z niedowierzaniem pokręciła głową.
– Wiesz, zdążyłam się zorientować, że tutaj różnie u ludzi z inteligencją, ale żeby było aż tak słabo? Osiemnastolatkowie nie wiedzą, że AZS nie jest chorobą zakaźną?
– Tu nie chodzi o to, czy to jest zakaźne, czy nie. Po prostu wymyślili taki wspólny żart, a ja niefortunnie padłem jego ofiarą. Zdarza się.
Ale Gen w ogóle mnie nie słuchała.
– Przecież w tej szkole jest, no ile, dwustu uczniów? Statystycznie rzecz biorąc, na pewno nie jesteś jedyną osobą, która ma problemy dermatologiczne.
– Ale to nie ma znaczenia. – Wyrzuciłem ręce w powietrze. – Nie rozumiesz, co mówię. Nic z tego nie ma znaczenia. Nie liczą się fakty ani logiczne argumenty, liczy się tylko to, że ktoś zaczął temat, inni to podłapali, a ja się nie broniłem.
Genevieve miała furię w oczach.
– I tak po prostu to akceptujesz?
– Jak widać, nie akceptuję. Łażę ciągle w tych głupich bluzach.
Jej wyraz twarzy dał mi jasno do zrozumienia, że przesadziłem ze szczerością. Zerknąłem na zegar na ścianie, pierwszy raz w życiu czekając na dźwięk dzwonka wzywającego na lekcję. Bez skutku.
– Bardzo mi przykro, Benjamin, to naprawdę okrutne, że…
– W każdym razie dzięki za maść – przerwałem jej. – Przyda się. Albo i nie. Zobaczymy. To co, wymieniamy się tymi numerami?
Nie dała się zwieść mojej bezsensownej paplaninie, ale świadomie podjęła decyzję, żeby odpuścić. Wstukała swój numer do mojego telefonu, po czym rozeszliśmy się na lekcje.
Zwykle nie widywałem jej po skończonych zajęciach. Domyślałem się, że ktoś po nią przyjeżdżał, ale tego dnia, gdy wyszedłem ze szkoły, Gen siedziała na murku i bębniąc nerwowo palcami o kolana, obserwowała drzwi. Gdy mnie dostrzegła, zerwała się na równe nogi.
– Co ty tu robisz? – zdziwiłem się. – Jest zdecydowanie za zimno, żeby po prostu siedzieć sobie na zewnątrz.
Dziewczyna otuliła się ramionami i rozejrzała na boki, dziwnie rozkojarzona. Dopiero po chwili dotarło do niej, że zadałem jej pytanie.
– Ja… Słuchaj, zwykle tego nie robię, ale… Czy mogę mieć do ciebie prośbę?
Kiwnąłem głową, żeby mówiła dalej, chociaż wątpiłem, by istniało coś, co mógłbym dla niej zrobić. Ona miała wszystko, ja nic.
– Obiecujesz, że nie będziesz zadawać pytań?
Nie dałem sobie czasu na analizowanie sytuacji. Przez moją starą kurtkę zaczął się przebijać chłód zimy.
– Obiecuję.
Genevieve odetchnęła z wyraźną ulgą. Złapała mnie za przedramię i pociągnęła w stronę ulicy.
– Wspaniale. To chodź, odprowadzisz mnie do domu.
Nie dała mi innego wyboru, ruszyłem za nią.
– To wszystko? To jest ta twoja prośba? – upewniłem się.
– Miało nie być pytań – przypomniała mi.
– Myślałem, że mam nie pytać o powód. Powinnaś doprecyzować, że w ogóle nie wolno mi formułować zdań pytających.
– Należało dopytać, zanim obiecałeś – skwitowała z triumfalnym uśmiechem, wiedząc, że właśnie zakończyła naszą wymianę zdań.
Nie wiedziałem, gdzie mieszka, więc nawet nie mogłem się nastawić na to, jak długo to potrwa, ale zgodnie z umową nie pytałem. Szliśmy chodnikiem, który pokrywała już cienka warstwa śniegu, a Gen wciąż oglądała się przez ramię. W końcu sam zacząłem skupiać się na otoczeniu. Musiał istnieć powód, dla którego była tak niespokojna i cicha, podczas gdy na co dzień nie dawała mi żyć swoim gadaniem.
– To kiedy chcesz robić ten projekt? – zacząłem temat, żeby zająć jej myśli czymś innym.
Spojrzała na mnie tak, jakby dopiero się zorientowała, że jestem obok.
– Eee… Jutro po szkole? Tylko to ty musisz do mnie przyjść.
Jęknąłem.
– Serio? To jedyny dzień, gdy nie mamy razem zajęć. Powinniśmy od siebie odpoczywać.
– Potrzebujesz ode mnie odpoczynku? – Gen udała oburzoną.
Wzruszyłem ramionami, ale na widok jej miny nie mogłem się nie roześmiać.
– O której mam przyjść?
– O szóstej – powiedziała, przy czym przystanęła.
Ja też się zatrzymałem. Okazało się, że dotarliśmy do celu. Pozwoliłem sobie na jedno spojrzenie na budynek, który Genevieve od miesiąca nazywała swoim domem. Widziałem go już wcześniej, przejeżdżałem obok niego wielokrotnie. Wyglądał dość zwyczajnie. Po Gen spodziewałem się, że raczej mieszka w zamku.
Kiedy odwróciła do mnie głowę, wróciła stara Genevieve. Cały niepokój zniknął z jej twarzy, a w jego miejsce pojawił się szeroki uśmiech, który zdobił jej twarz na co dzień. Omiotła mnie spojrzeniem, po czym się skrzywiła.
– Cholera, nie zauważyłam, że jesteś bardzo nieodpowiednio ubrany do pogody. Nie powinnam cię tu ciągnąć.
– Normalne, że nie zauważyłaś, skoro przez całą drogę oglądałaś się przez ramię.
Gen momentalnie się spięła, a ja uniosłem ręce w geście obronnym.
– To nie było pytanie, tylko obserwacja, więc nie łamię obietnicy.
– Uważaj, Benjamin, żebym ja nie zaczęła się dzielić z tobą swoimi obserwacjami na twój temat.
– Już to zrobiłaś, komentując moje ubranie.
Dziewczyna z cichym westchnieniem uniosła oczy do nieba.
– Zobaczę, czy mój tata już wrócił. Poproszę, żeby cię odwiózł – poinformowała mnie, po czym odwróciła się na pięcie gotowa wejść do środka.
– Nie! Nie ma takiego potrzeby. Do zobaczenia jutro. Na razie!
Czym prędzej stamtąd uciekłem. Wydawało mi się, że Gen coś za mną krzyczy, ale już się nie odwróciłem.
Tego dnia Genevieve napisała do mnie po raz pierwszy. Był to tylko jeden wyraz, a jednak okazał się najlepszym, co mnie spotkało, odkąd wszedłem do domu.
Trzymałem telefon i gapiłem się na tę wiadomość, palcami drugiej ręki wsmarowując w policzek maść, którą mi dała.
– „Dziękuję” – przeczytałem na głos po raz kolejny.
Wróciłem do domu za wcześnie. Ojciec nie zdążył jeszcze zasnąć po opróżnieniu butelki. Miałem pecha, bo trafiłem akurat na fazę gniewu. W takich chwilach nie miało znaczenia, co powiem lub zrobię. Jeśli chciał znaleźć powód, żeby się do mnie przyczepić, to i tak by go znalazł. A znajdywał za każdym razem. Nie wiedzieć czemu wzbudzałem w nim taką nienawiść, ale nauczyłem się z tym żyć.
Dobrze, że umiałem uciekać. Jego pięść mnie smagnęła, ale nie z całą mocą; włożył w to jednak na tyle dużo siły, że aż stracił równowagę. Zyskałem czas, żeby wbiec do pokoju i zastawić drzwi komodą. Ojciec próbował walczyć z tą barykadą, wykrzykując pogróżki, ale to już dawno przestało mieć dla mnie znaczenie. Wyciszyłem w swojej głowie jego głos i otworzyłem okno, żeby w razie czego rzucić się do dalszej ucieczki, a mroźne powietrze przyjemnie schłodziło mój piekący policzek.
Położyłem się na łóżku, dopiero gdy ojciec się poddał. Wtedy zauważyłem wiadomość od Gen i natychmiast zapomniałem o ostatnich piętnastu minutach.
W końcu odpisałem krótkie: „Nie ma za co” i odrzuciłem telefon pewny, że to koniec rozmowy. A jednak ekran znowu się podświetlił.
Gen: Moja mama pyta, co ma jutro zrobić dla nas na kolację.
Prychnąłem pod nosem. Moja mama dla kontrastu nie zadała mi tego pytania ani razu, nigdy.
Ben: Nic
Gen: Powiedziałam jej, że to powiesz. Lepiej się zdecyduj, bo jeśli to ja będę musiała improwizować, możesz nie wyjść z tego żywy.
Złapałem się na tym, że uśmiecham się do telefonu. Wciąż nie mogłem się do tego przyzwyczaić – rozmawiania z kimś, kto nie ma ukrytych intencji.
Przynajmniej chciałem w to wierzyć.
Następny dzień w szkole dłużył mi się niemiłosiernie. Po skończonych lekcjach włóczyłem się bez celu po mieście. Nie chciałem wracać do domu. Ojciec pewnie już nie pamiętał, jak się zachowywał poprzedniego dnia, ale wolałem nie sprawdzać tego. Gdy zbliżała się szósta, poszedłem tą samą drogą, którą poprzedniego dnia przemierzyłem z Gen.
Otworzyła mi drzwi, jeszcze zanim zdążyłem nacisnąć dzwonek, po czym otaksowała mnie spojrzeniem i zatrzymała wzrok na bladym siniaku na policzku. Zacisnęła szczęki, ewidentnie walcząc ze sobą, żeby dotrzymać danego mi wcześniej słowa.
– Jak widać, słaba ta twoja maść – spróbowałem rozładować atmosferę, ale Genevieve nie była w nastroju do żartów.
– Powiedz mi tylko, czy to się stało w szkole. Nie widzieliśmy się jeden dzień, więc jeśli ci idioci z drużyny futbolowej zaczepiają cię wtedy, gdy mnie nie ma, to chyba możemy uznać, że jestem twoim ochroniarzem.
– Nie w szkole. – Tyle mogłem powiedzieć.
Z ciężkim westchnieniem otworzyła szerzej drzwi i przepuściła mnie w progu. Od razu uderzyło mnie panujące w środku ciepło. W moim domu nigdy tak nie było. Natomiast dom Gen był wyjątkowo przytulny. Chociaż jej rodzina wprowadziła się tu dopiero miesiąc temu, udało im się zadbać o atmosferę. Ale chyba nie chodziło o dekoracje, a o ludzi, którzy go zamieszkiwali.
Z drugiej strony, co ja mogłem wiedzieć?
– Masz bardzo ładny dom – bąknąłem, bo wydawało mi się, że to jedna z tych rzeczy, które mówi się, gdy ktoś cię zaprasza do siebie.
– Miło, że tak uważasz, ale dla mnie to bez znaczenia. To nawet nie jest nasze. Rodzice wynajęli go na parę miesięcy. Potem zdecydują, czy go kupią. Zresztą to nic w porównaniu do tego, co mieliśmy w Ohio. Kochałam tamte wnętrza.
Zaprowadziła mnie do dużego stołu w pobliżu aneksu kuchennego. Mogłem sobie wyobrazić, że każdego ranka pije przy nim kawę z rodzicami, a wieczorami pewnie jedzą wspólnie kolację.
– Napijesz się czegoś? – zapytała, gdy usiedliśmy.
– Nie, po prostu zaczynajmy.
– Wow, Benjamin, nie wiedziałam, że jesteś takim pilnym uczniem.
Posłałem jej zirytowane spojrzenie, na które ona odpowiedziała niewinnym uśmiechem.
– Nie zapytasz najpierw, jak mi minął dzień?
– Już cię trochę znam – odparłem. – Pewnie unosiłaś się w powietrzu na chmurce wśród ptaszków, które śpiewały ci piosenki prosto do ucha.
Gen pokiwała głową w udawanym zamyśleniu.
– Właściwie tak to można podsumować. Okej, niech ci będzie.
Przesunęła w moją stronę zeszyt, a sama włączyła laptopa. Nie zdążyła chyba jednak otworzyć przeglądarki, bo przerwały nam zbliżające się kroki. Zanim zapytałem kto to, w progu pojawiło się dwoje dorosłych, bez wątpienia rodzice Gen.
Nie wiem, czego się spodziewałem, przychodząc tu, ale nie przygotowałem się na wizję poznawania niczyich rodziców.
– Właśnie wydawało nam się, że usłyszeliśmy głosy – odezwała się kobieta, podchodząc bliżej. – Ty musisz być Benjamin.
– Dzień dobry – wydukałem w odpowiedzi i wstałem.
Wyciągnęła rękę, więc musiałem ją uścisnąć.
– Ja jestem Karen, mama Gennie, a to mój mąż, Ryan.
Łysy mężczyzna u boku pani McKenney wyglądał równie elegancko jak ona, ale próbował posyłać mi groźne spojrzenia, co było nawet dosyć zabawne. Gdyby spędził godzinę w pokoju z moim ojcem, toby wiedział, że potrzeba nieco więcej wysiłku, aby mnie wystraszyć.
– Nazwisko? – zapytał głosem ostrym jak brzytwa.
– Lowell, proszę pana – odparłem spokojnie.
– Benjamin Lowell – powtórzył, jakby zapisywał mentalną notatkę. – Masz przy sobie jakiś dokument tożsamości, Benjaminie?
Genevieve parsknęła obruszona.
– Tato!
– Ryan, proszę cię – poparła ją matka.
– No co? Zadałem chłopakowi normalne pytanie. To chyba nie zbrodnia, że chcę wiedzieć, z kim moja córka spędza czas.
– Przecież ci się przedstawił! – odparła gniewnie Genevieve.
Pan McKenney uniósł ręce w uspokajającym geście.
– Nie krzycz, kochanie. Nie możesz mnie winić o to, że się martwię.
– Mamo, powiedz mu coś!
Uznałem, że to odpowiedni moment, aby wtrącić się do rozmowy. Wyciągnąłem portfel z tylnej kieszeni spodni i wygrzebałem dokument.
– Spokojnie, to nie jest dla mnie żaden problem. Proszę, prawo jazdy. Może być?
Ryan McKenney wziął je z moich rąk i zmrużył oczy, wczytując się w dane.
– Nie do wiary. – Genevieve ze skrzyżowanymi rękami opadła na krzesło, nie kryjąc frustracji.
Potem zapadła przedłużająca się cisza. Czułem się jak na przesłuchaniu. Wsadziłem dłonie do kieszeni i opuściłem nisko głowę, czekając, aż mężczyzna znajdzie w dokumencie to, czego szukał.
– Rocznik zero sześć – powiedział w końcu. – Zacząłeś edukację o rok za późno czy powtarzałeś klasę?
– Mamo! – Gen pisnęła, szukając wsparcia.
– Powtarzałem. Właściwie teraz powtarzam.
McKenney wydał z siebie pomruk, którego intencji nie mogłem rozszyfrować.
– Chłopak jest szczery, to chyba dobry znak – odezwała się Karen, ściskając męża czule za ramię.
Ryan wciąż nie wydawał się przekonany. Obrzucił nieprzychylnym spojrzeniem moje rozczochrane włosy, spraną bluzę i luźne dżinsy.
– Wyglądasz na kogoś, kto potrafiłby załatwić sobie fałszywe dokumenty – ocenił.
Genevieve uderzyła otwartą dłonią w blat i wstała.
– Dosyć tego.
– Gen, bardzo cię proszę, opanuj się – skarciła ją matka.
– Mnie upominasz? Serio? Zobacz lepiej, jak on się zachowuje! – Wystrzeliła palcem w kierunku ojca.
– Rozumiesz chyba, że po tym wszystkim po prostu się martwimy.
– Ale nie możecie obrażać mojego jedynego przyjaciela! – Oczy Gen zaszły łzami. – Po prostu wyjdźcie już stąd i dajcie nam spokój!
Matka próbowała ją objąć, ale ona wyszarpała się i opadła na krzesło. Oparła łokcie na stole i schowała twarz w dłoniach. Jej ciało drżało.
– Fantastycznie, Ryan, doprowadziłeś swoje dziecko do płaczu. Mam nadzieję, że jesteś z siebie dumny – warknęła Karen, po czym opuściła pomieszczenie.
Mężczyzna zawiesił wzrok na córce, a na jego twarzy malowały się wyrzuty sumienia. Niezręcznie było mi tak stać naprzeciwko niego, ale uznałem, że najlepiej się nie ruszać i nie przypominać o swojej obecności. W końcu Ryan westchnął z rezygnacją i oddał mi dokument.
– No dobrze, uczcie się, dzieci. Tylko grzecznie.
Po tych słowach zniknął, zostawiając mnie sam na sam z płaczącą dziewczyną. Już nie wiedziałem, co w tej sytuacji było gorsze: tkwienie tu z całą rodziną Gen czy zostanie samemu. Stałem tak jak zamrożony, bo skąd miałem wiedzieć, jak się zachować?
W końcu zająłem miejsce obok niej.
– Przepraszam – odezwałem się. – Nie chciałem sprowokować kłótni.
Gen parsknęła, wciąż kryjąc twarz w dłoniach.
– Nie wierzę. Mój tata potraktował cię jak śmiecia, a ty i tak bierzesz winę na siebie?
– To jego dom. Jeśli mnie tu nie chce, to wyjdę. Nie powinienem zakłócać spokoju.
– Przestań – warknęła i wreszcie uniosła na mnie czerwone oczy. – Nikt nie ma prawa cię tak traktować. Ani moi rodzice, ani twoi, ani ludzie w szkole. Zacznij w końcu stawiać siebie na pierwszym miejscu, wyjdź z roli wiecznej ofiary, bo to się robi męczące.
Odsunąłem się od niej zaskoczony. Gen pociągnęła nosem i odwróciła głowę do laptopa.
– Dobra, koniec tego cyrku, wracajmy do…
– Co to było? – zapytałem, zanim dokończyła. – Czy to była demonstracja tego, przed czym mam się bronić? Nie prosiłem cię, żebyś się do mnie przyczepiła. Gdybym wiedział, że będziesz robić mi analizy psychologiczne, uciekłbym od razu, gdy tylko cię zobaczyłem.
– Wiem, już wspominałeś, że jesteś dobry w uciekaniu.
Krew pulsowała gniewnie w moich żyłach, a mimo to na twarzy Gen pojawił się nieśmiały uśmiech, przebijający się przez wciąż mokrą od łez twarz.
– Robimy projekt? – zapytała.
Skinąłem głową na zgodę, bo też miałem dosyć tej rozmowy. Wziąłem zeszyt, a gdy Gen całkiem już doszła do siebie, zaczęliśmy wymieniać się pomysłami. To było nowe doświadczenie, którego raczej nie polubię. Gen miała dużo mądrych rzeczy do powiedzenia, ale wolałem robić wszystko sam.
Ledwo zdołaliśmy zapomnieć o incydencie sprzed godziny, gdy mama Gen ponownie pojawiła się w progu.
– Wszystko u was w porządku?
Chociaż jej ton był bardzo miły, Genevieve cała się spięła.
– A co, spodziewacie się, że będzie inaczej? – W jej głosie przebijało wyzwanie, a ja naprawdę nie chciałem być świadkiem kolejnej kłótni.
– Pani McKenney – odezwałem się. – Jeśli pani mąż nie czuje się komfortowo w związku z moją obecnością, mogę wyjść.
– Nie, skądże. Ryan jest trochę nadopiekuńczy. Są powody do obaw, które nie mają nic wspólnego z tobą. Nie bierz tego do siebie.
Wydawało się, że Gen zamierza coś powiedzieć, ale matka nie dopuściła jej do głosu.
– Gennie, wiem, że cię to denerwuje, więc postanowiliśmy dać tej nowej sytuacji kredyt zaufania. Idziemy teraz z ojcem do kina, zostawiamy was na jakieś dwie, trzy godziny. W porządku?
Dziewczyna wytrzeszczyła na nią oczy.
– Zostawiacie nas samych?
– A nie tego chciałaś?
– Chciałam, chciałam. Po prostu jestem zdziwiona tą nagłą zmianą decyzji.
Karen wzruszyła ramionami, uśmiechając się czule.
– Tylko bądźcie ostrożni. Zamknijcie za nami drzwi i nikomu nie otwierajcie, jasne?
– Nie mamy pięciu lat, mamo.
– Nie zaszkodzi przypomnieć. W lodówce macie zapiekankę, podgrzejcie sobie na kolację. Do widzenia, Benjaminie.
– Dziękujemy. Do widzenia, pani McKenney.
Genevieve wyszła za matką, zostawiając mnie samego. Gdy wróciła, zachowywała się jak normalna Gen. Sunęła w podskokach, promieniejąc z radości.
Udzielił mi się jej uśmiech.
– Zgaduję, że to dla ciebie duża sprawa? – zagaiłem.
– Ta pokazówka sprzed godziny, której niestety byłeś świadkiem, to u nas standard. Tak więc owszem, fakt, że chcą mnie zostawić z kimś, kogo właściwie nie znają, jest czymś nowym.
Odchyliłem się na krześle, stukając długopisem w podbródek.
– Dobrze wiedzieć, że wzbudzam takie zaufanie.
– Tylko nie wykorzystuj tego do niecnych celów.
Oboje uśmiechaliśmy się głupkowato. Gen postanowiła nalać nam soku.
– Twoi rodzice nie zawsze byli tacy – rzuciłem w przestrzeń.
To był strzał. Nie zamierzałem zadawać pytania, a ze stwierdzeniem mogła zrobić, co tylko chciała. Postawiła przede mną szklankę i wzięła duży łyk ze swojej.
– W Cleveland stało się coś złego – wyznała w końcu. – Nie chcę o tym rozmawiać. Po prostu od tamtej pory mama i tata mają ograniczone zaufanie do mnie i do każdego, kto się do mnie zbliża. Nie spuszczają mnie z oka nawet na chwilę.
Przyjąłem tę odpowiedź skinieniem głowy.
– Gdybyś kiedyś chciała o tym pogadać… – zacząłem, ale nie miałem pomysłu, jak zakończyć to zdanie. Liczyłem, że mi przerwie, ale ona wywiercała mi dziurę w czole intensywnością swojego spojrzenia.
– No, co dalej, Ben? Miałeś swój pierwszy przejaw przyjacielskości. Tak dobrze ci szło.
Zaśmiałem się pod nosem.
– Na razie tyle musi ci wystarczyć.
Pochyliła się, żeby pacnąć mnie w ramię, ale źle oceniła odległość. Trąciła łokciem szklankę, a ta zatańczyła na krawędzi blatu, po czym przegrała walkę z grawitacją. Sok pomarańczowy wylądował prosto na mojej bluzie. Zerwałem się z miejsca o sekundę za późno.
– Cholera! – Gen wzięła kilka listków papierowego ręcznika i zaczęła mnie nimi wycierać. – Przepraszam, to nie było specjalnie. Zdejmij ją, wrzucę szybko do pralki.
– Nie, luz, nie ma takiej potrzeby – zapewniłem, chociaż czułem, jak słodki napój przedarł się pod materiałem do mojej koszulki.
Gen miała minę, jakbym właśnie przyleciał z innej planety.
– Jak to nie ma? Nie będziesz chyba siedział w brudnych ubraniach, które pewnie już przyklejają ci się do ciała.
Podrapałem się po głowie, desperacko szukając wyjścia z tej sytuacji.
– W porządku. I tak chyba powinienem już iść.
Przez twarz dziewczyny przebiegł cień zrozumienia, jakby elementy układanki znalazły swoje miejsca. Pociągnęła mnie za rękaw.
– Chodź, dam ci coś na przebranie – poprosiła, gdy zacząłem się zbierać.
Zaprowadziła mnie schodami na piętro. Jej sypialnia niczym nie przypominała typowego pokoju osiemnastolatki. Brakowało tam dekoracji, roślin czy plakatów. Wystrój był na tyle surowy, że kojarzył się bardziej z pokojem hotelowym niż domowym zaciszem. Jedynym elementem zdobiącym wnętrze były poprzyklejane na ramie lustra polaroidy. Przyjrzałem się im, podczas gdy Gen grzebała w komodzie. Na żadnej z fotografii nie była sama. Mój wzrok przykuł kadr, na którym do obiektywu pozowała grupa nastolatków. Dwie dziewczyny, jedna znacznie młodsza od drugiej, i trzech chłopaków. Jeden z nich był łysy, wysoki i napakowany wyglądał, jakby urwał się z filmu akcji. Dwóch pozostałych wzrostem i budową ciała bardziej przypominało normalnych ludzi. Nachyliłem się do zdjęcia.
– To twoi przyjaciele? – przerwałem ciszę.
Wyjąwszy bluzę i koszulkę, Gen zamknęła komodę, po czym podeszła bliżej, żeby zobaczyć, na co patrzę.
– Ach, tak. Moi głupole. – Jej usta rozciągnęły się w uśmiechu, za którym bez wątpienia kryły się dobre wspomnienia. Wskazała na pierwszą dziewczynę od lewej. – To Tina, obok jest Ronnie. Chłopak, który opiera się na jej ramieniu, to jej brat Dom. Ten szczuplutki to Louis, a tam z tyłu Stan.
– Stan – powtórzyłem, patrząc na najwyższego gościa. – Wygląda groźnie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki