Genevieve nie mówiła wszystkiego - Kolińska Kamila - ebook + audiobook + książka

Genevieve nie mówiła wszystkiego audiobook

Kolińska Kamila

5,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Benjamin Lowell wie, czym jest samotność.

W szkole jest niewidzialny, chyba że akurat ktoś chce go upokorzyć. W domu czuje się jak intruz. Nie ma nikogo, kto spojrzałby na niego z życzliwością… aż do dnia, gdy do klasy wchodzi Genevieve McKenney. Piękna, pewna siebie, magnetyczna. Wszyscy chcą być jej przyjaciółmi, ale ona wybiera Bena. Widzi w nim coś, czego nikt inny nie dostrzega – bratnią duszę. Ich przyjaźń jest jak światło w ciemności.

A potem Genevieve znika. Bez pożegnania. Bez wyjaśnienia. Ben nie potrafi o niej zapomnieć. Coś w tej historii nie pasuje. Coś jest nie tak. Chłopak wyrusza więc na poszukiwania przyjaciółki. Rozpoczyna podróż, która zmienia wszystko. Bo czasem, żeby odnaleźć drugiego człowieka… trzeba najpierw odnaleźć siebie. I zrozumieć, że dom to nie adres. To ludzie, którzy cię widzą naprawdę.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 27 min

Lektor: Tomasz Urbański

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pomponikk66

Nie oderwiesz się od lektury

To byłotakiw dobre 🩵🩵🩵
00



Playlista

Sueco – Loser

Echo­smith – Cool Kids

Roar – I Can’t Han­dle Change

Alec Ben­ja­min – Boy in the Bub­ble

Conan Gray – Family Line

phem – SWE­ATER

sombr – do i ever cross your mind

t.A.T.u. – All About Us

BAN­NERS – Some­one to You

Bil­lie Eilish – eve­ry­thing i wan­ted

Cave­town – This is Home

One­Re­pu­blic – Rescue Me

love­ly­the­band – bro­ken

Phil­lip Phil­lips – Home

Rozdział 1

Wsze­dłem do szkoły spo­koj­nym kro­kiem, ale wypa­dłem z niej bie­giem, jakby od tego zale­żało moje życie.

I może tak wła­śnie było. Gdy tylko prze­kro­czy­łem próg budynku, natkną­łem się spoj­rze­niem na świń­skie śle­pia Dereka Frank­sona, ogrom­nego gościa, któ­rego jedyną pasją poza fut­bo­lem było drę­cze­nie słab­szych. Od nie­dawna sta­no­wi­łem jego ulu­biony cel i nie zapo­wia­dało się, żeby ta sytu­acja miała ulec zmia­nie. Jesz­cze ni­gdy nie dałem się zła­pać dwu­me­tro­wemu gory­lowi. Gdy­bym prze­stał ucie­kać, pod­dał się i zniósł publiczne upo­ko­rze­nie, które Derek na pewno dla mnie zapla­no­wał, może szyb­ciej by się znu­dził i zna­lazł sobie inną ofiarę. Póki co nie pla­no­wa­łem testo­wać tej opcji. Byłem chudy, dosyć niski i nie umia­łem się bić, ale uni­ka­nie cudzych pię­ści opa­no­wa­łem do per­fek­cji. Szyb­kość była moją naj­więk­szą dumą, a fakt, że zawod­nik ze szkol­nej dru­żyny fut­bo­lo­wej nie mógł mnie dogo­nić, spra­wiał mi dziką satys­fak­cję.

Wybie­głem na dzie­dzi­niec. Derek coś krzy­czał, ale nie do mnie, raczej nawo­ły­wał kum­pli do pomocy; nie byłem pewien, bo zagłu­szył go dźwięk pierw­szego dzwonka. Nie zwal­nia­jąc tempa, zary­zy­ko­wa­łem obej­rze­nie się za sie­bie, a wtedy coś musnęło mnie w ramię.

Dziew­czyna o dużych brą­zo­wych oczach odsko­czyła na bok, w ostat­niej chwili uni­ka­jąc zde­rze­nia ze mną. Teraz patrzyła na mnie z nie­ma­łym zdzi­wie­niem, odgar­nia­jąc z twa­rzy kosmyki jasnych wło­sów. Nie mia­łem czasu nawet pomy­śleć o tym, że ni­gdy wcze­śniej jej tu nie widzia­łem. Poświę­ci­łem tylko sekundę na napra­wie­nie swo­jej szkody.

– Prze­pra­szam, mój błąd – wyrzu­ci­łem z sie­bie, po czym zerwa­łem się z powro­tem do biegu.

Wpa­dłem do budynku przez tylne drzwi. Derek dep­tał mi po pię­tach. Kiedy zaczą­łem poko­ny­wać schody po dwa stop­nie naraz, dobiegł mnie dono­śny głos pana Harolda, nauczy­ciela mate­ma­tyki. Męż­czy­zna zatrzy­mał fut­bo­li­stów i tym samym zakoń­czył pościg. Nie zosta­łem, żeby usły­szeć, jak drze się na tę bandę idio­tów za próbę uprzy­krza­nia mi życia. Nie czer­pał­bym z tego satys­fak­cji, bo dosko­nale wie­dzia­łem, że to niczego nie zmieni. Jeśli jutro znowu będę wystar­cza­jąco nie­ostrożny, żeby wpaść w pole widze­nia Dereka, to czeka mnie powtórka z roz­rywki.

Dotar­łem na pię­tro, oddy­cha­jąc ciężko i z kro­plami potu na czole. Kory­ta­rze pusto­szały, gdy ucznio­wie nie­spiesz­nie kie­ro­wali się do sal lek­cyj­nych. W poło­wie drogi do mojej klasy stał wodo­pój, który teraz oka­zał się dla mnie wyba­wie­niem. Z prze­ciwka szły dwie dziew­czyny, z któ­rymi cho­dzi­łem na bio­lo­gię. Wyda­wało się, że one też zamie­rzały się napić, ale gdy zoba­czyły, że nachy­lam się do kranu, rzu­ciły mi pełne obrzy­dze­nia spoj­rze­nie i ruszyły dalej.

W porządku. Byłem przy­zwy­cza­jony do tego, że wywo­łuję takie reak­cje.

Prze­tar­łem twarz mokrymi rękami, a potem prze­cze­sa­łem pal­cami roz­trze­pane włosy. Nie mia­łem już czasu, by przy­go­to­wać się psy­chicz­nie na zaję­cia. Wsze­dłem do klasy z nisko pochy­loną głową.

– Spóź­nie­nie. – Usły­sza­łem za sobą głos pani Lash­ley, która wykła­dała histo­rię i nauki spo­łeczne.

Nie odpo­wie­dzia­łem, zresztą nauczy­cielka tego nie ocze­ki­wała. W ubie­głym roku powi­nęła mi się noga i musia­łem teraz powta­rzać ostat­nią klasę. Wszy­scy peda­go­dzy już dawno spi­sali mnie na straty. Nie wiem, czy cho­dziło tylko o wyniki w nauce. Ni­gdy nie mogłem liczyć na szkołę. Nikt też nie zapy­tał mnie, dla­czego cza­sami przy­cho­dzę na lek­cje posi­nia­czony. Na prze­śla­do­wa­nia na kory­ta­rzach nauczy­ciele reago­wali tylko wtedy, gdy już naprawdę nie dało się tego igno­ro­wać, ale wobec osił­ków z dru­żyny fut­bo­lo­wej i tak nie wycią­gano kon­se­kwen­cji. Naj­gor­sze, co kie­dy­kol­wiek ich spo­tkało, to krótka repry­menda. Skoro więc szkoła miała mnie gdzieś, posta­no­wi­łem trak­to­wać ją z wza­jem­no­ścią.

Zajęć z panią Lash­ley szcze­gól­nie nie­na­wi­dzi­łem z powodu grupki wred­nych ludzi, z któ­rymi cho­dzi­łem na te lek­cje.

Odsu­ną­łem krze­sło butem i opa­dłem ciężko na miej­sce. Jako jedyny sie­dzia­łem sam. Dziew­czyna z sąsied­niej ławki teatral­nie zatkała pal­cami nos, a jej kole­żanka zachi­cho­tała. Uda­łem, że tego nie widzę.

Nauczy­cielka wstała.

– Jeśli to już wszy­scy, zaczy­najmy.

Wciąż uspo­ka­ja­łem oddech po poran­nym mara­to­nie, jaki zafun­do­wał mi Derek. Było mi bar­dzo gorąco, ale nauczony doświad­cze­niem pró­bo­wa­łem wytrzy­mać w cięż­kiej blu­zie. Wie­dzia­łem, z czym wią­zało się zrzu­ce­nie nie­po­trzeb­nej war­stwy ubrań. Z waha­niem rozej­rza­łem się po sali. W sumie i tak wszy­scy trak­to­wali mnie już jak pośmie­wi­sko. Co za róż­nica, czy będą mieli jeden powód wię­cej. Dla nich to czy­sta roz­rywka, a ja muszę nauczyć się od tego odci­nać.

Zdją­łem bluzę przez głowę, a Jake z ławki za mną zaczął imi­to­wać odruch wymiotny. Zaci­sną­łem zęby.

– Prze­pra­szam. – Sie­dząca przede mną Alice pod­nio­sła rękę, prze­ry­wa­jąc nauczy­cielce w pół słowa.

Pani Lash­ley wes­tchnęła ze znie­cier­pli­wie­niem.

– No słu­cham?

– Czy mogłaby pani kazać Benowi się ubrać? Te jego pro­blemy skórne są… roz­pra­sza­jące.

– Sie­dzisz przede mną, idiotko – wymru­cza­łem pod nosem na tyle cicho, żeby nikt mnie nie usły­szał.

Alice jed­nak się odwró­ciła, a razem z nią wszy­scy inni utkwili we mnie wzrok.

– Mówi­łeś coś?

Zagry­złem wargi, bo sprze­cza­nie się z nią mijało się z celem. Nauczy­cielka już otwie­rała usta, aby zare­ago­wać, ale wola­łem, żeby się nie wtrą­cała.

– W porządku. Nie ma sprawy – powie­dzia­łem, siląc się na obo­jętny ton.

Nie mogłem prze­wi­dzieć, czy Lash­ley fak­tycz­nie kaza­łaby mi zakryć wykwity na rękach, czy sta­nę­łaby po mojej stro­nie. Nie zamie­rza­łem jed­nak się o tym prze­ko­nać, bo w ogóle nie chcia­łem, żeby uwaga całej sali sku­piała się na mnie, nie­ważne w jakim kon­tek­ście. To był ostatni rok liceum, tyle jesz­cze mogłem wytrzy­mać. I o tym wła­śnie myśla­łem, zakła­da­jąc bluzę, bo jedyne, na czym mi naprawdę zale­żało, to żeby nie rzu­cać się w oczy.

Spo­kój w kla­sie zakłó­ciło puka­nie do drzwi. Gdy w progu poja­wił się dyrek­tor, nie­które osoby tro­chę bar­dziej się spięły. Kre­śli­łem ze znu­dze­niem dziwne kształty w swoim zeszy­cie, które po kilku minu­tach mogłyby zacząć przy­po­mi­nać jakiś kon­kretny obra­zek. Dyrek­tor odchrząk­nął, by przy­cią­gnąć uwagę, ja jed­nak nie pod­nio­słem wzroku.

– Chcę wam przed­sta­wić waszą nową kole­żankę – zaczął. – To jest Gene­vieve McKen­ney. – Czyli wraz z nim musiała się poja­wić jakaś dziew­czyna. – Przy­je­chała do nas z Cle­ve­land w Ohio i będzie koń­czyć tu ostat­nią klasę. Liczę, że pomo­że­cie jej się odna­leźć. Gene­vieve, gdy­byś cze­goś potrze­bo­wała, zwróć się do Alice, jest w samo­rzą­dzie uczniow­skim.

Wyczu­łem przed sobą jakiś ruch, naj­pew­niej to Alice machała wła­śnie do tej nowej.

Wymiana zdań trwała w naj­lep­sze, ale ja już nie słu­cha­łem. Mój szkic zaczął w końcu przy­po­mi­nać twarz. Nie ryso­wa­łem nikogo kon­kret­nego, po pro­stu się nudzi­łem, odpły­wa­jąc myślami. Wró­ci­łem na zie­mię, dopiero gdy smu­kła syl­wetka zasło­niła mi słońce.

– Mogę tu usiąść?

Ode­rwa­łem się od swo­jej pracy i pod­nio­słem wzrok na dziew­czynę sto­jącą przy sąsied­nim krze­śle, które zawsze było wolne. W kla­sie nie bra­ko­wało pustych ławek, mogła usiąść, gdzie­kol­wiek chciała. Nie byłem przy­zwy­cza­jony do tego, że ktoś sam z sie­bie ini­cjo­wał ze mną kon­takt, więc po pro­stu gapi­łem się na nią, nie­zdolny do wykrze­sa­nia z sie­bie choćby jed­nego słowa.

Alice odchy­liła się na krze­śle z wyćwi­czoną sztucz­nie miłą miną.

– Radzę ci zająć jakieś inne miej­sce. Mogła­byś dołą­czyć do Geo­r­gii w pierw­szym rzę­dzie albo usiąść sama, ale tutaj lepiej nie. On jest… – urwała, gdy na nią spoj­rza­łem.

Nie dawa­łem jej żad­nego groź­nego sygnału, naprawdę chcia­łem poznać zakoń­cze­nie tego zda­nia. Cie­kawe, jak tym razem pla­no­wała mnie upo­ko­rzyć. Nowa dziew­czyna obser­wo­wała nas przez krótki moment, po czym na jej twa­rzy roz­kwitł uprzejmy uśmiech.

– Hej… Alice, prawda?

– Tak. Miło cię poznać.

– Jasne. A więc jak suge­ro­wał pan dyrek­tor, jeśli będę potrze­bo­wać rady, to sama do cie­bie przyjdę. Dzięki za tro­skę.

Nawet nie pró­bo­wała ukryć iro­nii. Alice otwo­rzyła usta, ale nic nie powie­działa, nato­miast ta nowa – Gene­vieve – odsu­nęła krze­sło i usia­dła obok mnie. Trzy­ma­jąc wysoko unie­sioną głowę, odpowie­działa jesz­cze na kilka pytań orga­ni­za­cyj­nych nauczy­cielki, po czym, gdy lek­cja zaczęła się toczyć swoim natu­ral­nym ryt­mem, opa­dła swo­bod­nie na opar­cie.

– Jestem Gene­vieve, ale wolę Gen – powie­działa cicho i wycią­gnęła do mnie rękę.

Nie wie­dzia­łem, po co mi to mówi, skoro sły­sza­łem, jak przed­sta­wiał ją dyrek­tor. Gene­vieve McKen­ney. Teo­re­tycz­nie nie zna­łem nikogo o tym nazwi­sku, ale byłem pewien, że dokład­nie wiem, z jaką osobą mam do czy­nie­nia. Takie nazwi­sko musiała nosić osoba z wyż­szych sfer. Co robiła w publicz­nym liceum w Illi­nois? Dla­czego prze­nio­sła się tu w listo­pa­dzie? Nie wie­dzia­łem. Nie byłem jed­nak zacie­ka­wiony aż tak, żeby pytać. Nie pla­no­wa­łem zawie­ra­nia zna­jo­mo­ści z nowo przy­byłą. Prę­dzej czy póź­niej zro­zu­mie hie­rar­chię panu­jącą w szkole i ode­chce jej się kon­taktu ze mną. Po chwili nie­zręcz­nego mil­cze­nia dziew­czyna trą­ciła mnie opusz­kami pal­ców w ramię, a mnie z wra­że­nia wypadł z ręki dłu­go­pis. To było coś nowego. Na co dzień, gdy sze­dłem kory­ta­rzem, ludzie robili teatralny krok w bok, jak naj­da­lej ode mnie. Nikt mnie ni­gdy nie doty­kał. Jedyny dotyk, na który mogłem liczyć, to ten, który koń­czył się bólem.

Obró­ci­łem głowę w jej stronę. Zauwa­żyw­szy, że przy­kuła moją uwagę, dziew­czyna wyko­nała pal­cem kilka gestów wokół swo­jej twa­rzy, szep­cząc przy tym cicho:

– Jesteś nie­sły­szący?

Wtedy dotarło do mnie, że kole­żanka z ławki pró­buje komu­ni­ko­wać się ze mną za pomocą języka migo­wego. Pra­wie uśmiech­ną­łem się na tę myśl.

– Nie, tylko nie­zbyt przy­ja­zny – odpar­łem i chwy­ci­łem dłu­go­pis gotów wró­cić do ryso­wa­nia.

– Ach, to wiele wyja­śnia. Czyli dla­tego zwie­wa­łeś dzi­siaj przed tym wyso­kim gościem?

Nie mogłem się powstrzy­mać przed spoj­rze­niem na nią ponow­nie. Dopiero wtedy coś w mojej gło­wie wsko­czyło na swoje miej­sce. Patrzy­łem w ciemne oczy blon­dynki, która wyglą­dała jak żyw­cem wyjęta z okładki maga­zynu modo­wego. Tacy ludzie nie ist­nieli naprawdę. Byłem pewien, że zdję­cia cele­bry­tów w inter­ne­cie i gaze­tach są po pro­stu prze­ra­biane, by wyglą­dali oni na nie­ska­zi­tel­nych. A jed­nak Gene­vieve McKen­ney wła­śnie taka była. Przy­cią­ga­jąca wzrok swoją per­fek­cją.

– To byłaś ty – odpar­łem zaże­no­wany.

– Tak, to ja byłam tą osobą, którą pra­wie sta­ra­no­wa­łeś pół godziny temu.

– No tak. Prze­pra­szam za tamto.

– Na szczę­ście jedno z nas miało na tyle rozumu, żeby mieć kon­takt z bazą, więc nie potrze­buję prze­pro­sin. Nato­miast jesteś mi winien godne powi­ta­nie. Tamto było słabe.

W jej gło­sie nie było sły­chać pre­ten­sjo­nal­no­ści, któ­rej spo­dzie­wał­bym się po kimś ewi­dent­nie lep­szym ode mnie. Gene­vieve uśmie­chała się zadzior­nie, z rękami skrzy­żo­wa­nymi na pier­siach. Ugią­łem się pod jej spoj­rze­niem i wycią­gną­łem do niej dłoń, która ledwo wysta­wała spod sze­ro­kich ręka­wów bluzy.

– Ben­ja­min.

Gene­vieve nie od razu przy­jęła uścisk ręki. Karała mnie za to, że wcze­śniej sam tak z nią postą­pi­łem. Nie miała jed­nak poję­cia, jakie przed­sta­wie­nie daje resz­cie. Jedna z dziew­czyn, które nie mogły ode­rwać od niej wzroku, szturch­nęła kole­żankę w ramię i razem zachi­cho­tały. Bo to prze­cież takie śmieszne, nowa osoba i już nie chce mnie dotknąć.

McKen­ney obej­rzała się na dziew­czyny i cokol­wiek zoba­czyła w ich twa­rzach, nie spodo­bało jej się to. Szybko ujęła moją dłoń i potrzą­snęła nią.

– Gene­vieve McKen­ney.

– Wiem, sły­sza­łem już kilka razy.

– A ty masz jakieś nazwi­sko czy jesteś po pro­stu Ben­ja­min?

– Lowell. Ben­ja­min Lowell. – Zer­k­ną­łem na nasze wciąż złą­czone dło­nie. – Chyba powin­naś puścić.

Dziew­czyna zmarsz­czyła brwi w uda­wa­nym zdzi­wie­niu.

– Nie, dla­czego? Jest okej.

Nie mogłem roz­szy­fro­wać tej dziew­czyny. W jej gło­sie pobrzmie­wało wyzwa­nie, ale nie rzu­cała go mnie. To rów­nież było nowe i dziwne.

– Kim ty jesteś, Gene­vieve McKen­ney?

Rozdział 2

Tak jak się spo­dzie­wa­łem, Gene­vieve nawet nie musiała się sta­rać, żeby zyskać sta­tus praw­dzi­wej szkol­nej gwiazdy. Obser­wo­wa­nie, jak inne dziew­czyny despe­racko szu­kają z nią kon­taktu, było cał­kiem komiczne. Mie­li­śmy razem lek­cje trzy razy w tygo­dniu i cho­ciaż uni­ka­łem roz­mów, ona i tak sia­dała obok. W tym cza­sie dużo się nasłu­cha­łem, jak rówie­śnicy wypy­ty­wali ją o szkołę w Ohio i powód prze­pro­wadzki, a ona z gra­cją uni­kała kon­kret­nych odpo­wie­dzi.

Kiedy w pią­tek wsze­dłem do klasy równo z dzwon­kiem, już sie­działa w ławce, a Alice opie­rała się o krze­sło i nada­wała coś do niej. Gene­vieve słu­chała jej z uprzej­mym uśmie­chem, cho­ciaż w jej oczach bra­ko­wało bły­sku, które zwy­kle mie­wali ludzie, gdy roz­mowa ich cie­ka­wiła. Oży­wiła się dopiero, gdy zano­to­wała moją obec­ność.

– Cześć, Ben­ja­min – przy­wi­tała się, prze­ry­wa­jąc kole­żance w pół słowa, jakby kom­plet­nie nie słu­chała tego, co tamta mówiła.

Nie cze­ka­jąc, aż jej odpo­wiem, prze­nio­sła spoj­rze­nie na Alice, która zaci­snęła wargi, po czym zmu­siła się do nie­szcze­rego uśmie­chu.

– O, cześć, Ben.

– Nie mówimy sobie cześć – przy­po­mnia­łem jej, zaj­mu­jąc miej­sce obok Gen.

Alice poru­szyła się na krze­śle i zaśmiała ner­wowo.

– Jak to?

– Tak to. Boisz się, że jak będziesz za bli­sko, to cię czymś zarażę, zapo­mnia­łaś?

Dziew­czyna pobla­dła.

– On tak żar­tuje – wytłu­ma­czyła, spo­glą­da­jąc na Gene­vieve.

– Ta? – Moja kole­żanka z ławki zmarsz­czyła brwi. – To dziwne, bo znam go od dwóch tygo­dni i nie zauwa­ży­łam, żeby był jakoś spe­cjal­nie zabawny.

– Spe­cjal­nej tro­ski co naj­wy­żej – wtrą­cił zza naszych ple­ców Jake.

Kiedy Gene­vieve odwró­ciła się do niego, napu­szył się jak paw.

– Przy­po­mnisz mi, jak się nazy­wasz?

– Jake – odparł dum­nie, zado­wo­lony, że naj­pięk­niej­sza dziew­czyna w szkole z nim roz­ma­wia. Rozej­rzał się na wszyst­kie strony, żeby się upew­nić, że wszy­scy to widzą. I fak­tycz­nie, wszy­scy się na nich gapili.

– Jake to imię dla małego chłopca – odparła spo­koj­nie Gene­vieve.

Jake zmie­szał się, nie­pewny, co odpo­wie­dzieć na ten komen­tarz.

– Yyy… Zna­czy się, mam na imię Jacob.

– Nie, w porządku. Może być Jake. Pasuje do two­jego zacho­wa­nia. Mały chło­piec – powtó­rzyła Gen, a dla zobra­zo­wa­nia swo­ich słów odsu­nęła na nie­wielką odle­głość palec wska­zu­jący od kciuka.

Ktoś się roze­śmiał, ale nie rozej­rza­łem się, żeby zoba­czyć kto. Za bar­dzo bawiła mnie twarz Jake’a, która w ciągu kilku sekund z lekko zaró­żo­wio­nej stała się ogni­ście czer­wona.

Nie wiem, czy coś by jej odpo­wie­dział, bo w drzwiach poja­wiła się nauczy­cielka i od razu uci­szyła wszyst­kie roz­mowy.

Gdy tylko roz­legł się dzwo­nek na prze­rwę, wrzu­ci­łem nie­dbale rze­czy do sta­rego ple­caka i ruszy­łem do wyj­ścia. Coś mnie jed­nak zatrzy­mało – to Gene­vieve chwy­ciła mnie za kap­tur bluzy.

– Wybacz, że tak agre­syw­nie, ale na słowa raczej nie reagu­jesz – zaczęła z uśmie­chem, a ja pomy­śla­łem o tym, jak nie­wiele w życiu widziała, skoro nazwała ten gest agre­syw­nym. – Idziemy razem na dru­gie śnia­da­nie?

– Nie jadam dru­gich śnia­dań – odpar­łem, a gdy tylko mnie puściła, ruszy­łem do drzwi.

Dogo­niła mnie na kory­ta­rzu.

– Jesteś czło­wie­kiem, który nie je? Skąd w takim razie bie­rzesz ener­gię, żeby tak szybko cho­dzić?

– Napę­dza mnie chęć ucieczki od ludzi.

Nie pod­da­wała się.

– Okej, spró­buję ina­czej. Co w takim razie zwy­kle robisz w prze­rwie na lunch? Jest długa. To dużo czasu do zabi­cia.

Zatrzy­ma­łem się nagle wzdłuż rzędu sza­fek. Gen się tego nie spo­dzie­wała – wpa­dła na mnie i odbiła się od moich ple­ców, po czym instynk­tow­nie zła­pała mnie za łokieć. Gdy się do niej odwró­ci­łem, od razu mnie puściła, ale jej dotyk już zdą­żył mi przy­po­mnieć o swę­dzą­cej skó­rze w tym miej­scu. Wsu­ną­łem dłoń do sze­ro­kiego rękawa bluzy i zaczą­łem się dra­pać.

– O co ci cho­dzi? – zapy­ta­łem, nie mogąc dłu­żej znieść tej sytu­acji. Wyglą­dała na zbitą z tropu, więc wyja­śni­łem:

– Na pewno zdą­ży­łaś się zorien­to­wać, że nie jestem szcze­gól­nie lubiany w tej szkole. Dla­czego więc za mną łazisz, dla­czego sia­dasz ze mną w ławce i dla­czego, do cho­lery, chcesz iść razem na sto­łówkę? Znam takich jak ty. Nie zamie­rzam być twoim pro­jek­tem cha­ry­ta­tyw­nym. Idź zawra­cać głowę komuś innemu.

Nie mogłem ukryć roz­draż­nie­nia we wła­snym gło­sie, ale gdy ona w żaden spo­sób nie zare­ago­wała na to, co usły­szała, zro­biło mi się głu­pio. Mie­rzyła mnie spoj­rze­niem, za któ­rym krył się uśmiech, cho­ciaż jej usta nawet nie drgnęły. W końcu nie wytrzy­ma­łem i spu­ści­łem wzrok na swoje brudne buty.

– Dobrze, że jest długa prze­rwa, zdążę odpo­wie­dzieć na wszyst­kie twoje pyta­nia – odparła. – Ja jed­nak nie pobie­ram ener­gii z nie­na­wi­ści do ludzi, tylko z jedze­nia, więc jeśli nie masz nic prze­ciwko, pój­dziemy coś kupić, a dopiero potem sobie poga­damy.

– Nie idę na sto­łówkę.

Tym razem jej mil­cze­nie zmu­siło mnie do spoj­rze­nia na nią, a gdy tylko to się stało, coś w jej twa­rzy się zmie­niło. Może połą­czyła kropki i zro­zu­miała, że sto­łówka jest ide­al­nym miej­scem, by się na kimś wyżyć. Zbyt czę­sto „przy­pad­kiem” lądo­wały tam na mnie napoje albo papierki po kanap­kach.

– Więc pocze­kaj na mnie na dzie­dzińcu. Znajdź jakiś kawa­łek trawy, okej? Trzeba korzy­stać z ostat­nich ład­nych dni.

Nie cze­ka­jąc na moją reak­cję, odda­liła się w prze­ciw­nym kie­runku. Patrzy­łem za nią przez chwilę, a potem kie­ro­wany cie­ka­wo­ścią zro­bi­łem, o co pro­siła.

Usia­dłem na murku z daleka od innych. Gen dołą­czyła do mnie po kilku minu­tach. Poło­żyła sobie na kola­nach cał­kiem spory pojem­nik z sałatką z kur­cza­kiem i rzu­ciła pomię­dzy nas kilka bato­nów pro­te­ino­wych.

– Czę­stuj się.

– Nie, dzięki.

– Będzie mi głu­pio, jeśli będę jadła sama.

– Mogę sobie stąd iść.

– Ben! – Trą­ciła mnie w ramię z uda­wa­nym roz­draż­nie­niem.

– Gen – odpar­łem spo­koj­nie.

Mie­rzy­li­śmy się przez chwilę spoj­rze­niami. Tym razem to ona dała za wygraną. Otwo­rzyła pojem­nik i zaczęła grze­bać w jedze­niu drew­nia­nym widel­cem.

– Okej, ale ja nie będę mówić pod­czas jedze­nia, bo to nie­grzeczne. A więc, dopóki nie skoń­czę, musisz mnie zaba­wiać roz­mową.

Wszyst­kie jej słowa mogły się wyda­wać pro­tek­cjo­nalne, ale roz­ba­wie­nie w jej gło­sie nie pozo­sta­wiało złu­dzeń.

– Nie wiem, czy zauwa­ży­łaś, ale nie jestem szcze­gól­nie dobrym roz­mówcą.

Gene­vieve wytrzesz­czyła na mnie oczy.

– No co ty nie powiesz! Wiesz, nie licząc tego małego napadu zło­ści sprzed paru minut, to chyba naj­dłuż­sze zda­nie, które kie­dy­kol­wiek do mnie wypo­wie­dzia­łeś.

Wzru­szy­łem ramio­nami. Gen prze­łknęła kawa­łek kur­czaka.

– Sądząc po tym, że nazwa­łeś sam sie­bie pro­jek­tem cha­ry­ta­tyw­nym, pew­nie nie ma sensu, żebym pytała o twoje życie pry­watne. W takim razie na począ­tek lek­kie tematy. Zauwa­ży­łam, że dużo rysu­jesz. Opo­wiesz mi o tym?

Spią­łem się. Czy tak łatwo było mnie roz­szy­fro­wać?

– Nic o mnie nie wiesz – wark­ną­łem.

– To prawda – odparła nie­wzru­szona. – Dla­tego pró­buję się dowie­dzieć, ale nie jest łatwo.

Opu­ści­łem wzrok na jej sałatkę i poczu­łem skurcz w żołądku. Nie jadłem nic od wczo­raj, ale nie chcia­łem dać tego po sobie poznać.

– Mia­łeś kie­dyś psa? – zapy­tała nagle Gen.

– Co?

– No daj spo­kój, to pro­ste pyta­nie. Tyle chyba możesz mi zdra­dzić, bez stresu, że znisz­czysz sobie repu­ta­cję tajem­ni­czego chło­paka.

– Nie mam repu­ta­cji tajem­ni­czego…

– Ben. Mia­łeś kie­dyś psa?

Pokrę­ci­łem głową. Uświa­do­mi­łem sobie, że znowu dra­pię się po łok­ciu, bo Gene­vieve utkwiła spoj­rze­nie w tym miej­scu. Wysu­ną­łem dłoń z rękawa.

– Kiedy idziesz adop­to­wać psa, zwie­rzaki zwy­kle są pod­eks­cy­to­wane, ska­czą i pod­gry­zają. Jest taka teo­ria, że naj­le­piej wybrać tego, który w ogóle nie zwró­cił na cie­bie uwagi. Już w Cle­ve­land prze­ko­na­łam się, że ta zasada działa też przy dobo­rze przy­ja­ciół. – To powie­dziaw­szy, wzru­szyła ramio­nami. – Nie robią na mnie wra­że­nia dziew­czyny, które za wszelką cenę chcą się zakum­plo­wać, bo zoba­czyły moją torbę z Prady, ani tym bar­dziej chłopcy, któ­rzy patrzyli naj­pierw na mój dekolt, a dopiero potem na twarz. Ty nie masz wobec mnie żad­nych ocze­ki­wań. W ogóle cię nie inte­re­suję. Przy tobie mam szansę być sobą.

Gapi­łem się na nią w ocze­ki­wa­niu, czy powie coś wię­cej.

– Jeśli naprawdę chcesz, żebym zosta­wiła cię w spo­koju – kon­ty­nu­owała – to prze­stań patrzeć mi w oczy, a spójrz tutaj.

Prze­je­chała dło­nią po swo­jej szyi w dół, ale nie śle­dzi­łem jej ruchów. Odwró­ci­łem się w stronę dzie­dzińca.

– Nie zna­łem teo­rii szcze­niacz­ków, ale sły­sza­łem o innej. Mówi się, że jedyny spo­sób, w jaki intro­wer­tycy zdo­by­wają zna­jo­mych, to gdy eks­tra­wer­tyk ich adop­tuje.

– Podoba mi się to – oznaj­miła Gen.

– Z tym, że… – zawa­ha­łem się. – Nie lubię roz­ma­wiać, a już na pewno nie o sobie.

– W porządku. Na szczę­ście ja bar­dzo lubię roz­ma­wiać. – Poło­żyła mi na kola­nach pojem­nik z sałatką. – Zjesz to?

– Nie, dzię…

– Pro­szę. Źle przy­pra­wili kur­czaka, nie sma­kuje mi, a nie­na­wi­dzę mar­no­wa­nia jedze­nia.

Mój brzuch wydał z sie­bie nie­zno­śny dźwięk, który nie­udol­nie spró­bo­wa­łem ukryć ata­kiem kaszlu. Oczy­wi­ście, że byłem głodny, ale nie chcia­łem lito­ści. Omio­tłem wzro­kiem dzie­dzi­niec. Wyda­wało się, że aku­rat w tym momen­cie nikt na nas nie patrzył. Gdy wzią­łem do ręki wide­lec, Gen się oży­wiła.

– Ty jedz, a ja ci opo­wiem o Ohio.

Rozdział 3

Wspólne prze­rwy na lunch z Gene­vieve stały się czymś w rodzaju naszej tra­dy­cji. Naj­pierw spo­ty­ka­li­śmy się tylko w te dni, w które mie­li­śmy razem zaję­cia. Z cza­sem oka­zało się, że codzien­nie cze­kamy na sie­bie przy oknie na trze­cim pię­trze. Dni sta­wały się coraz bar­dziej mroźne, więc trzeba było prze­nieść nasze spo­tka­nia do środka.

– Nie możesz codzien­nie sto­so­wać tej samej sztuczki – powie­dzia­łem roz­złosz­czony, gdy po raz kolejny usły­sza­łem, że kupiła sobie coś nie­do­brego i muszę to dojeść za nią.

Robiła tak za każ­dym razem, a ja potrze­bo­wa­łem kilku dni, żeby się zorien­to­wać, że pró­buje mnie dokar­miać.

– Nie moja wina, że tak źle tu gotują – odparła nie­win­nie. – W szkole w Ohio mie­li­śmy zde­cy­do­wa­nie lep­sze kucharki. No i więk­szy wybór jedze­nia.

Pokrę­ci­łem głową z dez­apro­batą. Czę­sto wspo­mi­nała o Ohio, ale ni­gdy nie dzie­liła się kon­kre­tami. Ponoć miała tam grupę przy­ja­ciół, była zaan­ga­żo­wana w kółka naukowe i wolon­ta­riat; opo­wia­dała dużo o swo­ich ulu­bio­nych miej­sców­kach, ale ja ni­gdy tam nie byłem i nie będę, więc nie­wiele mi to mówiło. O nic nie pyta­łem. Przyj­mo­wa­łem tylko to, o czym sama posta­no­wiła opo­wie­dzieć.

Gdy zadzwo­nił dzwo­nek, wsta­li­śmy z pod­łogi. Gen pocią­gnęła mnie za ple­cak. Zare­ago­wa­łem poko­na­nym wes­tchnie­niem, gdy wepchnęła do niego swoją nie­do­je­dzoną kanapkę.

– Jesteś naj­lep­szy – powie­działa, nie dając mi szansy na narze­ka­nie. – Gdzie teraz mamy zaję­cia?

– Cho­dzisz do tej szkoły tyle czasu i na­dal nie pamię­tasz?

– Pamię­tam, że mam histo­rię z tobą, i liczę na to, że o całej resz­cie pamię­tać będziesz ty.

– Aha. A jaki ja mam w tym inte­res, żeby myśleć o takich rze­czach za cie­bie?

Gene­vieve zatrze­po­tała rzę­sami, a ja przy­gry­złem wargę, żeby się nie roze­śmiać.

– Mogę ci zaofe­ro­wać moją dozgonną przy­jaźń.

Żar­to­wała, a jed­nak w mojej klatce pier­sio­wej roz­lało się uczu­cie cie­pła, któ­rego do tej pory nie doświad­czy­łem. Przy­jaźń. Użyła tego słowa, mówiąc o mnie.

– Tak – powie­dzia­łem bar­dziej do sie­bie niż do niej. – Byłoby wspa­niale.

Zeszli­śmy pię­tro niżej. Gdy wyszli­śmy zza filaru, sta­ną­łem jak wryty. Z naprze­ciwka pro­sto na nas zmie­rzał Derek Frank­son ze swo­imi kum­plami. Gdy zare­je­stro­wał moją obec­ność, jego twarz wykrzy­wił zło­śliwy uśmiech. Derek ude­rzył pię­ścią w drugą dłoń, demon­stru­jąc, co zamie­rza ze mną zro­bić.

Zaklą­łem pod nosem.

– Wiesz co? Spo­tkamy się póź­niej – rzu­ci­łem do Gen, szy­ku­jąc się do ucieczki.

Chwy­ciła mnie za ramię.

– Chwi­leczkę.

Zer­k­ną­łem na nią. Nie zamie­rza­łem się szar­pać, w końcu to była jedyna przy­chylna mi osoba w szkole, ale jesz­cze bar­dziej nie chcia­łem dać się obić fut­bo­li­ście.

– To ten gość, przed któ­rym ucie­ka­łeś pierw­szego dnia? – zapy­tała Gen.

– Czy ta roz­mowa może pocze­kać? Tro­chę mi się spie­szy.

– Ni­gdzie nie idziesz, rozu­miesz? Nie waż się odcho­dzić. – Gene­vieve odwró­ciła się przo­dem do Dereka, który już do nas docho­dził. – Hej.

Chło­pak zatrzy­mał się, a jego twa­rzy nie zdo­biła ani jedna myśl. Przez chwilę popa­try­wał to na mnie, to na McKen­ney, aż w końcu zauwa­żył jej dłoń na moim ramie­niu. Ona sama chyba też dopiero wtedy zorien­to­wała się, że wciąż mnie dotyka. Roz­luź­niła uścisk, pogła­skała mnie w tym miej­scu, po czym sta­nęła krok przede mną.

– Powie­dzia­łam: hej – powtó­rzyła.

Derek w końcu odna­lazł język w gębie. Zaczer­wie­nił się, popra­wił koszulkę i wypro­sto­wał się, zanim wycią­gnął do niej rękę.

– Cześć. Nie usły­sza­łem cię za pierw­szym razem.

Gen obda­ro­wała go pro­mien­nym uśmie­chem.

– Nie szko­dzi. Zauwa­ży­łam, jaki jesteś wpa­trzony w Ben­ja­mina. Nor­mal­nie nie mie­szam się w czy­jeś życie uczu­ciowe, ale wola­ła­bym, żebyś zosta­wił swoją obse­sję w domu. On nie jest tobą zain­te­re­so­wany, a mnie prze­szka­dza to, że nie mogę spo­koj­nie poroz­ma­wiać z przy­ja­cie­lem w obli­czu ryzyka, że jego stal­ker nagle wysko­czy zza rogu.

Zaci­sną­łem usta, żeby się nie roze­śmiać. Derek nie podzie­lał mojego roz­ba­wie­nia.

– Co? Nie… Ja nie jestem z tych… Ja lubię dziew­czyny… Takie jak ty.

Musia­łem odwró­cić głowę, bo byłem pewien, że gdyby zoba­czył moją minę, toby mi przy­wa­lił.

– Nie­zwy­kły kom­ple­ment – skwi­to­wała Gen.

– Nie ma sprawy. – Derek nie wyła­pał sar­ka­zmu. – Dasz się gdzieś zapro­sić?

Do tej pory nie wie­dzia­łem, że da się czuć wstyd za kogoś innego. Gene­vieve spoj­rzała na Dereka z nie­skry­wa­nym poli­to­wa­niem.

– Nie­stety nie. Nie kręcą mnie faceci two­jego pokroju.

Frank­son wyglą­dał, jakby wła­śnie go spo­licz­ko­wała.

– Co to niby zna­czy?

– Nie uda­waj nie­mą­drego. Kiedy w końcu odcze­pisz się od Ben­ja­mina?

– Źle nas ode­bra­łaś. To z Benem to tylko taka zabawa. – Derek tłu­ma­czył się z ner­wo­wym śmie­chem. – Co nie, Ben?

To mówiąc, klep­nął mnie w ramię. Pew­nie nie wło­żył w ten ruch całej swo­jej siły, ale nie spo­dzie­wa­łem się go, więc i tak się skrzy­wi­łem. Nagle Gen zła­pała Dereka za nad­gar­stek i wbiła w jego skórę swoje dłu­gie paznok­cie.

– Baw się w bie­ga­nie za piłką, ty prze­ro­śnięty przy­głu­pie, a nas zostaw w spo­koju – wyce­dziła przez zęby.

Puściła go i z wysoko pod­nie­sioną głową ruszyła kory­ta­rzem. Ja przez chwilę pozo­sta­łem w miej­scu, obser­wu­jąc, jak Derek odpro­wa­dza ją wzro­kiem. Wró­cił na zie­mię, gdy kole­dzy za jego ple­cami zaczęli mu dogry­zać. Wtedy odwró­cił się do mnie. Zmru­żył wście­kle oczy. Zaczą­łem opra­co­wy­wać w gło­wie plan ucieczki.

– Idziesz, Ben­ja­min?! – krzyk­nęła Gene­vieve. – Spóź­nimy się na lek­cję.

Dotarło do mnie, jak wielu ludzi się na nas gapi. Trzeba było pod­jąć jakąś decy­zję. Odchrząk­ną­łem, po czym wymi­ną­łem Dereka, a on nie zro­bił nic, żeby mnie zatrzy­mać. Gen posłała mi sze­roki uśmiech, ale go nie odwza­jem­ni­łem.

W kla­sie roz­ło­ży­li­śmy pod­ręcz­niki na ławce, a pani Lash­ley roz­po­częła swoją nudną papla­ninę. Po kilku minu­tach bęb­nie­nia paznok­ciami w blat McKen­ney nie wytrzy­mała ciszy mię­dzy nami.

– Jesteś na mnie zły?

Pod­nio­słem oczy z cichym wes­tchnie­niem.

– Nie wzdy­chaj, tylko powiedz, jeśli coś ci nie pasuje – popro­siła. – Nie czy­tam w myślach.

– Po pro­stu nie potrze­buję ochro­nia­rza, okej?

– Jesteś zły, bo się za tobą wsta­wi­łam?

– Umiem radzić sobie sam – wymru­cza­łem pod nosem.

– Aha, widzia­łam, jak świet­nie ci to szło. Zamie­rza­łeś do końca roku szkol­nego przed nim zwie­wać albo dawać się bić?

– Do końca roku nie zostało wcale tak dużo czasu. – Nagle dotarło do mnie, co powie­działa. – Poza tym ni­gdy mnie nie ude­rzył, bo ni­gdy nie dał rady mnie dopaść.

Odpo­wiedź Gene­vieve mnie zasko­czyła.

– Nie kłam.

Pierw­szy raz widzia­łem w jej oczach tak jawne roz­ża­le­nie.

– Nie kła­mię.

Gen rozej­rzała się po sali, a gdy upew­niła się, że nikt nie zwraca na nas uwagi, przy­su­nęła się do mnie. Zro­bi­łem to samo.

– Sza­nuję twoje gra­nice, nie dopy­tuję, gdy mówisz, że nie chcesz roz­ma­wiać o sobie. Prze­mil­cze­nie nie­któ­rych spraw jest okej, ale kła­ma­nie w żywe oczy to coś zupeł­nie innego.

– Gen, ja nie mam poję­cia, o czym ty…

– Wiem, że wiecz­nie cho­dzisz w blu­zach, bo zakry­wasz siniaki. Nie jesteś taki sprytny, jak ci się wydaje.

Na potwier­dze­nie swo­ich słów wsa­dziła dwa palce za mój koł­nierz i pocią­gnęła w dół, odsła­nia­jąc frag­ment bled­ną­cego siniaka na mojej szyi i zadra­pa­nia na piersi.

Odsko­czy­łem instynk­tow­nie, a krze­sło pode mną gło­śno zaskrzy­piało. Nauczy­cielka prze­stała mówić.

– Przed­ostat­nia ławka, co tam się dzieje?

– Nic, pro­szę pani – odpo­wie­działa szybko Gen. – Prze­pra­szamy.

Pani Lash­ley obrzu­ciła mnie podejrz­li­wym spoj­rze­niem, a ja szybko popra­wi­łem bluzę i wró­ci­łem na swoje miej­sce. Musiało minąć kilka minut, zanim w kla­sie zapa­no­wała zwy­cza­jowa wrzawa, ale ludzie wciąż posy­łali nam ukrad­kowe spoj­rze­nia. Nie mia­łem w pla­nach kon­ty­nu­owa­nia tej roz­mowy teraz ani ni­gdy, ale McKen­ney znowu się do mnie przy­su­nęła.

– Prze­pra­szam, nie chcia­łam tego robić w ten spo­sób. Od kilku dni zbie­ram się, żeby z tobą o tym poga­dać, ale bra­ko­wało mi pomy­słu. Zasta­na­wia­łam się nawet nad tym, żeby wziąć sprawy w swoje ręce i bez kon­sul­ta­cji z tobą zemścić się jakoś na tam­tym osiłku.

– To nie Derek – wypro­wa­dzi­łem ją z błędu, zanim mój mózg zorien­to­wał się, co robi język.

Gene­vieve zamarła.

– A kto?

Zaci­sną­łem usta w wąską kre­skę.

– Twoi rodzice? – docie­kała.

Prze­szył mnie dreszcz, jakby ktoś pora­ził mnie prą­dem. Tra­fiła w sedno.

Gen poło­żyła mi rękę na ramie­niu.

– W porządku. Wiem, jak to jest. To zna­czy ja sama tego nie doświad­czy­łam, ale mia­łam w Ohio przy­ja­ciół, któ­rzy też przez to prze­cho­dzili.

– Pil­nuj swo­ich spraw, okej? – wark­ną­łem, po czym strą­ci­łem z sie­bie jej dłoń.

Wyglą­dała na zasko­czoną. Zasty­gła z ręką unie­sioną pomię­dzy nami, jakby zapo­mniała, że powinna ją opu­ścić.

– Ja tylko…

– Prze­stań. Zostaw ten temat.

– Okej. Powiem tylko tę jedną rzecz… – zaczęła ostroż­nie, ale nie mogłem już tego słu­chać.

Nie mia­łem drogi ucieczki od tej roz­ga­da­nej, narzu­ca­ją­cej mi się dziew­czyny. Widzia­łem, w jaki spo­sób radziła sobie z ludźmi. Była miła, ale zawsze dosta­wała to, czego chciała; będzie drą­żyć, dopóki nie otrzyma odpo­wie­dzi. A ja tego jed­nego tematu za żadne skarby nie mia­łem zamiaru poru­szać z nikim.

Zgar­ną­łem wszyst­kie swoje rze­czy do ple­caka, po czym wsta­łem. Krze­sło ude­rzyło w ławkę za mną, na co Jake wymru­czał jakąś obe­lgę. W dro­dze do drzwi zaczą­łem ner­wowo wal­czyć z zam­kiem w ple­caku.

– Co ty robisz, Lowell? – zdzi­wiła się nauczy­cielka.

Wysze­dłem na kory­tarz, zarzu­ca­jąc kap­tur na głowę.

– Ben­ja­min, wra­caj tu natych­miast! – krzyk­nęła za mną pani Lash­ley.

Uda­łem, że jej nie sły­szę. Po week­en­dzie zgarnę ochrzan, ale to i tak było mniej­sze zło w porów­na­niu do sma­że­nia się w ogniu pytań kole­żanki z ławki.

Rozdział 4

W ponie­dzia­łek zła­pa­łem się na tym, że gapię się na ludzi. Cho­ciaż zwy­kle cho­dzi­łem z nisko pochy­loną głową, teraz w tłu­mie szu­ka­łem Gene­vieve. Nie dla­tego, że chcia­łem z nią roz­ma­wiać, wręcz odwrot­nie. Gdy­bym ją zoba­czył, od razu pobiegł­bym w prze­ciwną stronę.

Uda­wało mi się jej uni­kać aż do dłu­giej prze­rwy. Scho­wa­łem się w szkol­nej biblio­tece, nawet nie przy sto­liku, tylko mię­dzy rega­łami, w dziale nauk przy­rod­ni­czych, do któ­rego nikt nie zaglą­dał. Jakie było praw­do­po­do­bień­stwo, że ktoś pomy­śli, aby szu­kać kogo­kol­wiek wła­śnie tam?

No cóż, Gene­vieve McKen­ney to wyjąt­kowa osoba. Usia­dła naprze­ciwko mnie na pod­ło­dze i posta­wiła mię­dzy nami dwa pla­sti­kowe pojem­niki.

– Robimy razem pro­jekt gru­powy do Lash­ley – poin­for­mo­wała mnie na wstę­pie.

A ja się oba­wia­łem, że czeka nas roz­mowa od serca.

– Nie robię pro­jek­tów gru­po­wych. Pra­cuję sam – odpar­łem.

– Aha. – Gen nie­za­in­te­re­so­wana tym, co mam do powie­dze­nia, zaczęła roz­pa­ko­wy­wać swoje jedze­nie. – Sam też sie­dzisz w ławce, sam ucie­kasz przed szkol­nymi osił­kami, sam spę­dzasz prze­rwy na lunch… A nie, cze­kaj. Tak było, zanim się pozna­li­śmy.

Otwo­rzyła zębami opa­ko­wa­nie bato­nika i mi podała. Po chwili walki na spoj­rze­nia w końcu go przy­ją­łem.

– Mamy opra­co­wać plan dzia­łań na rzecz zrów­no­wa­żo­nego roz­woju w spo­łecz­no­ści lokal­nej – cią­gnęła Gene­vieve. – Jak pew­nie zdą­ży­łeś zauwa­żyć, ja do lokal­nej spo­łecz­no­ści należę od nie­ca­łego mie­siąca. I liczę na twoje wspar­cie.

– Albo mogę zro­bić to sam i się pod tym wspól­nie pod­pi­szemy.

W odpo­wie­dzi rzu­ciła we mnie dru­gim bato­nem.

– W każ­dym razie uwa­żam, że to naj­wyż­szy czas, żeby­śmy wymie­nili się nume­rami tele­fo­nów. Będziemy musieli spo­ty­kać się po szkole, żeby ogar­nąć pro­jekt.

– Albo możemy wró­cić do mojego pomy­słu. Mogę zro­bić go sam, a ty się tylko pod­pi­szesz.

Przez chwilę Gen mie­rzyła mnie spoj­rze­niem, po czym chwy­ciła trze­ciego batona i nim we mnie rzu­ciła.

Ej!

– Mam nadzieję, że nie masz nic prze­ciwko, żeby­śmy pra­co­wali nad tym pro­jek­tem u mnie w domu – powie­działa nie­wzru­szona. – Moi rodzice są bar­dzo nado­pie­kuń­czy, nie pozwa­lają mi wycho­dzić z domu poza szkołą.

Poki­wa­łem głową w uda­wa­nym zamy­śle­niu.

– Okej, ale jak już robimy burzę mózgów, to mogli­by­śmy jesz­cze na chwilę cof­nąć się do mojego pomy­słu…

– Ben­ja­min – prze­rwała mi z cichym wes­tchnie­niem. – Iloma jesz­cze bato­nami muszę w cie­bie rzu­cić, żebyś prze­stał? Jak tak dalej pój­dzie, będę musiała lecieć do sklepu, bo koń­czy mi się amu­ni­cja.

Mil­cza­łem, obra­ca­jąc w dło­niach sze­lesz­czący papie­rek. Poza tym jed­nym nie­zno­śnym dźwię­kiem pano­wała cisza, któ­rej nie zamie­rza­łem prze­ry­wać. Oczy­wi­ście Gen pękła pierw­sza.

– Prze­pra­szam za pią­tek.

– Nie chcę tego słu­chać. – Zaczą­łem się zbie­rać.

– Nie! Nie musimy o tym gadać. Już nie będę naci­skać. To nie było w porządku. Nie powin­nam drą­żyć. – Przy­gry­zła wargę, jakby w ten spo­sób pró­bo­wała powstrzy­mać się przed powie­dze­niem cze­goś wię­cej. – Ale jest jedna rzecz, którą muszę zro­bić, bo nie była­bym sobą.

Zatrzy­ma­łem się w pół ruchu, a ona, upew­niw­szy się, że ni­gdzie się nie wybie­ram, się­gnęła do swo­jej torby i wycią­gnęła z niej jakąś maść oraz kartkę. Podała mi je.

– Co to jest?

Pstryk­nęła pal­cami w moim kie­runku.

– Ha, skoro zapy­ta­łeś, to dałeś mi pozwo­le­nie na pocią­gnię­cie tematu. Więc nie waż się uciec, dopóki nie skoń­czę mówić.

– To będzie trudne. Ucieczka leży w mojej natu­rze.

Gen zigno­ro­wała tę uwagę i wska­zała na tubkę w moich dło­niach.

– To maść arni­kowa. Pomaga pod­czas lecze­nia ura­zów. – Czu­łem, jak waży słowa. – Dzięki niej siniaki szyb­ciej zni­kają. Nato­miast na tej kartce obok pozwo­li­łam sobie wypi­sać numery tele­fo­nów, pod któ­rymi można szu­kać pomocy w kry­zy­sie. Poma­gają dzie­ciom i nasto­lat­kom z prze­mo­co­wych domów, tym w trud­nej sytu­acji finan­so­wej, ale też na przy­kład oso­bom z pro­ble­mami psy­chicz­nymi, które z róż­nych powo­dów nie mogą zasię­gnąć pomocy.

Chyba zamie­rzała powie­dzieć coś wię­cej, ale prze­szko­dził jej dźwięk gnie­cio­nego papieru. Kartka w mojej dłoni zamie­niła się w kulkę, po czym poszy­bo­wała w kie­runku działu z książ­kami o kosmo­sie. Gene­vieve przy­jęła to kiw­nię­ciem głową.

– Niech będzie po two­jemu. Ni­gdy już nie zacznę tego tematu sama z sie­bie. Prze­pra­szam.

Za każ­dym razem, gdy powta­rzała to głu­pie słowo na P, czu­łem się jak coraz więk­szy idiota. Wresz­cie ktoś się mną przej­mo­wał. Gen zasłu­gi­wała na coś lep­szego niż wredne odpo­wie­dzi i brak zaan­ga­żo­wa­nia. Nie zamie­rza­łem wcią­gać jej w moje pro­blemy domowe, bo to było zbyt upo­ka­rza­jące. Poczu­łem nato­miast, że jestem jej winien cho­ciaż tro­chę prawdy. Gdy bro­niła mnie przed Dere­kiem, nazwała mnie swoim przy­ja­cie­lem. Nikt wcze­śniej tego nie zro­bił.

– Nie cho­wam pod bluzą sinia­ków – zaczą­łem, ale mój głos zabrzmiał jakoś dziw­nie. Odchrząk­ną­łem. – Nie mówię, że ich nie mam. To, co się dzieje w moim domu, to moja sprawa. I tak nikogo w szkole nie inte­re­suje, skąd je mam. Nauczy­ciele wie­dzą, że paru chło­pa­ków zna­la­zło roz­rywkę w popy­cha­niu mnie na szafki. Taka jest natu­ralna kolej rze­czy. W każ­dej budzie na całym świe­cie zda­rzają się takie sytu­acje.

– Nie waż się tego uspra­wie­dli­wiać.

– Cho­dzi mi po pro­stu o to, że… Pew­nie się domy­ślasz, że nie­chęć wobec mojej osoby nie wzięła się zni­kąd.

– Ciśnie mi się na usta sar­ka­styczna uwaga na temat two­jego uspo­so­bie­nia, ale to chyba nie­od­po­wiedni moment.

Uśmiech­ną­łem się w odpo­wie­dzi.

– Zawsze jest odpo­wiedni moment.

Gen tylko zachę­ciła mnie gestem, żebym mówił dalej.

– Ja… – Podra­pa­łem się po gło­wie, szu­ka­jąc wła­ści­wych słów. – Mam cho­robę skóry. Wyska­kują mi takie plamy. W więk­szo­ści da się je zakryć, no chyba że aku­rat zro­bią się na powie­kach. Naj­go­rzej to widać na rękach, w oko­li­cach łokci i na klatce pier­sio­wej. W każ­dym razie zro­bił się z tego taki ogólny żart. Ludzie mnie omi­jają, bo się boją, że się zarażą. Tak się świet­nie bawili, krę­cąc tę nagonkę na mnie, że teraz już wszy­scy z góry się mnie brzy­dzą i chyba nie pamię­tają dla­czego.

Z każ­dym moim kolej­nym sło­wem McKen­ney coraz bar­dziej marsz­czyła brwi. Upew­niw­szy się, że nie zamie­rzam dodać nic wię­cej, zapy­tała:

– Co to za cho­roba?

– Ato­powe zapa­le­nie skóry.

Wtedy po raz pierw­szy usły­sza­łem, jak Gene­vieve zaklęła. To bar­dzo nie paso­wało do jej łagod­nego uspo­so­bie­nia i drob­nej postury. Z nie­do­wie­rza­niem pokrę­ciła głową.

– Wiesz, zdą­ży­łam się zorien­to­wać, że tutaj róż­nie u ludzi z inte­li­gen­cją, ale żeby było aż tak słabo? Osiem­na­sto­lat­ko­wie nie wie­dzą, że AZS nie jest cho­robą zakaźną?

– Tu nie cho­dzi o to, czy to jest zakaźne, czy nie. Po pro­stu wymy­ślili taki wspólny żart, a ja nie­for­tun­nie padłem jego ofiarą. Zda­rza się.

Ale Gen w ogóle mnie nie słu­chała.

– Prze­cież w tej szkole jest, no ile, dwu­stu uczniów? Sta­ty­stycz­nie rzecz bio­rąc, na pewno nie jesteś jedyną osobą, która ma pro­blemy der­ma­to­lo­giczne.

– Ale to nie ma zna­cze­nia. – Wyrzu­ci­łem ręce w powie­trze. – Nie rozu­miesz, co mówię. Nic z tego nie ma zna­cze­nia. Nie liczą się fakty ani logiczne argu­menty, liczy się tylko to, że ktoś zaczął temat, inni to pod­ła­pali, a ja się nie bro­ni­łem.

Gene­vieve miała furię w oczach.

– I tak po pro­stu to akcep­tu­jesz?

– Jak widać, nie akcep­tuję. Łażę cią­gle w tych głu­pich blu­zach.

Jej wyraz twa­rzy dał mi jasno do zro­zu­mie­nia, że prze­sa­dzi­łem ze szcze­ro­ścią. Zer­k­ną­łem na zegar na ścia­nie, pierw­szy raz w życiu cze­ka­jąc na dźwięk dzwonka wzy­wa­ją­cego na lek­cję. Bez skutku.

– Bar­dzo mi przy­kro, Ben­ja­min, to naprawdę okrutne, że…

– W każ­dym razie dzięki za maść – prze­rwa­łem jej. – Przyda się. Albo i nie. Zoba­czymy. To co, wymie­niamy się tymi nume­rami?

Nie dała się zwieść mojej bez­sen­sow­nej papla­ni­nie, ale świa­do­mie pod­jęła decy­zję, żeby odpu­ścić. Wstu­kała swój numer do mojego tele­fonu, po czym roze­szli­śmy się na lek­cje.

Zwy­kle nie widy­wa­łem jej po skoń­czo­nych zaję­ciach. Domy­śla­łem się, że ktoś po nią przy­jeż­dżał, ale tego dnia, gdy wysze­dłem ze szkoły, Gen sie­działa na murku i bęb­niąc ner­wowo pal­cami o kolana, obser­wo­wała drzwi. Gdy mnie dostrze­gła, zerwała się na równe nogi.

– Co ty tu robisz? – zdzi­wi­łem się. – Jest zde­cy­do­wa­nie za zimno, żeby po pro­stu sie­dzieć sobie na zewnątrz.

Dziew­czyna otu­liła się ramio­nami i rozej­rzała na boki, dziw­nie roz­ko­ja­rzona. Dopiero po chwili dotarło do niej, że zada­łem jej pyta­nie.

– Ja… Słu­chaj, zwy­kle tego nie robię, ale… Czy mogę mieć do cie­bie prośbę?

Kiw­ną­łem głową, żeby mówiła dalej, cho­ciaż wąt­pi­łem, by ist­niało coś, co mógł­bym dla niej zro­bić. Ona miała wszystko, ja nic.

– Obie­cu­jesz, że nie będziesz zada­wać pytań?

Nie dałem sobie czasu na ana­li­zo­wa­nie sytu­acji. Przez moją starą kurtkę zaczął się prze­bi­jać chłód zimy.

– Obie­cuję.

Gene­vieve ode­tchnęła z wyraźną ulgą. Zła­pała mnie za przed­ra­mię i pocią­gnęła w stronę ulicy.

– Wspa­niale. To chodź, odpro­wa­dzisz mnie do domu.

Nie dała mi innego wyboru, ruszy­łem za nią.

– To wszystko? To jest ta twoja prośba? – upew­ni­łem się.

– Miało nie być pytań – przy­po­mniała mi.

– Myśla­łem, że mam nie pytać o powód. Powin­naś dopre­cy­zo­wać, że w ogóle nie wolno mi for­mu­ło­wać zdań pyta­ją­cych.

– Nale­żało dopy­tać, zanim obie­ca­łeś – skwi­to­wała z trium­fal­nym uśmie­chem, wie­dząc, że wła­śnie zakoń­czyła naszą wymianę zdań.

Nie wie­dzia­łem, gdzie mieszka, więc nawet nie mogłem się nasta­wić na to, jak długo to potrwa, ale zgod­nie z umową nie pyta­łem. Szli­śmy chod­ni­kiem, który pokry­wała już cienka war­stwa śniegu, a Gen wciąż oglą­dała się przez ramię. W końcu sam zaczą­łem sku­piać się na oto­cze­niu. Musiał ist­nieć powód, dla któ­rego była tak nie­spo­kojna i cicha, pod­czas gdy na co dzień nie dawała mi żyć swoim gada­niem.

– To kiedy chcesz robić ten pro­jekt? – zaczą­łem temat, żeby zająć jej myśli czymś innym.

Spoj­rzała na mnie tak, jakby dopiero się zorien­to­wała, że jestem obok.

– Eee… Jutro po szkole? Tylko to ty musisz do mnie przyjść.

Jęk­ną­łem.

– Serio? To jedyny dzień, gdy nie mamy razem zajęć. Powin­ni­śmy od sie­bie odpo­czy­wać.

– Potrze­bu­jesz ode mnie odpo­czynku? – Gen udała obu­rzoną.

Wzru­szy­łem ramio­nami, ale na widok jej miny nie mogłem się nie roze­śmiać.

– O któ­rej mam przyjść?

– O szó­stej – powie­działa, przy czym przy­sta­nęła.

Ja też się zatrzy­ma­łem. Oka­zało się, że dotar­li­śmy do celu. Pozwo­li­łem sobie na jedno spoj­rze­nie na budy­nek, który Gene­vieve od mie­siąca nazy­wała swoim domem. Widzia­łem go już wcze­śniej, prze­jeż­dża­łem obok niego wie­lo­krot­nie. Wyglą­dał dość zwy­czaj­nie. Po Gen spo­dzie­wa­łem się, że raczej mieszka w zamku.

Kiedy odwró­ciła do mnie głowę, wró­ciła stara Gene­vieve. Cały nie­po­kój znik­nął z jej twa­rzy, a w jego miej­sce poja­wił się sze­roki uśmiech, który zdo­bił jej twarz na co dzień. Omio­tła mnie spoj­rze­niem, po czym się skrzy­wiła.

– Cho­lera, nie zauwa­ży­łam, że jesteś bar­dzo nie­od­po­wied­nio ubrany do pogody. Nie powin­nam cię tu cią­gnąć.

– Nor­malne, że nie zauwa­ży­łaś, skoro przez całą drogę oglą­da­łaś się przez ramię.

Gen momen­tal­nie się spięła, a ja unio­słem ręce w geście obron­nym.

– To nie było pyta­nie, tylko obser­wa­cja, więc nie łamię obiet­nicy.

– Uwa­żaj, Ben­ja­min, żebym ja nie zaczęła się dzie­lić z tobą swo­imi obser­wa­cjami na twój temat.

– Już to zro­bi­łaś, komen­tu­jąc moje ubra­nie.

Dziew­czyna z cichym wes­tchnie­niem unio­sła oczy do nieba.

– Zoba­czę, czy mój tata już wró­cił. Popro­szę, żeby cię odwiózł – poin­for­mo­wała mnie, po czym odwró­ciła się na pię­cie gotowa wejść do środka.

– Nie! Nie ma takiego potrzeby. Do zoba­cze­nia jutro. Na razie!

Czym prę­dzej stam­tąd ucie­kłem. Wyda­wało mi się, że Gen coś za mną krzy­czy, ale już się nie odwró­ci­łem.

Rozdział 5

Tego dnia Gene­vieve napi­sała do mnie po raz pierw­szy. Był to tylko jeden wyraz, a jed­nak oka­zał się naj­lep­szym, co mnie spo­tkało, odkąd wsze­dłem do domu.

Trzy­ma­łem tele­fon i gapi­łem się na tę wia­do­mość, pal­cami dru­giej ręki wsma­ro­wu­jąc w poli­czek maść, którą mi dała.

– „Dzię­kuję” – prze­czy­ta­łem na głos po raz kolejny.

Wró­ci­łem do domu za wcze­śnie. Ojciec nie zdą­żył jesz­cze zasnąć po opróż­nie­niu butelki. Mia­łem pecha, bo tra­fi­łem aku­rat na fazę gniewu. W takich chwi­lach nie miało zna­cze­nia, co powiem lub zro­bię. Jeśli chciał zna­leźć powód, żeby się do mnie przy­cze­pić, to i tak by go zna­lazł. A znaj­dy­wał za każ­dym razem. Nie wie­dzieć czemu wzbu­dza­łem w nim taką nie­na­wiść, ale nauczy­łem się z tym żyć.

Dobrze, że umia­łem ucie­kać. Jego pięść mnie sma­gnęła, ale nie z całą mocą; wło­żył w to jed­nak na tyle dużo siły, że aż stra­cił rów­no­wagę. Zyska­łem czas, żeby wbiec do pokoju i zasta­wić drzwi komodą. Ojciec pró­bo­wał wal­czyć z tą bary­kadą, wykrzy­ku­jąc pogróżki, ale to już dawno prze­stało mieć dla mnie zna­cze­nie. Wyci­szy­łem w swo­jej gło­wie jego głos i otwo­rzy­łem okno, żeby w razie czego rzu­cić się do dal­szej ucieczki, a mroźne powie­trze przy­jem­nie schło­dziło mój pie­kący poli­czek.

Poło­ży­łem się na łóżku, dopiero gdy ojciec się pod­dał. Wtedy zauwa­ży­łem wia­do­mość od Gen i natych­miast zapo­mnia­łem o ostat­nich pięt­na­stu minu­tach.

W końcu odpi­sa­łem krót­kie: „Nie ma za co” i odrzu­ci­łem tele­fon pewny, że to koniec roz­mowy. A jed­nak ekran znowu się pod­świe­tlił.

Gen: Moja mama pyta, co ma jutro zro­bić dla nas na kola­cję.

Prych­ną­łem pod nosem. Moja mama dla kon­tra­stu nie zadała mi tego pyta­nia ani razu, ni­gdy.

Ben: Nic

Gen: Powie­dzia­łam jej, że to powiesz. Lepiej się zde­cy­duj, bo jeśli to ja będę musiała impro­wi­zo­wać, możesz nie wyjść z tego żywy.

Zła­pa­łem się na tym, że uśmie­cham się do tele­fonu. Wciąż nie mogłem się do tego przy­zwy­czaić – roz­ma­wia­nia z kimś, kto nie ma ukry­tych inten­cji.

Przy­naj­mniej chcia­łem w to wie­rzyć.

Następny dzień w szkole dłu­żył mi się nie­mi­ło­sier­nie. Po skoń­czo­nych lek­cjach włó­czy­łem się bez celu po mie­ście. Nie chcia­łem wra­cać do domu. Ojciec pew­nie już nie pamię­tał, jak się zacho­wy­wał poprzed­niego dnia, ale wola­łem nie spraw­dzać tego. Gdy zbli­żała się szó­sta, posze­dłem tą samą drogą, którą poprzed­niego dnia prze­mie­rzy­łem z Gen.

Otwo­rzyła mi drzwi, jesz­cze zanim zdą­ży­łem naci­snąć dzwo­nek, po czym otak­so­wała mnie spoj­rze­niem i zatrzy­mała wzrok na bla­dym siniaku na policzku. Zaci­snęła szczęki, ewi­dent­nie wal­cząc ze sobą, żeby dotrzy­mać danego mi wcze­śniej słowa.

– Jak widać, słaba ta twoja maść – spró­bo­wa­łem roz­ła­do­wać atmos­ferę, ale Gene­vieve nie była w nastroju do żar­tów.

– Powiedz mi tylko, czy to się stało w szkole. Nie widzie­li­śmy się jeden dzień, więc jeśli ci idioci z dru­żyny fut­bo­lo­wej zacze­piają cię wtedy, gdy mnie nie ma, to chyba możemy uznać, że jestem twoim ochro­nia­rzem.

– Nie w szkole. – Tyle mogłem powie­dzieć.

Z cięż­kim wes­tchnie­niem otwo­rzyła sze­rzej drzwi i prze­pu­ściła mnie w progu. Od razu ude­rzyło mnie panu­jące w środku cie­pło. W moim domu ni­gdy tak nie było. Nato­miast dom Gen był wyjąt­kowo przy­tulny. Cho­ciaż jej rodzina wpro­wa­dziła się tu dopiero mie­siąc temu, udało im się zadbać o atmos­ferę. Ale chyba nie cho­dziło o deko­ra­cje, a o ludzi, któ­rzy go zamiesz­ki­wali.

Z dru­giej strony, co ja mogłem wie­dzieć?

– Masz bar­dzo ładny dom – bąk­ną­łem, bo wyda­wało mi się, że to jedna z tych rze­czy, które mówi się, gdy ktoś cię zapra­sza do sie­bie.

– Miło, że tak uwa­żasz, ale dla mnie to bez zna­cze­nia. To nawet nie jest nasze. Rodzice wyna­jęli go na parę mie­sięcy. Potem zde­cy­dują, czy go kupią. Zresztą to nic w porów­na­niu do tego, co mie­li­śmy w Ohio. Kocha­łam tamte wnę­trza.

Zapro­wa­dziła mnie do dużego stołu w pobliżu aneksu kuchen­nego. Mogłem sobie wyobra­zić, że każ­dego ranka pije przy nim kawę z rodzi­cami, a wie­czo­rami pew­nie jedzą wspól­nie kola­cję.

– Napi­jesz się cze­goś? – zapy­tała, gdy usie­dli­śmy.

– Nie, po pro­stu zaczy­najmy.

– Wow, Ben­ja­min, nie wie­dzia­łam, że jesteś takim pil­nym uczniem.

Posła­łem jej ziry­to­wane spoj­rze­nie, na które ona odpo­wie­działa nie­win­nym uśmie­chem.

– Nie zapy­tasz naj­pierw, jak mi minął dzień?

– Już cię tro­chę znam – odpar­łem. – Pew­nie uno­si­łaś się w powie­trzu na chmurce wśród ptasz­ków, które śpie­wały ci pio­senki pro­sto do ucha.

Gen poki­wała głową w uda­wa­nym zamy­śle­niu.

– Wła­ści­wie tak to można pod­su­mo­wać. Okej, niech ci będzie.

Prze­su­nęła w moją stronę zeszyt, a sama włą­czyła lap­topa. Nie zdą­żyła chyba jed­nak otwo­rzyć prze­glą­darki, bo prze­rwały nam zbli­ża­jące się kroki. Zanim zapy­ta­łem kto to, w progu poja­wiło się dwoje doro­słych, bez wąt­pie­nia rodzice Gen.

Nie wiem, czego się spo­dzie­wa­łem, przy­cho­dząc tu, ale nie przy­go­to­wa­łem się na wizję pozna­wa­nia niczy­ich rodzi­ców.

– Wła­śnie wyda­wało nam się, że usły­sze­li­śmy głosy – ode­zwała się kobieta, pod­cho­dząc bli­żej. – Ty musisz być Ben­ja­min.

– Dzień dobry – wydu­ka­łem w odpo­wie­dzi i wsta­łem.

Wycią­gnęła rękę, więc musia­łem ją uści­snąć.

– Ja jestem Karen, mama Gen­nie, a to mój mąż, Ryan.

Łysy męż­czy­zna u boku pani McKen­ney wyglą­dał rów­nie ele­gancko jak ona, ale pró­bo­wał posy­łać mi groźne spoj­rze­nia, co było nawet dosyć zabawne. Gdyby spę­dził godzinę w pokoju z moim ojcem, toby wie­dział, że potrzeba nieco wię­cej wysiłku, aby mnie wystra­szyć.

– Nazwi­sko? – zapy­tał gło­sem ostrym jak brzy­twa.

– Lowell, pro­szę pana – odpar­łem spo­koj­nie.

– Ben­ja­min Lowell – powtó­rzył, jakby zapi­sy­wał men­talną notatkę. – Masz przy sobie jakiś doku­ment toż­sa­mo­ści, Ben­ja­minie?

Gene­vieve par­sk­nęła obru­szona.

– Tato!

– Ryan, pro­szę cię – poparła ją matka.

– No co? Zada­łem chło­pa­kowi nor­malne pyta­nie. To chyba nie zbrod­nia, że chcę wie­dzieć, z kim moja córka spę­dza czas.

– Prze­cież ci się przed­sta­wił! – odparła gniew­nie Gene­vieve.

Pan McKen­ney uniósł ręce w uspo­ka­ja­ją­cym geście.

– Nie krzycz, kocha­nie. Nie możesz mnie winić o to, że się mar­twię.

– Mamo, powiedz mu coś!

Uzna­łem, że to odpo­wiedni moment, aby wtrą­cić się do roz­mowy. Wycią­gną­łem port­fel z tyl­nej kie­szeni spodni i wygrze­ba­łem doku­ment.

– Spo­koj­nie, to nie jest dla mnie żaden pro­blem. Pro­szę, prawo jazdy. Może być?

Ryan McKen­ney wziął je z moich rąk i zmru­żył oczy, wczy­tu­jąc się w dane.

– Nie do wiary. – Gene­vieve ze skrzy­żo­wa­nymi rękami opa­dła na krze­sło, nie kry­jąc fru­stra­cji.

Potem zapa­dła prze­dłu­ża­jąca się cisza. Czu­łem się jak na prze­słu­cha­niu. Wsa­dzi­łem dło­nie do kie­szeni i opu­ści­łem nisko głowę, cze­ka­jąc, aż męż­czy­zna znaj­dzie w doku­men­cie to, czego szu­kał.

– Rocz­nik zero sześć – powie­dział w końcu. – Zaczą­łeś edu­ka­cję o rok za późno czy powta­rza­łeś klasę?

– Mamo! – Gen pisnęła, szu­ka­jąc wspar­cia.

– Powta­rza­łem. Wła­ści­wie teraz powta­rzam.

McKen­ney wydał z sie­bie pomruk, któ­rego inten­cji nie mogłem roz­szy­fro­wać.

– Chło­pak jest szczery, to chyba dobry znak – ode­zwała się Karen, ści­ska­jąc męża czule za ramię.

Ryan wciąż nie wyda­wał się prze­ko­nany. Obrzu­cił nie­przy­chyl­nym spoj­rze­niem moje roz­czo­chrane włosy, spraną bluzę i luźne dżinsy.

– Wyglą­dasz na kogoś, kto potra­fiłby zała­twić sobie fał­szywe doku­menty – oce­nił.

Gene­vieve ude­rzyła otwartą dło­nią w blat i wstała.

– Dosyć tego.

– Gen, bar­dzo cię pro­szę, opa­nuj się – skar­ciła ją matka.

– Mnie upo­mi­nasz? Serio? Zobacz lepiej, jak on się zacho­wuje! – Wystrze­liła pal­cem w kie­runku ojca.

– Rozu­miesz chyba, że po tym wszyst­kim po pro­stu się mar­twimy.

– Ale nie może­cie obra­żać mojego jedy­nego przy­ja­ciela! – Oczy Gen zaszły łzami. – Po pro­stu wyjdź­cie już stąd i daj­cie nam spo­kój!

Matka pró­bo­wała ją objąć, ale ona wyszar­pała się i opa­dła na krze­sło. Oparła łok­cie na stole i scho­wała twarz w dło­niach. Jej ciało drżało.

– Fan­ta­stycz­nie, Ryan, dopro­wa­dzi­łeś swoje dziecko do pła­czu. Mam nadzieję, że jesteś z sie­bie dumny – wark­nęła Karen, po czym opu­ściła pomiesz­cze­nie.

Męż­czy­zna zawie­sił wzrok na córce, a na jego twa­rzy malo­wały się wyrzuty sumie­nia. Nie­zręcz­nie było mi tak stać naprze­ciwko niego, ale uzna­łem, że naj­le­piej się nie ruszać i nie przy­po­mi­nać o swo­jej obec­no­ści. W końcu Ryan wes­tchnął z rezy­gna­cją i oddał mi doku­ment.

– No dobrze, uczcie się, dzieci. Tylko grzecz­nie.

Po tych sło­wach znik­nął, zosta­wia­jąc mnie sam na sam z pła­czącą dziew­czyną. Już nie wie­dzia­łem, co w tej sytu­acji było gor­sze: tkwie­nie tu z całą rodziną Gen czy zosta­nie samemu. Sta­łem tak jak zamro­żony, bo skąd mia­łem wie­dzieć, jak się zacho­wać?

W końcu zają­łem miej­sce obok niej.

– Prze­pra­szam – ode­zwa­łem się. – Nie chcia­łem spro­wo­ko­wać kłótni.

Gen par­sk­nęła, wciąż kry­jąc twarz w dło­niach.

– Nie wie­rzę. Mój tata potrak­to­wał cię jak śmie­cia, a ty i tak bie­rzesz winę na sie­bie?

– To jego dom. Jeśli mnie tu nie chce, to wyjdę. Nie powi­nie­nem zakłó­cać spo­koju.

– Prze­stań – wark­nęła i wresz­cie unio­sła na mnie czer­wone oczy. – Nikt nie ma prawa cię tak trak­to­wać. Ani moi rodzice, ani twoi, ani ludzie w szkole. Zacznij w końcu sta­wiać sie­bie na pierw­szym miej­scu, wyjdź z roli wiecz­nej ofiary, bo to się robi męczące.

Odsu­ną­łem się od niej zasko­czony. Gen pocią­gnęła nosem i odwró­ciła głowę do lap­topa.

– Dobra, koniec tego cyrku, wra­cajmy do…

– Co to było? – zapy­ta­łem, zanim dokoń­czyła. – Czy to była demon­stra­cja tego, przed czym mam się bro­nić? Nie pro­si­łem cię, żebyś się do mnie przy­cze­piła. Gdy­bym wie­dział, że będziesz robić mi ana­lizy psy­cho­lo­giczne, uciekł­bym od razu, gdy tylko cię zoba­czy­łem.

– Wiem, już wspo­mi­na­łeś, że jesteś dobry w ucie­ka­niu.

Krew pul­so­wała gniew­nie w moich żyłach, a mimo to na twa­rzy Gen poja­wił się nie­śmiały uśmiech, prze­bi­ja­jący się przez wciąż mokrą od łez twarz.

– Robimy pro­jekt? – zapy­tała.

Ski­ną­łem głową na zgodę, bo też mia­łem dosyć tej roz­mowy. Wzią­łem zeszyt, a gdy Gen cał­kiem już doszła do sie­bie, zaczę­li­śmy wymie­niać się pomy­słami. To było nowe doświad­cze­nie, któ­rego raczej nie polu­bię. Gen miała dużo mądrych rze­czy do powie­dze­nia, ale wola­łem robić wszystko sam.

Ledwo zdo­ła­li­śmy zapo­mnieć o incy­den­cie sprzed godziny, gdy mama Gen ponow­nie poja­wiła się w progu.

– Wszystko u was w porządku?

Cho­ciaż jej ton był bar­dzo miły, Gene­vieve cała się spięła.

– A co, spo­dzie­wa­cie się, że będzie ina­czej? – W jej gło­sie prze­bi­jało wyzwa­nie, a ja naprawdę nie chcia­łem być świad­kiem kolej­nej kłótni.

– Pani McKen­ney – ode­zwa­łem się. – Jeśli pani mąż nie czuje się kom­for­towo w związku z moją obec­no­ścią, mogę wyjść.

– Nie, skądże. Ryan jest tro­chę nado­pie­kuń­czy. Są powody do obaw, które nie mają nic wspól­nego z tobą. Nie bierz tego do sie­bie.

Wyda­wało się, że Gen zamie­rza coś powie­dzieć, ale matka nie dopu­ściła jej do głosu.

– Gen­nie, wiem, że cię to dener­wuje, więc posta­no­wi­li­śmy dać tej nowej sytu­acji kre­dyt zaufa­nia. Idziemy teraz z ojcem do kina, zosta­wiamy was na jakieś dwie, trzy godziny. W porządku?

Dziew­czyna wytrzesz­czyła na nią oczy.

– Zosta­wia­cie nas samych?

– A nie tego chcia­łaś?

– Chcia­łam, chcia­łam. Po pro­stu jestem zdzi­wiona tą nagłą zmianą decy­zji.

Karen wzru­szyła ramio­nami, uśmie­cha­jąc się czule.

– Tylko bądź­cie ostrożni. Zamknij­cie za nami drzwi i nikomu nie otwie­raj­cie, jasne?

– Nie mamy pię­ciu lat, mamo.

– Nie zaszko­dzi przy­po­mnieć. W lodówce macie zapie­kankę, pod­grzej­cie sobie na kola­cję. Do widze­nia, Ben­ja­mi­nie.

– Dzię­ku­jemy. Do widze­nia, pani McKen­ney.

Gene­vieve wyszła za matką, zosta­wia­jąc mnie samego. Gdy wró­ciła, zacho­wy­wała się jak nor­malna Gen. Sunęła w pod­sko­kach, pro­mie­nie­jąc z rado­ści.

Udzie­lił mi się jej uśmiech.

– Zga­duję, że to dla cie­bie duża sprawa? – zaga­iłem.

– Ta poka­zówka sprzed godziny, któ­rej nie­stety byłeś świad­kiem, to u nas stan­dard. Tak więc ow­szem, fakt, że chcą mnie zosta­wić z kimś, kogo wła­ści­wie nie znają, jest czymś nowym.

Odchy­li­łem się na krze­śle, stu­ka­jąc dłu­go­pi­sem w pod­bró­dek.

– Dobrze wie­dzieć, że wzbu­dzam takie zaufa­nie.

– Tylko nie wyko­rzy­stuj tego do nie­cnych celów.

Oboje uśmie­cha­li­śmy się głup­ko­wato. Gen posta­no­wiła nalać nam soku.

– Twoi rodzice nie zawsze byli tacy – rzu­ci­łem w prze­strzeń.

To był strzał. Nie zamie­rza­łem zada­wać pyta­nia, a ze stwier­dze­niem mogła zro­bić, co tylko chciała. Posta­wiła przede mną szklankę i wzięła duży łyk ze swo­jej.

– W Cle­ve­land stało się coś złego – wyznała w końcu. – Nie chcę o tym roz­ma­wiać. Po pro­stu od tam­tej pory mama i tata mają ogra­ni­czone zaufa­nie do mnie i do każ­dego, kto się do mnie zbliża. Nie spusz­czają mnie z oka nawet na chwilę.

Przy­ją­łem tę odpo­wiedź ski­nie­niem głowy.

– Gdy­byś kie­dyś chciała o tym poga­dać… – zaczą­łem, ale nie mia­łem pomy­słu, jak zakoń­czyć to zda­nie. Liczy­łem, że mi prze­rwie, ale ona wywier­cała mi dziurę w czole inten­syw­no­ścią swo­jego spoj­rze­nia.

– No, co dalej, Ben? Mia­łeś swój pierw­szy prze­jaw przy­ja­ciel­sko­ści. Tak dobrze ci szło.

Zaśmia­łem się pod nosem.

– Na razie tyle musi ci wystar­czyć.

Pochy­liła się, żeby pac­nąć mnie w ramię, ale źle oce­niła odle­głość. Trą­ciła łok­ciem szklankę, a ta zatań­czyła na kra­wę­dzi blatu, po czym prze­grała walkę z gra­wi­ta­cją. Sok poma­rań­czowy wylą­do­wał pro­sto na mojej blu­zie. Zerwa­łem się z miej­sca o sekundę za późno.

– Cho­lera! – Gen wzięła kilka list­ków papie­ro­wego ręcz­nika i zaczęła mnie nimi wycie­rać. – Prze­pra­szam, to nie było spe­cjal­nie. Zdej­mij ją, wrzucę szybko do pralki.

– Nie, luz, nie ma takiej potrzeby – zapew­ni­łem, cho­ciaż czu­łem, jak słodki napój przedarł się pod mate­ria­łem do mojej koszulki.

Gen miała minę, jak­bym wła­śnie przy­le­ciał z innej pla­nety.

– Jak to nie ma? Nie będziesz chyba sie­dział w brud­nych ubra­niach, które pew­nie już przy­kle­jają ci się do ciała.

Podra­pa­łem się po gło­wie, despe­racko szu­ka­jąc wyj­ścia z tej sytu­acji.

– W porządku. I tak chyba powi­nie­nem już iść.

Przez twarz dziew­czyny prze­biegł cień zro­zu­mie­nia, jakby ele­menty ukła­danki zna­la­zły swoje miej­sca. Pocią­gnęła mnie za rękaw.

– Chodź, dam ci coś na prze­bra­nie – popro­siła, gdy zaczą­łem się zbie­rać.

Zapro­wa­dziła mnie scho­dami na pię­tro. Jej sypial­nia niczym nie przy­po­mi­nała typo­wego pokoju osiem­na­sto­latki. Bra­ko­wało tam deko­ra­cji, roślin czy pla­ka­tów. Wystrój był na tyle surowy, że koja­rzył się bar­dziej z poko­jem hote­lo­wym niż domo­wym zaci­szem. Jedy­nym ele­men­tem zdo­bią­cym wnę­trze były poprzy­kle­jane na ramie lustra pola­ro­idy. Przyj­rza­łem się im, pod­czas gdy Gen grze­bała w komo­dzie. Na żad­nej z foto­gra­fii nie była sama. Mój wzrok przy­kuł kadr, na któ­rym do obiek­tywu pozo­wała grupa nasto­lat­ków. Dwie dziew­czyny, jedna znacz­nie młod­sza od dru­giej, i trzech chło­pa­ków. Jeden z nich był łysy, wysoki i napa­ko­wany wyglą­dał, jakby urwał się z filmu akcji. Dwóch pozo­sta­łych wzro­stem i budową ciała bar­dziej przy­po­mi­nało nor­mal­nych ludzi. Nachy­li­łem się do zdję­cia.

– To twoi przy­ja­ciele? – prze­rwa­łem ciszę.

Wyjąw­szy bluzę i koszulkę, Gen zamknęła komodę, po czym pode­szła bli­żej, żeby zoba­czyć, na co patrzę.

– Ach, tak. Moi głu­pole. – Jej usta roz­cią­gnęły się w uśmie­chu, za któ­rym bez wąt­pie­nia kryły się dobre wspo­mnie­nia. Wska­zała na pierw­szą dziew­czynę od lewej. – To Tina, obok jest Ron­nie. Chło­pak, który opiera się na jej ramie­niu, to jej brat Dom. Ten szczu­plutki to Louis, a tam z tyłu Stan.

– Stan – powtó­rzy­łem, patrząc na naj­wyż­szego gościa. – Wygląda groź­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki