39,90 zł
Echa dawnych zbrodni nigdy nie milkną, a prawda nie zawsze przynosi ukojenie.
Sosnowiec, koniec lat 90. Czas reform, zamykanych kopalń, buntu i młodzieńczych marzeń. Grupa nastoletnich punków, tętniące muzyką zatęchłe kluby, buzująca w żyłach adrenalina i… domino zdarzeń, które na zawsze odmieni ich los.
Rok 2024. Podczas rozbiórki fińskiego domku odnalezione zostają ludzkie szczątki. Śledztwo prowadzi podkomisarz Laura Halber, która, mimo demonów przeszłości, próbuje odkryć, kto stoi za tajemniczą zbrodnią sprzed lat. Nieoczekiwanie okazuje się, że sprawa łączy się z jej rodzinną tragedią. Czy kobieta zdoła zmierzyć się z szokującą prawdą?
Ferment to historia o wyborach zmieniających życie, traumach niedających spokoju i tajemnicach, których rozwikłanie nie zawsze przynosi ukojenie. Opowieść skąpana w dźwiękach muzyki, pełna napięć i pulsująca od emocji, udowadnia, że najtrudniejsza walka, jaką toczymy, to ta z własną przeszłością.
Brutalna nostalgia, w której białe plamy z przeszłości mieszają się z rozczarowaniami robotniczego miasta w świecie po transformacji. Dużo wściekłości i brudu, jeszcze więcej tajemnic do rozwikłania w klimatycznych sceneriach, nad którymi krąży pytanie: „A jeśli człowiek po latach jest tak naprawdę wciąż tym samym dzieciakiem?”. Zagłębie i Śląsk doczekały się kryminału ze społecznym dnem, którego mogą pozazdrościć inne miasta!
Anna Cieplak
Przejmujący, męski i „brudny” kryminał o rozpadzie rodziny w świecie całkowicie pozbawionym nadziei.
I o błędach młodości. Ależ to się wspaniale czyta! Znakomitość! Polecam.
Robert Małecki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 394
Opieka redakcyjna: ANNA MICHALIK
Redakcja: BIANKA DZIADKIEWICZ
Korekta: ANNA CHRABĄSZCZ-POINC, MARIA ROLA, ANETA TKACZYK
Projekt okładki: TOMASZ MAJEWSKI
Fotografie na okładce: © Maxim Makarov / Unsplash, © Jordan Whitfield / Unsplash
Redaktor techniczny: ROBERT GĘBUŚ
© Copyright by Przemysław Żarski© Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2025
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-08779-4
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl e-mail: [email protected] tel. (+48 12) 619 27 70
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).
Wydawca zakazuje eksploatacji tekstów i danych (TDM), szkolenia technologii lub systemów sztucznej inteligencji w odniesieniu do wszelkich materiałów znajdujących się w niniejszej publikacji, w całości i w częściach, niezależnie od formy jej udostępnienia (art. 26 [3] ust. 1 i 2 ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych [tj. Dz.U. z 2025 r. poz. 24 z późn. zm.]).
„Wszystkim pięknym, kolorowym ptakom,
którym rzeczywistość przetrąciła skrzydła”.
„W brudnej piwnicy,
gdzieś w szarych blokach,
siedzą kolesie i grają punk rocka...”
NAUKA O GÓWNIE – PUNK NIE UMARŁ
Docierający zewsząd hałas stygł na skórze niczym rozgrzany wosk. Wgryzał się w nią i powodował, że piekła go żywym ogniem. Strach sprawiał niemal fizyczny ból; wprawiał ręce w drżenie i przyspieszał oddech. Wzrok się rozmywał, a czas nie chciał ruszyć z miejsca. To, co się stało, dotarło do niego z opóźnieniem.
W głowie rozbrzmiewał wrzask chłopca; przepełniony bólem, jakby ktoś rozrywał go od środka. Gdzie oni są, do cholery? Wszystko działo się zbyt szybko. Wystraszył się i zadziałał instynktownie.
Przekręcił kluczyk w stacyjce. Docisnął gaz do dechy i usłyszał pisk opon na asfalcie. Przed bramą samochód podskoczył na krawężniku, aż wyrwało mu kierownicę z rąk; ostatkiem sił ustabilizował tor jazdy, lecz nie zdołał się w porę zatrzymać. Zamknął oczy, poczuł szarpnięcie i smród dymu wydobywający się spod maski samochodu. Impet uderzenia sprawił, że walnął czołem w kierownicę.
Kręciło mu się w głowie. Wysiadł z auta, zachwiał się i ruszył w stronę ogrodzenia. Dwie zamaskowane postacie wybiegły z budynku, zaalarmowane rykiem silnika i odgłosem wyłamanej bramy. Poczuł czyjeś ręce zaciskające się wokół jego szyi. Facet coś do niego mówił, ale słowa zlewały się w niezrozumiały bełkot. Krztusił się, czuł, że słabnie, a jego anemiczne wymachy nie robiły na napastniku wrażenia. Z pomocą przyszedł mu jeden z kumpli. Uderzył mężczyznę z całej siły w plecy i popchnął go na ziemię.
– Idź po niego – wycharczał, uwolniony z uścisku, wciąż trzymając się za szyję. – Poradzę sobie. No, idź!
Wszystko działo się błyskawicznie. Wciąż miał mroczki przed oczami i nie wiedział, co się wokół niego dzieje, ale adrenalina sprawiła, że zaczął kopać skulonego mężczyznę po całym ciele, a kiedy facet zakrztusił się i przewrócił na plecy, usiadł na nim i walił go pięściami po twarzy. Nie zastanawiał się, po co to robi.
Może wolał pozostać w świecie, w którym miał kontrolę? W którym rozdawał karty? Łzy cisnęły mu się do oczu, a każdy cios odsuwał go od konsekwencji, które zrujnują im życie. W dłoniach czuł pulsujący ból. Miał przed oczami klejącą brunatną maź, która wykwitła na twarzy tego śmiecia. Walił w nią bez opamiętania. Nie sądził, że jest zdolny do takiego okrucieństwa.
– Zostaw go! Zaraz nas dorwą! – Zza pleców dotarł do niego głos kumpla, który starał się ściągnąć go z leżącego na ziemi faceta. – Spieprzajmy stąd!
Wściekłość kipiała w jego żyłach i sprawiała, że działał jak w amoku. Twarz leżącego na ziemi mężczyzny przypominała krwawą miazgę; nie walczył, nie bronił się. Siedząc na nim, mógł się przejrzeć w bąbelkach piany, które osiadły w kącikach ust.
W końcu opadł z sił. Odchylił się i oddychał ciężko. Dłonie drżały mu jak w transie.
– Trzeba go stąd zabrać, rozumiesz? Każda sekunda jest na wagę złota – powtarzał znajomy.
Kogo? Gdzie? Przestał myśleć trzeźwo.
Wreszcie dotarło do niego, że zemsta niczego nie rozwiąże. Uśpi na chwilę wyrzuty sumienia, nie sprawi jednak, że wszystko będzie jak dawniej. Rozejrzał się.
Wokół bramy prowadzącej na teren warsztatu widział zacieki krwi. Truchło psa leżało przygniecione przez wyłamane ogrodzenie. Drugi z pilnujących posesji dobermanów zdążył gdzieś uciec. W oddali zobaczył majaczące w mroku, niewyraźne sylwetki. Musieli stąd znikać. Jak najszybciej. Inaczej ich dopadną.
Usłyszał warkot silnika. W aucie działała jedna lampa, druga roztrzaskała się razem ze zderzakiem, kiedy wjechał w ogrodzenie. Wóz zacharczał, ale zdołał nawrócić, a za opuszczoną szybą mignęła twarz jednego z przyjaciół.
– Wskakuj do środka! Bo nas zajebią.
Z trudem podniósł się z kolan i zataczając się, ruszył w kierunku pojazdu. Dopiero teraz uświadomił sobie, że wciąż ma na głowie kominiarkę, która niemal zrosła się ze skórą. Pot kleił się do twarzy, a każdy krok kosztował go mnóstwo sił.
Wciąż czuł się oszołomiony; świat wirował mu przed oczami.
Odwrócił się i spojrzał na faceta, którego niemal zmasakrował. Dwudziestoparolatek w roboczych ciuchach krztusił się wypływającą z ust krwią. Ktoś pomagał mu wstać i gość wymiotował. Cienie w oddali nabierały kształtów; wierzył, że z daleka ich nie rozpoznają, że uda im się rozpłynąć w mroku i uniknąć odpowiedzialności.
Ktoś dał sygnał do ataku. W tle słychać było ich dzikie okrzyki, w niebo poleciały kamienie, butelki i wszystko, co znaleźli pod ręką. Kiedy wsiadał do samochodu, jedna z flaszek minęła go o włos i roztrzaskała się na chodniku. Odjechali z piskiem opon.
Patrzył przez tylną szybę i obserwował, jak kolejne butelki rozbijają się na drodze za nimi. Słyszał ryk i wyzwiska, które poleciały ze szkłem w ich stronę. W lusterku nad kierownicą widział zakrwawioną twarz kolegi. Zrozumiał, że wyładował frustrację na tym gnojku, ale i tak nie odkupi w ten sposób wszystkich win.
– Jedź do szpitala. – Złapał za ramię kumpla, który siedział za kółkiem. – Pospiesz się!
Nie zdołał powstrzymać łez, które cisnęły się do oczu. Adrenalina tłumi ból w pogruchotanym ciele, a czas leczy rany. Tyle teoria. Bał się, że nic nie jest w stanie zagłuszyć wyrzutów sumienia.
Są takie domy, które jest w stanie zdmuchnąć powiew wiatru. Rozlatują się, zostają po nich ruiny oraz kłęby pyłu unoszące się ku niebu. Ludzkie kręgosłupy bywają równie kruche. Są też takie budynki, które trwają na przekór logice, jakby wbiły się pazurami w ziemię i zapuściły korzenie. Zdarza się, że po latach brud pod paznokciami rozsadza je od środka.
Zbutwiałe, nieimpregnowane od lat drewno skrzypiało uparcie; zawodziło na wietrze, walcząc z całych sił o przetrwanie. W konfrontacji z metalową szczęką koparki, wbijającą się w trzewia tej niestabilnej konstrukcji, było z góry skazane na porażkę.
Osiedla domków fińskich powstawały na czas przejściowy. Dwadzieścia, góra trzydzieści lat. Stawiano je z prefabrykatów, często na terenach nieuzbrojonych. Trafiały do Polski za węgiel, koks, a niektórzy twierdzili, że stanowiły formę reparacji wojennych. Nieistotne. Dla wielu rodzin były wówczas szczytem marzeń.
Dziś nie przypominały już tych prymitywnych konstrukcji. Właściciele wyremontowali je, dobudowali dodatkową przestrzeń i trudno było je odróżnić od tradycyjnych domów. Zdarzały się niechlubne wyjątki. Rozlatująca się rudera na przecięciu ulic, przejęta przez gminę po latach batalii sądowych i zawirowań, mogła dziś służyć jako ilustracja słusznie minionego ustroju.
– Boguś, szybko. Musisz to zobaczyć. – Jeden z robotników pracujących przy wyburzaniu domu, chudy, żylasty facet po czterdziestce, wyglądał na roztrzęsionego. Sięgnął po paczkę papierosów. Bał się spojrzeć kierownikowi w oczy.
– Powiesz, o co ci chodzi, czy mam zgadywać?
Zaczęli rozbiórkę z samego rana i najcięższe prace mieli już za sobą. Przy ściąganiu dachu musieli zachować szczególną ostrożność. Ze ścianami poszło łatwiej. Zaczęli od największych elementów, reszta poddawała się bez walki, jakby poszczególne części konstrukcji trzymały się na słowo honoru.
– Na moje oko coś tu nie gra – westchnął robotnik. – Nie żebym był Bóg wie jakim ekspertem, ale wygląda mi to na ludzki szkielet.
– O czym ty mówisz? – Kierownik budowy skinął na operatora koparki, żeby zrobił sobie przerwę. Ten zaklął pod nosem, wysiadł z kabiny i wyjął sobie kanapkę. Usiadł na chodniku, chroniąc się przed słońcem w cieniu drzewa, i jadł bez słowa.
– Przysięgam. Pod gankiem są ludzkie kości.
– Już ludzkie, na pewno. Ktoś zakopał tu truchło psa czy coś, a ty robisz aferę.
Obaj ruszyli w stronę wyburzonej części budynku, przeciskając się przez zalegające na ziemi zgliszcza. Kierownik przeklinał w myślach wygrany po kosztach przetarg. Uprzątnięcie placu i zbutwiałego drewna zaplanował na kilka dni roboczych. Od poniedziałku miał nagraną nową fuchę. Jeżeli okaże się, że utkną tu na dłużej, straci kontrakt i nie będzie miał z czego zapłacić pracownikom pensji. Szlag by to...
Stanął w miejscu, w którym do niedawna wznosił się ganek, i dostrzegł wystające spod ziemi kości. Nie miał wątpliwości, że Witek ma rację. To nie były szczątki zwierzęcia. Przypominały ludzkie. I znając jego pecha, z pewnością się takie okażą.
Laura Halber otrzymała wezwanie chwilę po tym, jak wyszła ze szpitala. Stała na parkingu i odebrała połączenie. Tata przechodził badania na oddziale kardiologicznym. Spędzi tu najbliższą noc i rano wróci do domu. Coraz słabiej widział, więc sprzedał samochód po tym, jak o mały włos nie potrącił na pasach młodej mamy z wózkiem.
Przywoziła go do szpitala i odwoziła. Ten schemat wyczerpywał ich relację.
To była rutynowa kontrola, mimo to w jej głowie uruchomiły się automatyzmy. Przypomniała sobie dzień, w którym straciła mamę. Kobieta przegrała walkę z rakiem, przynajmniej tak wyraził się lekarz, chociaż Laura nie zgadzała się z takim określeniem. Nie da się wygrać tej walki, można tylko przedłużać ten nierówny pojedynek. Rozgrywany na czyichś zasadach i punktowany według niezrozumiałych reguł.
Nauczyła się wyłączać emocje i skupiać na konkretach. Wolała zrobić coś, co przynosi rezultaty. Nawet jeśli trzeba je wyczytać z odkopanych spod ziemi kości.
Dwadzieścia minut później była na miejscu zdarzenia i przyglądała się pracy techników. Musieli odpowiednio zabezpieczyć szczątki i przekazać je, spakowane w papierowe torby, do zakładu medycyny sądowej, by tam czekały na werdykt.
Policjantka powiadomiła o znalezisku prokuraturę. Jeśli ujawnione na posesji kości faktycznie należały do człowieka, to sądząc po ich stanie, i tak potrzebowali dużo szczęścia, by udało się zidentyfikować ofiarę.
– Jesteś uparta jak osioł. Mówiłem ci, że nie ma potrzeby, żebyś tu przyjeżdżała – zagadnął ją obcięty na krótko policjant. Pracowali ze sobą od trzech lat. Coraz częściej nachodziła ją myśl, że niewiele o sobie wiedzą. – Z tatą wszystko w porządku?
– Tak. Zrobią mu serię badań i znów będziemy mogli ze sobą nie rozmawiać.
Bartosz Serafin rozłożył bezradnie ręce i się zaśmiał. Był bystrym, pracowitym śledczym i zawsze mogła na niego liczyć. Żył poza miastem, ostatnio rozstał się z żoną. Przypominał cień, który przemyka korytarzami komendy. Dopóki robił to, co do niego należało, nie przeszkadzało jej to.
– Długo tu jesteś? – rzuciła, cały czas przyglądając się pracy specjalistów.
– Przyjechałem pół godziny temu. I tak trzeba zaczekać, aż uprzątną ten bałagan.
– Zdążyłeś ustalić, do kogo należy ta rudera?
– Obecnie do gminy. Ale jest ciekawszy wątek. Przez lata mieszkali tu rodzice Mariusza Pudy. Mówi ci coś to nazwisko? Ten zwyrodnialec zabił nastolatka w połowie lat dziewięćdziesiątych – dokończył policjant, nie czekając na odpowiedź Halber.
Znała tę sprawę i powinna skojarzyć to miejsce. Kiedy to się stało, była dzieckiem. Mieszkała niedaleko, ale nie pamiętała już strachu, który towarzyszył wtedy wszystkim rodzicom. Czternastolatka szukała cała szkoła, sąsiedzi, każdy, kto mógł się przydać. Szpalery policjantów przeszukiwały okolicę metr po metrze, zapuszczając się w niedostępne tereny. Nie udało się. Czy to możliwe, aby sprawiedliwość w końcu się o niego upomniała?
– Słuchaj, naprawdę nie chcę się wtrącać – nie odpuszczał młody policjant – ale nic się nie stanie, jeśli pojedziesz do domu i odpoczniesz.
Miał rację. Mimo wszystko chciała zająć czymś myśli, a praca była dobrą wymówką.
Ojciec nie był już tym silnym facetem, którego pamiętała z dzieciństwa. Gasł z każdym rokiem, chociaż nie chciał się do tego przyznać. Odkąd wyprowadziła się z domu, ich relacje się zepsuły, po śmierci mamy praktycznie zerwali kontakty.
Dzwoniła na święta, czasem spotkali się na cmentarzu, przy grobie mamy. Pamiętała godziny spędzone przy jej łóżku, słabnący z dnia na dzień oddech i niknącą w oczach postać. Nie potrafiła uwierzyć, że się więcej nie zobaczą. A teraz ojciec był w szpitalu.
– Poradzimy sobie tutaj, zresztą i tak trzeba czekać na ekspertyzę biegłych. Bez niej nie ruszymy z miejsca – tłumaczył jej Serafin, chociaż to wszystko wiedziała. – Zostanę, na wypadek gdyby znaleźli coś więcej. Bez sensu, żebyśmy oboje tracili czas.
– Jestem aż tak wkurzająca? – obróciła to w żart.
Nie musiał odpowiadać.
– Informuj mnie, gdyby technicy znaleźli coś w tym bałaganie.
– Jasne. Wiesz, że w razie czego jestem pod telefonem.
– Wiem. I dzięki za to.
Była spokojna, że śledczy wszystkim się zajmie. Nie spodziewała się, by na miejsce pofatygował się ktoś z prokuratury, a nawet jeśli, to wiedziała, że to bezcelowe, tylko stracą czas. Na prognozy dotyczące wieku, płci i czasu zalegania szczątków będą musieli zaczekać.
Halber wsiadła do samochodu, włączyła radio i podkręciła głośność, jakby usiłowała odciąć się od złych myśli i zagłuszyć wyrzuty sumienia. Nie zbudowała z ojcem silnej więzi. Z nikim nie potrafiła tego zrobić.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki