Gdyby się nie wydarzyło - Courtney Walsh - ebook + książka

Gdyby się nie wydarzyło ebook

Walsh Courtney

5,0

Opis

Cody Boggs i Louisa Chambers przyrzekli sobie, że niezależnie od tego, jak potoczą się ich losy, wrócą pod latarnię morską na wyspie Nantucket w dniu swoich wspólnych trzydziestych urodzin. Jednak miało to miejsce, zanim doszło do wypadku, który zupełnie wywrócił ich życie.

Ścieżki tej dwójki przecinają się na kilka miesięcy przed umówioną datą. Cody trafił na wyspę jako zastępca dowódcy Straży Wybrzeża, a firma eventowa Louisy dostaje zlecenie od miejscowej jednostki. Razem planują regaty, które mają być okazją do kwesty oraz poprawy wizerunku Straży wśród lokalnej społeczności. Każde ich spotkanie wywołuje dreszcz emocji, jednak wspólna praca budzi wspomnienia dnia, w którym zginął ojciec Cody’ego. Na jaw wychodzą fakty, które stawiają pod znakiem zapytania ich dotychczasowe opinie i uczucia, jakie żywili wobec siebie i swoich bliskich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 465

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (5 ocen)
5
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, wzruszająca historia. Jestem nią tak zauroczona, że trudno mi nawet napisać coś sensownego w recenzji. Kibicowałam Lou oraz Cody'emu, razem z nimi płakałam i się śmiałam. Polecam, jak wszystkie książki tej autorki.
00
Kot-Filemon

Nie oderwiesz się od lektury

Nikt ich nigdy sobie nie przedstawił, nie poznali się też na żadnej imprezie, oni się po prostu znali od zawsze, od maleńkiego dziecka, urodzili się w ten sam dzień 30 czerwca i każde urodziny spędzali razem. Ich rodziny bardzo się przyjaźniły, każde wakacje spędzali razem. A oni od zawsze byli blisko ze sobą najpierw jako przyjaciele później jako para. Wydawałoby się para idealna, nic ich nie rozłączy, przetrwają każdą sytuację, ale byli tylko osiemnastolatkami gdzie wystarczyła jedna sytuacja, która doprowadziła do tragedii. Rozdzieliła tą dwójkę i ich rodziny na wiele lat. Wzajemne pretensje i obwinianie się czyja to była wina, Cody obwiniał o wszystko Louise, a ona uważała, że jest wszystkiemu winna. Byli za młodzi i bardzo zranieni żeby zrozumieć, że to był nieszczęśliwy wypadek i nikt nie jest tu winny. Louisa i Cody spotykają się ponownie po 12 latach od tamtej tragedii, ich pierwsze spotkanie, no cóż chyba oboje nie podejrzewali, że w takich okolicznościach przyjdzie im się sp...
00
rybcia0106

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: 
Is It Any Won­der
Au­tor: 
Co­urt­ney Walsh
Tłu­ma­cze­nie z ję­zyka an­giel­skiego: 
Mag­da­lena Pe­ter­son
Re­dak­cja: 
Do­mi­nika Wilk
Ko­rekta: 
Na­ta­lia Chro­bak-Le­cho­szest
Skład i opra­co­wa­nie gra­ficzne:
Anna Bro­dziak
Zdję­cie na okładce: © Mag­da­lena Wa­si­czek / Tre­vil­lion Ima­ges
Wek­tory: fre­epik / Fre­epik.com
ISBN 978-83-66977-55-6
© 2021 by Co­urt­ney Walsh 
© 2022 for the Po­lish edi­tion by Dre­ams Wy­daw­nic­two with per­mis­sion of Tyn­dale Ho­use Pu­bli­shers
Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
ul. Unii Lu­bel­skiej 6A, 35-016 Rze­szów
www.dre­am­swy­daw­nic­two.pl
Rze­szów 2023, wy­da­nie I
Druk: Dru­kar­nia Skle­niarz
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana,
prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej,
elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

Dla mo­ich czy­tel­ni­ków, z któ­rych wielu

stało się mo­imi przy­ja­ciółmi.

Je­stem Wam ogrom­nie wdzięczna.

Pro­log

Sza­nowny Pa­nie Boggs!

Mi­nęło już pięć lat od Pań­skiej śmierci, a ja od tam­tej pory co­dzien­nie o Panu my­ślę. Kiedy za­my­kam oczy, mogę so­bie wy­obra­zić, że mam dzie­sięć lat, a Pan jest na plaży i bu­duje zamki z pia­sku ze mną i z Co­dym.

Inni ro­dzice ni­gdy nie mieli ochoty się z nami ba­wić, a Pan za­wsze był chętny. Pew­nie nie lu­bił Pan za­ko­py­wa­nia w pia­sku aż po szyję… ale po­zwa­lał Pan nam to ro­bić. Na­wet uśmie­chał się Pan wtedy do zdjęć.

Nie mogę prze­stać my­śleć, że to, co się stało, to moja wina. Przy­naj­mniej po­śred­nio. To zna­czy, pro­szę mnie nie zro­zu­mieć źle. Nie zno­szę, kiedy na fil­mach lu­dzie wy­dają się za­ła­mani, bo mają po­czu­cie winy z po­wodu cze­goś, co ewi­dent­nie nie jest ich winą. Ale to, co się stało z Pa­nem, było w ja­kiś spo­sób z mo­jej winy, prawda?

To chyba nic dziw­nego, że chcia­ła­bym to cof­nąć? Chcia­ła­bym po­wie­dzieć, że jest mi przy­kro. Chcia­ła­bym jakby przewi­nąć film i zmie­nić cały tam­ten wieczór. Zra­ni­łam Pana. Zra­ni­łam Cody’ego. Zra­ni­łam pa­nią Boggs i Mar­ley. Zra­ni­łam na­wet mo­ich ro­dzi­ców, po­nie­waż w chwili, kiedy po­wie­dzieli nam, że Pan nie żyje, wszystko się zmie­niło. Było tak, jak­by­śmy wpa­dli do słoja z me­lasą, jak­by­śmy się po­ru­szali w zwol­nio­nym tem­pie i prze­dzie­rali się przez gę­stą chmurę smutku.

Czy ta chmura kie­dyś znik­nie? Czy bę­dzie za­wsze smut­nym przy­po­mnie­niem tego, że de­cy­zja głu­piej dziew­czyny mo­gła mieć wpływ na ży­cie tylu lu­dzi i znisz­czyć tyle przy­jaźni?

Nie wiem. Nie wiem też, dla­czego to pi­szę. Nie prze­czyta Pan prze­cież tych słów. Jed­nak to po­maga, przy­naj­mniej tro­chę. Czuję się le­piej, kiedy mogę to wy­ra­zić. Kiedy mogę po­wie­dzieć, jak bar­dzo mi przy­kro z po­wodu tego, co zro­bi­łam.

Mam na­dzieję, że pew­nego dnia wy­ba­czy mi Pan. Że wszy­scy mi wy­ba­czy­cie.

Z wy­ra­zami sza­cunku

Lo­uisa

Roz­dział 1

SIE­DEM LAT PÓŹ­NIEJ

To nie miao się wy­da­rzyć.

Nie żeby te­raz był czas na za­sta­na­wia­nie się nad tym. Nie przy na­ra­sta­ją­cych fa­lach, wie­ją­cym wie­trze i od­pły­wa­ją­cym wio­śle, po­py­cha­nym co­raz da­lej przez sztorm, któ­rego nie prze­wi­działa.

Lo­uisa Cham­bers wzięła gwał­towny od­dech, a fala wez­brała i roz­biła się na jej gło­wie. Wierz­gała no­gami w wo­dach cie­śniny Nan­tuc­ket, wdra­pu­jąc się z wy­sił­kiem na de­skę.

To miał być spo­kojny po­ra­nek na wo­dzie.

Wes­tchnęła. Oj­ciec byłby na nią wście­kły, gdyby zgi­nęła, pły­wa­jąc na de­sce. Po­wie­działby: „Ile razy ci mó­wi­łem, że­byś za­kła­dała ka­mi­zelkę ra­tun­kową? Nie igra się ze śmier­cią, Ki­ciu”.

Na­dal mó­wił do niej „Ki­ciu”. Chyba by jej tego bra­ko­wało, gdyby umarła.

Sama aż za do­brze zda­wała so­bie sprawę z praw­dzi­wo­ści śmierci i nie po­trze­bo­wała, żeby jej o tym przy­po­mi­nać. Ale może śmierć mu­siała się do­wie­dzieć, że Lo­uisa się jej nie boi.

Nie boję się. Je­stem silna. Je­stem sil­niej­sza, niż wy­glą­dam.

Po­now­nie zmu­siła się do za­cho­wa­nia spo­koju. Wio­sło ofi­cjal­nie prze­pa­dło.

Nie była da­leko od plaży Ma­da­ket. Za­mie­rzała trzy­mać się de­ski i do­pły­nąć tam, po­ru­sza­jąc no­gami. Było wcze­śnie, tuż po wscho­dzie słońca, ale ktoś pew­nie za­raz wsta­nie. Może pan Dal­las ze swoim gol­den re­trie­ve­rem. Albo ktoś z McGu­ire’ów.

Jed­nak wiatr na­si­lił się i spy­chał ją w prze­ciw­nym kie­runku, na głęb­szą, bar­dziej wzbu­rzoną wodę. Brzeg sta­wał się co­raz od­le­glej­szy, a fale zno­siły ją jesz­cze da­lej.

Ręka ze­śli­zgnęła się jej z de­ski. Z tru­dem wzięła od­dech, kiedy fala chlu­snęła jej w twarz.

„Ile razy ci mó­wi­łem, że­byś za­kła­dała ka­mi­zelkę ra­tun­kową?”

Głos ojca za­brzmiał jej w uchu, tym ra­zem gło­śniej – i słusz­nie. Po­winna go była po­słu­chać. Po­winna…

Chlust. Ko­lejna fala. Tym ra­zem wy­peł­niła jej usta wodą. Lo­uisa ją wy­pluła i wdra­pała się na de­skę, le­d­wie się jej trzy­ma­jąc, a woda znowu w nią ude­rzyła.

Za­kasz­lała, chwy­ta­jąc się de­ski z ca­łych sił i roz­glą­da­jąc się wo­kół. Brzeg, ho­ry­zont, otwarte mo­rze.

Nic.

Wła­śnie wtedy za­częła so­bie uświa­da­miać, że tak na­prawdę może być w nie­bez­pie­czeń­stwie. To wtedy po­my­ślała: Mogę tu zgi­nąć.

Kto za­jąłby się przy­ję­ciem rocz­ni­co­wym Tim­mon­sów, gdyby umarła? Jak udo­wod­ni­łaby Eri­cowi, że mię­dzy nimi już nic nie było, na­wet je­śli w rze­czy­wi­sto­ści nie miała do końca pew­no­ści? Kto by pod­le­wał ten głupi kwia­tek do­nicz­kowy, który za­mó­wiła jej matka z firmy Va­lero and Sons, „bo je­śli kie­dy­kol­wiek chcia­ła­byś mieć dzieci, mu­sisz ćwi­czyć utrzy­ma­nie cze­goś przy ży­ciu”?

Chciała mieć dzieci, więc za­le­żało jej, żeby ro­ślina prze­żyła.

Uło­żyła się tu­ło­wiem na de­sce i pró­bo­wała nie my­śleć o re­ki­nach. Sta­rała się przy­wo­łać w my­ślach coś we­sel­szego.

„Plaże na wy­spie Nan­tuc­ket zo­staną za­mknięte po co naj­mniej kil­ku­na­stu przy­pad­kach za­uwa­że­nia re­ki­nów”. Był to na­głó­wek ar­ty­kułu, na jaki na­tknęła się w sieci za­le­d­wie dwa ty­go­dnie temu. Czy re­kiny znik­nęły? Czy wła­śnie te­raz ją ota­czały?

Po­tem, na­gle, w jej gło­wie za­świ­tał ob­raz uśmiech­nię­tego Da­niela Bog­gsa.

Czy to tak się pan czuł, pa­nie Boggs?

Ten ob­raz nie miał jej wy­stra­szyć. Nie te­raz, kiedy tak do­brze so­bie ra­dziła. Jed­nak fala rzu­ciła ją do przodu. Le­dwo utrzy­mała de­skę. Za­mknęła oczy i za­częła się mo­dlić.

W tej chwili po­trze­bo­wała cudu.

Pan Boggs praw­do­po­dob­nie mo­dlił się o to samo, a wiemy, jak to się skoń­czyło.

Może wła­śnie na to za­słu­gi­wała. Może to była za­płata za to, co zro­biła. Może w ten spo­sób Bóg przy­po­mi­nał jej, że dzia­ła­nia niosą za sobą kon­se­kwen­cje.

Dzia­ła­nia ta­kie jak nie­za­ło­że­nie ka­mi­zelki ra­tun­ko­wej. Albo zła­ma­nie ko­muś serca.

Od ilu już lat pró­bo­wała na­pra­wić swoje błędy? Czy kie­dy­kol­wiek by się to udało? Czy uzy­ska­łaby prze­ba­cze­nie?

Uświa­do­miła so­bie, że w zwy­kłe dni świet­nie jej wy­cho­dziło od­su­wa­nie od sie­bie tych my­śli. Prawdę mó­wiąc, za­zwy­czaj na­wet nie mu­siała się o to sta­rać.

Naj­wi­docz­niej zmie­rze­nie się z koń­cem ży­cia przy­no­siło coś ta­kiego. Głę­bo­kie za­nu­rze­nie się w sprawy, któ­rych sku­tecz­nie uni­kała. Tak jakby nie było waż­niej­szych rze­czy, o któ­rych trzeba my­śleć. Na przy­kład prze­ży­cie.

Gdyby tylko wie­działa, jak to zro­bić.

Pa­nie, je­stem nie­mal pewna, że nie za­słu­guję na ra­tu­nek, i nie mam w zwy­czaju pro­sić o po­moc, o czym chyba wiesz. By­łoby jed­nak wspa­niale, gdy­byś zmie­nił kie­ru­nek wia­tru i po­pchnął mnie w stronę brzegu.

Fale po­ry­wały ją jed­nak co­raz da­lej.

Miała po­dej­rze­nie, że na cuda był obec­nie duży po­pyti może po pro­stu nie na­de­szła jej ko­lej. Kur­czowo trzy­mała się de­ski; wzma­gał się w niej strach. Gdzieś w głębi przy­bie­rała na sile pa­nika, a ona pró­bo­wała nie po­zwo­lić, żeby ją ogar­nęła.

Chciała zro­bić w my­ślach li­stę, tak jak za­wsze, kiedy usi­ło­wała ła­go­dzić lęk.

Wez­brała ko­lejna fala, a ona krzyk­nęła (cho­ciaż nie na­le­żała do osób, które to zwy­kle ro­biły, więc sama była za­sko­czona), ale woda usta­bi­li­zo­wała ją i po­zwo­liła ja­koś utrzy­mać de­skę.

Li­sta. Do­brze… jaka li­sta? „Rze­czy do zro­bie­nia” wy­da­wały się w obec­nej sy­tu­acji do­syć bez­ce­lowe.

Ko­lejna fala i Lo­uisa po­łknęła wodę. Za­kasz­lała mocno, po czym wzięła od­dech.

Rze­czy, któ­rych ża­łuję, że nie zro­bi­łam w ży­ciu. Li­sta spo­rzą­dzona na chwilę przed nie­uchron­nie zbli­ża­jącą się śmier­cią.

Szkoda, że nie za­ło­ży­łam ka­mi­zelki ra­tun­ko­wej.

Szkoda, że nie spraw­dzi­łam pro­gnozy po­gody.

Szkoda, że nie uży­łam wo­do­od­por­nego tu­szu do rzęs (bo kiedy znajdą moje ciało, miło by było nie wy­glą­dać tak tru­pio).

Szkoda, że zmar­no­wa­łam tyle czasu na Erica An­der­sona.

Szkoda, że nie prze­pro­si­łam.

Szkoda, że nie wy­sła­łam li­stów.

Szkoda, że nie do­ży­łam do trzy­dzie­stych uro­dzin.

Prze­cież przez dwa­na­ście lat za­sta­na­wiała się, czy on się tam zjawi. A może tam­ten pakt po­szedł dawno w za­po­mnie­nie, zo­stał odło­żony gdzieś na samo dno.

Ko­lejna fala zu­peł­nie przy­kryła Lo­uisę i wcią­gnęła na tak długo, że ko­bieta była pewna, że już zgu­biła drogę na po­wierzch­nię, do po­wie­trza. Ale nie. Jesz­cze jedno szarp­nię­cie i znowu można było na­brać tego cu­dow­nego tlenu.

Wzięła gwał­towny od­dech, po czym za­kasz­lała.

Szkoda, że się nie za­ko­cha­łam.

Spoj­rzała na niebo, które stało się szare i po­chmurne. Nie zda­wała so­bie sprawy, że ża­łuje aż tylu rze­czy. Szczę­kały jej zęby i za­częła od­czu­wać zmę­cze­nie. Fale da­wały jej w kość. Pra­wie się już pod­dała, kiedy za­uwa­żyła świa­tło – gdzieś tam w cie­śni­nie była łódź.

Pró­bo­wała pod­nieść rękę, ale była ona bar­dzo ciężka. Sta­rała się wcią­gnąć na de­skę, ale nie miała siły. Może jed­nak wcale nie szło jej aż tak do­brze. Może już pra­wie umarła. Zer­k­nęła w po­szu­ki­wa­niu bia­łego świa­tła, ale nic nie zo­ba­czyła.

Może białe świa­tła były je­dy­nie dla lu­dzi, któ­rzy nie mieli na su­mie­niu czy­jejś śmierci.

Nie upo­rała się z tym aż do tego mo­mentu ży­cia, cho­ciaż wy­da­wało się, że nie bę­dzie ono trwać dużo dłu­żej. Chyba że ktoś w tam­tej ło­dzi był od­po­wie­dzią na jej mo­dli­twę.

Mu­siała po­zo­stać przy­tomna. Mu­siała się trzy­mać. Mu­sieli ją zo­ba­czyć.

Pro­szę, za­uważ­cie mnie.

Łódź prze­ci­nała fale, wal­czyła z wia­trem, a Lo­uisa jesz­cze raz spró­bo­wała po­ma­chać.

Szkoda, że się nie za­ko­cha­łam.

To miała być zwy­kła pro­ce­dura. Lato na Nan­tuc­ket na­wet się nie za­częło, ale kiedy Cody Boggs zo­ba­czył żółte wio­sło uno­szące się na wo­dzie, po­czuł ści­śnię­cie w brzu­chu.

Chwilę wcze­śniej do­stali zgło­sze­nie od ko­goś z plaży, że w wo­dzie praw­do­po­dob­nie ktoś jest.

– Trudno do­kład­nie stwier­dzić – po­wie­dział roz­mówca. – Ale po­my­śla­łem, że po­wi­nie­nem za­dzwo­nić. Je­śli to ja­kiś czło­wiek, jest w nie­bez­pie­czeń­stwie.

Cody wła­śnie pły­nął, po raz pierw­szy na ło­dzi ra­tow­ni­czej ra­zem z za­łogą, więc szybko ru­szyli w kie­runku zgło­szo­nej osoby. Mieli już zre­zy­gno­wać, kiedy Cody za­uwa­żył to coś. Wio­sło, ale bez ka­jaka. Żad­nej de­ski czy ka­noe, żad­nej osoby.

Dziwne.

– Zwol­nij – po­wie­dział do ster­nika. Zer­k­nął na jed­nego z bos­ma­nów. – Wi­dzisz to?

Na czole męż­czy­zny po­ja­wiła się zmarszczka.

– Wio­sło? Tak.

– Ro­zej­rzę się. – Prze­pchnął drzwi wa­ha­dłowe i ru­szył na po­kład, gdzie stało po­zo­sta­łych dwóch męż­czyzn.

– Wi­dzisz coś?

– Nie je­stem pewny. – Cody przy­glą­dał się wo­dzie przez lor­netkę, wy­pa­tru­jąc ja­kie­go­kol­wiek znaku. Za­trzy­mał wzrok na brzegu Nan­tuc­ket.

Je­dy­nego miej­sca, co do któ­rego przy­się­gał so­bie, że nie bę­dzie tam sta­cjo­no­wał. Je­dy­nego miej­sca, w któ­rym był po­trzebny.

Wio­sło pod­sko­czyło w wo­dzie. Wiatr się wzmógł, tak jak to się zda­rzało, kiedy po­goda zmie­niała się bez ostrze­że­nia.

Można było po­my­śleć, że dzi­siaj na wo­dzie bę­dzie przy­zwo­icie. Sam by tak uznał w pierw­szym od­ru­chu, wie­dział jed­nak, że oceanowi nie wolno ni­gdy ufać.

Ster­nik skrę­cił i pro­wa­dził łódź rów­no­le­gle do wy­spy, mi­ja­jąc plażę Ma­da­ket. Nie było wi­dać ni­kogo w nie­bez­pie­czeń­stwie. Jed­nak nikt z za­łogi nie chciał wró­cić do bazy, nie ma­jąc naj­pierw ab­so­lut­nej pew­no­ści, że zro­bili wszystko, żeby upew­nić się, że ni­kogo tu­taj nie było.

Cody prze­niósł wzrok z plaży na ocean i przy­glą­dał się nie­prze­bra­nym wo­dom, do­szu­ku­jąc się wszel­kich oznak ży­cia.

Nic.

Jego in­tu­icja za­zwy­czaj nie za­wo­dziła. Był za­wsze go­towy na to, że wiatr się może zmie­nić – za­równo na wo­dzie, jak i w ży­ciu.

Ster­nik otwo­rzył drzwi do ka­biny.

– Wra­camy do bazy?

– Wy­płyń jesz­cze tro­chę da­lej – od­krzyk­nął Cody.

Męż­czy­zna wy­ko­nał po­le­ce­nie, a Cody wy­szep­tał mo­dli­twę. Tę, z ja­kiej zwy­kle ko­rzy­stał w ta­kich sy­tu­acjach.

Pa­nie, je­śli mogę ko­goś ura­to­wać, po­pro­wadź mnie do tej osoby.

Pły­nęli, a wiatr po­py­chał czter­dzie­sto­sied­mio­sto­pową łódź jak ja­kąś szma­cianą lalkę. Od­da­lili się od brzegu, a Cody odło­żył lor­netkę i zdał się na wła­sny wzrok, żeby zna­leźć ko­goś, kto mógł być w nie­bez­pie­czeń­stwie.

Oczy, in­tu­icja i Bóg. Im za­wsze ufał naj­bar­dziej.

Może fak­tycz­nie ni­kogo nie było. Może tym ra­zem in­tu­icja go za­wio­dła.

– Nie ma tu ni­kogo, sze­fie – za­wo­łał je­den z człon­ków za­łogi, Jes­sup. – Wiatr robi się co­raz okrop­niej­szy. Po­win­ni­śmy za­wró­cić.

Cody sta­nął mocno na po­kła­dzie, a przez burtę wlała się woda. Tak, okropny dla nich, ale śmier­tel­nie nie­bez­pieczny dla ko­goś, kto był w oce­anie bez wio­sła.

Może wio­sło zo­stało zmyte z czy­je­goś po­mo­stu. A może ktoś już zgi­nął, a oni zna­leźli się tam za późno.

Kiedy ko­lejna fala za­chwiała ło­dzią, sto­jący obok niego męż­czyźni stra­cili rów­no­wagę i zła­pali się re­lingu. Cody nie po­ru­szył się na­wet o cen­ty­metr.

Łódź znów się prze­chy­liła, a on wy­pa­trzył przed nimi coś czer­wo­nego. Pod­niósł rękę, po czym zwró­cił się do ster­nika, który za­uwa­żył to samo i te­raz pę­dził w tam­tym kie­runku.

To mo­gło nie być nic. Ale co, je­śli było ina­czej?

Czer­wony obiekt znik­nął, a Cody po­now­nie wziął lor­netkę i przyj­rzał się uważ­nie wo­dzie. Fale po­kryte białą pianą roz­pro­szyły się, a on znów zo­ba­czył obiekt. Tym ra­zem miał już pew­ność, że nie był to ka­wa­łek wy­rzu­co­nego pla­stiku, tylko de­ska, któ­rej ucze­piony był czło­wiek.

Tam­ten męż­czy­zna z plaży miał ra­cję. Ktoś był w wo­dzie.

Ster­nik po­woli po­pro­wa­dził łódź bli­żej ko­biety, a Cody sku­pił na niej wzrok. Kiedy byli wy­star­cza­jąco bli­sko, je­den z człon­ków za­łogi rzu­cił jej koło ra­tun­kowe. Ko­bieta się­gnęła po nie, ale fala ode­pchnęła je poza jej za­sięg.

– Wy­gląda na zmę­czoną – po­wie­dział Cody, bar­dziej chyba do sie­bie. Jak długo już tu była?

Serce za­biło mu szyb­ciej. Miał od­po­wied­nie prze­szko­le­nie, ale za­wsze była w nim ja­kaś część, która mu­siała uspo­koić jego my­śli, kiedy w grę wcho­dził ocean.

Była też część pełna wście­kło­ści wo­bec mor­skich od­mę­tów. Taka, która nie chciała po­zwo­lić, żeby wy­grały.

Jego ko­lega przy­cią­gnął koło ra­tun­kowe i spró­bo­wał jesz­cze raz, ale bru­talne fale za­lały głowę ko­biety i wcią­gnęły ją pod po­wierzch­nię. Ręka ze­śli­zgnęła jej się z de­ski. Wal­czyła te­raz, żeby ją utrzy­mać.

Fale po­now­nie ją za­lały, a po ko­lej­nym ude­rze­niu wy­nu­rzyła się je­dy­nie de­ska.

Cody nie zo­stał mia­no­wany do­wódcą z po­wodu swo­jej im­pul­syw­no­ści. Wręcz prze­ciw­nie. Był bar­dzo opa­no­wany. Za­cho­wy­wał spo­kój w ob­li­czu nie­bez­pie­czeń­stwa i był z tego dumny.

Może wy­spa Nan­tuc­ket go za­uro­czyła i po­zba­wiła owo­ców pracy, jaką wy­ko­nał przez dwa­na­ście lat, żeby po­ra­dzić so­bie z tym, co za­brał mu ocean. Jak ina­czej można wy­tłu­ma­czyć to, że chwy­cił oku­lary ochronne i wsko­czył do roz­sza­la­łej wody, żeby ko­bieta nie uto­nęła?

Zde­ter­mi­no­wany, żeby nie po­zwo­lić wy­grać dzi­siaj oce­anowi.

Su­nął przez wodę, nie da­jąc się spo­wol­nić sil­nemu sztor­mowi. Był przy­go­to­wany do cze­goś ta­kiego. Dla cze­goś ta­kiego żył. Aby po­wstrzy­my­wać ocean przed po­chła­nia­niem lu­dzi. To był jego cel, a on nie lu­bił prze­gry­wać.

Woda nie miała prawa za­szko­dzić tej ko­bie­cie, na­wet je­śli była ona na tyle nie­roz­sądna, że wy­pły­nęła, nie spraw­dza­jąc wcze­śniej pro­gnozy po­gody.

Nie dzi­siaj, oce­anie. Je­śli ją chcesz, naj­pierw bę­dziesz mu­siał upo­rać się ze mną.

Uchwy­cił się koła ra­tun­ko­wego, które było przy­cze­pione do ło­dzi, a ko­bieta wy­nu­rzyła się kilka me­trów da­lej, wy­pchnięta przez roz­gnie­wane fale. Wy­glą­dało na to, że już nie pły­wała. Cody rzu­cił się w jej stronę i zła­pał ją pod ręce, a tym­cza­sem fala ude­rzyła w nich oboje.

Trzy­mał się koła ra­tun­ko­wego, a dwóch człon­ków za­łogi cią­gnęło ich do sie­bie. Do­tarli do ło­dzi i męż­czyźni po­mo­gli im się do­stać na po­kład.

Na­tych­miast przy­stą­pili do ak­cji. Cody szybko zdjął oku­lary i za­czął spraw­dzać, czy ko­bieta od­dy­cha. Jej ciało było bez­władne, a puls le­dwo wy­czu­walny.

– Niech pan po­zwoli so­bie po­móc – ode­zwał się je­den z męż­czyzn, a do­piero wtedy Cody uświa­do­mił so­bie, że wy­ko­ny­wał te­raz za­da­nia, które po­winny na­le­żeć do ca­łej za­łogi, i pew­nie bę­dzie mu­siał za to póź­niej od­po­wie­dzieć.

Nie zwa­żał na to. Może miał coś do udo­wod­nie­nia. Może to wła­śnie temu oce­anowi i tej wy­spie trzeba było przy­po­mnieć, że go już nie po­ko­nają.

Raz, dwa, trzy – li­czył w my­ślach, wy­ko­nu­jąc sztuczne od­dy­cha­nie. Żad­nej re­ak­cji.

Nie był to naj­lep­szy po­czą­tek służby w Nan­tuc­ket. Wró­cić po tylu la­tach tylko po to, żeby prze­grać pierw­szego dnia? To się nie mo­gło stać.

Po­now­nie przy­ło­żył usta do jej ust. Raz, dwa, trzy.

– Spóź­ni­li­śmy się – ode­zwał się ktoś z za­łogi.

Cody po­trzą­snął głową, a wła­śnie wtedy ko­bieta otwo­rzyła oczy, po czym kasz­ląc, wy­pluła sporo wody. Od­wró­cił ją.

Pod­pły­nęła do nich jesz­cze jedna łódź ra­tow­ni­cza, a Cody aż wes­tchnął z ulgą. Dzięki Ci, Pa­nie.

Ko­bieta po­now­nie za­kasz­lała, po czym spró­bo­wała usiąść. Nie była drobna i wą­tła, ale umię­śniona i wy­spor­to­wana – osoba, dla któ­rej ak­tyw­ność fi­zyczna była czę­ścią co­dzien­nego ży­cia. Czy bę­dzie wście­kła, kiedy się zo­rien­tuje, że trzeba ją było ra­to­wać? Wiele ko­biet tak miało.

Jed­nak kiedy się po­ru­szyła i skie­ro­wała na niego spoj­rze­nie błę­kit­nych oczu, nie zna­lazł w nim gniewu ani iry­ta­cji. Roz­po­znała go.

– Cody?

Od­chy­lił się i przy­siadł na pię­tach, po czym za­czął się jej uważ­nie przy­glą­dać. Pie­gom na no­sie, wło­som po­ciem­nia­łym od wody mor­skiej i zna­jo­mym oczom ja­snym jak niebo.

– Lo­uisa? – Jej imię le­dwo wy­do­było mu się z ust, nie­mal jak szept.

– Zna­cie się? – Jes­sup przy­klęk­nął obok.

Nie ode­rwała od niego oczu, od­kąd wy­po­wie­działa jego imię.

Czy w jej gło­wie też prze­la­ty­wała te­raz cała ich hi­sto­ria? Czy za­sta­na­wiała się, co się z nim działo? Kogo ko­chał? Dla­czego wró­cił? Dla­czego ni­gdy nie za­dzwo­nił? Czy chciała wie­dzieć, jak on i jego ro­dzina po­ra­dzili so­bie po tym, jak wy­je­chali z wy­spy? A może my­ślała o tam­tym głu­pim pak­cie, jaki za­warli lata temu? Kiedy jesz­cze wszystko było pro­ste i wy­da­wało się, że nie bę­dzie dnia, gdy nie będą ra­zem?

Oczy­wi­ście, moż­liwe, że nie za­sta­na­wiała się nad żadną z tych rze­czy. Może po pro­stu my­ślała, że był idiotą, bo po­wie­dział to, co wtedy po­wie­dział.

Mia­łaby ra­cję.

Ale ist­niał też cały świat, któ­rego nie ro­zu­miała, a on nie za­mie­rzał go jej ob­ja­śniać. Wstał.

Jej wzrok po­dą­żył za nim.

Nie po­do­bało mu się to. Nie lu­bił, kiedy na niego pa­trzono. Kiedy był za­uwa­żany. A na pewno nie przez Lo­uisę Cham­bers.

Za­łoga dru­giej ło­dzi we­szła na ich po­kład i wzięła się do pracy. Wkrótce Lo­uisa miała zo­stać za­brana do szpi­tala.

A kiedy już jej nie bę­dzie, Cody może znowu za­cznie od­dy­chać.

Roz­dział 2

Lo­uisa sie­działa w cie­płym szpi­tal­nym łóżku i za­sta­na­wiała się, czy mo­głaby opa­ten­to­wać nowy mo­del szpi­tal­nej ko­szuli, w któ­rej można by wy­glą­dać nieco le­piej niż w na­mio­cie, w który była w tej chwili przy­odziana.

Nie żeby jej strój miał ja­kieś zna­cze­nie, po­nie­waż, bądźmy szcze­rzy, praw­dzi­wym ce­lem było przy­wró­ce­nie jej zdro­wia. Jed­nak, na­prawdę, to chyba nie prze­sada, żeby dziew­czyna mo­gła do­stać ubra­nie, które mia­łoby cho­ciaż odro­binę kształtu? Przy dłu­gich wło­sach, splą­ta­nych od sło­nej wody mor­skiej, i na­dal bla­dej twa­rzy, po­nie­waż do­piero co otarła się o śmierć, sko­rzy­sta­łaby z wszyst­kiego, co mo­głoby jej po­móc.

Uświa­do­miła so­bie, że te my­śli były zu­peł­nie nie w jej stylu. Zrzu­cała to na fakt, że nie­mal uto­nęła. Prawdę mó­wiąc, ob­wi­niała Cody’ego Bog­gsa. Męż­czy­znę, który ura­to­wał jej ży­cie.

Po przy­by­ciu do szpi­tala zo­stała zba­dana, a jej stan oce­niono jako „do­bry”. W re­zul­ta­cie cze­kała te­raz na wy­pi­sa­nie z od­działu ra­tun­ko­wego przez mło­dego le­ka­rza, który wy­glą­dał jak dwu­na­sto­letni Do­ogie How­ser, i oznajmił, że chciałby ją po­ob­ser­wo­wać jesz­cze przez kilka go­dzin, za­nim wypuści ją do domu.

– Chcemy się upew­nić, że wszystko z pa­nią w po­rządku – po­wie­dział, kiedy umie­ścili ją w sali.

Za­sta­na­wiała się, czy po­winna mu dać li­zaka, bo dzie­ciaki zwy­kle je lu­biły.

Kiedy się tak ze­sta­rzała? A może nie była stara. Może je­dy­nie czuła się staro, po­nie­waż zbli­żała się już do trzy­dziestki, a na­dal była sama, jak w dniu, kiedy się uro­dziła. I miała na so­bie nie­wiele wię­cej ubrań niż wtedy.

Do sali we­szła pie­lę­gniarka, a Lo­uisa za­uwa­żyła nie­wiel­kie zgro­ma­dze­nie w ko­ry­ta­rzu.

– Wia­do­mo­ści do­wie­działy się o śmia­łej ak­cji ra­tun­ko­wej – po­wie­działa ko­bieta z wes­tchnie­niem. Miała pla­kietkę z imie­niem „Kiki”, krót­kie włosy i sze­roki, pro­mienny uśmiech. – Taki przy­stojny ra­tow­nik. Ale z pani szczę­ściara. – Za­ło­żyła Lo­uisie man­kiet na ra­mię i za­częła jej mie­rzyć ci­śnie­nie.

– Tak. Szczę­ściara.

Kiki unio­sła brwi.

– Wi­działa go pani bez tych wszyst­kich sprzę­tów? My­śla­łam, że wy­cią­gnął pa­nią z wody ja­kiś grecki bóg – stwier­dziła.

Lo­uisa do­strze­gła Cody’ego przez szybkę w drzwiach i wtedy na­po­tkała jego wzrok. Oczy męż­czy­zny nie­mal się w nią wwier­ciły, więc zo­stało jej pra­wie tyle tlenu, ile miała, kiedy była pod wodą.

Od­wró­cił wzrok, ale miał po­ważną minę.

Cody nie za­wsze był po­ważny. Po­dej­rze­wała, że to ona miała z tym coś wspól­nego. A może nie. (Cóż za aro­gan­cja, żeby tak po­my­śleć!) Może po pro­stu do­rósł i jej po­czy­na­nia nie sta­no­wiły dla niego żad­nej róż­nicy.

Jed­nak wie­działa, że to nie­prawda. Wie­działa, po­nie­waż na­dal czuła mocne ukłu­cia wy­rzu­tów su­mie­nia. Wie­działa, bo to ona była tym, kto wszystko znisz­czył.

Kiki roz­wo­dziła się nad mię­śniami Cody’ego (które, szcze­rze mó­wiąc, były im­po­nu­jące) oraz jego ciem­nymi wło­sami i oczami.

– On ma w so­bie ja­kąś ta­jem­ni­czość. Chcia­łaby pani, że­bym go tu przy­pro­wa­dziła? Prze­cież ura­to­wał pani ży­cie.

– Nie – ucięła Lo­uisa. Kiki za­trzy­mała się przy tym, co wła­śnie ro­biła (co ona tak na­prawdę ro­biła?) i wpa­try­wała się w nią. Lo­uisa gwał­tow­nie się po­ru­szyła. – Dzię­kuję, ale po­roz­ma­wiam z nim za ja­kiś czas.

Kiki wzru­szyła ra­mio­nami.

– Jak pani chce. Gdyby cho­dziło o mnie, szu­ka­ła­bym każ­dej moż­li­wej oka­zji, żeby po­ga­dać z tym fa­ce­tem. Może na­wet dać mu mój nu­mer. – Za­śmiała się. – To zna­czy, gdy­bym była nie­za­mężna. Ale nie je­stem. Je­stem szczę­śliwą mę­żatką. Ale pani nie ma ob­rączki, więc my­ślę, że po­winna pani spró­bo­wać.

Lo­uisa za­mknęła oczy. Żeby ze wszyst­kich lu­dzi to wła­śnie on po­ja­wił się jako od­po­wiedź na jej mo­dli­twę. Czy Bóg pró­bo­wał ro­bić so­bie z niej ja­kieś zło­śliwe żarty? Czy rzu­casz mi tym wszyst­kim w twarz? Jęk­nęła.

– Do­brze się pani czuje? – spy­tała Kiki.

Jesz­cze stąd nie po­szła?

– Prze­pra­szam, tak. Jak długo mu­szę cze­kać, za­nim będę mo­gła iść do domu?

– Nie po­tra­fię od­po­wie­dzieć, ale po­szu­kam le­ka­rza.

Lo­uisa po­now­nie po­ło­żyła głowę na po­duszce. Jej ro­dziny nie było jesz­cze na wy­spie i wcale nie cie­szyła się na to, że mia­łaby do nich za­dzwo­nić i po­wie­dzieć, że dziś rano pra­wie utonęła. Jej matka po­cho­ruje się ze zmar­twie­nia. Lo­uisa już wi­działa, jak prze­żywa ten dra­mat, ni­czym kró­lowa pięk­no­ści z Po­łu­dnia.

„Lo­uiso Eli­za­beth Cham­bers, nie mogę uwie­rzyć, że po­stą­pi­łaś tak nie­roz­waż­nie” – po­wie­dzia­łaby. „Czy pró­bu­jesz mnie przed­wcze­śnie wpę­dzić do grobu?”

„Tak, matko” – od­po­wie­dzia­łaby Lo­uisa. „Po­nie­waż po­ta­jem­nie ma­rzę o two­jej ko­lek­cji fi­gu­rek i prze­ję­ciu opieki nad Ted­dym”.

Przez całe dzie­ciń­stwo ma­rzyła o pie­sku, więc kiedy matka ob­wie­ściła, że ku­piła ber­neń­czyka, aby mieć to­wa­rzy­stwo, od­kąd jej córka się wy­pro­wa­dziła, Lo­uisa bar­dzo się pil­no­wała, żeby się nie wściec. Oj­ciec rów­nież się sta­rał, cho­ciaż cza­sem Lo­uisa za­sta­na­wiała się, czy jej ro­dzice pew­nego dnia będą mu­sieli po­dać „gi­gan­tycz­nego miś­ko­wa­tego psa” jako po­wód roz­wodu.

Na ra­zie się trzy­mali, ale Lo­uisa nie wie­działa, jak długo jesz­cze. Może mi­łość tak na­prawdę nie miała być czymś sta­łym.

Nie ro­zu­miała, dla­czego o tym po­my­ślała. Po­dob­nie jak nie miała po­ję­cia, dla­czego jej li­sta rze­czy do zro­bie­nia przed śmier­cią przy­brała pod ko­niec taką dra­ma­tyczną po­stać.

Chcia­ła­bym się za­ko­chać? Kim była? Noni Rose, słynną swatką z Nan­tuc­ket, która upa­jała się mi­ło­ścią i ro­man­sami, jakby były waż­niej­sze od po­wie­trza? Lo­uisa prze­ko­nała się jed­nak na wła­snej skó­rze, że było to dość da­le­kie od prawdy.

Po­tarła so­bie twarz. Może w ogóle nie po­winna dzwo­nić do ro­dzi­ców.

Matka uzna­łaby ten nie­bez­pieczny wy­pa­dek za oso­bi­sty afront, tak jakby Lo­uisa zde­cy­dowała, że za­bawne by­łoby pra­wie uto­nąć tylko po to, żeby wy­trą­cić ro­dzi­cielkę z rów­no­wagi. W ostat­nich la­tach Jo­El­len Cham­bers wzięła się za upra­wia­nie jogi, po­ukła­dała wszystko w domu zgod­nie z za­sa­dami feng shui i kil­ka­krot­nie stwier­dziła, że jej córka – je­dy­naczka od­nio­słaby ko­rzy­ści z bar­dziej mi­ni­ma­li­stycz­nego stylu ży­cia.

– Za bar­dzo wszystko kom­pli­ku­jesz – oznaj­miła Lo­uisie pod­czas ostat­niego po­bytu na wy­spie.

Ta wy­wró­ciła oczami, jed­nak wie­działa, że matka do­brze mówi. Matki za­wsze do­brze mó­wią. Tak jak wtedy, kiedy ileś lat temu ra­dziła jej, żeby nie szła na randkę z Co­dym Bog­g­sem.

– Stawka jest zbyt wy­soka, Lou – po­wie­działa. – Danny i Ma­rissa są na­szymi naj­bliż­szymi przy­ja­ciółmi. Je­śli zła­miesz serce ich sy­nowi, zrobi się bar­dzo nie­miło.

Lo­uisa oczy­wi­ście zi­gno­ro­wała tę radę, po­nie­waż matka się prze­cież nie znała. Czy wi­działa w ogóle, jak Cody wy­przy­stoj­niał w ciągu ostat­niego roku? Był umię­śniony, miał let­nią opa­le­ni­znę, nie mó­wiąc na­wet o oczach w głę­bo­kim ko­lo­rze cia­sta cze­ko­la­do­wego i po­dob­nych wło­sach.

Co, gdyby jej po­słu­chała? Co, gdyby sko­rzy­stała z rady matki? Nie­stety, czę­sto się nad tym za­sta­na­wiała. Po­nie­waż gdyby była mą­drzej­sza, cał­kiem moż­liwe, że pan Boggs na­dal by żył, a ich ro­dziny nie stra­ci­łyby kon­taktu.

Tym­cza­sem matka była za­uro­czona Eri­kiem An­der­so­nem, je­dy­nym praw­dzi­wie do­ro­słym chło­pa­kiem Lo­uisy. (Jej uwa­dze nie umknęło to, że te dwa po­ję­cia so­bie za­prze­czały. W końcu sama idea „chło­paka” nie brzmiała zbyt do­ro­śle).

Wszy­scy byli za­uro­czeni Eri­kiem – po­nie­waż był uro­czy. Nikt ni­gdy nie wi­dział go ta­kim, jaki był w rze­czy­wi­sto­ści. Ostat­nim ra­zem, kiedy Lo­uisa roz­ma­wiała z matką, ta spy­tała, czy jest ja­kaś szansa, że jesz­cze się zej­dzie z „tym prze­mi­łym Eri­kiem z ho­telu”. Tak jakby w tym związku po­kła­dała wszyst­kie swoje na­dzieje i ma­rze­nia. Tak jakby roz­sta­nie tej pary było je­dy­nie ko­lej­nym głu­pim błę­dem jej córki.

Może matki nie wie­działy wszyst­kiego.

Tak, być może nie za­mie­rzała po­wie­dzieć ro­dzi­com. Może ni­gdy nie do­wie­dzie­liby się, że ich córka by­łaby mar­twa, gdyby nie silne, jędrne, mu­sku­larne ra­miona daw­nego zna­jo­mego, Cody’ego Bog­gsa.

Tak, a może świ­nie po­tra­fią la­tać.

– Czy mam wró­cić za chwilę?

Na­tych­miast otwo­rzyła oczy i uj­rzała przed sobą wy­do­ro­śla­łego i nie­sa­mo­wi­cie przy­stoj­nego Cody’ego Bog­gsa. Po­my­ślała, że to nie­spra­wie­dliwe, bo po po­rażce dzi­siej­szego ranka po­ja­wił się te­raz, jakby wła­śnie wy­szedł z se­sji zdję­cio­wej pro­gramu Ka­wa­ler do wzię­cia, a ona wy­glą­dała, jakby pró­bo­wała ży­cia pod­to­pio­nego szczura ka­na­ło­wego. Co wię­cej, z ru­dymi wło­sami.

Na szczę­ście nikt nie dał jej lu­sterka. Choć te­raz ża­ło­wała, że nie zdą­żyła so­bie na­wet szybko po­pra­wić wło­sów.

– Lo­uisa?

– Prze­pra­szam – od­po­wie­działa. Prze­je­chała so­bie ręką po lo­kach i wy­czuła koł­tun, po czym stłu­miła jęk­nię­cie. – Nie, jest w po­rządku.

– Przy­sze­dłem tylko zo­ba­czyć, jak się czu­jesz – stwier­dził. – I po­wie­dzieć ci, jaka by­łaś głu­pia, że wy­pły­nę­łaś bez ka­mi­zelki ra­tun­ko­wej.

– Nie mu­sisz się cze­piać – od­parła. – Nie za­mie­rza­łam wy­pły­wać tak da­leko.

Była ostrożna i trzy­mała się wy­zna­czo­nej strefy, ale czy to jej wina, że po­rwał ją prąd i za­cią­gnął na taką od­le­głość? Może opu­sto­szała plaża po­winna być ja­kimś zna­kiem. Wszy­scy byli mą­drzejsi. Ona chciała się ukryć – to fak­tycz­nie była jej wina!

– Lou… – za­czął Cody, jed­nak szybko się po­ha­mo­wał. Praw­do­po­dob­nie uświa­do­mił so­bie, że nie byli już przy­ja­ciółmi, a uży­wa­nie daw­nego zdrob­nie­nia było może nie­sto­sowne w przy­padku osób, które roz­stały się dwa­na­ście lat temu i od tam­tej pory nie roz­ma­wiały ze sobą.

Wziął głę­boki od­dech.

– Prze­pra­szam – po­wie­dział, tym ra­zem w znacz­nie bar­dziej opa­no­wany spo­sób. – Do­brze się czu­jesz?

– Tak – od­parła.

– Wiesz, że mo­głaś zgi­nąć.

Znie­ru­cho­miała.

– Wiem.

Wpa­try­wał się w nią. Nie pa­trzyła na niego, ale czuła jego wzrok. Za­czer­wie­niła się.

– W ta­kim ra­zie chyba dzięki, że mi ura­to­wa­łeś ży­cie.

– Chyba?

Zmu­siła się, żeby na niego po­pa­trzeć.

– Dzięki, że ura­to­wa­łeś mi ży­cie. Nie znio­sła­bym po­in­for­mo­wa­nia ro­dziców, że uto­nę­łam. Szcze­gól­nie że nie mia­łam na so­bie ka­mi­zelki ra­tun­ko­wej. Oj­ciec by mnie za­bił.

Wpa­try­wał się w nią przez kilka se­kund, po czym od­wró­cił wzrok.

– To nie jest za­bawne.

– Wiem – od­parła. – Prze­pra­szam. – Znowu na nią po­pa­trzył, a kiedy tylko zdała so­bie z tego sprawę, po­czuła mro­wie­nie w pal­cach u nóg. Zdrajcy! – To było do­syć straszne.

Znowu miał tę po­ważną minę, jak roz­gnie­wany dy­rek­tor szkoły, który wła­śnie się do­wie­dział, że to ona po­nisz­czyła szafki w dziew­czę­cej szatni.

Co po­winna po­wie­dzieć? Że była prze­ra­żona? Że spa­ni­ko­wała i od­li­czała tylko mi­nuty, aż wielka fala ude­rzy i wcią­gnie ją już cał­kiem? Że nie była pewna, czy za­słu­guje na to, by być ura­to­wana, i czy to nie iro­niczne, że wła­śnie on wy­cią­gnął ją z wody, a jej dzia­ła­nia do­pro­wa­dziły kie­dyś do śmierci jego ojca?

Czy ża­ło­wał, że nie mógł jej tam wrzu­cić z po­wro­tem?

– Czyli te­raz je­steś w Straży Wy­brzeża – bąk­nęła.

Za­ci­snął usta, jakby pró­bo­wał zde­cy­do­wać, czy od­po­wie­dzieć na jej oczy­wi­ste stwier­dze­nie. Osta­tecz­nie nie miał do tego oka­zji, bo drzwi się otwo­rzyły i sta­nął w nich młody le­karz.

– Jak się dziś czu­jemy? – Uka­zał swój chło­pięcy uśmiech, a Louisa spoj­rzała na Cody’ego, który nie po­ka­zał żad­nych emo­cji. Czy tego uczono te­raz w szkole straż­ni­ków wy­brzeża? „Dzień do­bry, pa­no­wie. Dzi­siaj bę­dziemy się uczyć, jak utrzy­mać groźne spoj­rze­nie i być jak ro­bot”.

– Go­towa, żeby iść do domu, dok­to­rze – od­parła.

– Sły­sza­łem, że to panu za­wdzię­czamy ura­to­wa­nie tej pani – le­karz zwró­cił się do Cody’ego, który po­ru­szył się nie­zręcz­nie, ale pew­nie kiw­nął głową.

Przy­naj­mniej nie za­prze­czał, że to on był tym, który tego do­ko­nał. To już coś.

– Je­ste­śmy wdzięczni, prawda, pani Lo­uiso?

Spoj­rzała na Cody’ego.

– Tak, je­ste­śmy.

Nie była do końca pewna, ale wy­da­wało jej się, że za­uwa­żyła de­li­katny cień uśmie­chu w ką­ciku jego ust, jed­nak szko­le­nie ro­bo­tów oka­zało się sku­teczne i szybko wró­cił do usta­wień fa­brycz­nych.

– Chyba na­wet nie mu­szę mó­wić, ja­kie pani miała dziś szczę­ście, pani Cham­bers – ode­zwał się le­karz.

– Nie musi pan. – Czy Cody już tego nie po­wie­dział?

– I tak to pani po­wiem. Gdyby ten czło­wiek pani nie za­uwa­żył, pew­nie by tam pani uto­nęła.

Wpa­try­wała się w swoje ręce, które spo­czy­wały na ko­la­nach przy­kry­tych prze­ście­ra­dłem.

– Zdaję so­bie z tego sprawę.

A oso­bie, która we­zwała Straż Wy­brzeża, po­winna wy­słać pu­dełko cze­ko­la­dek.

– Świet­nie – po­wie­dział. – Pani ba­da­nia wy­szły w nor­mie, ale czy ma pani w domu ko­goś, kto może się pa­nią za­opie­ko­wać?

– Po­ra­dzę so­bie – od­parła.

– Nie o to py­tał dok­tor – ode­zwał się Cody i spio­ru­no­wał ją wzro­kiem.

Spoj­rzała na niego i ża­ło­wała, że nie ma ko­goś, kogo mo­głaby uznać za „swo­jego”, żeby nie wy­dać się aż tak ża­ło­sna.

– Tak, mam ko­goś, kto może się mną za­opie­ko­wać.

Le­karz miał za­ska­ku­jąco do­bre krzywe spoj­rze­nie jak na ko­goś tak mło­dego.

– Po­ra­dzę so­bie – po­wtó­rzyła, tym ra­zem wol­niej.

– Trzeba zwra­cać uwagę na wszel­kie dziwne czy nie­ty­powe za­cho­wa­nia.

– Ma pan na my­śli dziw­niej­sze i bar­dziej nie­zwy­kłe niż moje nor­malne za­cho­wa­nie?

Wpa­try­wał się w nią przez kilka se­kund, po czym od­chrząk­nął, naj­wy­raź­niej nie bę­dąc pewny, jak na to od­po­wie­dzieć, co, jak po­my­ślała, nie było aż tak nie­zwy­kłe.

– Kto się pa­nią za­opie­kuje? Czy jest ktoś, do kogo można za­dzwo­nić?

– Przy­ja­ciółka ro­dziny. Mag­gie Fi­sher? Pew­nie ją pan zna.

Le­karz za­milkł.

– Tak. Przy­kro mi z po­wodu…

– Do­pil­nuje, że­bym nie umarła we śnie – wtrą­ciła, uni­ka­jąc za­cie­ka­wio­nego wzroku Cody’ego.

– Bar­dzo do­brze – od­po­wie­dział le­karz. – Przy­go­to­wa­łem pani wy­pis. Sły­sza­łem, że jest z pani nie­zła pra­co­ho­liczka. Naj­le­piej jakby po­je­chała pani do domu i do końca dnia po­le­żała z no­gami w gó­rze. Niech pani po­zwoli swo­jemu ciału dojść do sie­bie po tym po­ranku. A ja oso­bi­ście do­pil­nuję, żeby Mag­gie wie­działa, że to po­ważne.

– Pro­szę, nie.

– Niech mi pani da słowo, że weź­mie kilka dni wol­nego i na­tych­miast się skon­tak­tuje z Mag­gie.

Ski­nęła głową, wie­dząc, że nic ta­kiego nie zrobi. W ten week­end miała przy­ję­cie Tim­mon­sów z oka­zji rocz­nicy i nie było mowy, żeby z tego zre­zy­gno­wała. Mu­siała dbać o do­bre imię. Miała firmę. By­łego chło­paka, na któ­rym chciała zro­bić wra­że­nie. I ra­chunki do za­pła­ce­nia.

Pró­bo­wała nie jęk­nąć na myśl o wszyst­kich wy­dat­kach me­dycz­nych.

Le­karz uści­snął rękę Cody’emu, uśmiech­nął się na po­że­gna­nie do Lo­uisy, po czym wy­szedł.

– Zro­bisz to, co po­wie­dział? – spy­tał su­rowo Cody, cho­ciaż za­brzmiało to bar­dziej jak roz­kaz.

– Spró­buj wy­glą­dać na mniej zło­śli­wego, kiedy mó­wisz – od­cięła się.

Chyba na­wet wark­nął, a w gło­wie Lo­uisy za­świ­tała myśl: Stą­pasz po kru­chym lo­dzie – co było, jak po­dej­rze­wała, pew­nym ostrze­że­niem, cho­ciaż nie miała w zwy­czaju wsłu­chi­wać się w głos zdro­wego roz­sądku.

Zwie­siła nogi z łóżka i spró­bo­wała prze­cze­sać so­bie włosy pal­cami, były jed­nak zbyt splą­tane.

– Od­po­wiesz mi?

– Ach, czyli to nie było py­ta­nie re­to­ryczne?

– Lo­uisa.

– Po­sta­ram się od­po­cząć – stwier­dziła, na­wet się nie wy­si­la­jąc, żeby ukryć po­iry­to­wa­nie.

– Dla­czego ci nie wie­rzę?

– Bo kła­mię? – Sta­nęła nie­pew­nie, pró­bu­jąc się utrzy­mać, ale za­krę­ciło jej się w gło­wie. Może na­wet zro­biła krok, nie była pewna, i tak, po­le­ciała w dół.

W jed­nej chwili ra­miona Cody’ego zna­la­zły się wo­kół niej, i mimo że pra­wie ze­mdlała, była na tyle przy­tomna, żeby za­uwa­żyć, że bar­dzo ład­nie pach­niał, ale jed­nak nie po­tra­fiła za­cho­wać tego spo­strze­że­nia dla sie­bie.

Zo­rien­to­wała się tylko, że zna­la­zła się znowu w szpi­tal­nym łóżku, a wo­kół niej zro­biło się ciemno.

Roz­dział 3

Mag­gie Fi­sher nie miała wła­snych dzieci, ale peł­niła rolę zwa­rio­wa­nej ciotki dla Lo­uisy i Cody’ego, kiedy byli młodsi. Te­raz Lo­uisa miała z nią bliż­sze re­la­cje niż z kim­kol­wiek ze swo­jej praw­dzi­wej ro­dziny.

Lo­uisa za­sta­na­wiała się, czy na­wet gdyby jej ro­dzice miesz­kali w Nan­tuc­ket przez cały rok, to czu­łaby, że Mag­gie na­dal jest dla niej jak je­dyna ro­dzina, jaką po­siada. W domu Cham­ber­sów nie działo się zbyt do­brze już od dłuż­szego czasu. Naj­lep­sze, co Lo­uisa mo­gła zro­bić dla swo­ich ro­dzi­ców, to się wy­pro­wa­dzić. I nie­ważne, że za­stą­pili ją psem.

To nie miało zna­cze­nia. Te­raz li­czyło się to, że lo­kalne me­dia pod­chwy­ciły in­for­ma­cję o jej wy­padku na oce­anie, i o ile jej ro­dzice mo­gli się o tym nie do­wie­dzieć, Mag­gie na pewno by o tym usły­szała. Prawdę mó­wiąc, Lo­uisa była za­sko­czona, że Mag­gie nie po­ja­wiła się w szpi­talu.

Po tym, jak zro­biło jej się słabo, Cody za­czął się rzą­dzić i ka­zał jej się po­ło­żyć. Oczy­wi­ście go zi­gno­ro­wała, a mo­gła mu po­wie­dzieć, że nie ma prawa mó­wić jej, co ma ro­bić, i „dzię­kuję bar­dzo”.

Czy było istotne, że w pew­nym sen­sie po­do­bało jej się, że chyba się przej­mo­wał? Tak jakby mieli szansę po­now­nie stać się przy­ja­ciółmi.

Te­raz Lo­uisa le­żała na ka­na­pie, a Mag­gie krę­ciła się po domu i coś mam­ro­tała. Lo­uisa pró­bo­wała nie zwra­cać na nią uwagi, ale Mag­gie wy­raź­niej mó­wiła nie­które słowa: „ka­mi­zelka ra­tun­kowa”, „ra­dar po­go­dowy”, zdrowy roz­są­dek”.

Wy­cho­dząc ze szpi­tala, Lo­uisa nie miała za­miaru le­żeć przez resztę dnia, jed­nak młody le­karz, zgod­nie z obiet­nicą, za­dzwo­nił do Mag­gie i po­wie­dział jej, co się stało. Ko­lejny zdrajca.

Ko­bieta przy­nio­sła jej ku­bek go­rą­cej her­baty. Lo­uisa nie lu­biła her­baty, ale wzięła ją z obawy, że sza­lona ciotka do­rzuci słowo „nie­wdzięczna” do swo­jego beł­kotu.

– Dzięki – po­wie­działa, nie pod­no­sząc wzroku.

Mag­gie usia­dła w fo­telu, który Lo­uisa zna­la­zła na wy­prze­daży ga­ra­żo­wej u Ry­er­so­nów dwa lata temu. Był zro­biony z bie­lo­nej wi­kliny i ra­czej nada­wał się na ze­wnątrz, ale Ry­er­so­no­wie mieli dro­gie rze­czy, a to cudo ide­al­nie pa­so­wało do stylu shabby chic, w któ­rym Lo­uisa urzą­dziła swój dom.

Lo­uisa wzięła łyk her­baty (głów­nie po to, żeby udo­bru­chać Mag­gie), po czym od­sta­wiła ku­bek na sto­lik.

Zaj­mo­wała się tym do­mem z za­mi­ło­wa­niem. Ku­piła go trzy lata temu chyba nieco im­pul­syw­nie. Mag­gie twier­dziła, że kie­ro­wała nią no­stal­gia, ale Lo­uisa na­prawdę chciała zmie­nić ten dom w coś pięk­nego. Był za­nie­dby­wany przez tyle lat.

Jed­nak nie li­czyła na to, że Cody wróci na wy­spę. W pew­nym mo­men­cie do­wie­działby się prze­cież, że ku­piła ten dom, prawda? Tak jak Mag­gie miała się do­wie­dzieć, że to Cody wy­cią­gnął ją z wody.

My­śli za­pro­wa­dziły ją pro­sto do chwili, kiedy była wcią­gana w głę­binę przez tak silną i bez­li­to­sną falę, że my­ślała, iż jej je­dy­nym ce­lem jest ode­bra­nie jej ży­cia.

Jej klatka pier­siowa skur­czyła się, a wy­obraź­nia ka­zała po­now­nie prze­żyć całą tę mękę z barw­nymi szcze­gó­łami, tak jakby po­trze­bo­wała przy­po­mnie­nia. Tak jakby kie­dy­kol­wiek miała o tym za­po­mnieć.

– Chyba po­win­nam spy­tać, czy wszystko w po­rządku – ode­zwała się Mag­gie.

Lo­uisa otwo­rzyła sze­roko oczy i zmu­siła się do uśmie­chu.

– Oczy­wi­ście, Mags. To na­prawdę nie było nic ta­kiego.

Mina Mag­gie ja­sno wy­ra­żała to, że nie wie­rzyła Lo­uisie. I słusz­nie. Za­wsze po­tra­fiła ją do­głęb­nie przej­rzeć.

– Czuję się do­brze – za­pew­niała Lo­uisa. – Mam mnó­stwo pracy.

– Za­dzwo­ni­łam do Alyssy – oznaj­miła Mag­gie. – Wszyst­kim się zaj­muje.

Alyssa Mar­tin miała ku temu wszel­kie kom­pe­ten­cje. Jako naj­bliż­sza przy­ja­ciółka i wspól­niczka mo­gła się za­jąć wszyst­kim, co było do zro­bie­nia przed nad­cho­dzą­cym przy­ję­ciem rocz­ni­co­wym, cho­ciaż nie mia­łoby to wy­jąt­ko­wego ele­mentu, który wno­siła Lo­uisa.

Tego nie dało się prze­ka­zać czy po­wie­lić. To było „to coś”, które sta­rała się stwo­rzyć dla każ­dego klienta. To było coś, o czym lu­dzie mó­wili jej po im­pre­zach: „Po­trafi pani w ja­kiś spo­sób spra­wić, że wszystko jest wy­jąt­kowe”.

Był to dla niej praw­do­po­dob­nie po­wód do dumy, z któ­rym się li­czyła.

– Mu­szę tam być – jęk­nęła.

– Mo­żesz so­bie wziąć dzień wol­nego.

– To moja firma – pod­kre­śliła Lo­uisa. – I moja od­po­wie­dzial­ność.

– Masz świetną wspól­niczkę, która jest chętna do po­mocy, szcze­gól­nie że pra­wie uto­nę­łaś dzi­siaj rano. – Mag­gie na­wet nie ukry­wała po­iry­to­wa­nia.

Lo­uisa za­ło­żyła dzia­łal­ność jako or­ga­ni­za­torka im­prez rok temu, po tym, jak prze­pra­co­wała pięć lat jako kon­sjerżka w jed­nym z pre­sti­żo­wych ho­teli w Nan­tuc­ket. Ta praca dała jej wiele kon­tak­tów, ale pew­nego dnia Lo­uisa uświa­do­miła so­bie, że nie chce spę­dzać czasu, speł­nia­jąc je­dy­nie za­chcianki bo­ga­tych lu­dzi. Chciała spra­wić, żeby wy­spa i wszystko, co miała do za­ofe­ro­wa­nia, było do­stępne dla każ­dego.

Chciała two­rzyć wy­jąt­kowe chwile dla tak wielu lu­dzi, jak to tylko moż­liwe.

Wtedy wła­śnie po­wstała firma Do­bre Ży­cie.

Po­mysł przy­szedł jej do głowy tak jak wszyst­kie inne – szybko i gwał­tow­nie.

Spę­dziła wie­czór na go­rącz­ko­wym ro­bie­niu no­ta­tek, pró­bu­jąc na­dą­żyć za na­pły­wem róż­nych moż­li­wo­ści. Na­stęp­nego ranka po­szła do pracy wy­koń­czona, ale pełna we­rwy, i go­towa, żeby zło­żyć wy­po­wie­dze­nie.

Oczy­wi­ście pierw­szą osobą, któ­rej to po­wie­działa, był Eric. Nie tylko peł­nił funk­cję kie­row­nika ho­telu, był rów­nież jej chło­pa­kiem, i jak są­dziła – naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. My­ślała, że bę­dzie mu jej bra­ko­wało, kiedy odej­dzie z ho­telu, ale przede wszyst­kim ucie­szy się, bo uzmy­słowi so­bie, że ni­gdy nie wi­dział, żeby się czymś do tego stop­nia eks­cy­to­wała.

Lo­uisa sta­nęła w drzwiach jego ga­bi­netu uśmiech­nięta jak Kot z Che­shire, ale Eric na­wet nie za­uwa­żył, że tam była.

W końcu, po tym, jak dwa razy chrząk­nęła, pod­niósł na nią wzrok.

– Je­steś dziś spóź­niona.

Zlek­ce­wa­żyła to.

– Mu­szę z tobą po­roz­ma­wiać.

Zmarsz­czył czoło.

– Lo­uiso, masz dziś ten swój dzień wspa­nia­łych po­my­słów?

Nie zno­siła, kiedy tak ro­bił – spra­wiał, że czuła się go­rzej tylko dla­tego, że była pod­eks­cy­to­wana. Cza­sem mó­wił jej, że nie za­cho­wy­wała się pro­fe­sjo­nal­nie albo tak, jak po­wi­nien się za­cho­wać do­ro­sły czło­wiek. Zwy­kle w chwi­lach, gdy była spon­ta­niczna albo żądna przy­gód, Eric w ogóle taki nie był.

Za­zwy­czaj uda­wało jej się ukry­wać tę część sie­bie, ale w tam­tym mo­men­cie trudno było uda­wać, że nowy plan nie do­da­wał jej skrzy­deł. Była pełna en­tu­zja­zmu. Za­mie­rzała wła­śnie zro­bić coś śmia­łego i nie­sa­mo­wi­tego!

– Fak­tycz­nie, mam pe­wien po­mysł – oznaj­miła, pró­bu­jąc nie do­pu­ścić, żeby jego po­dej­ście stłu­miło jej en­tu­zjazm. Usia­dła na­prze­ciw niego, po dru­giej stro­nie biurka, a przy oka­zji za­uwa­żyła, że było czy­ste i upo­rząd­ko­wane. Wszystko na swoim miej­scu. Dla kon­tra­stu jej biurko wy­glą­dało jak coś, co okre­ślała jako „zor­ga­ni­zo­wany chaos”.

To spra­wiło, że po­my­ślała, jak by to było miesz­kać z Eri­kiem w jed­nym domu. Byłby praw­do­po­dob­nie prze­ra­żony spor­to­wymi sta­ni­kami wi­szą­cymi na klamce jej gar­de­roby.

– Za pięć mi­nut mam spo­tka­nie, czy to może za­cze­kać?

Mu­siała wy­glą­dać na za­smu­coną, bo się­gnął przez biurko i chwy­cił jej dłoń.

– Prze­pra­szam – po­wie­dział. – Mam po pro­stu dużo na gło­wie. Jaki to po­mysł?

– Je­steś pe­wien?

Sku­pił na niej całą swoją uwagę.

– Tak. Jak naj­bar­dziej.

Uśmiech­nęła się, po czym opo­wie­działa mu o pla­nach Do­brego Życia. Miała na­wet wstępny szkic logo. Po­roz­kła­dała luźne kartki ze wszyst­kimi po­my­słami, ja­kie wy­lała z sie­bie po­przed­niego wie­czora, tak jakby prze­ła­mała się w niej twór­cza tama.

Od dawna nie miała ta­kiego wy­bu­chu kre­atyw­no­ści. Czuła się z tym świet­nie. Jed­nak po tym wszyst­kim na­brała prze­ko­na­nia, że praca w ho­telu nie jest dla niej.

– My­ślę, że po­win­nam na twoje ręce zło­żyć wy­po­wie­dze­nie z dwu­ty­go­dnio­wym ter­mi­nem.

Eric od­chy­lił się w fo­telu i przez krótką chwilę mie­rzył ją wzro­kiem.

– Nie uwa­żasz, że to tro­chę po­chopne?

– Nie – od­parła rze­czo­wym to­nem.

– Lo­uiso, nie mo­żesz rzu­cić pracy, żeby za­cząć wła­sną dzia­łal­ność. A co z twoim kre­dy­tem? Do­piero co ku­pi­łaś ten dom.

– Wiem – od­po­wie­działa. – Ogarnę to. Nie chcę za­bez­pie­czeń. Chcę, żeby to za­dzia­łało. A my na­dal bę­dziemy współ­pra­co­wać. Będę tu od­sy­łać lu­dzi.

Jego śmiech za­brzmiał nie­mal pro­tek­cjo­nal­nie.

– Co?

Po­trzą­snął głową.

– Nic, nic.

– Eric…

– To ko­lejny z tych two­ich po­my­słów – stwier­dził. – A ja nie uwa­żam, że za­kła­da­nie dzia­łal­no­ści to coś, co się robi z dnia na dzień.

– Tyle że to nie jest tak, że nie wiem, co ro­bię – od­parła. – Wy­ko­nuję tu­taj taką pracę od pię­ciu lat.

– Prawda – po­wie­dział. – Je­steś w tym bar­dzo do­bra. Ale kwoty, mar­ke­ting, szu­ka­nie klien­tów i pła­ce­nie po­dat­ków – jak so­bie po­ra­dzisz z tym wszyst­kim?

Po­smut­niała. Nie my­ślała o tym.

– Może po pro­stu po­pra­cuj nad tym w wol­nym cza­sie, a kiedy bę­dziesz mieć so­lidny plan biz­ne­sowy, mo­żesz ru­szyć do przodu. No wiesz, kiedy bę­dziesz wie­dzieć, że nie zro­bisz głu­piego błędu.

Po­czuła się jak la­ta­wiec, który wła­śnie prze­stał być nie­siony przez wiatr.

– Ra­cja – szep­nęła. Łzy na­pły­nęły jej do oczu, gdy zo­stało jej przy­po­mniane, kim była – ko­bietą, któ­rej lu­dzie nie trak­to­wali po­waż­nie. „Och, ta Lo­uisa. Jest dzi­waczna”.

Była. I wie­działa o tym. Ale to nie zna­czyło, że jest nie­kom­pe­tentna.

Eric naj­wy­raź­niej się z tym nie zga­dzał.

– To do­bry po­mysł, Lou – po­wie­dział. – Po­roz­ma­wiajmy o tym póź­niej. Może po­mogę ci z biz­ne­spla­nem.

Ona jed­nak sły­szała je­dy­nie: „Beze mnie nie po­tra­fisz tego zro­bić – ani zresztą ni­czego in­nego”.

Opu­ściła jego ga­bi­net jakby za­mro­czona, bez wia­tru w ża­glach. Nie za­ła­mała się zu­peł­nie, co było spo­rym po­stę­pem, ale jej po­mysł utra­cił blask.

My­śle­nie o tym na­dal było bo­le­sne. Od­pra­wił ją tak bez­ce­re­mo­nial­nie. Ja­koś zna­la­zła od­wagę, by zre­ali­zo­wać swój po­mysł. Mi­nęło kilka ty­go­dni, nim uświa­do­miła so­bie, że Do­bre Życie jej nie po­rzuci. Po­tem parę roz­mów z Ally i mocny kop­niak od Mag­gie, ale w końcu za­częła w sie­bie wie­rzyć.

Kiedy za­nio­sła wy­po­wie­dze­nie do ho­telu, po­wie­działa Eri­kowi, że z nimi już ko­niec.

– Nie mogę być z kimś, kto we mnie nie wie­rzy.

Za­prze­czył, oczy­wi­ście, bo prze­cież nie chciał wyjść na tego złego. Ona jed­nak wie­działa, że to była do­bra de­cy­zja.

Po­trze­bo­wała zna­leźć ko­goś, kto wspie­rał ją w ma­rze­niach, kto uwa­żał, że jej przy­gody są cie­kawe i in­try­gu­jące, kto nie do­szu­ki­wał się nie­do­cią­gnięć w każ­dym z jej po­my­słów. Być może taka osoba nie ist­niała, więc obec­nie mi­łość nie sta­no­wiła prio­ry­tetu. Świa­do­mość tego, że ktoś nie oka­zał się tym, za kogo go uwa­żała, była zbyt bo­le­sna. Poza tym sama ra­dziła so­bie cał­kiem do­brze.

Naj­czę­ściej. Sama naj­czę­ściej ra­dziła so­bie cał­kiem do­brze.

Firma zu­peł­nie ją po­chła­niała, a ona po­sta­wiła so­bie za cel, że się jej po­wie­dzie. Nie tylko, żeby udo­wod­nić Eri­kowi, że się my­lił, ale żeby udo­wod­nić sama so­bie, że ma do tego po­ten­cjał. Pra­co­wała ciężko, znacz­nie bar­dziej in­ten­syw­nie niż kie­dy­kol­wiek, gdy była za­trud­niona w ho­telu, ale nie za­mie­ni­łaby tego na nic in­nego.

Miała ra­cję. Two­rze­nie prze­żyć dla klien­tów, ta­kich, któ­rych mieli ni­gdy nie za­po­mnieć, ta­kich, które uwa­ża­liby za naj­lep­sze w ży­ciu, da­wało jej sa­tys­fak­cję, ja­kiej nie przy­no­siła jej żadna do­tych­cza­sowa praca.

Kto by się przej­mo­wał, że nie miała żad­nego męż­czy­zny, który by ją uwiel­biał? Była praw­dziwą biz­ne­swo­man. Można na­wet po­wie­dzieć, że od­no­szącą suk­cesy. Jed­nak cały czas po­trze­bo­wała coś udo­wad­niać, i zda­wała so­bie z tego sprawę.

Wła­śnie dla­tego to przy­ję­cie rocz­ni­cowe było ta­kie ważne. Pięć­dzie­siąt lat to długi staż mał­żeń­ski, szcze­gól­nie w dzi­siej­szych cza­sach. Ro­dzina Tim­monsów li­czyła na nią i Mag­gie na pewno by to ro­zu­miała.

Jed­nak jedno spoj­rze­nie na twarz star­szej ko­biety utwier­dziło ją, że ma ofi­cjalny za­kaz wy­cho­dze­nia.

– Chcesz o tym po­roz­ma­wiać? – spy­tała Mag­gie.

– Nie. – Lo­uisa spu­ściła wzrok, żeby nie wi­dzieć jej dez­apro­baty.

– Za­dzwo­nisz do ro­dzi­ców?

– Nie.

– Mogą się do­wie­dzieć. Twój oj­ciec na­dal czy­tuje wia­do­mo­ści z Nan­tuc­ket, a wiesz, że to się po­jawi on­line.

Lo­uisa znowu jęk­nęła.

– Zro­bić ci coś do je­dze­nia?

– Wy­pi­łam tyle wody mor­skiej, że nic już dzi­siaj nie zjem. Ale dzię­kuję. – Lo­uisa zer­k­nęła na nie­chcia­nego go­ścia.

– Mo­żesz so­bie żar­to­wać, ale sama wiesz, że to nie jest za­bawne.

– Wiem. – A gdyby za­po­mniała, na pewno zna­la­złby się ktoś, kto by jej o tym przy­po­mniał. Nie wie­działa, jak od­po­wia­dać tym wszyst­kim lu­dziom, któ­rym na­prawdę za­le­żało na jej do­bru. Nie lu­biła uczuć. Przy­zna­wa­nie się do tego, że pod jej bez­tro­ską war­stwą ze­wnętrzną jest cała skrzy­nia za­ko­pa­nych emo­cji, po pro­stu nie było dla niej ko­rzystne.

– Gdy­bym cię stra­ciła… no nie mo­głoby tak być, prawda?

Mag­gie miała krót­kie siwe włosy, nie było w niej wy­myśl­no­ści czy ele­gan­cji. Twardo stą­pała po ziemi i była praw­dziwa. Może to dla­tego Lo­uisa lu­biła ją tak bar­dzo i to przy­cią­gnęło ją do tej ko­biety, kiedy po­now­nie tu za­miesz­kała.

Obec­nie było trudno o praw­dzi­wość. Mag­gie chlu­biła się tym, że mó­wiła to, co my­ślała.

To tro­chę prze­szło na Lo­uisę, która cie­szyła się, że tak się stało. Cza­sem przy­da­wało się, że po­tra­fiła po­wie­dzieć do­kład­nie to, co są­dziła na dany te­mat. Cho­ciaż przy­szło jej do głowy, że ra­czej nie po­winna wy­ra­żać sło­wami tego, co my­ślała o wy­da­rze­niach dzi­siej­szego ranka. Zbyt wiele uczuć.

– Chcesz po­roz­ma­wiać o swo­jej im­pre­zie uro­dzi­no­wej? – Lo­uisa chciała po­mó­wić o czym­kol­wiek, byle nie o swoim otar­ciu się o śmierć.

Mag­gie za­mil­kła.

W tej ci­szy Lo­uisa usły­szała słowa, któ­rych ko­bieta nie wy­po­wie­działa. To praw­do­po­dob­nie miały być jej ostat­nie uro­dziny i wła­śnie z tego po­wodu Lo­uisa za­pro­po­no­wała wielką im­prezę. Sma­że­nie ryb na plaży, może pie­cze­nie małży. Przy­ję­cie na za­koń­cze­nie wszyst­kich przy­jęć – uczcze­nie ży­cia Mag­gie Fi­sher.

– Nie my­śla­łam o tym zbyt wiele – po­wie­działa Mag­gie. – I nie są­dzę, że te­raz jest czas na pracę. Po­win­naś od­po­cząć, a to ozna­cza wy­łą­cze­nie mó­zgu.

Lo­uisa wes­tchnęła. Cza­sem oba­wiała się, że gdyby wy­łą­czyła mózg, nie zdo­ła­łaby go po­now­nie uru­cho­mić.

Roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi, ale od­wie­dza­jący ni­gdy nie cze­kali, aż ktoś ich wpu­ści. Kilka se­kund póź­niej w sa­lo­nie sta­nęła Alyssa.

– To prawda? – spy­tała bez tchu.

– Że pra­wie dziś zgi­nęła? Tak, to prawda. – Sie­dząca w wi­kli­no­wym fo­telu Mag­gie gło­śno od­chrząk­nęła, a Lo­uisie przy­szło do głowy, że po­winna ku­pić nowe po­duszki, żeby tro­chę od­świe­żyć wy­gląd po­koju. Od co naj­mniej dwóch lat nie zmie­niła nic w wy­stroju wnę­trza.

Ally mach­nęła do Mag­gie, żeby nic wię­cej nie mó­wiła, prze­su­nęła stopy Lo­uisy i usia­dła na ka­na­pie, po czym odło­żyła swoją schludną czarną to­rebkę na białą pod­łogę z de­sek.

– Czy to on?

Lo­uisa sze­rzej otwo­rzyła oczy, pró­bu­jąc po­wie­dzieć w ten spo­sób przy­ja­ciółce: „pro­szę cię, na­tych­miast się za­mknij”, ale Ally nie była zbyt bie­gła w od­czy­ty­wa­niu sy­gna­łów nie­wer­bal­nych. Ani w za­my­ka­niu się.

– Jaki on? – spy­tała Mag­gie.

Alyssa wzięła do ręki to­rebkę i za­częła w niej grze­bać. Za­wsze była świet­nie zor­ga­ni­zo­wana i dla­tego wła­śnie ich współ­praca tak ide­al­nie się ukła­dała. To był po­wód, dla któ­rego Lo­uisa za­dzwo­niła do niej, za­nim zło­żyła wy­po­wie­dze­nie w ho­telu, i przed­sta­wiła jej po­mysł na Do­bre Ży­cie. Kiedy Eric wy­punk­to­wał wszystko, o czym Lo­uisa nie po­my­ślała, ona uświa­do­miła so­bie, że nie da rady zro­bić tego wszyst­kiego sama, jed­nak nie za­mie­rzała pro­sić go o po­moc.

Przy­ja­ciółka była zde­cy­do­wa­nie lep­szym wy­bo­rem. Lo­uisa uwiel­biała wszystko, co twór­cze, a Ally fan­ta­stycz­nie wy­cho­dziło po­rząd­ko­wa­nie. Była dziew­czyną od cy­fe­rek i umiesz­cza­nia wszyst­kiego na wła­ści­wym miej­scu.

Ta świa­do­mość nie po­wstrzy­mała Lo­uisy przed po­mo­dle­niem się w my­ślach, rzu­tem na ta­śmę, żeby to­rebka przy­ja­ciółki po­chło­nęła co­kol­wiek, co wła­śnie za­mie­rzała wy­cią­gnąć. To coś naj­praw­do­po­dob­niej za­wie­rało wię­cej in­for­ma­cji dla Mag­gie na te­mat wy­padku i męż­czy­zny, który ura­to­wał Lo­uisę, niż ona była go­towa od­sło­nić.

Jej słowa chyba nie zo­stały wy­słu­chane, po­nie­waż chwilę póź­niej Ally wy­cią­gnęła kartkę.

– „Straż­nik wy­brzeża z Brant Po­int ura­to­wał miej­scową ko­bietę pod­czas gwał­tow­nej bu­rzy dzi­siej­szego ranka” – prze­czy­tała na głos.

Lo­uisa pró­bo­wała jej wy­rwać kartkę, ale Mag­gie ją w tym wy­prze­dziła. Jak na ko­goś w ta­kim wieku miała nie­sa­mo­wi­cie szybki re­fleks.

– To on, prawda? – spy­tała Alyssa jak gdyby ni­gdy nic. Nie ucho­dziła za ro­man­tyczkę, ale Lo­uisa mo­głaby przy­siąc, że jej py­ta­nie było za­koń­czone czymś w ro­dzaju wes­tchnie­nia, zwy­kle za­re­zer­wo­wa­nego dla star­szych ko­biet, któ­rym już na ni­czym nie za­leży?

Lo­uisa roz­po­znała je, po­nie­waż ten sam od­głos to­wa­rzy­szył jej w my­ślach za każ­dym ra­zem, gdy wspo­mi­nała by­cie ura­to­waną przez Cody’ego Bog­gsa o nie­sa­mo­wi­cie sil­nych ra­mio­nach.

– Na­dal wy­gląda tak jak na tych zdję­ciach, które ukry­wasz w szu­fla­dzie biurka. – Alyssa zer­k­nęła na Mag­gie. – Ona my­śli, że nikt nie wie, że tam są.

Mag­gie je­dy­nie zmarsz­czyła czoło.

– Znasz mnie, Lou. Je­stem prag­ma­tyczką, ale na­wet ja mogę przy­znać, że to ro­man­tyczne – po­wie­działa Ally. – Ten sam fa­cet, z któ­rym lata temu za­war­łaś tam­ten pakt. Za­pewne twoja pierw­sza mi­łość. Ta, która ja­koś się wy­mknęła. A te­raz wraca, na parę mie­sięcy przed wa­szymi trzy­dzie­stymi uro­dzi­nami. On nie tylko jest tu­taj, ale stał się bo­ha­te­rem. – Wy­po­wia­dała te zda­nia jak pre­zen­terka wia­do­mo­ści, wy­mie­nia­jąca fakty.

To nie były fakty. Nie było nic ro­man­tycz­nego w wy­mio­to­wa­niu słoną wodą na ko­lana wspo­mnia­nego przed chwilą męż­czy­zny.

Lo­uisa wstała, wzięła ku­bek z her­batą i po­szła do kuchni, ma­jąc świa­do­mość, że Mag­gie czy­tała wła­śnie post, który wy­dru­ko­wała Ally. Zda­wała so­bie rów­nież sprawę z tego, że nad­gor­liwi blo­ge­rzy za­zwy­czaj do­da­wali istotne szcze­góły, ta­kie jak na­zwi­ska bo­ha­ter­skich straż­ni­ków, któ­rzy ra­to­wali to­nące w oce­anie ko­biety.

Wes­tchnęła.

– Lo­uiso Eli­za­beth Cham­bers?

Lo­uisa skrzy­wiła twarz.

– Mary Mar­ga­ret Fi­sher?

Jed­nak ko­bieta nie była w na­stroju do żar­tów. Stała te­raz w drzwiach, a Lo­uisa po­ha­mo­wała chęć przy­po­mnie­nia jej, że przy­szła tu, żeby się nią opie­ko­wać, a nie gro­zić.

– Wie­dzia­łam, że to on. – Alyssa sta­nęła obok Mag­gie. – Na do­da­tek wró­cił za­le­d­wie parę mie­sięcy przed wa­szymi trzy­dzie­stymi uro­dzi­nami.

– Już to mó­wi­łaś – po­wie­działa Lo­uisa i spio­ru­no­wała przy­ja­ciółkę wzro­kiem.

– Warto to po­wtó­rzyć. – Ally nie zwa­żała na sy­gnały nie­wer­balne, ja­kie da­wała przy­ja­ciółka.

– Nie wy­star­czyło ci? – spy­tała Lo­uisa.

Za­dbane brwi Ally złą­czyły się w pro­stą li­nię, jakby na­prawdę była zdez­o­rien­to­wana po re­ak­cji przy­ja­ciółki.

Mag­gie się nie po­ru­szyła.

– Wy­ja­śnisz?

Lo­uisa po­czuła się jak zwie­rzę uwię­zione w klatce, gdyż obie blo­ko­wały wyj­ście.

– Co tu jest do po­wie­dze­nia? Po­win­nam była za­ło­żyć ka­mi­zelkę ra­tun­kową. Nie zro­bi­łam tego. To się wię­cej nie po­wtó­rzy.

– Po­mi­jasz ważne szcze­góły – stwier­dziła Mag­gie.

– Jak to? – Alyssa wzięła kartkę i pod­nio­sła ją w kie­runku przy­ja­ciółki. – Lou, to jest Cody Boggs. Wy­star­cza­jąco się o nim od cie­bie na­słu­cha­łam – znam go.

Lo­uisa nie mó­wiła o Co­dym aż tak dużo. I ni­gdy do Mag­gie. Po­wę­dro­wała wzro­kiem w stronę kartki, na któ­rej wi­doczny był jego pro­fil. Ale z niego był przy­stoj­niak.

– To prze­cież on – stwier­dziła Mag­gie. – Mo­głaś mi po­wie­dzieć, że wró­cił i że to on cię dziś rano ura­to­wał od two­jej wła­snej głu­poty.

– Czy roz­wa­ża­łaś kie­dyś ka­rierę mów­czyni mo­ty­wa­cyjnej? – spy­tała oschle Lo­uisa.

Mag­gie na­wet nie mru­gnęła okiem.

Lo­uisa od­wró­ciła się, po czym roz­ło­żyła i zło­żyła po­now­nie ścierkę.

– Wąt­pię, że on w ogóle pa­mięta o pak­cie. Sama le­dwo so­bie o nim przy­po­mnia­łam. – Ale kłam­czu­cha. Prze­cież my­śli o tym świ­tały jej w gło­wie, gdy rano two­rzyła li­stę rze­czy do zro­bie­nia przed śmier­cią, pró­bu­jąc się utrzy­mać w wo­dzie.

Na tej li­ście zna­la­zły się rów­nież punkty: „Szkoda, że nie prze­pro­si­łam. Szkoda, że nie wy­sła­łam li­stów”. Czy to był ja­kiś spo­sób Boga, żeby zy­skać jej uwagę? Za­sta­na­wiała się, czy mu nie po­wie­dzieć, że mógłby być w tych sta­ra­niach nieco mniej prze­ra­ża­jący.

– Ale co, je­śli on pa­mięta? – spy­tała Ally. – My­ślisz, że to je­dy­nie zbieg oko­licz­no­ści, że po­ja­wił się tu wła­śnie te­raz? My­ślisz, że to przy­pa­dek, że był twoim ry­ce­rzem w lśnią­cej zbroi z pianki do nur­ko­wa­nia?

Lo­uisa na­wet się nie wy­si­liła, żeby ją po­pra­wiać. Cody nie miał na so­bie stroju do nur­ko­wa­nia, ale po­ma­rań­czowy kom­bi­ne­zon Straży Wy­brzeża. I mimo że nie była tego do końca pewna, wy­da­wało jej się, że miał wo­kół głowy lśniącą, białą au­re­olę.

– Czy za­mie­rza­łaś mi w ogóle po­wie­dzieć, że Cody wró­cił na wy­spę? – spy­tała Mag­gie.

Dla Lo­uisy po­zo­stało tylko jedno miej­sce, gdzie mo­gła się udać. Na ze­wnątrz. Zwró­ciła się w kie­runku drzwi i po­py­cha­jąc je, wy­szła na we­randę, skąd roz­ta­czał się wspa­niały wi­dok na Brant Po­int, miej­sce, gdzie sta­cjo­no­wał Cody, a przy­naj­mniej tak przy­pusz­czała.

Ośmie­li­łaby się na­wet stwier­dzić, że miała na­dzieję, że on tam sta­cjo­no­wał.

Gdyby mu­siał co­dzien­nie pa­trzeć na la­tar­nię mor­ską Brant Po­int, nie było mowy, że nie po­my­ślałby o pak­cie, który za­warli, bę­dąc dziećmi. W końcu roz­ma­wiali o tym co roku w dniu swo­ich wspól­nych uro­dzin.

A co, je­śli ten wy­pa­dek był ja­kimś spo­so­bem, w który Bóg chciał jej przy­po­mnieć, czego chciała – moż­li­wo­ści, żeby wszystko na­pra­wić? Co, je­śli to była dla niej szansa, żeby prze­pro­sić i zrzu­cić z sie­bie lata po­czu­cia winy, które w so­bie no­siła?

Na­dal była wście­kła, że je­den szcze­niacki błąd znisz­czył tyle re­la­cji, a może na­wet ży­cie róż­nych osób.

Nie wie­działa tego ostat­niego, po­nie­waż stra­ciła kon­takt z ro­dziną Bog­g­sów, a po­szu­ki­wa­nie ich było zbyt bo­le­sne. Była pewna, że matka na­dal jej nie wy­ba­czyła, co ozna­czało, że Ma­rissa Boggs rów­nież, a to rów­nało się z tym, że Cody też jej tego nie za­po­mniał.

– Wie­dzia­łaś, że on tu sta­cjo­nuje? – zwró­ciła się do Mag­gie, nie pa­trząc na nią.

– Ko­cha­nie, wiem, że nie mówi się o Co­dym Bog­g­sie, ale on nie utrzy­muje ze mną kon­taktu – od­parła ko­bieta. – Do­my­ślam się, że Nan­tuc­ket to część ży­cia, o któ­rej chęt­nie by za­po­mniał.

– W ta­kim ra­zie co on tu robi?

– Wy­gląda na to, że zo­stał tu przy­słany w samą porę – wtrą­ciła Ally. – Ja­kiś inny straż­nik być może by cię nie za­uwa­żył. – Ally ro­biła wszystko, co się dało, żeby nie wyjść na prag­ma­tyczkę, ale Lo­uisa nie była z tego po­wodu za­do­wo­lona. Li­czyła na to, że przy­ja­ciółka ścią­gnie ją na zie­mię.

Po­trzą­snęła głową.

– Gdyby wie­dział, że to ja, pew­nie zo­sta­wiłby mnie, że­bym uto­nęła.

– Lou, nie mo­żesz zmie­nić prze­szło­ści – za­uwa­żyła Mag­gie. – Mo­żesz je­dy­nie uczyć się na błę­dach i iść da­lej.

– Wiem – od­parła. – Wła­śnie tak zro­bi­łam.

– My­ślisz, że tak zro­bi­łaś – od­cięła się ko­bieta.

– Ale na­dal trzy­masz jego zdję­cia w szu­fla­dzie biurka – stwier­dziła Ally.

– Mnó­stwo lu­dzi za­cho­wuje stare zdję­cia – bro­niła się Lo­uisa, ale na­wet ona znała prawdę. Strze­liła kost­kami dłoni – cza­sem tak ro­biła, kiedy się de­ner­wo­wała. – Po pro­stu chcę wszystko na­pra­wić.

Skąd to się wzięło? Nie chciała ni­czego na­pra­wiać. Chciała, żeby to znik­nęło.

– Może le­piej to zo­sta­wić w spo­koju – stwier­dziła Mag­gie.

– Dla­czego? – spy­tała Lo­uisa, wcale nie chcąc po­znać od­po­wie­dzi.

– Nie lu­bisz, gdy kto­kol­wiek się na cie­bie gniewa. Chcesz za­do­wa­lać lu­dzi. Ale Cody stra­cił ko­goś bar­dzo waż­nego. Mu­sisz po­zwo­lić mu czuć to, co czuje wo­bec cie­bie i wo­bec prze­szło­ści.

– Albo mo­żesz prze­móc go swoim uro­kiem – za­pro­po­no­wała Alyssa.

– Ja­kim uro­kiem? – Mag­gie się za­śmiała.

Lo­uisa nie chciała o tym my­śleć. Nie chciała przy­znać, że ko­bieta miała ra­cję – nie zno­siła, gdy ktoś był na nią zde­ner­wo­wany. Sta­nę­łaby na gło­wie, byle tylko nikt nie mógł po­wie­dzieć o niej ni­czego złego, albo żeby Cody nie mu­siał być wście­kły.

– To było już dawno – ode­zwała się Lo­uisa. – Może już zo­sta­wił to za sobą.

– Je­stem pewna, że tak jest – stwier­dziła Mag­gie, a Lo­uisa na tę myśl po­czuła lek­kie ukłu­cie. – Ale to nie ozna­cza, że chce się z tobą przy­jaź­nić.

– Oj, Mags – po­wie­działa Ally.

– Ona ma ra­cję – za­uwa­żyła Lo­uisa. – Ale może mogę go do sie­bie prze­ko­nać?

– Niech tak bę­dzie. – Mag­gie naj­wi­docz­niej nie przej­mo­wała się tym, żeby swoje zda­nie za­cho­wy­wać dla sie­bie.

– A co z two­imi uro­dzi­nami? – spy­tała Lo­uisa.

– Jak to co? – Mag­gie zmarsz­czyła brwi.

– Za­słu­gu­jesz na to, żeby zgro­ma­dzić wszyst­kich.

– Dla­czego? Bo je­stem scho­ro­waną, umie­ra­jącą starą babą?

– Nie mów tak – pro­te­sto­wała Lo­uisa.

– Mam nie mó­wić prawdy? – szy­dziła Mag­gie. – Wiem to, po­dob­nie jak ty. Ina­czej nie mó­wi­ła­byś tyle o wiel­kiej im­pre­zie uro­dzi­no­wej, która jest bar­dziej jak im­preza po­że­gnalna.

Ally spra­wiała wra­że­nie zdez­o­rien­to­wa­nej.

– My­śla­łam, że to duża im­preza, w końcu świę­tu­jesz ja­kieś okrą­głe uro­dziny, czy coś ta­kiego?

– Tak? – Mag­gie po­pa­trzyła na nią. – A które okrą­głe uro­dziny by to miały być?

Ally zer­k­nęła na Lo­uisę, która je­dy­nie wzru­szyła ra­mio­nami. Prawdę mó­wiąc, nie wie­działa, ile lat miała Mag­gie. Ta ko­bieta spra­wiała wra­że­nie znacz­nie bar­dziej ener­gicz­nej niż więk­szość lu­dzi w wieku Lo­uisy, ale jej włosy były siwe, a skórę wo­kół ust i oczu po­kry­wały głę­bo­kie zmarszczki. Nie dało się przy­po­rząd­ko­wać kon­kret­nej liczby.

– Nie od­po­wia­daj – po­wie­działa Mag­gie.

W gło­wie Lo­uisy za­świ­tał po­mysł, i tak jak zwy­kle wie­działa, że nie da jej to spo­koju, do­póki nie do­pro­wa­dzi go do końca.

– Mag­gie, a co gdy­bym na twoje przy­ję­cie za­pro­siła mo­ich ro­dzi­ców i ro­dzinę Cody’ego? Kiedy się zo­ba­czą, uświa­do­mią so­bie, jacy głupi byli, i wszystko bę­dzie tak, jak po­winno.

Mag­gie po­pa­trzyła na nią z nie­do­wie­rza­niem.

– Ot tak?

– Wiesz, że Da­niel i Ma­rissa byli dla mnie jak ro­dzice. Moja mama i oj­ciec ko­chali ich jak wła­sną ro­dzinę. To, że prze­stali ze sobą roz­ma­wiać, na­prawdę wy­mknęło się spod kon­troli, nie są­dzisz? Już dość tego.

– Za­po­mnia­łaś, co się stało, Lou?

Lo­uisa za­mil­kła.

– Oczy­wi­ście, że nie.

– Dużo się wy­da­rzyło. Nie dasz rady spra­wić, żeby to znik­nęło.

– Wiem. Chcę tylko spró­bo­wać to na­pra­wić.

Mag­gie zmarsz­czyła czoło.

– To na­iwne. Wiem, jaka je­steś, i nie chcę, że­byś ro­biła so­bie na­dzieję.

Przez chwilę było ci­cho, po czym Alyssa kla­snęła w dło­nie.

– Zróbmy to. Co masz do stra­ce­nia? Mag­gie, twoje uro­dziny są przed uro­dzi­nami Lo­uisy, więc je­śli to za­działa, da­łoby się urze­czy­wist­nić tam­ten pakt z Brant Po­int.

– To się nie sta­nie, Ally – od­parła Lo­uisa. – I go­dzę się z tym. Chcia­ła­bym tylko mieć oka­zję do po­wie­dze­nia, że mi przy­kro.

– I chcesz, żeby wszy­scy żyli długo i szczę­śli­wie – po­wie­działa Mag­gie.

– Nie, chcia­ła­bym, żeby była im­preza ze sma­że­niem ryb na plaży, tak jak za daw­nych cza­sów. – To były jej naj­lep­sze wspo­mnie­nia. Przez wiele lat ce­lowo ich nie przy­wo­ły­wała. – Za­pro­simy wszyst­kich, któ­rzy cię ko­chają.

– Krótka li­sta – szy­dziła Mag­gie.

– Prze­stań. Wiesz, że to nie­prawda. – Lo­uisa na­gle po­czuła się zmę­czona, mimo przy­pływu ad­re­na­liny w związku z no­wym po­my­słem.

– Wiem, że nie dam rady wpły­nąć na cie­bie, że­byś zmie­niła zda­nie – od­parła Mag­gie. – Ale tak jak mó­wi­łam, nie rób so­bie na­dziei.

Wzru­szyła ra­mio­nami.

– Tak jak mó­wiła Ally, co masz do stra­ce­nia?

Jed­nak gdy wy­po­wia­dała te słowa, przy­szły jej do głowy co naj­mniej trzy rze­czy, które mo­głyby się nie po­wieść. Świa­do­mość tego, że była po­wo­dem tego wszyst­kiego, spra­wiła, że po­czuła w brzu­chu za­wi­ro­wa­nie, jakby ja­kaś olim­pij­ska gim­na­styczka wy­ko­ny­wała salta. Zro­biło jej się słabo.